Paskudny zawód

Transkrypt

Paskudny zawód
Paskudny zawód
© Copyright by Lidia Kawecka, Onet.pl, 16 lutego 2010.
Nie nosił czerwonego kaptura z otworami na oczy, jak chcą tego filmowcy. Raczej ubierał się na czarno.
Rzadko bywał wielkim mężczyzną, choć bary musiał mieć potężne. Często był nieszczęśliwy, bo pod
żadnym względem nie miał łatwego życia. Zawód kata był naprawdę paskudną sprawą.
Społeczna pogarda wobec katowskiej profesji sprawiała, że nikt dobrowolnie nie chciał się podjąć sprawowania tego
urzędu. Ale były i blaski tego zawodu. Kat naprawdę dobrze zarabiał, dzisiaj natomiast pozwala zarabiać na swojej
legendzie. Choć nie ma już publicznych egzekucji, objazdowe gabinety tortur cieszą się ciągle zadziwiającą
popularnością.
Szkoła katów
Biecz to małe miasteczko na Pogórzu Karpackim. Do dziś zachowały się tam fragmenty średniowiecznych murów
obronnych z trzema basztami. Na bieczańskim rynku stoi okazały ratusz. W najniższej piwnicy jego wieży znajduje się
loch, gdzie wtrącano skazańców i cela, dawne miejsce tortur.
Prawdziwą sławę przyniosła Bieczowi jednak szkoła katów, uczelnia, w której przyszli wykonawcy wyroków pobierali
lekcje cięć, tortur, uderzeń i wiązania stryczka. Dzisiaj nie ma turysty, który po przyjeździe do miasta, nie zapyta o
uczelnię z horroru.
Problem polega jednak na tym, że takie miejsce nigdy tu nie istniało. Biecz był stolicą powiatu, miał sądy i własnego
kata, z którego usług korzystały też okoliczne miasta. Ale szkołę? Co to, to nie.
W romantycznym XIX wieku, kiedy wszystko musiało być nieco mroczne, tajemnicze i czasami przerażające, szkołę
katów w Bieczu wymyślił prawdopodobnie pełen fantazji dziennikarz.
W Słowniku Geograficznym Królestwa Polskiego znalazł się nawet zapisek: "W okolicznych górach ukrywało się tylu
opryszków, że w 1614 roku stracono ich 120. To zrodziło potrzebę powoływania ludzi do wykonywania wyroków i stąd
Biecz stał się głośny na całą Polskę swoją szkołą katów". I tak powstała legenda.
Jeśli jednak nie było katowskich szkół, kto uczył tej specyficznej profesji?
„Za powszechny uznać należy zwyczaj powoływania na stanowisko egzekutora przestępcy, który powodowany chęcią
zysku bądź szansą na uratowanie życia podejmuje się wykonania egzekucji. Zaczątki takiej właśnie formy rekrutacji na
urząd kata odnaleźć można w Kronice o Piotrze Włoście. Oto marszałek dworu księcia Władysława II Dobek szuka
pośród przestępców ochotnika, który zgodziłby się oślepić Piotra. W więzieniu bez trudu odnaleziono wolontariusza,
który godzi się podjąć zadania w zamian za darowanie życia i wolności” – pisze dr Maciej Trzciński w książce „Miecz
katowski, pręgierz, szubienica. Zabytki jurysdykcji karnej na Dolnym Śląsku (XIII-XVIII wiek)”.
Miasta, które potrzebowały kata i ustanawiały ten urząd po raz pierwszy, miały więc nie lada kłopot. Nikt się palił do
takiej roboty. Często jedynym sposobem było więc powołanie na to stanowisko przestępcy, który w zamian za ocalenie
życia podjąłby się wykonywania egzekucji.
Później, sukcesję po nim przejmowali jego synowie. W jakiś sposób sprofesjonalizowało to wykonywanie wyroków
śmierci, bo wcześniej bywało też tak, że stracić skazanego musiał sam poszkodowany lub jego rodzina. A to nierzadko
prowadziło do osobistych tragedii.
