www .bo na wentur aimlot.pl

Transkrypt

www .bo na wentur aimlot.pl
w
na
o
.b
w
w
w
Wojciech P. Jedrzejewski
i
ra
tu
en
Bonawentura
i Młot
l
p
t.
lo
m
.b
w
w
w
© Copyright by Wydawnictwo Poligraf, 2014
© Copyright by Wojciech P. Jędrzejewski, 2014
Udostępnianie, rozpowszechnianie oraz kopiowanie niniejszego fragmentu jest jak najbardziej wskazane oraz pożądane.
Projekt okładki: Izabela Surdykowska-Jurek, Magdalena Muszyńska
Korekta: Klaudia Dróżdż, Jolanta Kardela, Iwona Karwacka
w
na
o
Skład: Wojciech Ławski
i
ra
tu
en
Książka wydana w Systemie Wydawniczym Fortunet™
www.fortunet.eu
l
p
t.
Wydawnictwo Poligraf
ul. Młyńska 38
55-093 Brzezia Łąka
tel./fax (71) 344-56-35
www.WydawnictwoPoligraf.pl
lo
m
ISBN: 978-83-7856-183-5
.b
w
w
w
Brudna robota
w
na
o
Jako było we zwyczaju, swoje ogłoszenie przyszpilili do drzwi gospody za pomocą pogiętego i solidnie stępionego gwoździa. Pożółkły,
pomięty, postrzępiony, niemożebnie zatłuszczony i usmarowany pergamin wszem i wobec głosił:
en
Młot – wybitny specjalista od brudnej roboty; po wielkich sukcesach
zagranicznych znowu w kraju; podejmie się każdego wyzwania.
i
ra
tu
Tuż obok wisiał skromniejszy anonsik. Tytle1 stały koślawe, niewprawną ręką kreślone, format mniejszy, ale bibuła barwiona i choć
żywy, różowy odcień dawno wypłowiał na słońcu, a kwietny zapach,
którym onegdaj nasączono papier, ulotnił się bezpowrotnie, to jednak
karta była gładka i całość prezentowała się schludnie.
Sekserka – seksowanie piskląt, macanie kur...
m
tytle – litery, za Aleksandrem hrabią Fredro.
1
4
l
p
t.
lo
...a i ochotnym kogucikom nie przepuściła, jako że dość urodziwa
i bezpruderyjna była. A choć to zajęcie niewyszczególnione zostało
w spisie usług, bo cokolwiek potępione, to jak się zdaje, stanowiło jej
główne źródło dochodu.
Szczególną uwagę zwrócili jednak na inne obwieszczenie. Szerokie
uśmiechy rozpromieniły szorstkie twarze, a źrenice roziskrzył osobliwy
blask. Głos drżał Bonawenturze z podniecenia, gdy półgłosem odczytywał wiadomość niepiśmiennemu Młotowi.
Usuwam zęby, nastawiam kości, ceruję rany kłute i cięte.
.b
w
w
w
i
ra
tu
en
w
na
o
Tego zapchlonego konowała spotkali już wcześniej, mieli z nim niewyrównane rachunki i byli pewni, że oto nadszedł z dawna wyczekiwany dzień zapłaty.
W zleceniu, które ich poróżniło, nie było nic osobliwego – ot zwykłe,
profilaktyczne mordobicie. Trzeba było zniechęcić rywala, który uderzał
w konkury tam, gdzie kto inny smalił cholewy. Tego typu drastyczne
środki perswazji stosowano tylko wówczas, gdy zawodziły inne subtelniejsze metody. Widocznie ktoś był albo na tyle głupi, że nie rozumiał
aluzji, albo tak zadufany, że je lekceważył. Ani w jednym, ani w drugim wypadku nie zasługiwał na współczucie, więc mu nie współczuli.
W ustronnym, zapomnianym, obskurnym i ciemnym zaułku dogadali
szczegóły, inkasując dwa razy większą stawkę niż zazwyczaj. (Na pohybel frajerom!) Nie pozostawało nic innego, jak zrealizować zamówienie
i wtedy, nie wiedzieć skąd, napatoczył się szantażysta. Wypełzła glista
z jakieś zatęchłej dziury, niedwuznacznie dając do zrozumienia, że wie
o spisku. Normalnie zatłukliby gada, nie mrugnąwszy nawet okiem, ale...
– Cóż za szczególny traf – zagaił przybłęda.
