Smok i spółka

Transkrypt

Smok i spółka
Smok i spółka
Robert Jordan
Koło Czasu
(The Wheel of Time)
Recenzja pierwszych pięciu tomów cyklu fantasy
Borys Jagielski
Wydawnictwo i lata wydania: Zysk i S-ka
Lata pierwszych wydań: 1990, 1991, 1992, 1993, 1994
Oprawa: miękka
Pięć pierwszych tomów cyklu:
1. The Eye of the World - Oko Świata (930 stron; ISBN 83-7150-662-7)
2. The Great Hunt – Wielkie Polowanie (860 stron; ISBN 83-7298-181-7) [druga część tomu
nosiła w pierwszym polskim wydaniu tytuł „Róg Valere”]
3. The Dragon Reborn – Smok Odrodzony (830 stron; ISBN 83-7298-245-7) [druga część
tomu nosiła w pierwszym polskim wydaniu tytuł „Kamień Łzy”]
4. The Shadow Rising – Wschodzący Cień (610 stron; ISBN 83-7150-209-5), Ten Który
Przychodzi Ze Świtem (650 stron; 83-7150-244-3)
5. The Fires of Heaven – Ognie Niebios (560 stron; ISBN 83-7150-281-8), Spustoszone
Ziemie (560 stron; ISBN 83-7150-336-9)
„Niedawno przeczytałem pierwszy tom cyklu „Koło Czasu” Roberta Jordana, zatytułowany
„Oko Świata”. (...) Niebawem znajdziecie w „Cum libro” z całą pewnością tekst poświęcony
kilku pierwszym tomom jordanowskiego cyklu.”
Tak kończył się wstępniak do kwietniowej edycji działu. „Niebawem” rozciągnęło się na bez
mała rok, lecz w końcu mogę zaprezentować Wam tekst poświęcony pięciu pierwszym tomom
cyklu Roberta Jordana pt. „Koło Czasu”. Ujrzelibyście go znacznie wcześniej, gdyby nie fakt,
że każda z części liczy średnio 700-800 stron, a pomiędzy lekturą kolejnych postanowiłem
sięgać po inne książki, by seria i jej bohaterowie zbyt szybko mi się nie znudzili. Lepiej późno
niż wcale — w poniższym artykule znajdziecie wyczerpujące informacje poświęcone cyklowi
niezwykle ważnemu dla komercyjnego, kierowanemu do masowego odbiorcy fantasy, którego
kolejne tomy, ukazujące się z przynajmniej rocznymi odstępami, z zadziwiającą
regularnością szturmują najwyższe miejsca list bestsellerów za Atlantykiem.
Na wstępie dwie ważne noty. Po pierwsze, pięć pierwszych tomów „Koła Czasu” przyszło mi
przeczytać w oryginale. Polski przekład Katarzyny Karłowskiej jedynie dość dokładnie
przejrzałem. Nie lubię wydawać pochopnych sądów, lecz odniosłem wrażenie, że stylistycznie
mógłby być lepszy, jako że pióro Jordana w istocie jest nieco wyższej klasy niż zdaje się nam
to sugerować tłumaczka. Poza tym w cyklu, jak na rozbudowaną sagę fantastyczną przystało,
aż roi się od nazw własnych, które w wielu przypadkach poddawane są podczas spolszczania
niepotrzebnym przeróbkom. Nie jestem w tej opinii osamotniony. Ot, prosty przykład –
głównego Złego cyklu, w oryginale „The Dark One”, Karłowska ochrzciła mianem Czarnego. A
czy nie mógłby pozostać Mrocznym bądź Ciemnym? O takich drobnych, lecz zbędnych
przeinaczeniach czytelnik oczywiście nie dowie się, jeśli sięgnie tylko po polską wersję
językową. Ja, by nie wywoływać zamieszania, w poniższym tekście staram się wykorzystywać
terminy wprowadzone przez Katarzynę Karłowską – „staram się”, gdyż być może raz czy dwa
przyjdzie mi z rozpędu użyć własnych tłumaczeń.
