Z języka angielskiego przełożył Radosław Madejski fragment
Transkrypt
Z języka angielskiego przełożył Radosław Madejski fragment
fragment Z języka angielskiego przełożył Radosław Madejski Rozdział 1 LODOŁAMACZ STRAŻY PRZYBRZEŻNEJ TERRA NOVA ZAŁOGA: 81 STRAŻNIKÓW, 33 CYWILÓW MISJA: EKSPEDYCJA NAUKOWA POZYCJA: BASEN NANSENA NA OCEANIE ARKT YCZNYM Co się tam, do cholery, dzieje? Komandor Carl Franklin, kapitan lodołamacza Terra Nova, zbliżył twarz do szyby. Chociaż przeszklony pomost nawigacyjny zapewniał pełne pole widzenia, teraz równie dobrze mógłby wpatrywać się w ścianę. Po burzy chmury osiadły nisko, zasłaniając niebo i zamarzniętą powierzchnię morza nieprzeniknioną bielą. Franklinowi, który pochodził z Maine, wydawało się, że nieraz widział gęstą mgłę, ale z czymś takim jeszcze nigdy się nie spotkał. Nawet światło lampy pozycyjnej zamieniło się w ledwie widoczną poświatę. Przyłożył dłoń do zimnej szyby, żeby dotknąć czegoś stabilnego. Miał nadzieję, że nikt z załogi nie zauważył tego gestu. Nie chciał, żeby pomyśleli, że ich kapitan traci kontakt z rzeczywistością, zwłaszcza na środku Oceanu Arktycznego, gdzie otaczała ich ciągnąca się tysiącami kilometrów lodowa pustynia, a pod kilem mieli zamarzającą toń. Zakołysał się na piętach i myśl, że ma pod stopami szesnaście tysięcy ton stali, dodała mu otuchy. Lodołamacz Terra Nova był cudem techniki i dumą Straży Przybrzeżnej. Dzięki wzmocnionemu kadłubowi mógł się przedzierać przez metrową warstwę lodu, utrzymując stałą prędkość trzech węzłów, a w razie potrzeby dotrzeć nawet do bieguna północnego. W ciągu krótkiego okresu służby był tam już dwa razy. 9 We mgle zamajaczył jakiś kształt. To nadchodził Santiago, oficer łącznikowy, pochodzący z Arizony Latynos, który porzucił rozgrzane piaski rodzinnych stron dla zamarzniętego oceanu. Na Północ przygnał go zew pustyni, jak zwykł powtarzać, choć złośliwi dogadywali mu, że raczej dał się zwabić urokom kuchni okrętowej. Kapitan obrócił głowę w stronę sylwetki, która niczym zjawa wyłoniła się z mlecznej bieli. Santiago, zwalisty wilk morski, miał prawie metr dziewięćdziesiąt, ale jego mięśnie powoli obrastały tłuszczem. Kiedy dosłuży się stopnia admirała, pomyślał Franklin, komisja lekarska podczas rutynowej kontroli zdrowia załamie nad nim ręce. – Mózgowcy chcą na ślizgawkę – oznajmił Santiago. Miał na myśli naukowców, pasażerów lodołamacza i rację bytu całej misji. Trzydzieści troje uczonych z całego świata, którzy pobierali i badali próbki wody, lodu, śniegu i powietrza. Pięćdziesiąt odmian zimna, jak to ujął Santiago. Byli w swoim żywiole. – Jaki mamy dziś lód? – Franklin zwrócił się do marynarza pochylonego nad wydrukami obrazu satelitarnego, na którym kłębiły się barwne wiry i wstęgi w różnych odcieniach zieleni i czerwieni odzwierciedlające ruchy pokrywy lodowej. – Gówniany. Wędkowanie odpada. Kapitan spojrzał na zegarek. Wpół do jedenastej wieczorem, ale tutaj nie miało to znaczenia. Do zachodu słońca, które wzeszło przed czterema dniami, zostało pięć miesięcy. Ale przez tę cholerną mgłę i tak niczego nie było widać. – Damy im trzy godziny – powiedział i znów wbił wzrok w szarą pustkę za oknem. Przy takiej widoczności można co najwyżej dokonać pomiaru własnych śladów na śniegu. – I poślij z nimi jednego z naszych do ochrony przed niedźwiedziami. Co się tam, do cholery, dzieje? Bosmanmat Kyle Aaron stał, przyciskając do piersi remingtona 870, i miał nadzieję, że nie będzie musiał używać go w pośpiechu. Schowanymi w grubych rękawicach palcami nie dałby rady uchwycić pewnie kolby, nie mówiąc o naciśnięciu spustu. Jednak to wcale nie oznaczało, że rękawice chroniły go przed mrozem, który dotkliwie szczypał go w dłonie. 