– Zaiste i to w tak odludnym miejscu – Bonawentura wyszczerzył
zębiska w chytrym, krzywym uśmieszku i wysunął się do przodu, dając
znaki Młotowi, aby zaszedł spryciarza z flanki.
– Nie chciałbym zostać źle zrozumiany – ich zamiary były aż nazbyt
czytelne, zbyt późno spostrzegł, że popełnił fatalny błąd i teraz nie miał
wiele czasu na manewry – ale, mimochodem – akurat – byłem świadkiem pewnej... hmm... transakcji... – zaczął wycofywać się rakiem.
– Tak, to doprawdy bardzo zajmujące.
Ostrzegawczy ogarek zamigotał mocno poniewczasie. Przyłapane na
gorącym uczynku draby ani myślały pertraktować. Rzucił się do rozpaczliwej ucieczki. Nim jednak zdołał wykonać półobrót i postąpić bodaj
dwa kroki, poczuł na karku ciepły strumień powietrza wydobywający się
z dwu potężnych miechów skrytych pod muskularnym torsem olbrzyma,
który, pomimo swojej postury i masy, poruszał się z dziką, iście kocią
gracją i zwinnością. Zaraz potem stalowe kleszcze dłoni ucapiły go za
ramiona i bez wysiłku wbiły w ziemię.
l
p
t.
lo
m
5
i
ra
tu
en
w
na
o
.b
w
w
w
– Jako praworządny obywatel powinienem fakt ten zgłosić odpowiednim organom, będąc jednak wędrownym przedstawicielem szlachetnej sztuki medycznej, który właśnie doświadczył drobnej zapaści
finansowej mam niewątpliwą przyjemność złożyć ku naszej obopólnej
korzyści pewną drobną ofertę2... – zupełnie niepojęte jest, jak jednym
tchem, bez zająknięcia, lekceważąc wszelkie interwały, zdołał wyszczekać to wszystko.
Na subtelny znak przyjaciela, zrozumiały tylko dla nich dwóch, Młot
zmniejszył siłę nacisku, ale dalej pewnie trzymał delikwenta za kark.
Młot było oczywiście przezwiskiem, które wszak tak akuratnie pasowało do postaci, że nikt nigdy nie nazywał go inaczej i nawet on sam
nie pamiętał swojego prawdziwego imienia. Prezentował się niczym
półbóg: nad miarę rosły, atletycznie umięśniony, nieludzko silny; lekko
falowane, krótko przystrzyżone, jasne kędziorki, szpaler mlecznobiałych
zębów ukrytych za zmysłowymi, po kobiecemu wykrojonymi wargami,
a w oku błysk zwierzęcej dzikości dopełniały obrazu herosa. Jednym
ciosem zaciśniętej w kułak dłoni zdolny był roztrzaskać czerep wołu.
Jednak myliłby się ten, kto mniemałby, że właśnie owym fizycznym cechom zawdzięcza on swój przydomek. Młotem zwano go za przyczyną
pomyślunku dwakroć cięższego niźli pięść.
Całkowitym przeciwieństwem tępego osiłka był jego kompan. Cherlawa mizerota z zapadłą klatką piersiową i sflaczałymi mięśniami; oczy
mrużył na sposób osób niedowidzących, ale igrały w nich niepokojące
chochliki. Wyświechtane, zaniedbane odzienie prezentowało się fatalnie, a spod dumnie wciśniętego na skronie bakalarskiego biretu sterczały
strąki rzadkich, pozlepianych, zatłuszczonych kłaków. Lisi pyszczek potrafił w jednej chwili przedzierzgnąć się z zahukanego safanduły, w chytrego, bezczelnego, apodyktycznego chama. Z pozoru typ jakich wielu,
drobny cwaniaczek niedostatki intelektu nadrabiający butą i tą odrobiną
sprytu, jaką obdarowała go natura. Jednak pod tą nędzną fasadą skry-
p
t.
lo
m
Kronikarz celowo pominął przecinki, które wedle wszelkich prawideł powinny się były w tym fragmencie tekstu znaleźć. Zrobił to dla zobrazowania
sposobu wypowiedzi postaci charakteryzującego się swoistym kolorytem ignorującym pauzy. Oczywiście nie zachęca do naśladownictwa, chyba że ktoś opiewałby sytuację o łudząco podobnej ekspresji.
2
l
6
i
ra
tu
en
w
na
o
.b
w
w
w
wała się niepospolita, acz przewrotna, osobowość, znajdująca szczególne upodobanie we wszelkiego rodzaju szelmostwach i draństwach.