Po drugie, powinniście wiedzieć, że wydawnictwo Zysk i S-ka przestraszone pokaźną
objętością poszczególnych tomów podzieliło początkowo każdy z nich na dwie części. Dopiero
najnowsza edycja cyklu na rodzimym rynku odpowiada liczbą woluminów oryginałowi. Jednak
jak dotąd wydano w ten sposób tylko trzy pierwsze tomy. Cała sytuacja powoduje niemałą
dezorientację tytularną. W pierwszym polskim wydaniu bowiem jedna część nosiła
spolszczony tytuł oryginału, a druga – nowy, wymyślony przez redakcję. Wszelkie
wątpliwości postarałem się wyjaśnić w nagłówku recenzji. Znajdziecie tam zarówno tytuły
oryginalne jak i odpowiadające im tytuły starszej z polskich edycji.
„Koło Czasu” to czołowy przykład fantasy, w której ważką rolę odgrywa olbrzymia Nibylandia.
Dla potrzeb swego cyklu Robert Jordan stworzył wielką krainą z mnóstwem geograficznych
szczegółów oraz umiarkowanie złożoną historią (umiarkowanie, gdyż tej tolkienowskiej nie
dorasta do pięt), zamieszkaną przez różnorodne kulturowo nacje i rasy. Zabawny jest fakt,
że Jordan do tej pory — a tomów „Koła Czasu” ukazało się już jedenaście, z czego ten
najnowszy jest prequelem pozostałych dziesięciu — nie ochrzcił jej jakimś całościowym
mianem. Fani nieoficjalnie nazwali tę krainę Randlandem (od imienia głównego bohatera) i
jeśli zajdzie potrzeba, ja również posłużę się tym określeniem.
Trzy tysiące lat temu zakończył się Wiek Legend, w którym potrafiący kontrolować Jedyną
Moc Aes Sedai tworzyli niewyobrażalne cuda. Próba uwolnienia Czarnego – esencji
wszelakiego zła i antytezy Stwórcy – z jego odwiecznego więzienia w górze Shayol Ghul
zapoczątkowała Wojnę Mocy, burząc na zawsze światowy pokój i dobrobyt. Poprowadzona
przez Aes Sedai ludzkość odparła napór trolloków (jak sama nazwa sugeruje, stworów
będących krzyżówką trolli z orkami) i pozostałych pomiotów Cienia, a także ludzi, którzy
skuszeni obietnicą bogactwa i potęgi przeszli na stronę Czarnego. Finałowa bitwa
doprowadziła do uwięzienia Ojca Kłamstw i jego trzynastu najpotężniejszych popleczników,
Przeklętych*, na powrót w trzewiach Shayol Ghulu. Zanim stu najpotężniejszych męskich Aes
Sedai pod dowództwem Lewsa Therina Telamona zwanego Smokiem mogło zacząć świętować
swe wielkie zwycięstwo, Czarny zadał światu ostatni i zaiste straszliwy cios. Nieodwracalnie
spaczył męską połowę — *k*saidin*k* — Prawdziwego Źródła, z którego Aes Sedai czerpali
Jedyną Moc. Wszyscy męscy Aes Sedai popadli w przerażający obłęd i wykorzystując swą
potęgę przeciwko ludziom, zmienili oblicze ziemi mordując całe narody, by po wielu latach
wskutek obłędu zemrzeć w męczarniach fizycznych i psychicznych. Sam Lews Therin
wykończył efektownie wszystkich swych krewnych zyskując złowrogi przydomek Zabójcy
Rodu. Gdy trwające wiele lat Pękniecie Świata zakończyło się, nieliczni ocalali, rozproszeni po
całym kontynencie, przystąpić mogli do zakładania nowych państw i miast. Rolę Aes Sedai
przejęły całkowicie kobiety. Ze względu na skażenie *k*saidinu*k* mężczyźni nie mogli
dłużej bezpiecznie posługiwać się Jedyną Mocą. Jednym z zadań Aes Sedai stało się więc
wyszukiwanie młodzieńców obdarzonych talentem i poskramianie ich — czyli odcinanie od
Prawdziwego Źródła.
Niestety, razem z Wiekiem Legend w niepamięć nie odeszło zagrożenie ze strony Czarnego.