10 Zarzucił pasek strzelby na ramię i zakołysał rękami, żeby poprawić krążenie krwi. Za jego plecami uwijali się naukowcy. Kilku z nich rozstawiło trójnóg, żeby opuścić zawieszoną na nim żółtą sondę w głąb otworu, który wywiercili w lodzie. Inni przechadzali się tam i z powrotem wzdłuż wytyczonych linii, jak gdyby sprawdzali stopami twardość podłoża. Aaron, który w szkole średniej ledwie zaliczył biologię i przez cztery lata nauki skrzętnie unikał chemii, zastanawiał się, po co to robią. Przytupywał z zimna, nie mogąc się doczekać, kiedy uczeni skończą te swoje pierdoły. Mgła przerzedziła się trochę, odsłaniając czerwony kadłub lodołamacza i niewyraźny zarys białej nadbudówki, którą spowijał mleczny całun. Załoga zeskrobywała lód z pokładu i miarowy chrobot mieszał się z basowym dudnieniem silnika. Śruby obracały się powoli cały czas, aby utrzymać statek w stałej pozycji. Na żółtym ramieniu dźwigu kołysał się trap, po którym zeszli na zamarzniętą powierzchnię oceanu. Aaron zastanawiał się przez chwilę, jak szybko naukowcy uciekaliby po nim na pokład, gdyby pojawił się niedźwiedź. Poczuł drganie pod nogami, kiedy lodowa pokrywa pękła z głuchym łoskotem. Omal nie upuścił strzelby. Wychował się na Florydzie i znał zimno tylko z filmów. Jeśli kiedykolwiek myślał o Arktyce, jedynym punktem odniesienia dla jego wyobraźni była lokalna ślizgawka. Pierwszy rejs na Terra Nova wyprowadził go z błędu. Chociaż lód z natury powinien być gładki, pod spodem szalał wzburzony ocean. Wszędzie widać było ślady falującego żywiołu – wysokie lodowe grzebienie powstałe wskutek wypiętrzenia dwóch nacierających na siebie płyt, pęknięcia wypełnione wodą nawet przy dwudziestostopniowym mrozie i zwaliska połamanej kry, które wyglądały jak ruiny zlodowaciałej cywilizacji. Skorupa śniegu czasami zamarzała tak mocno, że dało się po niej chodzić, a czasami można było zapaść się po kolana. Aaron zaciągnął się do Straży Przybrzeżnej, żeby walczyć z przemytnikami narkotyków i ratować piękne milionerki od utonięcia w wodach Zatoki Meksykańskiej, a nie odmrażać sobie tyłek, osłaniając bandę mózgowców, którym zachciało się liczyć gówna niedźwiedzi polarnych. Znów poczuł drżenie pod nogami i do jego uszu dobiegło przeciągłe zawodzenie podobne do wycia wichru, ale pogoda była bez11 wietrzna. To jęczał lód, który pękał uderzany od spodu przez fale. O ile nie był to niedźwiedź. Marynarz wytężył wzrok. Dostrzegł jakieś kształty wirujące we mgle. Czy były to tylko refleksy światła albo cienie pękającej kry, czy może coś innego? Czy tam coś się poruszało? Jeżeli przypuszczasz, że to niedźwiedź, to na pewno jest niedźwiedź. Taką właśnie zasadę mu wpojono. Uniósł strzelbę i pomyślał, że mógłby wypalić na postrach. Wszczynając fałszywy alarm, tylko wkurzy uczonych, ale jeśli pozwoli bestii podejść zbyt blisko, będzie musiał ją zabić, a strzelanie do zwierząt zagrożonych wyginięciem nie sprzyjało karierze w Straży Przybrzeżnej. Ale narażanie członków ekspedycji naukowej na pożarcie również nie dawało szansy na awans. Rozmazane plamy zdawały się wirować przed jego oczami, w kłębach gęstej mgły nie potrafił ani rozróżnić ich kształtu, ani określić odległości. Zauważył, że jeden z cieni nie porusza się tak jak pozostałe. Tkwił wciąż w tym samym miejscu i tylko rósł, wyłaniając się z mgły. Zmierzał w jego stronę. Aaron ściągnął goretexową rękawicę. Gdyby pod spodem