Jakimż cudem przekorny los zetknął ze sobą dwie tak różne, a zarazem
doskonale uzupełniające się postacie: nierozgarniętego siłacza, myślami
niesięgającego dalej niż chwila obecna, i szczwanego szelmę, którego
oczy przybierały kształt złotych denarów, ilekroć zwęszył sposobność
zarobku, zwłaszcza gdy nie był on całkiem legalny, na zawsze pozostanie niezgłębioną tajemnicą.
– Nie byłoby dobrze, gdybyśmy się rozczarowali i zaczęli żałować
naszej powściągliwości – ale to nie błyskawice groźby, a płomień pożądliwości rozjarzył źrenice Bonawentury.
– Po stroju znać, że mam do czynienia z człowiekiem uczonym, tuszę więc, że łacno język wspólny znajdziemy i do porozumienia rychło
dojść zdołamy – zaczął szczwano. – Od niepamiętnych czasów ludzie
biznesu, mniemam, że można nas zaliczyć w ich poczet, podejmowali
wspólne przedsięwzięcia w celu pomnożenia zysków – wazeliny nigdy
dość. – Czy myśleliście czasami o nawiązaniu pewnego rodzaju kooperacji? – śmiało przeszedł do szturmu.
– W naszej branży doskonale radzimy sobie sami! – ani im w głowie
było dzielić się zarobkiem z kimkolwiek, więc stanowczo ucięli jakiekolwiek dalsze insynuacje w tej kwestii.
– Nijak nie chciałbym uszczuplać waszych apanaży – czuł, że cierpliwość interlokutorów jest mocno nadwyrężona. – Chodzi mi raczej o rozszerzenie wachlarza świadczonych usług, kompleksową obsługę klienta,
wyjście naprzeciw, ba, nawet wyprzedzenie jego oczekiwań. Rozszerzony pakiet w przystępnej cenie. Dwa, że tak powiem, w jednym.
– Przyznam, że nie bardzo chwytam.
– Nie wiem, czy mogę być aż tak otwarty? Mam pewne uzasadnione
obawy, że szczerość może urazić waszą dumę zawodową i ściągnąć na
moją skromną, Bogu ducha winną osobę niesłuszny gniew...
– Na ten raz masz moje słowo.
– Słowo?
– Słowo.
– A on? – chciał wymownie skręcić głowę, ale zdołał jedynie przewalić gałami, albowiem szyję usztywniał mu gorset mocarnych pazurów.
l
p
t.
lo
m
7
i
ra
tu
en
w
na
o
.b
w
w
w
– On nie mówi wiele – bakałarz od niechcenia wzruszył ramionami.
– Ale...
– Jak chcesz – nie podnosząc rąk, samymi dłońmi, wykonał gest, jakby usiłował strzepnąć coś z odzieży.
– Pragnę – felczer głośno zaczerpnął tchu – zwrócić uwagę na marnotrawstwo, jakie dokonuje się za waszą przyczyną, na krótkowzroczność
działania, na bezprzykładne zaniechania...
– No dobra, skończ wyliczankę i przejdźmy do meritum – chyba jednak poczuł się urażony.
Zapadła chwila konfundującego milczenia, widocznie łapiduch pomiarkował, że ździebko się zagalopował.
– Kończąc robotę – podjął ze znacznie mniejszą swadą – lekką ręką
rzucacie w rynsztok żywą gotówkę.
– Doprawdy nie pojmuję, co więcej moglibyśmy zdziałać?
– Wy zapewne nic, ale ja owszem. Wspominałem przecież, że jestem
medykiem, nieprawdaż?
– Czy nie uważasz, że nasze kompetencje stoją niejako w opozycji
i ciężko je sensownie szczepić razem?
– Powiedziałbym raczej, że doskonale się zazębiają – chytrze wyszczerzył zębiska.
– Tak, to zaiste ciekawa koncepcja – nareszcie umysł Bonawentury
zaczął podążać właściwą koleiną. – Młot, puść pana – jak do tej pory
przerośnięty osiłek nie rozumiał wiele bądź zgoła nic z toczącej się konwersacji. Miał trzymać – trzymał, miał puścić – puszczał, lata wspólnej
tułaczki pozwalały w tej mierze całkowicie zawierzyć przyjacielowi.
– Przeczuwałem, że się dogadamy – łapiduch bez jarzma na karku od
razu poczuł się pewniej.
– Wielce byłbym rad poznać szczegóły.