Stare przepowiednie głoszą bowiem, że świat raz jeszcze będzie musiał stawić czoło swemu
największemu wrogowi. W Ostatniej Bitwie ludzkość wspomoże reinkarnacja Telamona, Smok
Odrodzony, który „ratując niszczyć będzie zarazem”. Przepowiednia, którą w szczegółach
znają zresztą wyłącznie uczeni, nie nastraja zatem zbyt optymistycznie. Nic więc dziwnego,
że trzy tysiące lat po Pęknięciu Świata termin „Smok” wciąż budzi negatywne konotacje. A
biorąc pod uwagę, że inkarnacja Lewsa Therina musi być mężczyzną, którego na równi z
innymi Jedyna Moc doprowadzi z czasem do destrukcyjnego szaleństwa, sytuacja w ogóle
przestaje się przedstawiać różowo. Jednakże bez Smoka Odrodzonego ludzkość nie ma szans
nawet na pyrrusowe zwycięstwo w Ostatniej Bitwie...
W ogólnych zarysach powyższa historia nie zaskakuje oryginalnością. Ludzie szykują się do
ostatecznej walki ze Złem, patronują im Czarodzieje (Czarodziejki), a wszystkich poprowadzi
do zwycięstwa Bohater, który wpierw będzie musiał przekonać do siebie niedowiarków i
zjednoczyć narody. Początek pierwszego tomu jeszcze bardziej razi brakiem oryginalności.
W leżącej na odludziu wiosce o charakterystycznej nazwie Pole Emonda pojawia się
tajemnicza para. Ona, cała w błękicie, roztacza wokół siebie aurę dostojeństwa, on nie
odstępuje jej nawet na krok i w każdej chwili gotów jest do zrobienia użytku ze swego
wielkiego miecza. Szybko wychodzi na jaw, że nieznana kobieta to Aes Sedai o imieniu
Moiraine, a mężczyzna, Strażnik Lan, zajmuje się ochroną swej partnerki (Jedyna Moc nie
zawsze wystarcza i wtedy z pomocą przychodzi ostra stal). Goście zwracają szczególną
uwagę na trzech beztroskich młodzieńców zamieszkałych w wiosce: Randa al’Thora, Mata
Cauthona i Perrina Aybarę. Niebawem zgraja bezlitosnych trolloków niespodziewanie atakuje
spokojny zaścianek. Po okupionym niemałymi stratami odparciu potworów, Moiraine, która
wbrew pozorom nie trafiła do Pola Emonda przypadkiem, oznajmia, że cel monstrualnych
żołnierzy stanowili trzej chłopcy, którzy w przyszłości w bliżej nieokreślony sposób będą w
stanie zagrozić Czarnemu. By mieszkańcy mogli uniknąć kolejnych ataków, Rand, Mat i Perrin
powinni przynajmniej na jakiś czas opuścić swą rodzinną wieś. Moiraine proponuje im
wspólną podróż do Tar Valon, siedziby Aes Sedai, gdzie być może uda się sprecyzować ich
przeznaczenie. Nowo sformowana drużyna wyrusza w długą i niebezpieczną podróż.
Czy czegoś Wam to nie przypomina? Pierwsze kilkadziesiąt stron wygląda jak żywcem
zerżnięte z Tolkiena. Pole Emonda nietrudno utożsamić z Shire, Randa, Mata i Perrina z
Frodem, Merrym i Pippinem, Moiraine z Gandalfem, a Lana ewentualnie z Aragornem.