nie nosił bawełnianej wkładki, skóra przymarzłaby mu do spustu. Wycelował. Jeżeli przypuszczasz, że to niedźwiedź, to na pewno jest niedźwiedź. Huk wystrzału rozniósł się echem nad lodową pustynią – może nawet dotarł do samego bieguna. Bez wątpienia przyciągnął uwagę naukowców. Ci, którzy pamiętali o obowiązujących procedurach, puścili się biegiem w stronę trapu, wlokąc za sobą sprzęt. Inni nie zamierzali porzucać wartej sto tysięcy dolarów sondy i stali niepewnie nad wywierconą w lodzie dziurą. Wszyscy krzyczeli. Aaron nie słyszał ich głosów. Cień nie przestawał się zbliżać. Był już tak blisko, że dało się zauważyć jego nogi i zarys głowy. Nie przypominał niedźwiedzia, którego sylwetka byłaby niższa, bardziej zwalista i jaśniejsza. Może jakiś zabłąkany renifer? Zdarzało się, że niektóre docierały tutaj ze stałego lądu, przepływając morze na kawałkach kry. Wiedział, że jeśli zabije renifera, nikt mu za to głowy nie zmyje. Ponownie wystrzelił w powietrze, co wprawiło naukowców w jeszcze większy popłoch, a potem przycisnął kolbę do ramienia i wycelował w zbliżający się cień. Czuł, jak jego dłonie w cienkich rękawiczkach tężeją od mrozu. 12 Kiedy nacisnął spust, rozległ się metaliczny szczęk iglicy spadającej na zużytą spłonkę. Zapomniał przeładować remingtona. Pociągnął do siebie czółenko, żeby wyrzucić łuskę i wprowadzić nowy nabój do komory, a potem strzelił. To był kiepski strzał. Nie mógł zgiąć zgrabiałego od zimna palca, więc naparł na język spustowy ciężarem całej ręki, odchylając lufę w bok. Chyba nie trafił, bo niedźwiedź nadal szedł prosto na niego. Chciał jeszcze raz przeładować strzelbę, ale przemarznięte dłonie odmówiły mu posłuszeństwa. Zaklął i uniósł wzrok, żeby się przekonać, czy już po nim. W tym momencie mgła rozstąpiła się, jak gdyby ktoś rozsunął zasłony i Aaron zobaczył wszystko wyraźnie. To nie był niedźwiedź ani renifer. Miał przed sobą człowieka, który ślizgał się po lodzie na nartach, wykonując konwulsyjne ruchy. Raz po raz prostował gwałtownie całe ciało, a potem rzucał się naprzód i opadał na kijki, którymi podpierał się jak kulami. Miał na sobie czarne spodnie narciarskie i czerwoną kurtkę, a mocno ściągnięty obramowany futrem kaptur zasłaniał prawie całą twarz. Omal nie zabiłem Świętego Mikołaja – pomyślał marynarz. Z początku wziął przybysza za jednego z uczonych, który oddzielił się od grupy i zabłądził we mgle. Ale mózgowcy nie jeździli na nartach i wszyscy nosili czerwone, a nie czarne spodnie. Narciarz zatrzymał się nagle, jak gdyby zderzył się ze ścianą, i ledwie zdołał uniknąć upadku. Uniósł ręce i zaczął gorączkowo wymachiwać kijkami. Być może próbował przy tym coś powiedzieć, lecz albo kaptur tłumił jego słowa, albo jego głos był zbyt słaby. Oderwawszy kijki od podłoża, stracił równowagę i runął jak długi na śnieg. Aaron odłożył remingtona i podbiegł do leżącego. Zauważył na jego kurtce wyhaftowane nazwisko „Torell”, a pod spodem naszywkę z nieznanym mu emblematem, który przedstawiał dwunastoramienną gwiazdę z ryczącym niedźwiedziem pośrodku. Obok widniała niewielka okrągła dziura, a sącząca się z niej krew zamarzała niemal natychmiast po zetknięciu ze śniegiem. Obrócił głowę na odgłos zbliżających się kroków. Komandor podporucznik Santiago, ubrany w granatowe spodnie mundurowe i kurtkę, którą narzucił w pośpiechu, wpatrywał się w rozciągnięte na śniegu ciało. 