imo, że od zakończenia II wojny światowej upłynęło już prawie 70 lat

Transkrypt

imo, że od zakończenia II wojny światowej upłynęło już prawie 70 lat
M
imo, że od zakończenia II
wojny światowej upłynęło
już prawie 70 lat i śmiało
można by stwierdzić, że
w tej materii wszystko zostało już
odkryte, historia dalej kryje swoje
tajemnice. Przykładów nie trzeba
daleko szukać - wystarczy rozejrzeć się
po własnej okolicy. O czym mowa? W
przypadku niniejszego artykułu owa
„tajemnica”
będzie
dotyczyć
bezprecedensowego przypadku, jaki
miał
miejsce
niedaleko
Dębicy,
a konkretnie na tzw. „pańskich polach”
znajdujących się w miejscowości
Zawada.
Słoneczny poranek 13 września 1944 r.
zapowiadał się dla 10 osobowej załogi por.
pil Jamesa D. Ayresa, jako bardzo nerwowy
dzień. Czekał ich bowiem lot nad daleki
i silnie
broniony
przez
artylerię
przeciwlotniczą znajdujący się w Polsce cel,
którym były zakłady syntezy chemicznej
w Oświęcimiu. Tego bowiem dnia całej 15.
Armii Powietrznej USA do której należał
samolot bombowy por. pil. Jamesa D.
Ayresa
wyznaczono
zadanie
zbombardowania kompleksu zakładów
produkujących benzynę syntetyczną, która
pomagała zastąpić coraz bardziej brakującą
naturalną ropę naftową. Teren ten
w nomenklaturze Aliantów określano jako
Blechhammer North i South, a znajdował się
on na terenach dzisiejszego Kędzierzyna Koźla, Blachowni Śląskiej, Zdzieszowic
oraz Oświęcimia. Ciężki samolot bombowy
typu Consolidated B-24J o nr seryjnym 4441123, pilotowany przez por. pil. Ayresa
wystartował
z
lotniska
Pantanella,
położonego
nieopodal
miasta
Bari
w południowych
Włoszech
wczesnym
rankiem 13 września 1944 r., na trwającą
ok. 6 godzin misję bojową. Jak zapisał
w książce lotów (Log Booku - przyp. aut.)
por. pil. Ayres: Cel: „Polska, oznaczenie
samolotu: 44-41123, czas lotu: 6 godzin”,
a w uwagach: „Blechhammer, Skok ze
spadochronem (Bail - out), ładunek: 10
bomb 500 - funtowych”. Początkowo lot
przebiegał bez przeszkód - pogoda
sprzyjała,
samoloty
myśliwskie
hitlerowskiej Luftwaffe nie atakowały
lecącej
formacji
400
samolotów
bombowych, którą chroniło aż 412
myśliwców. Problemy zaczęły się nad
celem, gdzie prawdziwe piekło zgotowała
lecącym samolotom bombowym artyleria
przeciwlotnicza. „Liberator” por. Aresa nie
uciekł przed śmiercionośnymi pociskami uszkodzeniu uległy dwa silniki, usterzenie
i system paliwowy, z którego zaczęło
wyciekać paliwo. W tej sytuacji powrót
przez Karpaty do Włoch okazał się
niemożliwy i załoga skręciła na wschód,
gdzie znajdowały się zapasowe lotniska.
Maszyna kierując się w kierunku Lwowa
doleciała bez przeszkód do Dębicy, gdzie
zakończyła swój żywot z przyczyn, które
raczej nie przyszły by jej załodze na myśl.
Jak wspominał Forrest W. Morgan, strzelec
- mechanik na uszkodzonym „Liberatorze”:
„Byłem w Polsce we wrześniu 1944 roku.
Bombardowaliśmy zakłady chemiczne
w Oświęcimiu i zostaliśmy zestrzeleni przez
sowieckie myśliwce niedaleko Dębicy.
Miałem wtedy dwadzieścia lat”.
To tajemniczo brzmiące zdanie rozwija pilot
samolotu
bombowego
por.
Ayres:
„Otrzymaliśmy
instrukcje
dla
zbombardowania
zakładów
syntezy
chemicznej w Oświęcimiu w Polsce.
