Motyw intymny (cz. 1). Bestia nad Wisłą

Transkrypt

Motyw intymny (cz. 1). Bestia nad Wisłą
PProcesy
artystyczne
Marek Sołtysik
MOTYW INTYMNY (cz. 1)
Bestia nad Wisłą
Czy jest możliwe, że kolega, który jeszcze
wieczorem we wspólnym pokoju strzyże koledze włosy, nazajutrz przed południem zabije
go podczas spaceru?
Prawnicy i lekarze nie mają wątpliwości:
tak może być. Spotykają się w swej praktyce
z przestępczymi sprawami, których motorem są ludzkie czyny do tego stopnia wręcz
wyzywająco pokrętne, że pierwsze wrażenie
eksperta to… troska. Troska o sprawców pewnych zbrodniczych przestępstw. Miły, ciepły
wieczór, raczej pełna harmonia w sublokatorskim pokoju, dobrze przespana noc, z rześkim
powiewem poranka wspólne wyjście z domu,
wędrówka pośród wzmacniającego optymizm wiosennego pejzażu i nagle kilkanaście
pchnięć długim nożem, nie wiadomo, a może
ciężkim tasakiem, następnie kilkadziesiąt nakłuć mniejszym ostrym narzędziem w martwiejące już ciało. Z premedytacją?… Troska
ekspertów tu musi się przemienić w bezradny
gniew. I w niepocieszenie. Bo aż dziw bierze,
że ludzie, którzy utknęli w pełnym złu i w nim
egzystują, funkcjonują w życiu i radzą sobie
całkiem-całkiem bez włączania logicznego my1
ślenia! A może ich logika jest jakaś szczególna?
Tu już powiało wcale nie metafizyczną grozą.
W czwartek 25 maja 1933, w ważny dla
chrześcijan dzień Zesłania Ducha Świętego,
mieszkańcy nadwiślańskiego Przewozu1, widząc jakieś niejasne nieporządki w osłaniających pole żyta, wysokich na ponad półtora
metra krzakach tarniny, mówią o tym właścicielce pola, która zamierza pójść tam po obiedzie, żeby rzecz objąć gospodarskim okiem.
Tymczasem siostry Wójcikówny, trzynastoletnia Rozalia i czternastoletnia Matylda, które od
rana pasły w pobliżu krowy, wciąż pod wrażeniem opowieści koleżanek o wczorajszych
rozmowach z nieznajomymi panami, nie wytrzymały i weszły w tarninę pierwsze – pod
pretekstem zbierania trawy.
– Patrz, co to? Palce w krzakach! Palce! To
palce wylazły z rozdartych skarpet! Cofnij się,
cofnij…
Zgroza! Natknęły się na zwłoki młodego
mężczyzny, w pumpach, ale bez tych eleganckich półbutów. Tak, rozpoznały w nieżywym
zmasakrowanym, z roztrzaskaną czaszką, jednego z tych dwu miastowych wędrowców, któ-
To miejsce, obecnie z miejską zabudową, leży w granicach Krakowa.
231
Marek Sołtysik
rzy rano szli wzdłuż wału Wisły od Krakowa,
dużo ze sobą rozmawiali, nawet dosyć głośno,
a potem jeden z nich wypytywał koleżanki z sąsiedztwa o dwór, który, jak słusznie się domyślał,
miał tutaj gdzieś być. Drugi pan nawet posłał ich
kuzynkę po wodę do picia, w garnuszku.
Poszły do sąsiada, Kowalika, i informując,
że odkryły trupa, powiedziały to wszystko.
Kowalik kazał im spojrzeć; przy zwłokach leżał duży scyzoryk, taki w sam raz dla kawalera, idealny do krojenia chleba na skromnym
gospodarstwie – złożony. Czyżby zabójca po
wszystkim złożył scyzoryk i odrzucił go na
miejscu zbrodni? – Uważajcie, dziewuszki, nie
gawędzić, nie stąpać – mruknął pan Kowalik –
tu wszędzie są kawałki… – Kości roztrzaskanej
czaszki rozprysły się na dwa kroki, jasnożółte
widniały wśród trawy.