13 – Skąd on się tu wziął w tym pieprzonym, zapomnianym przez Boga białym piekle? Mężczyzna poruszył się i próbował coś powiedzieć, wypuszczając z ust obłoczek pary. Aaron pochylił się nad nim tak nisko, że futrzane obszycie kaptura musnęło jego policzek. – Co on mówi? – zapytał oficer łącznikowy. – To brzmi jak „Zodiak”. Rozdział 2 LODOŁAMACZ STRAŻY PRZYBRZEŻNEJ TERRA NOVA Terra Nova miała największe ambulatorium w całej flocie Straży Przybrzeżnej, ale wśród załogi nie było lekarza, jedynie ratownik medyczny. Funkcję tę pełniła porucznik Carolyn Parsons, która radziła sobie z większością problemów takich jak skaleczenia, oparzenia, zwichnięcia i bóle głowy. Przy cięższych urazach mogła skonsultować się z chirurgiem za pomocą łącza satelitarnego, a gdyby to nie wystarczyło, pozostawał jeszcze helikopter, a w najgorszym razie worek na zwłoki i chłodnia. Jednak teraz nie udało się nawiązać połączenia, pogoda nie pozwalała na lot, a Parsons za nic w świecie nie zamierzała wypuścić z rąk pierwszego w swojej karierze pacjenta w tak poważnym stanie. Nawet jeżeli był to o wiele bardziej skomplikowany przypadek niż wszystko, do czego została przeszkolona. Żaden podręcznik nie instruował, jak leczyć rany postrzałowe i wychłodzenie jednocześnie. Na szczęście pocisk, który trafił go w ramię, tylko wyrwał kawałek ciała, ale nie uszkodził kości. W kącie pokoju zabiegowego kazała ustawić dla niego wannę, w której teraz leżał, a zanurzony w wodzie termometr wskazywał temperaturę czterdziestu stopni Celsjusza. Tuż pod przesiąkniętym krwią opatrunkiem na bicepsie mężczyzny tkwił wenflon połączony z kroplówką. W plastikowym koszu na podłodze leżało jego ubranie i kilka przedmiotów, które miał w kieszeniach. 15 Pacjent był potężnie zbudowany i swoją posturą górował nawet nad komandorem Santiago. Podczas wędrówki po lodzie niewiele jadł – jedynym śladem pożywienia, jaki miał przy sobie, było opakowanie po batoniku Mars – mimo to nie stracił zbytnio na wadze. Parsons potrzebowała pomocy dwóch marynarzy, żeby ułożyć go w wannie, w której nie mieścił się z wyprostowanymi nogami. Leżał obrócony na bok, przyciskając kolana do piersi jak dziecko, miał zamknięte oczy, a jego głowa spoczywała na zwiniętym ręczniku. Gorące opary roztopiły lód w jego włosach, które oklapły od wilgoci, odsłaniając niewielką bliznę za lewym uchem. – No i co z nim? – Santiago stanął w drzwiach ambulatorium. – Wyjdzie z tego? – W przeważającej części – odparła Parsons, wskazując na prawą stopę pacjenta, którą pokrywały czarne pęcherze. – Możliwe, że trzeba będzie amputować dwa palce, ale jeszcze za wcześnie na pewną diagnozę. – Będzie śmiesznie utykał do końca życia. – Ma szczęście, że przeżył. – Parsons spojrzała na termometr i dolała trochę ciepłej wody. – Odmrożenia, wychłodzenie organizmu, skrajne wyczerpanie i jeszcze ten postrzał… Czy on naprawdę przyszedł tu na nartach ze stacji Zodiak? – Chyba że kupił tę kurtkę w sprzedaży wysyłkowej. – Oficer podszedł do wieszaka i zdjął z haczyka kurtkę przybysza. – I pomyśleć, że przewędrował taki kawał, żeby dostać od nas kulkę na powitanie. – Straż Przybrzeżna zawsze czuwa. – Żeby cię udupić – mruknął Santiago i wsunął palec w przestrzelinę. Nagle znieruchomiał. – Mówiłaś, że ile razy oberwał? – Raz to aż nadto. – Więc popatrz. Rozpostarł w rękach kurtkę, wystawiając palec przez drugą dziurę, która znajdowała się tuż pod naszywką stacji Zodiak. Tkaninę dookoła znaczyła ciemnoczerwona plama. – Odsłużyłem swoje w Umm Quasr – powiedział. – Jak na moje rozeznanie wygląda mi to na otwór wlotowy po pocisku karabinowym. – W takim razie gdzie jest rana? Jeśli tędy wszedł pocisk, musiałby trafić go prosto w serce. – Parsons wskazała na klatkę