Lustracja

Transkrypt

Lustracja
Lustracja
Raz wzięto mnie za kapusia. Ot, siedzę sobie w kawiarni, samotny. Wszystkie stoliki gęsto
obsadzone, a ja sam jak palec. Zrozpaczony niemal z racji tego osamotnienia, bo chciałoby się mieć
tuż obok jakąś dziewczynę... Owszem, zanosi się, że za chwilę będę miał towarzystwo, ale nie o
takie mi chodzi. Dwóch pijanych, widząc wolne krzesła, przepycha się w moją stronę. Murarze z
pobliskiej budowy, spece od remontowania, restaurowania krakowskiej Starówki. Zakończyli
właśnie swoją partaninę, obalili flaszkę po fajerancie. A może i przed. „Po szklanie i na
rusztowanie.” I teraz rozumiem – ja, sfrustrowany turysta – czemu ta renowacja zabytkowego
Krakowa tak się wlecze.
Po zdjęciu roboczych łachów ruszyli w plener i trafili tutaj, do kawiarenki, w której siedzę przy
kieliszku białego wina. Zamawiają to samo co ja.
– Szefowo – woła jeden z nich w stronę kelnerki – białe słodkie!
Całkiem już ubzdryngolony, bełkocze coś o latach okupacji. Poalkoholowa gonitwa myśli
sprawia, że teraźniejszość ociera się o przeszłość naszego narratora, o jego bohaterską wojenną
przeszłość, to jest o ów moment, gdy był o krok od śmierci, a tylko dzięki wrodzonej trzeźwości
umysłu uniknął postawienia pod ściankę. Drugi, młodszy, nie tak pijany, miał jednak w czubie
wystarczająco, aby odkryć swoje karty i wypaplać, co mu przyszło do głowy na widok samotnego
faceta przy kawiarnianym stoliku. Otóż skojarzył sobie mnie z takimi, co chodzą po publicznych
lokalach i nadstawiają ucha. Nasłuchują, badają, o czym się gada przy sąsiednich stolikach, słowem
– kapują.
...Codzienne kursy na trasie Pruszków – Warszawa, dzień w dzień tym samym pociągiem, w
gronie tych samych pracowników śpieszących do swego zajęcia. W gruncie rzeczy nieznajomych,
ale dobrze znanych z widzenia. Wspólne z nimi dojazdy, a nierzadko wspólne powroty do domu.
Jest właśnie późne popołudnie i błyszczy już elektryczne światło na warszawskim peronie, gdy
jeden z owych znajomych-nieznajomych, facet w średnim wieku, porządnie zaprawiony gołdą,
podchodzi do mnie z groźną miną:
– A czemu to pan tak przypiął się do mnie, co? Wciąż mi pan depcze po piętach. Rano pana
widuję i teraz znowu, wieczorem. Co pan sobie we mnie upatrzył? Jakie to ma pan haki na mnie?
Co ma znaczyć to wieczne śledzenie?
Cała seria napastliwych pytań, świadczących, że od wódki rozum krótki; delikwent najwyraźniej
dostał małpiego rozumu i wchodzi właśnie w stan delirycznych urojeń. Wziął mnie za kapusia, ale
mimo wszystko nie sądzę, żeby tak bardzo wierzył w to, co mówił. Była to poza tym chęć zawarcia
bliższej znajomości, gdyż jak wiadomo ciągoty towarzyskie są wprost proporcjonalne do stanu
upojenia alkoholowego. Facet uczuł potrzebę zbliżenia się ze mną, za wszelką cenę, choćby
kosztem wywołania awantury.
Przypomniałem sobie epizod z krakowskiej kawiarni. Znowu, po raz drugi, biorą mnie za
tajniaka, szpicla. Więc dobrze, jak szpicel to szpicel. W jednej chwili przyoblekam się w skórę
cichociemnego:
– Trzeba niestety pilnować pana. Źle się pan prowadzi. Zalewa pan pałę. A przecież nie tak
dawno wyszedł pan z pracy. Wszystko wskazuje na to, że popijacie, obywatelu, w miejscu pracy.
Dopóki się nie opamiętacie, będę was miał na oku.
Przymrużone jednak było moje oko, a wyraz mojej twarzy – przyjacielski, toteż rezultat całego
starcia był taki, że zamiast skręcić w dół, na peron, poszliśmy w przeciwną stronę, z zamiarem
wydostania się z terenu dworca i wstąpienia gdzieś „na jednego”.
Stuknęliśmy się kieliszkami dokonując wzajemnej autoprezentacji. Poinformowałem go o
swoim zajęciu. Sprzedawca w księgarni. Zauważył, że praca w księgarni daje pracownikowi szansę
podciągnięcia swego poziomu kulturalnego. Handel to również jego sfera działania, ale wstyd mu
było użyć słowa sprzedawca. Padło określenie ekonomista.
Powtarzająca się dzień po dniu sytuacja: pora przedpołudniowa w naszej podwarszawskiej
mieścinie i peron dworca zapełniony dojeżdżającym do Warszawy ludem pracy. W tym tłumie ja i
ekonomista. Ja sam i na uboczu, on w środku ciżby i ponadto w towarzystwie znajomych kobiet,
koleżanek po fachu, sprzedawczyń. Wszyscy się rozglądają, wszyscy wzajem przypatrują się sobie.
Wszyscy znają się z widzenia.
I teraz, przy koniaku, wychodzi na jaw, że od dawna już zwróciłem na siebie uwagę.
Ekonomista i towarzyszące mu kobiety, cała ta grupka obserwowała mnie zastanawiając się, kim
jestem. „Ksiądz?” – rzuciła jedna z kobiet. Notoryczne opóźnienia pociągów i przedłużające się
sterczenie na peronie sprzyjało obserwacji. I oto przypuszczenie jednej z tych durnych, złośliwych
bab: ksiądz. Czyli ktoś w rodzaju tajniaka. Milicjant zrzuca mundur, ksiądz sutannę i obaj,
przebrawszy się w cywilne ciuchy, wyruszają na miasto dla załatwienia jakichś swoich spraw.
Trącam się z ekonomistą i wychylam kolejny kieliszek koniaku. Zalać robaka, poprawić
samopoczucie, które jest kiepskie: wzięto mnie za kleszkę! Wyglądam na takiego! Z dwojga złego
wolałbym już to posądzenie o przynależność do glin.