– Cały dowcip w tym, abym znalazł się o odpowiedniej porze, we
właściwym miejscu. Wiecie, kto pierwszy, ten lepszy.
– Hmm... – chrząknięcie było na tyle znaczące, że oferent natychmiast naprawił przeoczenie.
– Czyżbym zapomniał wspomnieć o prowizji?
– I od tego trzeba było zacząć – bakałarz familiarnie wziął niedawnego intruza pod pachę i dyskretnym szeptem zaczęli omawiać drażliwe,
finansowe kwestie.
l
p
t.
lo
m
8
i
ra
tu
en
w
na
o
.b
w
w
w
– Proponowałbym stałą stawkę – podjął nowy.
– Ale, jak podejrzewam, nie posiadasz odpowiedniej kwoty przy sobie – Bonawentura znalazł nieme potwierdzenie domysłów – zatem uważam, że w tej sytuacji procent będzie właściwszy.
– Istnieje pewne ryzyko, że nie zdołam z pacjenta wycisnąć wiele.
– Pokładam ufność w tobie.
Pomimo wcześniejszych obiekcji konował dziwnie łatwo pogodził
się ze stratą jednej trzeciej zysków. Bonawentura promieniał, jednak
chciwość nie zaślepiła go całkowicie i do końca nie zdołała zagłuszyć
wszystkich wątpliwości:
– Pomiędzy wspólnikami nie powinno być żadnych niedopowiedzeń
czy niewyjaśnionych kwestii. To zapobiega niepotrzebnym konfliktom.
– Tak, jestem tego samego zdania.
– Nie będzie mi zatem poczytane za nietakt, gdy spytam, co skłoniło
mojego zacnego – włożył w to odrobinę szyderstwa – partnera do zarobkowania w sposób nielicujący z etyką spadkobiercy Hipokratesa?
– Życie mój drogi przyjacielu, życie. Mam pewne mocno gorące długi honorowe, gdy ich nie spłacę w porę, wy albo ktoś wam podobny
otrzyma zlecenie na moją głowę. Z dwojga złego wolę do was przystać,
niż przed wami uciekać.
– Wielce roztropne podejście.
W nowych warunkach realizacja starego zamówienia wymagała
pewnych drobnych, acz nieodzownych modyfikacji. Należało zadbać,
aby świeżo pozyskany współpracownik miał się czym wykazać. Obicia, sińce, zadrapania, jak i inne pomniejsze urazy każdy leczył sobie
sam i obywał się bez specjalistycznej pomocy. Co innego, gdy w grę
wchodzi, powiedzmy... złamanie kości przedramienia czy głęboka rana
cięta z lewej strony podbrzusza, bo akurat idiota próbował użyć ostrza,
czym tylko niepotrzebnie rozsierdził Młota, nade wszystko preferującego walkę wręcz i wszystkim, którzy usiłowali mierzyć się z nim
z wykorzystaniem jakiegokolwiek narzędzia, z maniakalnym uporem
udowadniał, jak dalece desperackie jest to posunięcie. Na koniec należało jeszcze zamroczyć delikwenta, aby pochopnie nie odrzucił pomocy, gdyby, dajmy na to, nie spodobał mu się spieszący z pomocą
samarytanin.
l
p
t.
lo
m
9
i
ra
tu
en
w
na
o
.b
w
w
w
– Bandyta! Straż! Straż! Łapaj mordercę! – medyk darł się wniebogłosy, jakby to jego odzierali ze skóry.
Na stróżów prawa i porządku publicznego nie trzeba było długo
oczekiwać. Przycwałowali, hałas czyniąc okrutny, tak, że gdyby nawet
złoczyńca nie ulotnił się wcześniej, zaalarmowany stukotem ciężkich
buciorów i chrzęstem złomu, którym każdy z nich był objuczony, zdołałby w porę, bezkarnie czmychnąć przed zbrojnym ramieniem sprawiedliwości.
– Co tu się dzieje? – rzeczowo spytał zmachany dowódca.
– Napadli nieboraka. Gdybym w porę nie nadszedł, z pewnością by
go zaciukali.
– A tyś kto?
– Wędrowny medyk.
– Doprawdy? Co za szczególny zbieg okoliczności – żandarm jakby
coś podejrzewał. – I pewnie gotów żeś udzielić mu pierwszej pomocy.