Wrażenie deja vu potęguje czarny jeździec, który pojawia się na pierwszych stronach
powieści. Jeden z członków listy dyskusyjnej, na której swojego czasu się udzielałem,
napisał, że „Oko Świata” rzucił w kąt właśnie z powodu tejże ewidentnie splagiatowanej
postaci, nie skończywszy nawet czytać pierwszego rozdziału. Ja najwyraźniej okazałem się
literacko po dziesięciokroć bardziej gruboskórny, jako że pierwsze paręset stron powieści
mimo podobieństw wszelakich czytało mi się autentycznie świetnie i wywarły one na mnie
bardzo klimatyczne wrażenie. Być może dlatego, że minęło wystarczająco dużo czasu od
ostatniej lektury dzieła Tolkiena i lektura „Oka Świata” aktywowała w mej łepetynie
pozytywny szlak neuronowy zapoczątkowany przez „Władcę Pierścieni” właśnie. Jeszcze
rozsądniejsze wyjaśnienie mówi, że motyw Prostaczków, których z Rodzinnej Wioski zabiera
Tajemniczy Przybysz (tudzież Tajemniczy Przybysze) na Wielką Wyprawę, nie jest znów tak
szalenie oryginalny i każdy czytelnik fantasy powinien się z nim jak najszybciej oswoić i
nauczyć się tolerować różne jego warianty. Czarni Jeźdźcy w odmianach przeróżnych to także
nic niezwykłego. Dodajmy, iż podobieństwa z Tolkienem kończą się na fabularnym zarysie.
Sposób prowadzenia narracji i styl jest u Jordana odmienny i przypomina zwyczajną,
nowoczesną powieść, a nie baśń lub epopeję.
Zagłębiając się w lekturę dalszych rozdziałów zobaczymy, że inspiracja Tolkienem, nawet
jeśli takowa istotnie występowała na początku, szybko niknie. Główną osią cyklu jest bowiem
— zdradzę tu coś niecoś, ale czytelnik może bez trudu domyślić się tego już w połowie
pierwszego tomu, a w końcówce zostaje to bezpośrednio potwierdzone; popełnię więc
niewielki spojler zważywszy, że tomów jest jak na razie dziesięć (nie licząc prequela) —
niepozorny Rand al’Thor, a raczej Smok Odrodzony we własnej osobie. W trakcie lektury
cyklu (a w każdym razie jego pierwszych pięciu tomów) śledzimy wszelkie implikacje
wynikające z tego faktu. Nasz bohater wpierw sam musi to sobie w pełni uświadomić i
pogodzić się ze swą rolą, a nie jest to łatwe, mając w perspektywie szaleństwo zakończone
śmiercią lub poświęcenie się dla ludzkości w wielkiej bitwie z Czarnym. Potem przyjdzie czas
na ogłoszenie Odrodzenia Się Smoka reszcie świata, na stawienie czoła wszystkim tym,
którym ziszczenie starej przepowiedni nie w smak, na zbieranie sił militarnych i na
przygotowanie
fundamentu
do
Ostatniej
Bitwy.
Z
questem
polegającym
na
przetransportowaniu jakiegoś artefaktu z jednego miejsca do drugiego ma to niewiele
wspólnego. A i czarni jeźdźcy nie mogą równać się mocą ni statusem z Nazgulami, gdyż są
jedynie oficerami w armii Czarnego, a liczba ich sięga tysięcy. Znacznie ważniejsza rola
przypadła komuś innemu.
Główni poplecznicy i „prawe ręce” Ojca Kłamstw zostali przez ludzi nazwani Przeklętymi, choć
sami tytułują się Wybranymi. Trzynaścioro „Przeklętych Wybranych” to w rzeczywistości
potężni Aes Sedai obu płci, którzy kilkadziesiąt wieków temu, u schyłku Wieku Legend i w
trakcie Wojny Mocy zaprzedali swe dusze diab... ups! przeszli na stronę Czarnego zwabieni
obietnicą nieśmiertelności i władzy absolutnej nad światem. Nieśmiertelnymi (w sensie
długowieczności, nie niezniszczalności) istotnie się stali, co więcej, mroczny pan zapewnił
męskim podkomendnym całkowitą ochronę przed szaleństwem wywołanym skażonym
*k*saidinem*k*. Na władzę absolutną Wybrani zaś nadal czekają, gdyż większą część trzech
tysięcy lat spędzili uwięzieni razem ze swym władcą i po świecie wędrują dopiero od
niedawna, co niewątpliwy związek ma z nadchodzącą wielkimi krokami Ostatnią Bitwą. Warta
uwagi jest narracyjne przepoczwarzenie się Przeklętych. W pierwszych tomach opisywani są
jak bezosobowa grupa demonów, w których nie ostało się absolutnie nic co ludzkie. Z czasem
jednak ich wizerunki ulegają swoistej indywidualizacji. Poznajemy bliżej poszczególnych
Wybranych, dowiadujemy się, że wcale za sobą wzajemnie nie przepadają, że każdy z nich
spiskuje przeciwko innym, by stać się tym najważniejszym, że wszyscy kierują się
konkretnymi ambicjami. Poza tym nie są aż tak potężni, jak mogłoby się początkowo
wydawać. Rzecz jasna, przeciętni śmiertelnicy mają powody, by się ich lękać, lecz nasi
bohaterowie całkiem udanie stawiają czoła kolejnym Przeklętym. Owej transformacji z
pewnością nie można określić jako psychologicznie wybitnej, ale warto zwrócić na nią uwagę,
ponieważ w fantasy sposób przedstawiania Złych w prologu nie różni się zazwyczaj niczym od
sposobu przedstawiania Złych w ostatnim rozdziale.