piersio16 wą pacjenta. – Ani draśnięcia. A poza tym nie ma tu żywego ducha w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów. – Może niedźwiedzie miały przekąskę. Ambulatorium wypełnił przeraźliwy krzyk. Mężczyzna w wannie siedział z kolanami pod brodą i otwierał szeroko oczy. Ociekał wodą, jakby w środku miał bryłę lodu, która zaczęła wreszcie topnieć i wypływać na zewnątrz porami skóry. Parsons podbiegła do niego. – Nie możesz wstawać – powiedziała, usiłując położyć go z powrotem w wannie. – Jeśli twoje kończyny rozgrzeją się zbyt szybko, może dojść do zaburzeń krążenia. Mężczyzna nie chciał jej słuchać. Szamotał się, rozchlapując wodę, która wylewała się na podłogę. Pomimo wycieńczenia wciąż miał za dużo siły, by mogła przezwyciężyć jego opór. Santiago podszedł, żeby jej pomóc, ale powstrzymała go ruchem dłoni. W takiej sytuacji przymus nie był wskazany. – Kiedy wyjdziesz z wody, ciepła krew z twoich kończyn wróci do tułowia i zatrzyma akcję serca. A w twoim stanie reanimacja prawdopodobnie nic nie da. Pacjent przestał się wyrywać. – Boli – zajęczał. – Boli jak skurwysyn – przyznała mu rację. – Ale to dobry znak. Świadczy o tym, że żyjesz. Oparła dłonie na jego ramionach i popchnęła go w dół. Tym razem nie stawiał oporu, tylko zacisnął zęby i nie protestował, kiedy dolała do wanny więcej ciepłej wody. Powiódł wzrokiem wzdłuż wężyka kroplówki, a potem rozejrzał się po pokoju. – Gdzie ja jestem? – Na pokładzie lodołamacza Straży Przybrzeżnej Terra Nova – wyjaśniła, po czym napełniła kubek ciepłą wodą z termosu i wręczyła go pacjentowi. – Jest pan bezpieczny, panie Torell. – Anderson – odezwał się mężczyzna słabym głosem i uniósł kubek do ust. W wodzie zakłębił się obłoczek krwi z jego popękanych warg. – Proszę? – Anderson. Nazywam się Thomas Anderson. – Na kurtce jest nazwisko i sądziliśmy, że… 17 – W mojej zepsuł się suwak. – Kimkolwiek jest Torell, mam nadzieję, że została mu zapasowa – wtrącił Santiago. Człowiek nazwiskiem Anderson uniósł wzrok znad kubka. – On nie żyje. Komandor i Parsons wymienili porozumiewawcze spojrzenia. – Chce pan powiedzieć, że…? – Wszyscy zginęli. – Wszyscy? – Cała załoga stacji Zodiak. Anderson zsunął się w głąb wanny i woda zakryła jego podbródek. Santiago sięgnął po telefon. – Myślę, że kapitan powinien to usłyszeć – zwrócił się do przybysza. Parsons czekała na Franklina na korytarzu pod drzwiami jednej z kabin przeznaczonych dla naukowców, do której przeniesiono pacjenta z ambulatorium. – Jak on się czuje? – zapytał kapitan. – Jest stabilny. Temperatura ciała wróciła do normy, bilans płynów wyrównany. Jeśli tylko będzie przebywał w cieple, wyjdzie z tego. Ten człowiek otarł się o śmierć. – To prawda. – Franklin położył dłoń na klamce, ale nie otworzył drzwi. – Coś poza tym? – Jego kondycja psychiczna. Nie jestem kompetentna, aby to oceniać, ale wydaje się dosyć zamknięty w sobie. To, przez co przeszedł, musiało wywołać jakieś zaburzenia. – Nie ulega wątpliwości. – Starszy bosman Bondurant przeszedł szkolenie w zakresie udzielania pomocy ofiarom stresu pourazowego. Mogłabym go poprosić, żeby porozmawiał z pacjentem. – Niech się nim zajmie, kiedy ja skończę – oświadczył kapitan i nacisnął klamkę. Anderson leżał na łóżku okryty kilkoma kocami, jego głowa spoczywała na poduszkach, a oczy wpatrywały się nieruchomo w lustro nad umywalką. Po kąpieli dostał regulaminowe spodnie munduro18 we i sweter; Franklin był zaskoczony, że udało się znaleźć tak duży rozmiar. Słysząc odgłos otwierania drzwi, mężczyzna przeniósł wzrok na gościa, jakby