– Nie ma śladu, żeby ten, co zabił, uciekał
przez zboże – powiedziała Rozalia.
– Nie ma śladu – potwierdził Kowalik. – To
musiała być bestia, co się Boga nie boi. Ale co,
buty nieboszczykowi ściągnął i poszedł z tymi
butami do ludzi, jeszcze tak za widoku?
Prasa nie od razu doniosła, zrobiła to w dwa
dni później2, lecz to ze względu na dobro policyjnego śledztwa, przebiegającego w tym wypadku w tempie błyskawicy.
Kiedy bowiem gazeta trafiła do rąk czytelników, człowiek podejrzany o zabójstwo dwudziestotrzyletniego studenta Stanisława Lechowicza (którego ciało znaleziono w tarninie
nazajutrz po śmierci) był już w zasięgu działań
policji. Pojmany w to właśnie poniedziałkowe
południe – przyznał się podczas intensywnego śledztwa. Po roku, już przed sądem, będzie
mówił o naciskach policyjnego śledczego, wymuszających na nim nie zawsze prawdziwe zeznania, lecz faktu, że zamordował przyjaciela,
nie odwoła ni razu.
PALESTRA
W wypowiedziach tego człowieka – podobnie, co się okaże, jak w nim samym – śledczych
policjantów i prawników będzie uderzać brak
logiki. I jeszcze coś takiego, jakby Olejniczak
sam się bawił nieustannie tymi zawikłanymi
sprawami, i wtedy, kiedy dziwacznie sobie
układał życie, i wtedy, kiedy ostro konfabulował wobec funkcjonariuszy policji, która
po aresztowaniu na krakowskich Dębnikach,
gdzie mieszkał, zabrała go najpierw do krakowskiego aresztu przy Kanoniczej, zwanego potocznie „Pod Telegrafem”, a potem na
posterunek w Wieliczce, najbliższy miejsca,
gdzie popełnił on zbrodnię. Przesłuchiwany
przez całą noc, wywijał się dosyć wrednie
z krzyżowego ognia pytań. Choć – i tu diabelskie jakieś niekonsekwencje – w areszcie „Pod
Telegrafem” usiłował się powiesić na poskręcanym prześcieradle. Czujni strażnicy zapobiegli
samobójstwu podejrzanego. Czyli co? Nie był
przywiązany do życia?
Przyjrzyjmy się bliżej… Osoby dramatu to
młodzi inteligenci, żyjący w niedostatku. Studiują, szukają gorączkowo swojego miejsca
w świecie ogarniętym kryzysem ekonomicznym i duchowym. Jednym ze sposobów na
przetrwanie jest wiara. Jest żarliwe poszukiwanie Boga w przypadku Lechowicza i poszukiwanie wygodnego miejsca przy tych, którzy
służą Bogu, przez Olejniczaka. Oczywiście
to charakterystyka postaci ciosana z grubsza.
Niuanse dojdą, ukazane szczegóły przerażą.
Kim była Janina Pragnąca, osoba, która
najprawdopodobniej jako druga po mordercy zobaczyła zmasakrowane zwłoki studenta
Lechowicza? Co robiła, kręcąc się z płaczem
w najbliższych okolicach miejsca zbrodni,
nad Wisłą w podkrakowskim Przewozie owa
tajemnicza kobieta rodem z Czeladzi w Zagłębiu, która nad Wisłę pod Przewozem przybyła
2
Tekst osobnej notatki, napisany w niedzielę 28 maja, ukazał się z datą 29 maja („Ilustrowany Kurier Codzienny”,
29 maja 1933, Tajemniczy trup w Przewozie): „we wsi Przewóz obok Krakowa dokonano straszliwego odkrycia (…) zwłoki straszliwie zmasakrowane. (…) Na miejsce morderstwa wyjechała natychmiast komisja sądowa i przedstawiciel
powiatowej komendy Policji Państwowej. Wszczęto energiczne śledztwo, które niewątpliwie odsłoni kulisy tego morderstwa”.
