Prehistoria - MOK Legionowo

Transkrypt

Prehistoria - MOK Legionowo
Prehistoria
Mam zamiar zebrać do kupy maksimum tego, co wiem o swoim dziadku Stanisławie.
Wygrzebać z pamięci wszystko, co się da. Będę w tym podobny do ryjącego w ziemi
archeologa. Wiem, że nie mogę liczyć na rewelacyjne znaleziska; przeszłość jest zbyt odległa.
Wiem z góry, że jeśli co znajdę, będą to nędzne resztki, okruchy.
Na fotografii widnieje drobny staruszek z łysą pałą, zerkający ku mnie filuternym
spojrzeniem małych, skośnych oczek. Majster blacharski zatrudniony w pruszkowskich
ZNTK, Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego, w jednej z tych ceglanych hal,
sławnych od czasu Powstania Warszawskiego, gdy służyły za schronienie wypędzonym}
z miasta warszawiakom. Ale nie wybiegajmy w przyszłość; mamy teraz rok 1914: warsztaty
zostają ewakuowane i pracownicy wraz z maszynami lądują na Wschodzie. Biorę do ręki
kolejną fotografię, z Petersburga, sporządzoną w gabinecie pełnym luster, dzięki czemu za
jednym pstryknięciem powstał wizerunek dziadka w czterech ujęciach: lewy i prawy półprofil
oraz lewy i prawy profil. (I jeszcze jedna postać, zwrócona do widza tyłem.) Czterech
identycznych dziadków, w kapeluszach zawadiacko uniesionych znad czoła, siedzących
wokół stołu, jakby w zamiarze rozegrania partii brydża. Dlaczego o tym wspominam? Istnieje
podobne zdjęcie przedstawiające poczwórny portret Witkacego. Bez wątpienia z tej samej
fotograficznej pracowni; fotos w identycznej beżowej tonacji. Młody Witkacy, oficer
carskiego pułku, w mundurze i czapce z maleńkim daszkiem, usiadł na tym samym krześle,
przy tym samym stole. Rezultat: czterej młodzi Witkiewicze, wymieniający na krzyż cztery
chmurne spojrzenia.
Po wojnie, wróciwszy do domu, dziadek Stanisław napotkał zdziwiony wzrok swego
siedemnastoletniego syna Janka: cztery lata temu żegnał się z ojcem wyższym od siebie
o głowę, a teraz widzi ojczulka, niby tego samego, ale o głowę niższego.
Janek to mój przyszły ojciec.
Było jeszcze trzech innych synków, rodzina liczna. Czasy ciężkie, trudności
z utrzymaniem. To, co zarabiało się w ZNTK, nie wystarczało. Pani domu (moja babka)
patrzyła na przyniesioną przez męża pensyjkę z najwyższą dezaprobatą: „Coś ty mi
przyniósł?!” Padło słowo borg, czyli kredyt. W porównaniu z długami ta pensyjka to było tyle
co nic. Zadłużenie w pobliskim sklepiku spożywczym opiewało na sumę znacznie wyższą.
Sklepikarka nie chce więcej dawać „na borg”.
Wszystko, co powyżej, to czasy sprzed II wojny, a zatem znane mi tylko ze słyszenia.
Po wojnie dziadek był już starym piernikiem, dotkniętym sklerozą, a nawet, co tu kryć,
zidiociałym, całkiem zniedołężniałym. Problemem było dlań nałożenie koszuli. Obracał ją na
wszystkie strony i wyrzekał: „Jak oni teraz szyją te koszule!” Gdy tak patrzyłem z boku na to
szamotanie się z koszulą, mój wzrok zahaczył o brązową substancję rozmazaną na podłodze,
tuż u stóp starca: tak, tak, niestety, nieszczęśnik srał już pod siebie.
Oddano go do jakiegoś przytułku. Pojechaliśmy tam pewnego dnia, mój ojciec i ja. Dla
ścisłości należałoby napisać: wybrał się w odwiedziny mój ojciec, zabierając mnie, ciągnąc ze
sobą swojego synalka: niech się brzdąc napatrzy na to siedlisko żywych trupów. Mój stary
daleki był od myśli, że może warto by młodemu oszczędzić takich przeżyć. Traktował mnie
jak swoją własność, jak psiaka, którego się bierze na smycz i wyprowadza z domu o dowolnej
porze, nie zważając, czy to się zwierzakowi podoba czy nie.
Dziadek skarżył się: „Czemu mnie tu trzymają? Ja jestem zupełnie zdrowy!” Po raz
pierwszy, z wielkim zażenowaniem, zobaczyłem swojego ojca roniącego łzy. Rozczuliła go
dziadkowa przytomność, mówienie do rzeczy, gadka niczym nie zdradzająca starczego
otępienia. „Tak przytomnie mówił!” – brzmiała ojcowska relacja po powrocie z wizyty.