– Mógłbym... oczywiście... ale po ćmoku, na środku drogi i bez instrumentów, którem ostawił w zajeździe, o tu niedaleko... – bezradnie
rozłożył ramiona. – Gdybyście pomogli go przenieść, to i owszem... tylko pośpieszyć się trzeba, bo ledwo zipie i bez pomocy długo nie pociągnie.
Konował i jeden z gwardzistów uchwycili końce pasa przeciągniętego pod pachami nieszczęśnika tak, aby dodatkowo nie naruszyć uszkodzonej kończyny; dwaj inni ucapili nogawki; czwartemu powierzono
cały luźny ekwipunek i pokraczna kawalkada chwiejnym krokiem raźno ruszyła środkiem ulicy. Bonawentura z ukrycia obserwował zajście
i trzymając się najgęstszego mroku niczym zjawa, dyskretnie pobieżał za
towarzystwem. Zaufanie zaufaniem, ale nie ma to, jak samemu doglądać
interesu, zwłaszcza że wspólnik nie jest do końca pewny. Orszak musiał
odbić w boczną, wąską uliczkę, jednego z tragarzy zarzuciło, upuścił
dźwigany ciężar, a o zwisający bezwładnie kulas potknął się objuczony
bagażem strażnik. Graty rozsypały się po bruku, kweres czyniąc niemożebny. Zaraz też na piętrze pobliskiego domostwa trzasnęły nerwowo
otwierane okiennice. Zawartość nocnika śmignęła szpiegowi tuż koło
nosa, że ledwie zdołał uskoczyć, a wraz ze szczynami spłynęły złorzeczenia gospodarza:
l
p
t.
lo
m
10
i
ra
tu
en
w
na
o
.b
w
w
w
– Schlały się cholery jedne, łajdusy zatracone. Włóczą się po nocy jak
te koty marcowe i ludziom odpoczynek zakłócają, świńskie darmozjady!
Już ja to zgłoszę, gdzie trzeba! – zapewnił rozsierdzony patrycjusz i z furią zatrzasnął okno.
Gospoda istotnie była tuż za rogiem. Wciśnięta pomiędzy dwa inne
okazalsze budynki nawet w świetle dnia specjalnie nie rzucała się
w oczy. Szynkarz właśnie wyprawił ostatnich gości i przy lichym świetle kończył omiatać izbę, a tu nieoczekiwanie hałastra jakowaś ładuje
się do środka; krwią rannego podłogę zapluwa; ciało na ławę pod okno
kładzie, szpital zamyślając urządzić i nie racząc nawet o pozwolenie
spytać.
– To jak to tak? Ja tu uczciwy wyszynk prowadzę, a wy mi go chcecie w trupiarnię przemienić. Nie! Nie! Nie! Zabierajcie stąd te zwłoki.
Wynocha! A sio! Już, już... – i przystąpił do wypychania niewygodnego
towarzystwa. – Co ja gościom powiem?
– A bo to, panie Damazy, nikt tutaj nigdy nikogo nie zaciukał?
– A to ty?... – z sierżantem znali się dobrze z racji częstych służbowych i prywatnych spotkań. – Ci przynajmniej byli moimi gośćmi, nikt
nigdy nieboszczyka ze dworu za próg mi nie wpychał.
– Też się z ciebie przyzwoitka zrobiła, ale bądźcie spokojni, ten dycha jeszcze, choć przyznam niezbyt pewnie.
– I po co on mi tu?
– Leczyć go będziem.
– A to lepszego miejsca już gdzie indziej uświadczyć nie szło, tylko
mnie akurat to kukułcze jajo wcisnąć przyszła wam ochota? Czymże
sobie zasłużyłem aż na taki splendor?
– Jak pech, przyjacielu, to pech – szczerze współczuł mu żołnierz.
– Medyk na kwaterze u ciebie stanął i jak raz podjął się nieść pomoc
potrzebującemu bliźniemu.
– A bodaj go wszystkie wszy oblazły.
– Nie złorzecz, nie pomstuj, bo jeszcze zarobić niezgorzej na tym możesz. Ten fircyk, na mój nos, nieźle złotem zalatuje – uwaga była więcej
niż celna. – A skorośmy tu już zaszli, to podaj tam coś, bośmy cokolwiek
spragnieni – po pańsku rozwalił się na siedzisku.
– To mi dopiero nowina.
l
p
t.
lo
m
11
i
ra
tu
en
w
na
o
.b
w
w
w
– I zagrzej pół kwaterki wina, rany obmyć czymś trzeba – zażądał
łapiduch, który dotąd krzątał się przy rannym – a i płachty jakoweś na
bandaże by się zdały.