Jeżeli nie podaję innego źródła, informacje czerpałem z ówczesnej prasy krakowskiej, głównie z „Czasu” oraz
z IKC.
232
1–2/2015
z okolic Limanowej i która potem powie, że doskonale znała zabójcę… Podczas konfrontacji
zabójca wyprze się znajomości: – Ja tę kobietę
po raz pierwszy widzę na oczy!
O Lechowiczu, wytrwałym studencie V roku teologii, w chwili śmierci dwudziestotrzyletnim, wszyscy świadkowie będą mówić jako
o młodzieńcu niespotkanej czystości, uduchowionym. O starszym odeń o rok Olejniczaku,
byłym studencie teologii, jeszcze całkiem niedawno człowieku z powołaniem duchownego,
starano się źle nie mówić, poza tym, że za bardzo interesował się posagiem dwu co najmniej
panien naraz. Dwudziestosześcioletnia panna
Pragnąca, która z niejednego pieca chleb jadła, a ostatnio była na nieoficjalnych występach
w podgórskich okolicach Limanowej jako
wróżbitka, zezna w śledztwie, że Olejniczak
był jej kochankiem, mało tego, że ona mu
służyła w każdej sytuacji, w każdym przedsięwzięciu podpadającym pod kodeks karny,
i co miała robić, skoro Olejniczak na odcinku
od Dąbrowy Górniczej po Limanową działał
jako herszt szajki złodziejskiej! Niby niemożliwe, niby się nie zgadza – niby kiedy miałby to
robić on, w Krakowie i na prowincji, w Wojakowej, miejscowości ze szkołą, położonej między Brzeskiem a Limanową, zabiegany między
dwiema kobietami, z których każda z osobna
mniemała, że jest kobietą jego życia, między
salami Uniwersytetu, gdzie słuchał wciąż go interesujących wykładów, a dostatnim mieszkaniem syna restauratora, któremu udzielał lekcji
języków – ale jednak najdrobniejsze szczegóły
z życiorysu i codziennych spraw Lechowicza,
doskonale znane Janinie Pragnącej, czyniły jej
rewelacje bliskimi prawdopodobieństwa. Czy
jednak być może?
A najdziwniejsze – Pragnąca zapewnia, że
zjawiła się w tym właśnie miejscu na wyraźną
prośbę… Lechowicza. Lechowicz wiedział, że
zagłębianka przebywa pod Limanową, gdzie
wróży, znał jej adres kontaktowy i napisał.
I przyszła nad Wisłę w Przewozie, i nie ukrywała się przed mieszkańcami, przechadzała
się, oczekiwała, nie mogła się doczekać, weszła
w zarośla. I zobaczyła.
Motyw intymny
Przytrzymana przez policyjnych wywiadowców aż za Bieżanowem, osiem kilometrów
od miejsca znalezienia zwłok Lechowicza, zostanie osadzona w areszcie.
– Tam musiał jeszcze ktoś być… – dźwięczą
w uszach ludzi prowadzących śledztwo słowa
wyszeptane przez zabójcę podczas przesłuchań.
Na ciele ofiary siedemdziesiąt jeden ran.
Bolesław Olejniczak zapewne nie miał
powołania, miał natomiast naglącą potrzebę poznania rozmaitych religii. Miał chyba
temperament reportera gazety codziennej:
dowiedzieć się wielu rzeczy, zobaczyć je, niekoniecznie zgłębiać. Do efektów poszukiwań
bardzo przydatne jest audytorium. Znajdował
je w sypialniach seminariów duchownych, do
których wstępował we Lwowie, w Poznaniu,
w Pińsku, w Wilnie, w Krakowie i w Warszawie, samotności się raczej obawiał. Kiedy
później zrezygnował z przytulisk zgromadzeń (kolejno trzech różnych wyznań!), zawsze w wynajmowanym pokoju mieszkał
albo u jakiegoś kolegi, albo kolegę na wspólne mieszkanie zapraszał. W straszliwych
dniach, kiedy jego wnętrzem targały nerwy
i od środka syczała nieopanowana samotność,
żeby znaleźć kumulację i kulminację w czynie,
którego, o czym sam dobrze wiedział, być nie
powinno, Bolesław Olejniczak był studentem
pierwszego roku filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego, do niedawna słuchaczem czwartego roku teologii, żył w wolnym związku
z Emilią Korczyńską, brzemienną (5 lipca 1933
urodzi się ich córka Basia) i z Anną Muszanką. W Wojakowej natomiast, gdzie Muszanka
uczyła w szkole, Bolesław i Anna i uchodzili
za wzorowe narzeczeństwo! Oficjalnie wiadomo, że żył głównie z korepetycji udzielanych studentom Eugeniuszowi i Piotrowi
Pietrzakom, synom dzierżawców restauracji
w Hotelu Francuskim, i że oprócz honorariów
od starszego pana Erwina Pietrzaka należały
mu się codzienne śniadania i kolacje z kuchni
wytwornego hotelu.