Ja jednak miałem wrażenie, że te łzy były w dużym stopniu kabotyństwem, zgrywaniem się.
Nie zawsze panowały serdeczne stosunki między Janem a Stanisławem. Ot, taki incydent:
podbiegam do swojego ojca, z uciechą pokazując trzymany w palcach kawałek słoniny.
„Skwarkę”, tego słowa użył mój ojciec opowiadając potem o incydencie, który miał miejsce
w domu dziadka i babki, z czego wynika, że byłem tam w gościnie. A więc przechwalam się
tym, co mi wpadło w rękę: skwarką. Wtedy dziadek podbiega burcząc gniewnie, zabiera mi tę
skwarkę, by natychmiast żarłocznie ją pochłonąć. Mój ojciec zareagował wściekle; był
skłonny przyłożyć swemu staremu, odpłacić mu za tę jego chciwość, żarłoczność
i małoduszność.
Incydent, którego zupełnie nie pamiętam, znam jedynie z ojcowskiego opowiadania i –
żałuję, że znam. Bodajbym o tym nie wiedział. Słuchając ojca, opisującego w towarzyskim
gronie ów plugawy moment, miałem ochotę puścić pawia.
Rozrzewnienie, złość, rozbawienie – oto uczucia żywione przez Jana wobec Stanisława. O
przyczynie rozrzewnienia wspominałem, o przyczynie złości – tudzież. A rozbawienie?
Zabawny był widok zdziecinniałego starca, który chciał się popisać swoją sprawnością
umysłową i brał do ręki książkę; siedział tak z książką przed oczyma, nie zdając sobie
jednakowoż sprawy, że czytadło trzymane jest „do góry nogami”.
Ale w sumie przeważała litość i rozrzewnienie. Wciąż mówię o Janie i jego synowskich
uczuciach. Raz rozrzewniła go przytomność Stanisława, chwilowy nawrót jasności
umysłowej, innym razem, przeciwnie, rozrzewniające było dziadkowe urojenie. Oto ten
stojący nad grobem emeryt ubzdurał obie, że wciąż jest zawodowo aktywny. Już grubo po
śmierci Stanisława Jan oddał się wspomnieniom i opowiadał swojemu bratu:
– Spotykam go na ulicy, stojącego pod czyimś domem, porcięta ledwo się na nim
trzymają. Pytam: „Co ojciec tu robi?” „A bo widzisz, Jasiu, ja tu kieruję całą tą robotą: dach
kładziemy i nowe rynny...”
„Porcięta ledwo się na nim trzymały”; powiedzmy sobie otwarcie: rozpięty rozporek.
Ale za wcześnie wyprawiłem dziadka na tamten świat. Bo jeszcze o jego ostatnich
chwilach dałoby się coś niecoś opowiedzieć. Widzę Jana nachylonego nad łóżkiem, w którym
dogorywa Stanisław.
– No co, ojciec, jak tam? Jak się czujesz? – pyta Jan zaglądając w otwarte oczy leżącego.
Żadnej odpowiedzi. Tylko ciężki oddech świadczy o tym, że jeszcze nie nastąpił koniec.
Ba, ale kiedy ten finał nadejdzie? Kiedyż najstarszy z rodu przeniesie się do wieczności?
Członkowie rodziny obsiedli wszystkie znajdujące się w pokoju krzesła – i czekają.
Co pewien czas odzywa się ten i ów, najczęściej na temat przygotowań do pogrzebu. W co
ubrać nieboszczyka? Czy znajdzie się odpowiedni przyodziewek, porządne buty?
– E tam, buty – mówi lekceważąco Jan, mój ojciec. – Założyć mu tekturowe i też będzie
dobrze.
Słysząc to stryjenka parska śmiechem. W jej śmiechu, oprócz kpiny z Janka, co się
ośmieszył, była też pewna domieszka zadowolenia, aprobaty: im mniejszy koszt pochówku,
im mniej dóbr pójdzie do grobu, tym większa scheda do podziału między spadkobierców.
Wreszcie pogrzeb i – stypa. Liczny tłum zebrał się w tym samym pokoju, gdzie stało
niedawno łoże śmierci, i zaczęła się wyżerka. Dzień był zimowy; zziębnięte, zgłodniałe
wróciło bractwo z cmentarza; pod wpływem jadła i napitków prysł nastrój pogrzebowy,
zapanował gwar i ożywienie – jak na imieninach. O nieboszczyku nikt już nie pamiętał.
*
I to wszystko, co udało mi się wygrzebać z pamięci, wszystkie informacje o ojcu mojego
ojca. Było to jakby szukanie w ziemi śladów zamierzchłej przeszłości, czynności archeologa
usuwającego kolejne warstwy ziemi i zadającego sobie pytanie: „Czym jest ten wyłaniający
się spod łopaty budyneczek? Prasłowiańską kaplicą? Czy może kloaką?”

Podobne dokumenty