kierował w jego stronę reflektor, omiatając go snopem światła. Kapitanowi, który dowodził blisko stuosobową załogą i zapuszczał się na długie miesiące w najbardziej nieprzyjazne zakątki kuli ziemskiej, rzadko zdarzało się czuć niepewnie na własnym statku. Jednak z trudem wytrzymał to przenikliwe spojrzenie. Z ciemnych oczu Andersona, przejrzystych jak u dziecka, bił taki chłód, jak gdyby wędrówka po lodowej pustyni pozbawiła je resztek ciepła. Kapitan przysunął sobie krzesło, usiadł obok łóżka i spojrzał na raport, który przygotował Santiago. – Jak się pan czuje? – Dobrze – odpowiedział pacjent łagodnym tonem, który nie pasował do jego powierzchowności. Wydawał się niemal zawstydzony. – Nazywa się pan Thomas Anderson. – Tak. – Jest pan obywatelem Stanów Zjednoczonych? – Jestem Anglikiem. – Ma pan daleko do domu. – Stąd wszędzie jest daleko. Franklin nie mógł temu zaprzeczyć. – Jak pan tutaj się znalazł? – Byłem asystentem w stacji Zodiak. To baza naukowa na wyspie Utgard. – Wiem, gdzie to jest. Co się wydarzyło? – Nastąpił wybuch. Nie mam pojęcia dlaczego. Byłem na zewnątrz, sprawdzałem instrumenty pomiarowe. Nic nie mogłem zrobić. – Kiedy to się stało? – Jaki dzień jest dzisiaj? – Środa, dziewiąty kwietnia. – To było w sobotę, cztery dni temu. – W ciągu czterech dni przebył pan ponad sto pięćdziesiąt kilometrów po lodzie? Sam jeden? – Chciałem sprowadzić pomoc. Franklin ponownie rzucił okiem na raport Santiago. 19 – Powiedział pan oficerowi łącznikowemu, że nikt z załogi stacji Zodiak nie przeżył. Anderson popatrzył na kapitana, który znów poczuł, że musi odwrócić wzrok. Wyjrzał przez bulaj, ale w szarej mgle na zewnątrz nie dostrzegł żadnej odpowiedzi. – Jest pan Anglikiem – odezwał się wreszcie. – Chciałby pan napić się herbaty? Na twarzy Andersona pojawił się uśmiech. – Z przyjemnością. Franklin wyszedł na korytarz. Za drzwiami czekał na niego Santiago. – Nie możemy nawiązać połączenia ze stacją Zodiak, ani przez satelitę, ani przez radio. Nikt się nie zgłasza. – Do kogo należy ta baza? Próbowałeś się z nimi skontaktować? – Zarządzają nią Brytyjczycy, jakiś ośrodek w Norwich, ale nie w tym w Connecticut, tylko gdzieś w Anglii. Zadzwoniłem tam i okazało się, że od soboty nie mają kontaktu z bazą. Podobno kilka dni wcześniej Zodiak zgłosił problemy z łącznością i na czas prac remontowych stacja stała się nieosiągalna. – Zawiadom drugiego oficera, niech natychmiast przygotuje helikopter do startu. Trzeba tam polecieć i trochę się rozejrzeć. Santiago się zawahał. – To prawie na granicy zasięgu. – Wiem, jak daleko leży ta stacja – odparł kapitan. – Ale to wszystko nie trzyma się kupy. Ten Anderson wyrusza w drogę przez kompletne pustkowie, nie mając przy sobie żadnego ekwipunku. Mówi, że wędrował cztery dni i omal nie zamarzł, ale czy zauważyłeś zarost na jego twarzy? – Muszę przyznać, że nie zwróciłem uwagi. – Bo on nie ma zarostu. Myślisz, że znalazł po drodze wiadro ciepłej wody i się ogolił? – Może chciał się ładnie prezentować w trumnie. – A poza tym ten wybuch. Musimy sprawdzić, co tam się stało. – Tak jest – rzekł Santiago i skierował kroki w stronę pomostu nawigacyjnego. Franklin udał się do kambuza, gdzie zamówił filiżankę herbaty i kubek czarnej kawy. Kiedy wrócił do kabiny, zastał Andersona 20 w takiej samej pozycji, w jakiej go zostawił. Mężczyzna leżał na łóżku ze wzrokiem wlepionym w drzwi niczym wierny pies czekający na właściciela. Kapitan przełączył pager na alarm wibracyjny i usiadł na krześle. – Może zechce pan opowiedzieć mi wszystko od początku.