Zostaliśmy również poinformowani, że
w pobliżu rafinerii znajduje się obóz pracy obóz śmierci w Oświęcimiu i otrzymaliśmy
instrukcje, aby „trzymać” nasze bomby
z dala od tego obozu (niedaleko rafinerii
znajdował się KL Auschwitz - przyp. aut.).
Oświęcim położony jest około 45 km od
miasta Krakowa. Nad celem zostaliśmy
paskudnie trafieni ogniem flaka -
niemieckiej
artylerii
przeciwlotniczej.
Straciliśmy dwa silniki i system sterowania
lotkami. System doprowadzania paliwa
został przestrzelony. Były też inne
zniszczenia. Wiedziałem, że nie mamy
możliwości powrotu do Włoch, a „ładunek
na pokładzie” (flight deck) był w stanie
paniki. Poprosiłem, więc „Dużego Eda” aby
podał mi namiar na miasto o nazwie Lwów
lub Lwov, które miało być miejscem
„bezpiecznego” lądowania w przypadkach
awaryjnych. Biorąc namiar w kierunku
wschodnim walczyliśmy z utratą wysokości
i lecieliśmy samolotem, który zupełnie nie
chciał utrzymywać się w locie. Około 100
km na wschód od Krakowa zauważyliśmy
małe, polowe lotnisko. Po upewnieniu się
wraz z Gehrkem, że powinniśmy znajdować
się nad terytorium znajdującym się
w rosyjskich rękach, zdecydowałem, że
podejmę próbę lądowania. Byliśmy na
wysokości 4000-5000 stóp, a samolot coraz
bardziej nie nadawał się do sprawowania
nad nim kontroli. Mniej więcej w tym
czasie, gdy rozpocząłem przyziemienie, aby
zbliżyć się do lotniska - wybuchło piekło
(all heli broke loose!) ! Liczne trafienia
pociskami z 30 - milimetrowych działek
Jaków-9 (myśliwce tego typu nie posiadały
wspomnianego uzbrojenia, najprawdopodobniej były to pociski kal. 12, 7 mm.
Istnieją również rozbieżności, czy były to
samoloty myśliwskie typu Jak-9, czy Jak-3przyp. aut.) spowodowały całkowitą utratę
kontroli, pożar na pokładzie i ogromne
kłopoty (deep trouble). Wcisnąłem przycisk
alarmowy i wrzasnąłem do intercomu, aby
wyskakiwać. Zapanowała panika. Hoardowi
udało się częściowo otworzyć właz luku
bombowego - po 18 cali z każdej strony
„kociego chodnika”. Nie było czasu na
myślenie, trzeba było działać! Cała grupa
z naszego pokładu wyskoczyła. Następnie
ja.
Aby wyjaśnić, skąd wzięły się radzieckie
myśliwce należy wspomnieć, że w sierpniu
1944 r. front znajdował się w Dębicy,
a w Paszczynie znajdowało się lotnisko
polowe, na którym znajdowały się samoloty
myśliwskie i rozpoznawcze. Ktoś mógłby
powiedzieć, że ogień otworzono przez
przypadek. Jednak we wspomnieniach
lotników kilkakrotnie przewija się fakt, że
samolot był widocznie oznakowany a sami
strzelcy pokładowi nie otwierali ognia do:
atakujących
sowieckich
myśliwców:
„W momencie
zauważenia
lotniska
w Dębicy Ayers znajdował się jeszcze na
wysokości
15000
stóp.
Przymknął
przepustnice i rozpoczął przyziemienie
w kierunku pasa: lotniska. Gdy igła
wysokościomierza zeszła poniżej kreski
oznaczającej wysokość 3500 i stóp
w słuchawkach rozległ się krzyk: Atakują
nas Jaki od dziewiątej! Wiedząc, że są to
myśliwce czerwonej armii Ayers zakazał
strzelcom otwierania ognia i myślał, że
rosyjscy piloci, widząc na bombowcu znaki
rozpoznawcze Sił Powietrznych Stanów
Zjednoczonych, będą eskortować zejście
jego zniszczonego samolotu do pasa
lądowiska. Tymczasem, po znalezieniu się
w dogodnym zasięgu, Jaki natychmiast
otworzyły
ogień.
Powstał
pożar
wyciekającej w połowie pokładu benzyny,
zniszczony został system hydrauliczny
i pozostałe
systemy
kontrolne.