W 1475 roku wrocławski mieszczanin, Rintfleich zatrzymał się Płocku, gdzie okradł go właściciel zajazdu. Pozew
wniesiony przez poszkodowanego zamienił się dramat. Mimo, że złodziej chciał zwrócić pieniądze, sąd i ławnicy nie
dopuścili do polubownego załatwienia sprawy.
Właściciel zajazdu miał zostać powieszony i zgodnie z lokalnym prawem egzekucję miał przeprowadzić sam...
oskarżyciel. Gdy Rintfleich chciał wycofać zarzuty, sąd uznał to za działanie sprzeczne z prawem Odmowa powieszenia
skazanego przez oskarżyciela mogła skończyć się powieszeniem poszkodowanego… przez skazanego złodzieja.
Zrezygnowany Rintfleich nie miał wyboru...
Zaraz po tym, jak powiesił karczmarza, udał się do Krakowa, aby uzyskać potwierdzenie, że wykonał egzekucję pod
przymusem i nie przynosi mu to ujmy.
Pierwsze kroki w zawodzie
Jak widać, nie każdy wykazywał predyspozycje do takich „zadań”. Po drugie, tłum nienawidził katów – partaczy.
Publiczne egzekucje były – w założeniu - spektaklami zaplanowanymi czasami na cały dzień.
„Tysiące gapiów zaludniały dobrowolnie miejsca straceń z czystej chęci przyglądania się tej ponurej uroczystości.
Bywało, iż przedsiębiorczy obywatele wpadali często na pomysł, aby wynajmować podwyższone miejsca na
ustawionych w tym celu wozach” – pisze dr Maciej Trzciński.
1
Kat musiał wykazać zimną krew. Po pierwsze, tuż przed egzekucją mogło dojść do najmniej przewidywanych sytuacji.
Skazani, czemu trudno się dziwić, robili wszystko, aby uniemożliwić, bądź odwlec to, co nieuniknione. Usiłowali uciekać,
w XV wieku we Wrocławiu, strażnicy miejscy przytrzymali nawet kata, który usiłować biec za zbiegiem.
Skazany ze Zgorzelca, tuż po strąceniu z drabiny egzekucyjnej próbował zaprzeć się nogą o murowany słup szubienicy i
wspiąć się na jedną z belek. Wysokimi umiejętnościami wykazał się kat, który w Strzelinie w 1704 roku ściął na stojąco
kobietę, która nie chciała klęknąć.
Ta praca wymagała więc sporego kunsztu, widzowie obserwujący egzekucję, żądali, aby mistrz wykonał swe dzieło
perfekcyjnie. Gdy skazanego czekał stryczek, śmierć miała być natychmiastowa, gdy miał być ścięty mieczem, musiało
to nastąpić jednym cięciem. Jeżeli kat był profesjonalistą, rzeczywiście tak było. Ale i w tym zawodzie bywały gorsze
dni, albo mistrz stawiał się do pracy na rauszu. Wściekły tłum przestawał się wtedy interesować skazańcem. Ruszał na
kata.
Jak pisze Daniel Wojtucki w pracy „Publiczne miejsca straceń na Dolnym Śląsku od XV do połowy XIX wieku”:
„znamienny jest tu incydent, do którego doszło 6 maja 1811 r., kiedy to we Wrocławiu musiano ściąć pracownika
dniówkowego, niejakiego Stephana. Sprowadzony z Legnicy kat po zadaniu nieszczęśnikowi dwóch cięć mieczem, nie
pozbawił go głowy. Także trzeci cios nie przyniósł oczekiwanego rezultatu. Obecny przy tym wrocławski kat wykonał
jeszcze dwa następne uderzenia, wyręczając legnickiego kolegę, a zgromadzony tłum o mało nie zlinczował
katowskiego nieudacznika”.
