„trzecie oko” wilhelma dichtera

Transkrypt

„trzecie oko” wilhelma dichtera
RECENZJE
OLGA DANEK
„TRZECIE OKO”
WILHELMA DICHTERA
Wilhelm Dichter, Lekcja angielskiego,
Kraków: Znak, 2010.
Antysemickie wystąpienia w marcu
1968 roku były brzemienne w skutki
– z Polski wyjechały tysiące jej obywateli pochodzenia żydowskiego. Udali się
w nieznane, nie wiedząc, co przyniesie
im przyszłość. Mieli ze sobą tylko
5 dolarów i dokument stwierdzający,
że nie są już obywatelami kraju, który
uważali za swoją ojczyznę. Ich exodus
rozpoczynał się na Dworcu Gdańskim.
Emigrowali do Wiednia. Tam dopiero
podejmowano decyzję, gdzie jechać
dalej. Część wybierała trasę Wiedeń
– Rzym – USA. Taką drogę wybrał
również Wilhelm Dichter.
Lekcja angielskiego jest trzecią
z kolei powieścią w literackim dorobku
Dichtera. Dwie poprzednie, Koń Pana
Boga i Szkoła bezbożników, opowiadały
o jego dzieciństwie w czasie II wojny
światowej oraz dorastaniu w PRL-u.
Wszystkie te powieści łączy lapidarny,
zwięzły styl. Przypominają pamiętnik
– zapisane zostały tylko te wydarzenia,
które miały szczególne znaczenie dla
biografii autora. Czas „teraźniejszy”
miesza się z jego wspomnieniami.
Śmierć ojca, strach, ukrywanie się
przed nazistami, powracają w snach.
Reminiscencje, które pojawiają się
w tych książkach, pokazują, jak zawodna potrafi być ludzka pamięć i jak destrukcyjnie wpływa na nią czas. Ulatują
nam szczegóły minionych wydarzeń;
twarze tych, których już z nami nie ma
– wszystko to, co chcielibyśmy zatrzy-
mać. Doskonale pokazuje to trylogia
Dichtera. W najnowszej książce autor
opisuje blaski i cienie emigracyjnego
bytu. To, jak mierzy się z kolejnym trudnym etapem swojego życia. Ciekawie
pisze o tym, jak zmaga się z nowymi
realiami i robi to z dużym dystansem do
samego siebie. Jego książka to szansa
na choćby częściowe zrozumienie,
jak trudno jest zaczynać wszystko od
początku i to w sytuacji, gdy nie ma
drogi powrotnej. Trzeba tu zmierzyć
się z problemami codziennymi – nauką
nowego języka, znalezieniem pracy,
wynajęciem mieszkania, ale przede
wszystkim – z własną tożsamością. Zapis tych doświadczeń znajdujemy w całej literaturze marcowej. Obojętnie, czy
jest to fikcja literacka, jak w Asystencie
Śmierci Bronisława Świderskiego, czy
zbiór listów z emigracji, jak w przypadku
książki Po Marcu – Wiedeń, Rzym,
Nowy Jork autorstwa Anny Frajlich,
Felicji Bromberg i Władysława Zająca.
Wszystkie są zapisem procesu adaptowania się do rzeczywistości exodusu.
Tytułowa lekcja angielskiego nie jest
dla Dichtera łatwa i przyjemna. W tekstach emigracyjnych kursy językowe są
pierwszym kontaktem z nową kulturą.
Dichter uczy się nowego języka tak, jak
małe dziecko uczy się mówić, wspomaga się gestykulacją i onomatopeją.
Trudno mu wyrazić samego siebie.
Problem języka porusza również Bronisław Świderski w Asystencie Śmierci.
Bohater jego książki jest emigrantem
„z wieloletnim doświadczeniem”, wie
zatem, że język to ważny element
w procesie asymilacji. Bez znajomości
języka egzystujesz na marginesie społeczeństwa, pozostajesz kimś z zewnątrz.
Świderski pokazuje jednak, że nawet
wieloletnia nauka języka nie jest gwarancją „sukcesu”. Po wielu latach życia
na emigracji, Bronisław Świderski ma
wciąż problemy z wyrażeniem swoich
„polskich myśli” w duńskim języku.
