Piotr Mirski Fabryka zbawienia Tak wielu artystów
Transkrypt
Piotr Mirski Fabryka zbawienia Tak wielu artystów
Piotr Mirski Fabryka zbawienia Tak wielu artystów czeka wciąż na zbawienie. W ciągu ostatnich lat pojawiło się kilka dokumentów – Anvil! The Story of Anvil (2008, S. Gervasi), Sugar Man (2012, M. Bendjelloul), A Band Called Death (2012, M.Ch. Covino, J. Howlett) oraz Last Days Here (2011, D. Argott, D. Fenton) – które próbują na nowo napisać historię muzyki rockowej, odnaleźć na jej poboczach zapomnianych mistrzów i oddać im należyty hołd. Wszyscy ich bohaterowie – kolejno: podtatusiali heavymetalowcy, popularny tylko w RPA amerykański bard, czarnoskórzy pionierzy punka i niedoszły król doom metalu – zatrzymali się w pół drogi do sławy z powodu niewłaściwych decyzji, braku siły przebicia lub pecha łamiącego kręgosłupy nawet najsilniejszych jednostek. W każdym z tych filmów słuchamy, jak dziennikarze i topowi artyści opowiadają o czerpanej z muzyki zapomnianych klasyków inspiracji i zastanawiają się, gdzie podziali się ich idole. W każdym z nich mamy też kulminacyjną scenę triumfalnego koncertu – zadośćuczynienia za lata bycia nieudacznikiem. Kino wydaje się akuszerem tych powrotów w sposób podwójny. Po pierwsze, filmy cementują sukces muzyków, dając jego świadectwo i pozwalając zobaczyć go szerszemu gronu odbiorców (od czasu uhonorowania Sugar Mana Oscarem prawdopodobnie każdy z nas zdążył już usłyszeć któryś z przebojów jego bohatera, Sixto Rodrígueza, w knajpie, galerii handlowej lub Empiku; muzycy z pozostałych dokumentów nie doczekali się może tak wielkiej sławy, ale zyskali szersze uznanie we własnych niszach). Po drugie, w obiektywie kamery wszystkie z nich – chociaż opowiadające o prawdziwym życiu, czyli materii jak nic innego chaotycznej – układają się w bez mała hollywoodzkie historie. Mamy w nich upadek i powstanie z klęczek, mamy też wyrazistych i budzących sympatię protagonistów. „To jest tak niesamowite, że nie mogło zdarzyć się naprawdę”, „Życie bywa dziwniejsze od fikcji” – mlaskano z ukontentowaniem. Rzeczone dokumenty pozwalają wierzyć, że codzienna egzystencja może przybrać filmowy kształt; że nie tylko upadli artyści, ale i każdy z nas zdąża w stronę obiecanego u świtu czasu happy endu. Wychodzimy z kina i myślimy o nas samych. O naszym potencjale, który czeka na to, aby rozkwitnąć, o naszej dotychczasowej przeciętności, która jest tylko stanem przejściowym. Ogląda się te filmy tak, jak łyka się psychotropy. Po całej tej radości przychodzi jednak kac. Wracamy do domów i kąciki naszych ust załamują się ku dołowi, bo zaczynamy myśleć nie tylko o szczęściu tamtych ludzi, ale i o braku szczęścia innych nieznanych geniuszy i pionierów. Na pewno jest jeszcze wielu marzycieli, którzy przedwcześnie zakończyli kariery w odlanych z betonu kapciach szeregowych obywateli i o których nikt nie postanowił nakręcić filmu. Kiedy ogląda się Sugar Mana czy A Band Called Death, przychodzi na myśl słynny fragment z Dziennika 1957–1961 Gombrowicza, w którym autor pomaga umierającemu w słońcu żukowi, a potem – kierowany poczuciem winy – bezskutecznie próbuje pomóc także wszystkim innym żukom w okolicy. Na jednego wygranego zawsze będzie przypadało kilku przegranych. Bez względu na to, jak wiele filmów by nie nakręcono, nie wszyscy zostaniemy zbawieni.