Na pytanie, czy znała tak bliską swemu
233
Marek Sołtysik
narzeczonemu pannę Muszankę, Korczyńska
odpowiedziała:
– Nie. Raz tylko – było to zdaje się w styczniu
1933 – spotkałam Bolesława na ulicy św. Gertrudy z jakąś niską, grubą kobietą. Przechadzali
się ramię w ramię, w światłach reklam z witryny
kina „Wanda”. Ja wtedy go zaczepiłam, tak, odciągnęłam Bolesława od tej osoby i natychmiast
poczęłam mu robić wymówki. On mi spokojnie
odpowiedział, że to jest ta pani, u której on daje
te świetnie płatne lekcje (!).
Panna Korczyńska musiała przecież walczyć. Miała powody, żeby się bardzo niepokoić.
Była w trzecim miesiącu ciąży. Olejniczak, broń
Boże, nie będzie się wypierał ojcostwa, lecz
przed ołtarzem nie stanie. W każdym razie nie
teraz. Najpierw musi mocno stanąć na nogach.
Do tej pory radził sobie. Właśnie – tylko sobie.
24 kwietnia 1933 Emilia, w zaawansowanej
ciąży, po miesiącu wspólnego zamieszkiwania
opuściła pokój w domu przy Konfederackiej
27, wynajmowany z jej inicjatywy przez Bolesława, ponieważ środki do życia wyczerpały
się do tego stopnia, że nie było nawet na mleko.
Rodzice przyjęli ją z otwartymi ramionami. Nie
mogli patrzeć na tę nędzę… Inna sprawa, że
matka Emilii, która wcześniej często odwiedzała córkę w jej pokoju dzielonym z Bolesławem,
bardzo lubiła kandydata na zięcia. Podobali się
sobie, przekomarzali się z wyraźnym zamiłowaniem. Ciekawe, Emilia była prawdopodobnie dobroduszna, nie grzeszyła błyskotliwością, była bardzo ładna, ale nie odziedziczyła
po matce lekkości i wdzięku. Znużony sam na
PALESTRA
sam z brzemienną narzeczoną Olejniczak nie
tylko straszył, że zwiąże się z jej siostrą, lecz
tę siostrę zaczynał bałamucić. Udawał albo nie
udawał. Teraz naprawdę nie wiadomo. Taki to
był nieprzewidywalny człowiek.
Mieszkał i żył z Emilią Korczyńską, ją i jej
rodziców, z którymi był w świetnych stosunkach, powiadomił na przykład, że jedzie do
swoich rodziców aż do Brzeżan na święta,
święta jednak spędził o wiele bliżej: w Wojakowej, u Anny Muszanki, nauczycielki, którą
poznał z ogłoszenia matrymonialnego. Po Nowym Roku wrócił do Krakowa, zainstalował się
z Muszanką, jako z narzeczoną, w mieszkaniu
jej brata, Jana, na Podgórzu, narzeczeni cieszyli
się sobą przez kilka dni ferii pani nauczycielki,
wreszcie skoro świt Olejniczak odprowadził
Muszankę na pociąg do Bochni, skąd miała
blisko końmi do Wojakowej, i jak gdyby nigdy
nic, wrócił do Emilii.