Według niego ludzie są „niewolnikami
danego języka” i trudno jest przełożyć
pojęcia jednej kultury (tej, w której się
dorastało, która nas ukształtowała) na
terminy innej kultury. Justyna Czechowska we wstępie do Psiego paszportu
autorstwa innego marcowego emigranta
– Michała Moszkowicza zauważa, że
pisarze emigracyjni „oderwani od języka
ojczystego, potrafią schronić się w nim
jak w kapsule, […] a ponieważ często
jest to dla nich jedyne, co mogli ze sobą
zabrać, kapsuła ta tworzy odwieczny
dom, jedyny możliwy sposób na życie”1.
Język staje się więc tarczą obronną
przed wyobcowaniem z ojczyny i jej
kultury. To często jedyna rzecz, która łączy ich jeszcze z Polską; coś, czego nikt
nie jest w stanie im odebrać nawet siłą
lub – z drugiej strony – czego pozbyć
się nie jest tak łatwo. Język polski we
wspomnieniach emigrantów marcowych
obarczony jest zawsze dużym ładunkiem emocjonalnym.
1 >> Por. Justyna Czechowska, Sztuka zwana emigracją, [w:] Michał Moszkowicz, Psi paszport, Warszawa: Biblioteka „Midrasza”, 2009.
113
RECENZJE
Dichterowi z nowym „słownikiem”
pomaga oswoić się literatura (tak jak
w dzieciństwie dzięki niej chciał się
pozbyć swojego wschodniego akcentu).
Na emigracji jego lingua franca stają się
początkowo równania i wykresy. Kiedy
w końcu udaje mu się odrobić lekcję angielskiego, co nie jest dla niego łatwe,
zaczyna się nareszcie czuć jak u siebie.
Nie straszna mu już zmiana pracy czy
kolejna przeprowadzka. W końcu odnajduje się w kraju, który przyjął go po
opuszczeniu Polski z wilczym biletem.
Zatem i u Dichtera potwierdza się teza
Świderskiego, że język jest podstawą
zadomowienia.
Zmagania z językiem są tylko
zapowiedzią czy znakiem sprawy
trudniejszych – zmagań z tożsamością. Temat to istotny, bo marcowych
emigrantów wyjazd z kraju zmusił do jej
zredefiniowania. Wyjechali z państwa,
które uważali za swoją ojczyznę,
a ona pozbyła się ich jak ciała obcego.
Ich tożsamość uległa w nieunikniony
sposób transformacji. Dichter, jak pisze,
sam tej „metamorfozy” początkowo
u siebie nie zauważa:
Elżbieta i ja pozostaniemy kim byliśmy.
A chłopcy? Czy mają w sobie dość
starego, aby coś ocalało? Jeszcze nie
mieszają języków, lecz jak długo to
potrwa? Na pikniku tylko starzy i małe
dzieci mówili po polsku. Nawet muzycy
w krakowskich strojach przeszli przy
piwie na angielski. Nasze piątkowe
dziecko nie zobaczy kraju swoich rodziców i braci. Polska będzie dla niego
niczym.
Jednak problem zmiany identyfikacji
nie ogranicza się tylko do jego synów.
Polska wciąż zajmuje ważne miejsce
w życiu pisarza, jest dla niego punktem
odniesienia (jako kultura i tradycja). To
w końcu ona go ukształtowała. Dichter
pokazuje, jak trudna bywa odpowiedź
na pytanie: kim jestem? Czytając tę
książkę, dochodzę jednak do wniosku,
że w przypadku autora powinno ono
brzmieć: kim chciałbym być? Według
niego na pewno nie Żydem – widać
wyraźnie jak mu to „ciąży”. Ameryka
w jego oczach stwarza szansę, żeby
zapomnieć o swoim żydostwie. Zacząć
od nowa, wymazać to, co najbardziej
bolesne i trudne:
– Lepiej nie być Żydem – chlapnąłem.
[…]
– Chce pan udawać? – przybladł
krawiec.
– To moja przeszłość. Mogę z nią
zrobić, co chcę.
– Na Boga! – nasunął kaszkiet na oczy.
– Żartuję – skłamałem.
Ciężko jest się zmierzyć z własnym
lękiem, wymaga to czasu. Autor dopiero
na emigracji, daleko od Polski, zaczyna
tak naprawdę zastanawiać się nad tym,
co oznacza dla niego bycie Żydem.