Na
wysokości 3000 stóp Ayers rozkazał
załodze opuścić maszynę”
Jak cała ta dramatyczna sytuacja wyglądała
z „drugiej strony” można dowiedzieć się
dzięki
zachowanym
wspomnieniom
jednego
z
lotników
stacjonujących
wówczas w Paszczynie: „Pamiętam, gdy
podczas II wojny światowej odłączył się od
szyku
4silnikowy
amerykański
bombowiec Liberator. Zgubił się i idzie w
dół linii frontu, a my siedzieliśmy w Dębicy
4 km od linii frontu. Dyżurny oddział
(patrol) wyleciał na „Jak-3”, komendantem
był | Kozin. Szybko przechwycił go,
dogonił. Wysokość była na pewno 4000,
nie większa, i szybko dogonił i natychmiast
go strącił. Oderwał mu sie ogon i zaczął
spadać, my to widzieliśmy, na własne oczy
to obserwowałem. Wszyscy staliśmy
i patrzyliśmy, ciekawy widok. Piloci
wyskakują, widzimy spadochrony było ich
ok. 10, wszyscy wyskoczyli. I lądują oni
w pobliżu Naszych wojsk lądowych. Kozin
ostrzeliwał się, a potem wylądował.(Kozin
Grzegorz Sjemionowicz miał na koncie 9
zabitych osobiście, wzmianki o strąconym
amerykańskim
bombowcu
nie
maKomentarz M.^Bykowa) Komuś tam
dostało się za to, że nie mogli określić, że to
byli sojusznicy. Ocalonych amerykańskich
lotników podwieźli do naszej stołówki, od
razu zaczęliśmy usprawiedliwiać się, a oni i
tylko
przyjaźnie
uśmiechali
się.
Przygotowali obiad, i wszystkich naszych
lotników zabrali z nimi. Oni się uśmiechają,
wypili, byli trochę podpici i tak zostaliśmy
przyjaciółmi. Oni opowiadali skąd są, to
wiadomo: Ditroit, San Francisko..( Błąd
autora relacji, żaden z członków załogi nie
pochodził tych miast- przyp. aut.). (...) Nikt
nie oczekiwał w biały dzień bombowca, i to
jeszcze amerykańskiego. Wszyscy myśleli:
„Co to jest? On nie nasz”. Kozin od
dowodzącego
wojskami
marszałka
Koniewa dostał rozkaz - 10 dób do
aresztu.”
Co się stało po opuszczeniu płonącego
samolotu? „W momencie, gdy Jaki - 9
otworzyły do nas ogień, wraz z tylnym
strzelcem pomagaliśmy sobie dopasować
szelki spadochronów. Odłamek ugodził go
w policzek. Mnie nie trafili. Wyskoczyliśmy
razem przez luk podłogowy. Po otworzeniu
się spadochronu zobaczyłem w powietrzu
dwa inne spadochrony i samoloty Jaki - 9
i nasz B - 24. Następnie obserwowałem
zderzenie z polem naszego B - 24 i pożar.
Uderzyłem twardo o ziemię i ujrzałem
biegnących do mnie i strzelających
żołnierzy.”
Por. pil James D. Ayres dodaje:
„(...) Podczas otwarcia spadochronu
zostałem dosłownie znokautowany. W dole
ujrzałem facetów strzelających do góry
w moim kierunku i słyszałem świst
przelatujących pocisków. Kiedy twardo
uderzyłem w ziemię, po krótkim czasie
zostałem
otoczony przez
rosyjskich
piechurów i wyciągnięty przez nich z rowu,
w którym wylądowałem. Byli oni
przekonani,
że
jestem
Niemcem.
Wrzeszczałem, że jestem Amerykaninem i
wzywałem kogoś, kto mówi po angielsku.
Niedługo później jeden z żołnierzy podszedł
do mnie i powiedział, że mówi po angielsku.
Pozwoliło mi to spróbować wyjaśnić, kim
i dlaczego tu jesteśmy. Następnie była
wizyta w ich dowództwie, gdzie poprzez
tłumacza byłem przepytywany (ąuizzed)
przez miejscowego dowódcę w randze
pułkownika. Po pewnym czasie przekonali
się, że jesteśmy w porządku, co
doprowadziło do wizyty w miejscowym
szpitalu polowym.”
