więcej

Transkrypt

więcej
WARTO PRZECZYTAĆ !
Joanna Chmielewska
BYCZKI W POMIDORACH
O autorce:
Joanna Chmielewska (pseudonim) właściwie Irena Becker-Kuhn, urodziła się 2 kwietnia 1932 roku w Warszawie. Po maturze
wyszła za mąż, bo musiała. Ukończyła wydział architektury, pracowała w biurach projektowych i w Wykonawstwie Budowlanym
PBM Stolica (m.in. przy budowie warszawskiego „Domu Chłopa”) Pisać zaczęła w 1958 roku do pisma „Kultura i Życie” na temat
architektury wnętrz. Pierwszą jej powieścią jest "Klin", sfilmowany przez Jana Batorego jako "Lekarstwo na miłość" z udziałem
Kaliny Jędrusik, Krystyny Sienkiewicz i Andrzeja Łapickiego. Od 1970 roku utrzymuje się z pisania. Jest autorką wielu książek
(Rosjanie nazywają je "kryminały ironiczne") dla dorosłych, a także dla młodzieży, dzieci (napisała też książkę kucharską). W
wielotomowej „Autobiografii” wyjaśnia, jakie wątki z jej życia, rodziny i znajomych są prawdziwe, a co wymyśliła.
O książce:
Chmielewska ulubioną autorką wielu osób jest. Ma nawet fanklub o nazwie
„Wszystko Chmielewskie”. Albowiem ma poczucie humoru i nie waha się
go używać.
Najnowsza książka „Byczki w pomidorach” przenosi nas w czasy PRL-u, ale
akcja dzieje się w Danii. W domu przyjaciółki autorki – Alicji. Jest to osoba
nadzwyczaj taktowna i gościnna, ale mało asertywna, dzięki czemu
koczują u niej najdziwniejsze typy.
Tym razem swoją obecnością uszczęśliwia ją Wacław Bucki (nomen
omen), wodolej, gaduła nieokiełznany i jazgotliwy. Jakby jego było mało,
dom nawiedza Marianek, obżartuch, leser, wołoduch, którym rządzi
zasada „jem, więc jestem”. Tenże osobnik trafił do Alicji w momencie, gdy
akurat nic nie jedzono, wyszperał więc w kuchni konserwę, czyli tytułowe
byczki i pożarł je, nie pytając o zgodę.
I ta scena rozbawiła mnie najbardziej, bo jest świetnie napisana.
Oczywiście jest tam trup, policja, podejrzani ale, niestety, na pierwszy
plan wybijają się posiłki. Alicja wypija hektolitrami kawę i wypala tony
papierosów. Reszta gości (Stefan, Marzena, Magda) albo kupuje jedzenie,
albo je spożywa. Autorka między posiłkami z lubością oddaje się piromanii
w ogródku, Julia namiętnie milczy. Alkoholu też sobie nie żałują.
W dodatku zabójcę szybko odgadujemy.
W tej książce także zauważyłam brak redaktorskiej rzetelności: na jednej
stronie jest melon, na następnej dynia, mająca wyobrażać głowę zabitego.
Moją ulubioną książką Chmielewskiej jest „Całe zdanie nieboszczyka”.
Nieprzegadana, świetne pomysły, pełne humoru rozmowy z
nierozgarniętym strażnikiem lochu, szybkie tempo. Rosjanie zrobili z niej
serial. Ale cóż to jest za koszmarny gniot! Poczucie humoru jak w
przemówieniach Stalina, tempo jak wykonywanie planu pięcioletniego,
bohaterka pełna energii niczym „Łagodna” Dostojewskiego. Czyli wszystko
na odwrót niż w oryginale. Twórcy powinni długo smażyć się w piekle za to
dzieło.
Kto bezkrytycznie wielbi twórczość Chmielewskiej, niech sięga po „Byczki w pomidorach”, choć na święta Bożego Narodzenia
zwyczajowo je się karpia.
Teresa Monika Rudzka
BIBLIOTEKARKI
O autorce: nie wiem nic oprócz tego, że mieszka lub mieszkała w Lublinie. Ma profil na Facebooku, ale jej dane są ukryte.
O książce: Po prawie czterdziestu latach pracy w różnych bibliotekach uprzejmie
donoszę: prawie wszystko o czym pisze autorka to prawda, a bywa i gorzej. Ale
też i lepiej, chociaż rzadko.
Główną bohaterką książki jest Żywia (imię ze „Starej baśni”) Radzińska, kobieta
po przejściach i polonistyce. Ma za sobą pracę w dziale opracowania w bibliotece
uniwersyteckiej, bycie agentką ubezpieczeniową i sekretarką na politechnice. A
także pobyt w Anglii, gdzie pozostała jej dorosła córka.
Żywia to pedantka, mieszka z kotem, ma samochód. Stara się o pracę w
bibliotece publicznej i po paru miesiącach otrzymuje ją. Dzięki czemu przed
naszymi oczami przewija się korowód postaci – koleżanek i zwierzchników.
Dyrektor pije i poleguje pod biurkiem, jego zastępczyni kradnie kosmetyki z
torebek.
Ala – bałaganiarą i zakupoholiczką ze skłonnościami do własnej płci jest.
Grażyna zdradza męża, Iza działa na zasadzie „za wszelką cenę ja”, Agata
weszła w grupę przestępczą, a Kasia ma dwóch sponsorów, pan Leszek jest
obibokiem chronionym przez kumpla dyrektora. I tak dalej. Istne panoptikum.
Jak myślicie, na czym polega codzienna praca w bibliotece publicznej? Na
klepaniu. Nie, nie po ramieniu lub pośladkach. Klepaniu książek, czyli
wyrównywaniu, aby stały równiutko z krawędzią półki. Uwaga: im równiej stoją książki, tym osoba kierująca placówką jest
mniej kreatywna. Albowiem klepanie wywołuje wstrząsy, od których zanikają szare komórki odpowiadające za twórcze