– A kto za to wszystko płacić będzie?
– Masz – medyk rzucił monetę, której nominał z nawiązką pokrywał
koszty zamówienia – to na początek – szynkarz z wprawą pochwycił
walor w locie i błyskawicznie schował. – Tylko się uwiń – i sam, pierwej
przykazując jednemu z żandarmów uciskać rozległą ranę, pośpieszył na
pięterko po swoje toboły. Nim wrócił, wino było gotowe, a obok miski
z gorącą wodą ułożono ręcznik i wąskie paski białego płótna. Po szybkości, z jaką uporano się z zamówieniem, znać, że to tu nie pierwszyzna.
Mistrz spod znaku eskulapa pogmerał chwilę w bagażach. Odnalazł
wygiętą łukowato igłę i nanizał na nią kawałek jedwabnej nici. Wprawnie obmył ranę winem, a w reszcie wymoczył przygotowany zestaw.
– Przytrzymajcie go, żeby się nie ciskał.
Rosłe chłopiska ucapiły nieprzytomnego pacjenta, a on zręcznie założył dziewięć szwów.
– Będzie jak nowy – skomentował robotę, gdy skończył z cerowaniem i założył opatrunek. – Teraz jeszcze złamanie – westchnął ciężko.
Pacjent sprawiał wrażenie, jakby zabieg wybudził go, dlatego medyk
znowu jął grzebać w torbie. Schował jedne, a wydobył inne przedmioty. Do tej odrobiny wina, która jeszcze ostała się w kubku, dodał kilka
kropel specyfiku z niewielkiego flakonu z ciemnego szkła. Na zniszczonej nalepce odnowiony napis informował o rodzaju zawartości, ale właściciel fiolki skrupulatnie zadbał, aby kaligrafia pozostała niewidoczna
i pospiesznie upchał naczynko głęboko w bagaże.
– Gdyby się przecknął, wlej mu to w gardziel i dopilnuj, żeby przełknął – wraz z instrukcją wręczył najbliżej stojącemu garnuszek. – Tylko
sam przypadkiem nie pij – ostrzegł.
Okazało się to nadmierną ostrożnością. Nokautujące uderzenie Młota
miało taką moc, że pacjent nawet nie zipnął, chociaż trzeba mu było nastawić przemieszczone kości.
Na koniec łupkami zgrabnie ramię usztywnił.
– Nic więcej nie możemy zdziałać – zakończył. – Na tę noc wnieście
go do mnie, trzeba będzie przy nim czuwać.
l
p
t.
lo
m
12
i
ra
tu
en
w
na
o
.b
w
w
w
Wtaszczenie nieprzytomnego, bezwładnego ciała po stromych, wąskich schodach nie było rzeczą prostą, tym bardziej że asysta miała już
cokolwiek w czubie.
– Tylko ostrożnie, bo poturbujecie go gorzej niźli zbóje.
– A kto tam pozna, która rana czyja, kiej ją zgrabnie opatrzysz.
– Ostrożnie... ostrożnie... – nie przestawał ich strofować.
Cudem obeszło się bez nowych urazów, nie licząc jednego czy dwu
siniaków, ale taką drobnostką nikt sobie przecież głowy nie będzie zawracać.
Oko przytknąwszy do szpary między okiennicami, śledził Bonawentura rozwój sytuacji. I choć nie słyszał wiele, jako że głosy były silnie wytłumione, to to, co widział, upewniło go, że sprawy rozwijają się korzystnie.
W izbie tylko na krótko zapanował spokój, cała hałastra powróciła
szybko, śpiesznie opróżniła jeszcze po kufelku, na delektowanie się trunkiem czasu nie stało, bo zmitrężyli już dość, i zgiełk czyniąc niemały,
wysypali się na ulicę.
– Zajdę tu jutro, zeznania spisać – zadeklarował się sierżant, przystanąwszy w progu, zachwiał się i z fantazją trzasnąwszy drzwiami, wybył.
– Gdyby cię żywcem biesy do piekieł zawlekły i jajca żywym ogniem
przyżegały, tobyś czarci synu słabiej mordę darł – złorzeczył ten sam
cierpiący na bezsenność nerwus, co uprzednio.
– Idźże już ociec spać i nie wrzeszcz, bo za zakłócanie ciszy nocnej,
straży lżenie i czynny opór do cyrkułu odstawię – odciął się dowódca
z pijacką swadą.