Sprawę Olejniczaka zagłuszy co najmniej
równie potworna zbrodnia dokonana przez
Maliszów3.
Rozprawa odbywa się w Gmachu Sądu
Okręgowego w Krakowie – oczywiście nie
w trybie doraźnym4, czego wcześniej się spodziewano – niemal w rok po zbrodni, 14 kwietnia 1934. Mniej dla przypomnienia przysięgłym, bardziej dla publiczności na sali sądowej
rzucono garść niezbędnych szczegółów.
Bolesław Olejniczak urodził się w Niemczech, w Westfalii, gdzie jego ojciec pracował
w kopalni węgla. Ukończył sześć lat szkoły nie-
3
Wszystkim znana – ale różnie naświetlana – sprawa potrójnego zabójstwa, ciężkiego poranienia czwartej osoby
i kradzieży dużej sumy pieniędzy, zbrodniczych czynów dokonanych 2 października 1933 w mieszkaniu w centrum
spokojnego do niedawna Krakowa przez Jana Malisza w towarzystwie żony, bezrobotnych inteligentów, wstrząsnęła
opinią publiczną. Sprawa, rozpatrywana przez sąd w postępowaniu doraźnym (zob. przypis następny), zamknęła się
tedy już 4 listopada 1933 wyrokiem skazującym Malisza na karę śmierci z rygorem wykonania wyroku w 24 godziny
od jego ogłoszenia. Tzw. sprawa Maliszów jest przedmiotem wnikliwych dociekań autora „Procesów artystycznych”,
których rezultat być może jeszcze w tym roku ukaże się na łamach „Palestry”.
4
W związku z dokonywaniem ruchów prowadzących do przebudowy ustawodawstwa polskiego w duchu wyraźnie antydemokratycznym, a mających na celu uzależnienie aparatu wymiaru sprawiedliwości od obozu rządzącego Drugiej Rzeczypospolitej – m.in. poprzez przygotowywanie dekretów zawieszających niezależność sędziowską,
zezwalających ministrowi sprawiedliwości na usuwanie i przenoszenie sędziów ze stanowisk oraz podporządkowujących rady adwokackie władzom państwowym, wreszcie poprzez ograniczanie kompetencji Najwyższego Trybunału
Administracyjnego, orzekającego o legalności aktów rządowych – od września 1931 r. na mocy uchwały Rady Ministrów wprowadzono w Polsce sądy doraźne.
234
1–2/2015
mieckiej. Po wojnie, około 1921, przyjechał z rodzicami i z bratem do dziadka ze strony matki,
Andrzeja Fichtala, w Poznańskiem. Niebawem
Olejniczakowie przenieśli się do Torunia, gdzie
pan domu dostał pracę w policji. Pełnił służbę
w Brzeżanach, przeniósł się więc tam z żoną
i synami. Bolesław ukończył w Brzeżanach
sześć lat gimnazjum i został przyjęty do małego seminarium duchownego we Lwowie.
Po maturze wstąpił tamże do wielkiego seminarium duchownego. Studiował w roku akademickim 1928/1929, na wakacje wyjechał do
rodziców do Brzeżan. We Lwowie zapisał się
na drugi rok studiów, ale z początkiem 1930
wystąpił z seminarium, na przełomie marca
i kwietnia odwiedził swego dziadka Andrzeja
Fichtala w Poznańskiem, podobno zamierzał
wstąpić do seminarium w Poznaniu, lecz nagle zmienił plany i wyjechał do Pińska. Skoro
w Poznaniu natrafił na trudności, to dlaczego
nie bliżej domu dziadka, na przykład nie do
Warszawy? Podobno dlatego, że najłatwiej
było się tam dostać. W seminarium w Pińsku
przebywał od kwietnia do połowy października. Potem był znowu w Brzeżanach na garnuszku rodziców, aż do 5 maja 1931, kiedy to
wyjechał do Krakowa z zamiarem zapisania
się na Uniwersytet Jagielloński. Czas do października postanowił przeczekać w Krakowie.