myślenie. Taką mam teorię. Żywia w pewnym momencie stwierdza: „Nie sądziłam, że tutaj jest zwykła fizyczna harówka”.
Wracając do codzienności, oprócz powyższego mamy kolejne bardzo rozwijające zajęcia, jak nieustanne podklejanie kiepsko
wydanych książek, obkładanie w folię, wysłuchiwanie opowieści dziwnej treści, jakie serwują czytelnicy, znoszenie zachowań
przeróżnych świrów oraz zalotów bardzo starszych panów. Za to nie ma czasu na czytanie książek, nawet przejrzenie gazety.
W książce są i zabawne momenty – autorka cytuje skargi czytelników do dyrekcji oraz listy do bibliotekarek. Najlepszy jest list
czytelnika-więźnia opowiadającego swój przestępczy życiorys.
Dość irytujący za to jest powtarzający się motyw brudnej ścierki oraz twierdzenie, że wszystkie bibliotekarki są tępe
komputerowo.
Biblioteki to nie są świątynie kultury, to zakłady pracy jak wszystkie inne. I tak jak wszędzie, i tam ryba psuje się od głowy.
Zaletą książki jest różnorodność wypowiedzi kolejnych postaci, celność opisu ich charakterów i różnych sytuacji. Czyta się ją
bez trudności i bólu głowy, bo napisana jest wartko i przystępnie.
Katarzyna Grochola
ZIELONE DRZWI
Wydawnictwo Literackie
Kraków 2010
Moją lekturą nacodzienną nie są dzieła Prousta czy Joyce`a ale za książkami
Grocholi nie przepadam. Z wyjątkiem „Trzepotu skrzydeł” opowiadającej o
przemocy w młodym małżeństwie. To przeczytać naprawdę warto.
Do wspomnień Grocholi podchodziłam jak pies do jeża. Przede wszystkim z
powodu licznych wywiadów, jakich udzieliła dziennikarzom różnych mediów.
Wiedziałam więc i o jej pracy w szpitalu, i o małżeństwie oraz szalonej
zakazanej miłości, która rozwaliła ten związek. O córce i chorobie, budowie
domu oraz zawodowym odpisywaniu na listy czytelników jednego z pism.
Jednak nie żałuję, że wspomnienia te przeczytałam,
Książka wyraźnie rozpada się na dwie części.
Pierwsza to beztroskie dzieciństwo i wczesna młodość, rodzice, brat, szkoły,
nauczyciele, koleżanki i koledzy. Dowiadujemy się więc, że zawsze chciała
zostać pisarką, dlatego dużo pisała, czego dostajemy próbkę w postaci
szczęśliwego zakończenia „Pana Wołodyjowskiego”. Grochola opisuje psikusy,
jakie robiła wraz z kolegami, co to było klopkomando, jakie łacińskie hasło
ułożyli chłopcy i co obcięła na obozie jednemu druhowi. Nie to o czym
pomyśleliście. Wspomina na jakim filmie była 26 razy i w jaki sposób brać
uczniowska witała delegację jednego z przywódców kraju o słusznym, wtedy,
ustroju. A także zabawną scenę gdy wystąpiła tylko w gorsecie i szpilkach
przed dwoma panami.
Druga część książki zaczyna się od uznania przez autorkę, że dobrym pisarzem można zostać tylko po skończeniu medycyny,
idzie więc pracować jako salowa do szpitala, aby zarobić dodatkowe punkty. Ta praca wciągnęła ją jak czarna otchłań.
„Siedziałam przy wielu umierających, niestety, nikt mnie nie nauczył jak towarzyszyć umierającym.”
Po kilku latach wraca do szpitala jako pacjentka z nieoperacyjnym rakiem. Jest po rozwodzie, ukochany, dla którego rzuciła
męża, nie pali się do stałego związku, może liczyć tylko na rodziców. I na kolegę szkolnego lekarza, który postanawia, że
jednak operacja odbędzie się.
„Noce w szpitalu są najgorsze. Kiedy już wszyscy pójdą, a ja przestaję udawać, że się nie boję.”
„… w każdą minutę tej ciszy wkrada się śmierć. Niepostrzeżenie, nie ma przecież strażników przy wejściu, nie legitymują…”
„Jak do mnie przyjdziesz? Jak motyl nocny cichutko otrzesz się o twarz, sypniesz puszkiem ze skrzydeł.”
Grochola twierdzi, że dostała od losu wiele wspaniałych prezentów. Pierwszym był cały pieczony kurczak pod choinką od Babci.
Poza tym córka, wspaniali przyjaciele, bez których nie wybudowałaby swojego pierwszego mającego 60 m kw. domu (a w nim
ma jeszcze zwierzęta o imionach: Supeł, Zaraz, Przytul, Potem).
Dla mnie puentą tej książki jest stwierdzenie:
„Dopóki żyjemy na nic nie jest za późno, na radość, nadzieję, miłość, bez względu na to ile ma się lat, i bez względu na to co
się zdarzyło niegdyś.”
O CZYM JEST BIOGRAFIA KSIĘDZA TWARDOWSKIEGO?
Ksiądz od początku zacierał ślady. Nie chciał, aby cokolwiek po nim zostało. Niszczył po sobie dokumenty, rwał zdjęcia.
Wszystko wyrzucał, niczego nie zbierał. To było jego idée fixe, żeby zostały wiersze, nic o człowieku.
Trudne miała zadanie Magdalena Grzebałkowska, absolwentka historii na Uniwersytecie Gdańskim, od trzynastu lat reporterka
„Gazety Wyborczej”, mieszkająca w Sopocie. Zebrała w notesie ponad 60 nazwisk i słuchała każdego, kto miał dłuższy kontakt
z księdzem Twardowskim „...bo taka miała być ta książka – opowiedziana przez innych.”
I o czym opowiadają na 358 stronach tej książki autorka i – pośrednio – jej
rozmówcy?