Kolejną nowością jest niewystępowanie w Randlandzie wielokrotnie wykorzystywanych i
szalenie charakterystycznych dla subgatunku nieludzi – elfów i krasnoludów. Zamiast nich
spotykamy nieliczną rasę ogropodobnych stworzeń zwanych ogirami (w oryginale „ogier”, nie
mylić ze „stallion”; dobrze, że tłumaczka w przekładzie zdecydowała się na delikatną
modyfikację określenia, gdyż pozostawiając ją bez zmian nie uniknęlibyśmy głupich
skojarzeń — w Internecie padło hasło „Pobieżaj, Ogierze, do dziury Czarnego”), miłujących
wiedzę i pokój, przypominających obsydian z systemu RPG „Przebudzenie Ziemi”. Pojawiają
się jeszcze wzmianki o mitycznych (dla mieszkańców jordanowskiego uniwersum)
stworzeniach a’la enty. Armię Czarnego tworzy kilka gatunków potworów, z których jedynie
trolloki są na tyle liczne, by zasłużyć sobie na miano rasy i... koniec. Dobrze, że autor
ograniczył swą wyobraźnię przynajmniej w kwestii odmian nieludzi.
W pozostałych sferach mamy bowiem do czynienia z nadwyżką. Primo, w cyklu spotykamy
istną galerię postaci, w której równie obficie występują dobrzy, źli i neutralni. Jeśli tak jak ja
pomyślicie w początkowej fazie lektury, że bohaterów pierwszoplanowych stanowią wyłącznie
członkowie (i tak licznej) drużyny, która w pierwszym tomie opuszcza Pole Emonda, szybko
odkryjecie swój błąd. Szeregi „głównych” powiększają się aż do trzeciego tomu włącznie. Ich
mały oddział wspiera rzecz jasna cały hufiec postaci drugoplanowych, z których każda, co u
Jordana staje się szybko irytującą manierą, posiada swoje imię, określony wygląd i ubiór.
(Notabene, Jordan przesadza lekko z opisami konfekcji w ogóle — ograniczają się co prawda
do najwyżej paru zdań, ale za to występują nagminnie.) Każdego bohatera
pierwszoplanowego coś charakteryzuje, przeszłość niektórych owiana jest tajemnicą,
wszystkie działają z logicznych pobudek. Trudno mówić zatem o charakterologicznej
bezbarwności, jednak z pewnością można krzyczeć o przesycie.
Bohaterowie cyklu na szczęście nie wędrują po Randlandzie stadnie (czyżbym słyszał
westchnienie ulgi?). Pierwotna drużyna relatywnie szybko ulega rozbiciu na kilka mniejszych
grupek, co wprowadza do akcji sporo nieoczekiwanego ożywienia, i nasi śmiałkowie będą
przeżywali swe przygody podzieleni na kilkuosobowe zespoły, których skład podlega
modyfikacjom i transferom nie częściej niż raz na tom, już do końca, tzn. w każdym razie na
pewno do końca piątego tomu. Z każdą z drużyn Jordan wiąże określony tok wydarzeń, przed
każdą stawia osobne przeciwieństwa i wyzwania, co szybko zmusza go do prowadzenia
narracji naprzemiennej. Plusem takiego zabiegu jest różnorodność i możliwość łatwego
modulowania napięcia, a minusem to, iż jeśli pewną grupę bohaterów znielubimy,
odpowiadające im rozdziały będzie nam się czytało gorzej niż pozostałe.