Zamieszkał na Dębnikach, po prawej stronie
Wisły, ale to już blisko centrum miasta i miło.
Wtedy jeszcze nie udzielał lekcji, musiał się
utrzymać z tego, co dostawał z domu – od 40
do 50 zł miesięcznie. Zważywszy na rygor płatności za wynajmowany pokój, było to w sam
raz, żeby mocno zaciskać pasa. Z początkiem
Motyw intymny
czerwca zamierzał nawet powrócić do Brzeżan,
ale ostatecznie wybrał właściwą dla krakowian
stronę Wisły i zatrzymał się u pani Marcinkowej przy ul. Bożego Ciała 24, na krakowskim
Kazimierzu. Dzięki dodatkowej finansowej
pomocy brata i dziadka Fichtala mieszkał tam
sobie do końca sierpnia, kiedy przeważyła
w nim decyzja o kontynuacji tego, co zaczął.
1 września wysiadł z pociągu na dworcu w Warszawie i kroczył w stronę seminarium. Szybko
wstąpił, wystąpił po czterech tygodniach. Po
tak licznych próbach musiał stwierdzić, że nie
ma powołania do stanu duchownego. Ciągnął
go Kraków i wrócił tam z zamiarem zapisania
się na Wydział Filozoficzny UJ. Ale to przecie
koniec pierwszego semestru! Znów odłożył ten
zamiar i w Krakowie, nie oglądając się na nic,
wstąpił do Kościoła Narodowego5 na Bonarce.
„Zostałem przyjęty – tłumaczył później – ale
narodowcem jednak nigdy nie byłem”.
Zrobił to – jak się zdaje nie po raz pierwszy,
ten niedoszły religioznawca – by się zapoznać
z ideologią tego kościoła. Wystąpił stamtąd po
kilku tygodniach, a pytany później o powody,
mówił oględnie, że nie odpowiadały mu tamtejsze warunki. Ciągnięty za język, dodał: „Zachowanie się i prowadzenie tych księży pozostawiało wiele do życzenia”. Ale tam właśnie,
w kościele hodurowców6 na Bonarce, poznał
się z dziewiętnastoletnią hafciarką Emilią Korczyńską. To nie było spontaniczne uczucie,
nie młodzieńcza miłość, lecz spotkanie w następstwie listu panny Korczyńskiej, związanej
z tym Kościołem, dostarczonego Olejniczakowi
przez kolegę z seminarium, Kisiewicza, kandydata na duchownego polskokatolickiego. Dla-
5
Polski Narodowy Kościół Katolicki, którego idea (Jan Ostroróg, Andrzej Frycz Modrzewski) sięga XVI w. – ukonstytuowany w 1895 w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej – w latach 20. XX w. zakładał parafie i w Polsce. Ta,
o której mowa, na Bonarce, na krakowskim Podgórzu, pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego, była pierwszą.
Zorganizowana w 1922, w dwa lata później rozpoczęła swobodną działalność.
Nauka Kościołów polskokatolickich nie odbiega od wiary i tradycji Kościoła katolickiego. Różnice: Eucharystia pod
dwiema postaciami: Ciała i Krwi Pańskiej; dwie formy spowiedzi: indywidualna i ogólna, z tym że dzieci i młodzież
mają obowiązek przystępować do spowiedzi indywidualnej aż do sakramentu bierzmowania. Kościół polskokatolicki
nie uznaje dogmatu o nieomylności papieża.
6
Wyznawców Polskiego Narodowego Kościoła Katolickiego nazywano powszechnie hodurowcami – od nazwiska
bp Franciszka Hodura (1866–1953), reformatora religijnego, pisarza, organizatora i na emigracji w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej pierwszego biskupa Polskiego Narodowego Kościoła Katolickiego.