O życiu księdza-poety.


O rodzinie, ulicy i domu, w którym mieszkali.




O szkołach, w których uczył się przyszły poeta.


O pierwszym tomiku z 16 wierszami wydanym w 1937 roku.

I że wybrał studia polonistyczne ku niezadowoleniu ojca.
O narodzinach 1 czerwca 1915 roku, a więc jeszcze w okresie zaborów, w
Warszawie.
O ojcu urzędniku na kolei, matce i siostrach. Kamienicy, w której nie było
elektryczności, łazienki i buszowały pluskwy.
O miejscach, w których spędzał wakacje.
O debiucie w piśmie „Kuźnica Młodych” (w wieku 15 lat, wiersz „Skarga”).
O tym, że uchodził w rodzinie za ponuraka. „Mówiono, ze to dziwak, nieudany
chłopiec”, a wśród kolegów okazywało się, że ma poczucie humoru. Już jako
dojrzały poeta życzył czytelnikom: „Zdrowia i karetki pogotowia, aby zdążyła na
czas”.
O tym, że w czasie II wojny światowej okno mieszkania rodziny Twardowskich
wychodziło na getto – „Myśl o śmierci rozbudziła mnie duchowo, a równocześnie
oddaliła od chęci zakładania domu”.

O pracy duszpasterskiej ks. Jana Twardowskiego w kolejnych parafiach i jego początkowych wątpliwościach, czy nadaje się do
kapłaństwa.

O tym, czym było dla niego kapłaństwo i jakim był kapłanem („Kapłaństwo było dla księdza Twardowskiego kotwicą, poręczą,
bez niego się nie ruszał.”) Z biografii wynika, że nie był nachalnym kapłanem – w wierszu „Wyjaśnienie” napisał np.: „Nie
przyszedłem pana nawracać...”

O spotkaniach i rozmowach księdza z funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa („Uważał, że nie ma spotkań przypadkowych i
każdy człowiek przychodzi od Boga.”).


O tym, jakie języki obce znał i jakie odbył podróże.

O tym, jak tworzył („Wiersze były z nim wszędzie. W tramwaju, w drodze do chorego, przy kolacji.”) Helena Zaworska – krytyk
literacki, przyjaciółka księdza Jana w liście do autorki napisała: „Ksiądz Jan Twardowski pisał proste wiersze o najprostszych
sprawach i zwykłych ludziach, a my nie widzimy, że szedł za nim cały wielki uniwersytet prostoty.”
O kontaktach księdza-poety z kobietami. Z równolatkami, opiekunkami i młodymi, które nazywał wnuczkami. Jedna z nich
została jego spadkobierczynią.
„Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą...”, ale tylko o niektórych powstaną książki.
Magdalena Grzebałkowska
Ksiądz Paradoks. Biografia Jana Twardowskiego
Wydawn. „Znak” Kraków 2011

Podobne dokumenty