Aby uniknąć niezręcznych sytuacji i nie stać się ofiarą samosądu kat doskonalił swoje umiejętności. Ćwiczył cięcia na
zwierzętach i manekinach, tak aby wiedzieć dokładnie pod jakim kątem i gdzie zadać śmiertelny cios. Katowski miecz
różnił się od zwykłej broni, był dużo cięższy, miał szeroką głownię i ścięty sztych.
Kat zamawiał go pod swoją rękę i traktował jak osobistą relikwię. Na jego głowni były ryte rozmaite sentencje: prośba
by nie oceniać surowo kata, gdyż jest on tylko narzędziem w rękach sprawiedliwości czy napomnienie skazańca, że
spotykająca go kara jest tylko następstwem popełnionych przez niego niegodziwości.
Największe szczęście w nieszczęściu mieli ci skazani, dla których, z różnych względów, sprowadzano absolutnych
mistrzów w katowskim zawodzie. Henryk VIII, król Anglii znany z posiadania sześciu żon, specjalnie ściągnął z Francji
wysokiej klasy profesjonalistę, który jednym cięciem pozbawił głowy drugą żonę króla, Annę Boleyn.
Miasta, które nie miały własnego kata, musiały go wynajmować. Wtedy kat dostawał coś w rodzaju delegacji. Wyjazd
miał w końcu charakter służbowy Miasto podnajmujące mistrza, musiało pokryć wszelkie koszty przejazdu,
zakwaterowania i słono zapłacić za jego usługę. W interesie kata było więc posiadanie jak najwyższych kwalifikacji. Od
tego zależała jego, używając współczesnego określenia, „pozycja na rynku pracy”.
Tylko uznani mistrzowie mogli liczyć na intratne i częste zlecenia. Najlepsi mogli też szkolić czeladników katowskiego
rzemiosła, ale chętnych do takich szkoleń nie było. Co za tym idzie, szkół katowskich, takich jak w legendzie o Bieczu,
też nie.
Nikt mnie nie lubi w mieście
Gdy się raz zostało katem, nie było już od tego ucieczki. Kat żył w izolacji i nie miał szans na podjęcie innego zawodu.
Nawet, gdy nosił zwykłe ubranie, na ogół musiał umieścić na nim znak rozpoznawczy. Niekiedy była to zawiązana na
ramieniu żółta chusta, czasami znaczek szubienicy.
Podczas mszy, kat siedział z rodziną za specjalną ścianą w kościele. Nie wolno mu było też dotykać kupowanych na
targu produktów, sprzedawca podawał mu specjalną szuflę, którą kat mógł sięgnąć po kupowaną rzecz. Czegokolwiek
dotknął, nikt już nie wziął do ręki – było zbrukane.
Z drugiej jednak strony ten mroczny wykonawca wyroków był z reguły dobrze sytuowany. Oprócz stałego
wynagrodzenia i zapłaty za egzekucje przysługiwało mu bezpłatne mieszkanie, prawo rozporządzania odzieniem
straconego skazańca oraz, niekiedy, sprawowanie dozoru nad domami publicznymi, co było właściwie sutenerstwem.
Nic dziwnego, że posada kata była pożądana przez osoby pozbawione wszelkich skrupułów. Dla wielu z nich była
całkiem normalnym sposobem poprawy statusu materialnego. Nawet za cenę noszonego przez całe życie piętna.
Po czasach publicznych egzekucji zostało niewiele. Na Dolnym Śląsku można spotkać ruiny dawnych szubienic, na
których równocześnie można było stracić kilka osób. Jedną z najbardziej osobliwych pamiątek po tamtych czasach jest
kapliczka, którą wystawił kat Krzysztof Kühn ku pamięci swojej zmarłej, w 1665 roku, żony.
Kapliczka stoi w Otmuchowie. Choć Kühn sam przecież zabijał, w obliczu śmierci bliskiej osoby, nie zachował już zimnej
krwi. W końcu kat to też człowiek.
2