Dokładnie tak było w moim przypadku. Musicie wiedzieć, że o swoistej unikalności „Koła
Czasu” wśród z definicji schematycznych powieści spod znaku „magii i miecza” decydują
między innymi silne akcenty feministyczne. Pamiętając o płci autora jest się chyba czemu
dziwić. Gdy tylko feminizm ujawnił się z pełną mocą, lektura fragmentów powieści, w których
śledzimy perypetie bohater*p*ek*p*, zaczęła mi przychodzić z pewnym trudem. Nie dlatego,
żebym był zagorzałym szowinistą, który miejsce kobiety w fantasy widzi tak, jak je
przedstawił Tolkien, lecz dlatego, iż feminizm Jordana jest feminizmem wrednym. Znakomita
większość żeńskich postaci z „Koła Czasu” to złośliwe, panoszące się i mające o facetach
bardzo niskie zdanie — nie bójmy się tego słowa — baby. W najlepszym razie feminizm
występuje tu pod postacią oziębłości i rzucania władczych, wyniosłych spojrzeń. Owszem,
bohaterkom trudno odmówić zdrowego rozsądku, a ich działaniom pozytywnych rezultatów,
ale ile muszą się przy tym wszystkim nagadać! Feminizm Jordana to element powieści, który
dość silnie do mnie przemówił, więc nie wolno mi go nazwać wadą. Uprzedzam jednak
lojalnie wszystkich panów – istnieje spora szansa, że tak jak ja, w trakcie lektury kilkakrotnie
zgrzytniecie zębami.
Wielu recenzentów mówi, że pierwsze trzy tomy wyraźnie różnią się od następnych. Zwracają
uwagę, że wątki przygodowe są z czasem wypierane przez politykę, a narracyjna soczewka
skupia się na różnicach społecznych coraz wyraźniej dzielących Randland w obliczu Ostatniej
Bitwy. Niestety, ja tego nie zauważyłem. W trzecim tomie istotnie następuje przełom, ale jest
to wyłącznie przełom fabularny. Rand al’Thor staje się „oficjalnie” Smokiem Odrodzonym i
rozpoczyna żmudny proces poszukiwania i zjednywania potencjalnych sojuszników. Choć na
scenie pojawiają się szlachcice niezadowoleni z poczynań naszego bohatera, a on sam musi
posiąść trudną sztukę balansowania wśród zwalczających się frakcji, nie można mówić o
upolitycznieniu akcji. Ot, pojawia się nowy motyw, akcja nabiera rumieńców i tyle.
Nie bez powodu używam zwrotów „nieoczekiwane ożywienie” i „nabieranie rumieńców”. Są to
określenia, za którymi przez większą część lektur tęsknimy. Czas omówić największy feler
„Koła Czasu”. Nie, cykl nie jest nudny — nie ma prawa takim być, bo patrząc z dystansu
widzimy mnogość pomysłów, niezliczone wątki i multum wydarzeń. Początek wyprawy,
pierwsze spotkania z przyszłymi przyjaciółmi i wrogami, zagadka legendarnego Oka Świata,
poszukiwania Rogu Valere, który może przeważyć szale zwycięstwa w Ostatniej Bitwie,
przepełniony złą magią sztylet z wyklętego miasta, tajemniczy, egzotyczni przybysze zza
zachodniego oceanu planujący podbicie kontynentu, tropienie Aes Sedai wspierających siły
ciemności, potężny miecz *k*Callandor*k*, niezwyciężona twierdza o dźwięcznej nazwie
Kamień Łzy, poszukiwanie sprzymierzeńców wśród niepokonanych Aielów zasiedlających
niezbadaną pustynię, artefakt umożliwiający przejęcie kontroli nad umysłem Smoka
Odrodzonego, pojawiający się znienacka Przeklęci, rozłam w Tar Valon... Każdy z pomysłów
starczyłby przy odpowiednim podejściu na oddzielną książkę, lecz podejście Jordana sprawia
jedynie, że cykl staje się od nich ociężały. Pisarz wyciska z każdej idei ile tylko się da, ale
zamiast uraczyć nas czystym sokiem, wrzuca do szklanki także suchy miąższ, pestki i skórę.