Po wizycie w szpitalu przydzielono
amerykańskim lotnikom „opiekuna”, który
towarzyszył im wszędzie gdzie tylko
wychodzili, a ich samych wielokrotnie
przesłuchiwano. Nie były to jednak
przyjazne rozmowy- w ich trakcie
Amerykanów okradziono, a tortury, jakich
używali sprawiły, że por. bombardier
Gregory J. Figulski stracił zmysły.
Samolot spadł na łąki znajdujące się
w Zawadzie, obok dzisiejszych torów
kolejowych. „Libarator” lecąc od strony
północno zachodniej zbliżał się do Zawady.
Leciał w kierunku zabudowań, jednak
w pewnym momencie skręcił, by po chwili
przełamać się na pół i spaść na ziemię. tego
poziomu obserwował to pan Stanisław Słota,
mieszkaniec pobliskiego domu: „Będąc na
podwórzu (domu rodzinnego- przyp. Aut.)
w porze
popołudniowej
zauważyłem
samolot lecący ze strony Straszęcin Pustynia. Leciał prosto na mnie. W pewnej
chwili zmienił kierunek, wyglądało to tak, że
pilot specjalnie zmienił kierunek, by nie
spaść na zabudowania wsi. Samolot nie
leciał
zbyt
wysoko,
zauważyłem
wyskakujących z niego ludzi, bo rozwijały
się spadochrony. Gdy zbliżał się coraz
bardziej zauważyłem, że płomienie na
samolocie nasilały się. Gdy był już
niedaleko przełamał się na pół, tylnia część
spadła prawie pionowo w dół, a przednia
lotem ślizgowym uderzyła w ziemię. Stało
się to na wprost miejsca, w którym stałem.
Po
uderzeniu
samolotu w
ziemię
zauważyłem wielki obłok dymu i wybuch.
Na miejsce zdarzenia pobiegli mieszkańcy
wioski i żołnierze rosyjscy. Niektórzy brali
konie stojące w pobliżu i jechali na miejsce
rozbicia samolotu. Ludzie krzyczeli, że to
„Germany, Germany”. Ja też postanowiłem
tam pójść i będąc na miejscu zobaczyłem
tylko tył samolotu. Reszta kadłuba oddalona
była od ogona o jakieś 100-150 m.
W powietrzu unosiły się takie srebrne
metalowe paski. Podszedłem do ogona
i zobaczyłem tam całe taśmy nabojowe,
pociski były grubsze od palca. Kadłub się
palił, nie można było do niego podejść,
ponieważ utrudniały to ogień, dym
i wybuchy. Po krótkiej chwili żołnierze
radzieccy obstawili całe miejsce zdarzenia.
Fragmenty samolotu zostały zabezpieczone
posprzątane przez Rosjan. Przez pewien
czas w dużym oddaleniu od kadłuba leżała
łopata śmigła, ale nie wiem co się z nią stało.
Piloci nie byli Niemcami, podobno byli to
Anglicy albo Amerykanie. Podobno do
pilotów strzelano, gdy spadali na
spadochronach. Cywilów na miejscu
zdarzenia nie było zbyt wielu, a poza tym
żołnierze szybko obstawili teren i trzeba
było się wycofać. Cały przód samolotu wbił
się w ziemię, potem były w tym miejscu
dwa duże doły, z których zrobiły się stawy
wody. Rosjanie chyba teren zdarzenia
przekopali.
Przód
samolotu
chyba
w większości się spalił i został sprzątnięty.”
Amerykanów nie odesłano prosto do domu,
wracali do niego przez Połtawę, Teheran,
Kair i Capri. Całą sprawę zatajono, załodze,
gdy wróciła do USA pod karą sądu
wojennego
zabroniono
opowiadać
o wydarzeniach, które miały miejsce
w Zawadzie, a raporty, które zwykle
wypełniano w takich przypadkach zostały
zniszczone.
Ńawet wśród miejscowej ludności Zawady
historia ta jest często słabo znana,
a pamiątek po tragicznym locie z 13
września 1944 r. nie zostało zbyt wiele.
Eksplorację miejsca rozbicia „Liberatora”
utrudnia fakt, że prowadzono tam pracę
wodociągowe, po których w ziemi zostało
masę różnego rodzaju metalu. Warto jednak
pamiętać o tym tak bardzo rzadkim
wydarzeniu, tym bardziej, że w tym roku
minie okrągła 70 rocznica.