– Jaki opór? – zaprotestował mieszczanin.
– A jak cię będziem z chałupy wyciągać, to oporu stawiał nie będziesz? – bezczelnie odpowiedział pytaniem na pytanie.
Okiennice zawarto spiesznie i cisza nastała głęboka. Nie trwała jednak długo przerwana serią głośnych a przeciągłych beknięć.
– No, dość tego dobrego, formować szyk, naprzód marsz – zaordynował podpity zuch i rozkołysana, wpółprzytomna nocna straż leniwie
poczłapała na patrol.
Bonawentura był przekonany, że nie zdarzy się nic, co mogłoby zachwiać ich planem. No, gdyby przy rannym została sakiewka, to niewątpliwie konował nie byłby tak lojalny, jak to deklarował. Szczęściem wi-
l
p
t.
lo
m
13
i
ra
tu
en
w
na
o
.b
w
w
w
dział Młota zręcznie uwalniającego klienta od tego brzemienia, wprawdzie przygłup, ale na ulicy potrafi się znaleźć. Rzucił ostatnie, przelotne
spojrzenie na izbę, w której w głębokim półmroku samotny medyk pałaszował mocno spóźnioną kolację, i spokojny poczłapał na kwaterę.
Młot chrapał potężnie, zwinięty w kłębek ledwie mieścił się na posłaniu, a i tak stopy wywalone miał poza krawędź łóżka. Nazajutrz, dla
bezpieczeństwa, wyniesie się z miasta. Jego postać była tak charakterystyczna, że gdyby po złożeniu zeznań zechciano go szukać, a pewnie
zechcą, nie mógł liczyć na wtopienie się w tłum, górował bowiem nad
innymi niczym wieża kościelna nad miastem. A i Bonawentura zmuszony został wynaleźć sobie nowe lokum, bo jeżeli nawet nie znajdą
olbrzyma, to na pewno ktoś skojarzy, że włóczyli się razem, a trop, jak
nic, zaprowadzi wprost tutaj, ale to akurat nie było problemem, właśnie
miał już coś na oku.
Ogarek na stoliku pod ścianą dogorywał, płomień drgał niespokojnie i nerwowo, gotów w każdej chwili dopełnić żywota. Światła było
akurat dosyć, aby oświetlić leżący obok zdobyczny mieszek. Rzemienie poluzowały się, a kilka monet wyślizgnęło na blat. Wytrzepał resztę
i przeliczył z wprawą kasjera. Pozwoliło mu to z grubsza oszacować
zamożność klienta, a tym samym wysokość prowizji. Interes wydawał
się intratny i zaczął się zastanawiać, czy aby częściej nie angażować się
w takie przedsięwzięcia. I tak, rojąc całkiem przyjemnie, zasnął.
Nazajutrz wynajął pokój w tym samym zajeździe, w którym stacjonował medyk. Co prawda musiał go dzielić z dwoma innymi podróżnymi,
ale tak to już bywa. Mógł dzięki temu legalnie, przez okrągłą dobę, nie
wzbudzając niczyjej podejrzliwości, doglądać swojej inwestycji.
– A cóż sprowadziło człowieka pióra do naszej skromnej mieściny?
– chciał wiedzieć gospodarz i nie było to wścibstwo, a, jakby to ująć,
uprzejme zainteresowanie gościem.
– Ze wspólnikiem umówiliśmy się na spotkanie w interesach, ale
kontrahent coś się spóźnia. Mój partner musiał wyjechać, a i ja długo
zwlekać nie mogę, jako że kapitał się kurczy i innym usługi zaoferować
mi spieszno – nawet wiele zmyślać nie było trzeba.
– A czym się zajmujecie, jeśli spytać wolno? Może trafi się jaka robota na miejscu.
l
p
t.
lo
m
14
i
ra
tu
en
w
na
o
.b
w
w
w
– Doradca prawny, Bonawentura ze Szczezłek, szczególnie biegły
w prawie handlowym – przedstawił się grzecznie – do usług.
– Będę was miał na uwadze.
– Wielcem zobowiązany. Na dobrą wróżbę daj no jaki kufelek – należną sumę na kontuar cisnął z obojętnością właściwą bywalcom takich
miejsc.