Strach, że ludzie poznają, kim jesteś,
będą wytykać cię palcami, postanowią
zniszczyć nie tylko psychicznie, ale też
fizycznie – obawy wyniesione z dzieciństwa. Uwolnienie się od żydostwa to
jego „chore marzenie”, jak je nazywa.
Dostrzega, że patrzył wciąż na siebie
„trzecim okiem” należącym do tych,
których bał się w czasie wojny:
W czasie rozmów wyłapuję swoje odpychające odruchy i staram się ukryć je
na czas. Ułożyłem całą listę żydowskich
cech: hucpa, chciwość, krętactwo, nadmierna gestykulacja i żydłaczenie. […]
Próbowałem nawet nie kłamać (Żydzi
kłamią), ale nic z tego nie wyszło.
To „trzecie oko” każe mu się ciągle
kontrolować, nie pozwala na bycie
sobą. Ogranicza go, „prześladuje” w codziennym życiu. Trudno się uwolnić
spod jego jarzma. To oko sprowadza
na niego sny z czasów okupacji. Nie
pozwala zapomnieć. Jest powodem ciągłego strachu i poczucia wyobcowania.
Na ten „syndrom” cierpią nie tylko ci
Żydzi, którzy przeżyli II wojnę światową.
Pokolenie powojenne „odziedziczyło” ten strach od swoich rodziców.
Żydostwo staje się stygmatem; tym,
czego należy się wstydzić. Postpamięć
wpływa na nich destrukcyjnie. W literaturze marcowej nierzadko możemy
przeczytać, że żydostwo było piętnem.
Wywiady, które przeprowadziła Joanna
Wiszniewicz oraz Teresa Torańska,
zawierają niejedną taką historię. Obsesyjne unikanie przez rodziców wszyst-
kiego, co związane z kulturą i tradycją
żydowską, powodowało problemy
tożsamościowe dzieci. Świadomość,
że jest się Żydem, wzbudzała poczucie odrzucenia i przekonanie o byciu
obcym we własnym kraju. Pytanie czy
Dichter „pogodził się” z tym, kim jest?
Czy oswoił swój strach? Odpowiedzią
niech będzie informacja na temat
autora z tylnej okładki jego książki:
„Wilhelm Dichter jest polskim pisarzem
pochodzenia żydowskiego mieszkającym w Stanach Zjednoczonych”.
Dichter podchodzi do tego, co go
spotyka, z ironią i dystansem. Umożliwia mu to z pewnością fakt, że od
tamtego okresu, który opisuje, minęło
wiele lat. Co znamienne dla Lekcji
angielskiego, Marzec nie jest głównym
tematem wspomnień autora. Pokazany
jest raczej jako zdarzenie, którego
można się było spodziewać. Coś, co
było nieuniknione i do przewidzenia
– wystarczyło tylko „odkryć ostrzeżenia ukryte w minionych wydarzeniach
i ułożyć z nich bibliotekę sygnałów
alarmowych zapowiadających zmiany”.
Historia Dichtera stanowi pars pro
toto przeżyć emigrantów marcowych.
Wspólnym mianownikiem ich exodusu
są problemy tożsamościowe, trudności
z adaptacją i zadomowieniem w nowym
miejscu. Świadomie bądź nie, ale
każdy emigrant z ‘68 roku porusza te
tematy w swoich reminiscencjach. Nie
łatwo jest się zmierzyć, nawet po wielu
latach, ze wspomnieniami z tamtego
okresu. Wielu ówczesnych emigrantów potrzebowało dużo czasu, żeby
zacząć mówić o tym, co ich spotkało.
Na książkę Dichtera musieliśmy czekać
prawie 40 lat. Pisarz daje nam szansę
na to, abyśmy mogli przyjrzeć się
Marcowi ‘68 nie tylko z historycznej czy
socjologicznej perspektywy, ale także
z perspektywy jednostki, którą odrzuciła
własna ojczyna.
Olga Danek – studentka V roku
antropologii kulturowej na Uniwersytecie
Jagiellońskim. Aktualnie przygotowuje pracę
dotyczącą przemian tożsamościowych
emigrantów Marca ’68.