Wątki splatają się coraz mocniej i w końcu mamy do czynienia z kołtunem na zasadzie „moja
ukochana flirtuje z człowiekiem, który jest moim przyjacielem i który dawniej był kochankiem
jej matki, lecz został znienawidzony i jego rolę zastąpił generał, który obecnie pomaga
ludziom, którzy uzależnieni są od mojej eks-dziewczyny i jej przyjaciółek, choć nie chcą tego
przyznać” (przykład z książki). Poszczególne tomy puchną od nader szczegółowych opisów i
referatów myślowych, a także intensywnie występujących, choć krótkich retrospekcji, którymi
Jordan raczy nas, jakby obawiał się, że zdążyliśmy zapomnieć, o co chodziło w tomie
poprzednim. Zabieg ten sprawdził się pewno w przypadku czytelników skazanych na długie
czekanie na publikacje kolejnych tomów. U osób, które mają możliwość przejścia przez cykl
ciurkiem, wzbudza tylko rozdrażnienie.
Mimo wszystko skłamałbym mówiąc, że z „Kołem Czasu” nie warto się zaznajomić. Nie
nudziłem się w trakcie czytania, po prostu lektura od czasu do czasu się dłużyła.
Niepotrzebnie, bo gdyby tylko autor obrał inną strategię, gdyby nie bał się zaserwować nam
samego soku, otrzymalibyśmy z pewnością niezwykle wciągające, naszpikowane pomysłami i
barwnymi postaciami powieści, chociaż nie byłoby to nic ponad wciągalność
czytadła-bestselleru. Zastanawiam się jedynie, dlaczego i tak cykl Jordana odniósł ogromny
sukces. Prawdopodobnie dlatego, że statystyczny Amerykanin bardzo lubi fabułę
skomponowaną niczym serial telewizyjny. Nie sądzę, by przyczyną były kulejące opisy bitew i
pojedynków bądź koślawo przedstawione wątki miłosno-romantyczne. Gdy tylko któraś z
postaci uświadomi sobie, że pała uczuciem do przedstawiciela płci przeciwnej tudzież znajdzie
się w dwuznacznej sytuacji z tymże, wszystko prawie zawsze kończy się na wstydliwych
rumieńcach — a przy tej ilości bohaterów i bohaterek autor mógłby zaserwować nam coś
więcej. W ostatecznym rachunku kompozycyjnych wad cyklu nie redukuje nawet dość
oryginalne podejście do czarowania (objawiające się choćby całkowitą eliminacją pojęć
„magia”, „czarodziej” i „rzucanie zaklęć” na rzecz „Jedynej Mocy”, „Aes Sedai” i
„przenoszenia**”) czy wielokrotne i subtelne nawiązania do przeróżnych mitologii,
szczególnie w sferze etymologicznej (zachęcam do samodzielnych poszukiwań w trakcie
lektury — z pomocą przyjść może internetowy FAQ poświęcony serii), które uzasadnia pewien
oryginalny aspekt fabularny... Nic nie powiem, psuć zabawy Wam nie będę.
Reasumując, „Koło Czasu” to strawny cykl fantasy, którego najpoważniejsza i praktycznie
jedyna wadą (piszę to z perspektywy osoby, która przeczytała jak dotąd pięć pierwszych
tomów) polega na zbyt wolnym rozwoju akcji tworzącym błędne koło z przesadną
szczegółowością i przesytem wątków. Czytajcie, ale tylko wtedy, jeśli cierpicie na nadmiar
wolnego czasu. Lektura przypomina albowiem pieszą wędrówkę przez śnieżne pustkowie.
Wokół biało i pięknie, ale co krok grzęźniemy w zaspach, a kresu podróży nie widać.
OCENA ZBIOROWA: 7/10
* W oryginale „The Forsaken”, co oznacza po prostu „Porzuceni” i niewiele ma wspólnego z
„The Damned”.
** Kolejny translatorski smaczek. „To channel” na pewno nie oznacza „przenosić”.
Proponowałbym „kanałować” lub „tunelować”.