235
Marek Sołtysik
czego panna chciała się z nim poznać – tego nie
wiemy. Olejniczak nie wiedział także i chyba
wiedzieć nie chciał, ponieważ list pozostawił
bez odpowiedzi. Kisiewicz przychodził doń
z wiadomościami, że Korczyńska nalega. Skoro
tak, wystosował list z wyznaczonym miejscem
i czasem spotkania. Stało się: w grudniu 1932 na
Kalwaryjskiej, głównej ulicy krakowskiej dzielnicy Podgórze, leżącej po prawej stronie Wisły,
rozpoczęła się ich znajomość, która nie od razu
stała się zażyłością. W pierwszych tygodniach
często się umawiali: w domu hodurowców na
Bonarce, na mieście. Na Boże Narodzenie Bolesław był po raz pierwszy w domu rodziców
Emilii. Spodobał się, niebawem zaproszony
przyszedł na Nowy Rok.
Na któreś z kolejnych już pytań przewodniczącego, dlaczego opuścił seminarium, Olejniczak odpowiedział bardziej precyzyjnie:
– Księża obcowali z kobietami, a ponadto jeden
z księży wyłudzał od kleryków pieniądze.
Władze seminarium, odpowiadając pisemnie na pytania sądu, wyjaśniały, że Olejniczak
opuścił mury uczelni i internatu nie z własnej
woli i że odchodził z opinią kobieciarza, który
ponadto nadużywa alkoholu.
Jak zapoznał się z greckokatolickim duchownym, kapelanem wojskowym Konstantym Siemaszką? Opowiada, że szedł sobie ulicą Wiślną z Rynku Głównego w stronę Plant
i nagle zachwycił się chórem z kaplicy prawosławnej. A gdy wstąpił do tej świątyni7, to tak
PALESTRA
mu się tam spodobało, że wyczekał na odpowiednią chwilę, żeby porozmawiać z księdzem
Siemaszką. Zwierzał się, że od dawna pragnie
się bliżej zapoznać z dogmatami i liturgią prawosławną. Zwrócił się w końcu do księdza
z gorącą prośbą, by mu udzielał lekcji języka
staro-cerkiewno-słowiańskiego i ruskiego.
Ksiądz wyraził zgodę; spotykali się w kościele
przy Wiślnej dwa razy w tygodniu. Olejniczak
powziął myśl o wstąpieniu do seminarium prawosławnego. Musiał mieć jednak stosowną
metrykę.
– Ksiądz Siemaszko wypisał mi tę metrykę
bez żadnego przejścia z mej strony na wyznanie prawosławne.
– Pan podpisał jednak jakąś deklarację, że
przyjmuje pan wiarę prawosławną – powiedział przewodniczący.
– Tak. I wyjechałem do Warszawy. Zgłosiłem
się na Pradze do archimandryty Dionizego.
– Dlaczego pana nie przyjęto?
– W metryce były nieścisłości. Imię Bolesław
nie zostało zmienione.
Wrócił do Krakowa, zamieszkał znowu po
prawej stronie Wisły, najpierw u pani Buczkowej przy ul. Wielickiej (gdzie czterokrotnie
gościł Emilię Korczyńską), później przy Salinarnej (bez śladu Emilii Korczyńskiej, jako
zdeklarowany samotnik), u pani Królowej,
której synowi, uczniowi szkoły powszechnej,
udzielał lekcji i w ten sposób wypłacał się za
mieszkanie. Jadał na mieście.
Cdn.
7
Miejsce w istocie pełne nieprzezwyciężonego uroku. Przez trzynaście lat prawie codziennie, w drodze do redakcji przy ul. Wiślnej 2, przechodziłem pod murem tej zabytkowej cerkwi greckokatolickiej pod wezwaniem Podwyższenia Krzyża Świętego przy ul. Wiślnej 11, która była wówczas (od 1947 aż do 1989, kiedy parafia greckokatolicka
ją odzyskała) katolickim kościołem Saletynów. Barokowa budowla, jako kościół św. Norberta, była przeznaczona dla
Norbertanek. Po kasacie klasztorów przez władze austriackie kościół w 1808 przekazano parafii greckokatolickiej.
Z końcem XIX w. w cerkwi wzniesiono ikonostas, projektu Tadeusza Stryjeńskiego – z ikonami pędzla Władysława
Rossowskiego według projektu Jana Matejki.
236