Odczekał, aż barman odmierzy porcję. Obfita warstwa piany o lekko żółtawym zabarwieniu, oblepiając brzegi, wyglądała niczym kapuza
naciśnięta na wierzch garnca. Zabrał, co swoje i usadowił się na wprost
schodów. Medyk złażąc na posiłek, gdy go zoczył, o mało nie stoczył
się z pięterka. Ledwie poręczy zdołał się ucapić i przed upadkiem wyratować. Nieliczna publika, oczekując efektownego finału, jęknęła zawiedziona. Bakałarz uniósł w górę kufel i jednym haustem wyżłopał połowę
zawartości. Z boku wyglądało to niewinnie, wręcz naturalnie, ot, spragniony gość zwilżył gardziołko, ale mało wyraźny, niemal nieczytelny
gest: „do cię piję”, był rodzajem ostrzegawczego przypomnienia skierowanego pod adresem wspólnika.
Przestrzeń między nimi wypełniły złowróżbne ognie świętego Elma.
Gdy przed lekarzem wylądowała micha z solidną porcją jajecznicy na
cebulce i kilkoma wątpliwej jakości skrawkami słoniny, napatoczył się
sierżant. Omiótł wnętrze służbowym spojrzeniem i nieproszony dosiadł.
– Może nie jest tutaj najczyściej, ale karmią nieźle – odłamał kawał
pajdy, paluchami napakował na nią grubą warstwę ciepłej masy, przyklepał, aby się nie zsunęła, i łapczywie zeżarł. Sięgnął po napoczęte już
piwo i, nie raczywszy spytać, pociągnął solidny haust. Gdy odstawił kufel na uprzątnięty, acz poczerniały i naznaczony licznymi bliznami blat,
okruchy pieczywa i resztki jajecznicy niepewnie kolebiące się na powierzchni cieczy, zaczęły niespiesznie tonąć jeden, po drugim.
Medykiem wzdrygnęło obrzydzenie.
– Dopijcie resztę, jeśli wola.
– A dziękuję – zaczął cmokać i palce pchać między zębiska, usiłując
usunąć pozostałości po posiłku, w końcu kolejną dawką piwska przepłukał ustna. – A co tam z naszym pacjentem, zdrowieje?
– Gorączkował, ale dzięki Bogu już mu przeszło.
– To dobrze, od razu zajdę go przepytać – i już zerwał się z miejsca.
l
p
t.
lo
m
15
i
ra
tu
en
w
na
o
.b
w
w
w
– Obawiam się, że musicie to odłożyć na później.
– A to niby czemu? – najeżył się, aż mu się włosie na karku zmierzwiło.
– Niespokojny był noc całą, widać rany okrutnie go drą. Podałem zioła na uśmierzenie bólu i teraz śpi niczym niemowlaczek.
– To nic... – nie wyglądał na zmartwionego – rozmówię się z nim
później.
– To może potrwać.
– Nigdzie mi nie spieszno – dopił piwa, ziewnął, beknął, podrapał się
po wzdętym brzuszysku i postanowił przepytać świadka. – To powiadasz, żeś widział sprawcę?
– Chłopisko wielkie było jako niedźwiedź.
– I ten potwór przestraszył się ciebie? – było to mocno naciągane
i miał nadzieję przyszpilić kłamcę.
– Tak po prawdzie tom ino widział, jak czmycha ukradkiem w mrok.
Larum podniosłem, aby nie przyszła mu ochota zawrócić i rozprawić się
ze mną, szczęściem nie zwlekaliście... – chwacko wyślizgnął się z pułapki.
– Aha... – sierżant westchnął niby to ze zrozumieniem, ale w głosie
zadźwięczała nutka rozczarowania. – Toś niewiele mi dopomógł.
– Tyle, ilem zdołał – niechętnie odparł inwigilowany.
Niepocieszony żandarm odsunął się na bok. Siedział sam i suchym
jęzorem jeno przeplatał. Na to tylko czekał Bonawentura. Dosiadł się,
oczywiście nie z pustymi rękami.
– My to się chyba nie znamy – błyskotliwie zauważył wojak.
– Istotnie nie mieliśmy okazji, ja od niedawna w mieście, mam tu
sprawę do załatwienia – sierżant wzruszył ramionami w geście pełnej
obojętności, ale niezrażony bakałarz śmiało kontynuował: – Jak się domyślam, z racji urzędu, wiecie zapewne o wszystkim, co się w okolicy
dzieje.
– O wszystkim to przesada, ale faktycznie o wielu sprawach...
– Toś z nieba mi spadł człowiecze.
– Hola, hola, obowiązuje mnie tajemnica służbowa.
– Jaka tam tajemnica? Toż nie chodzi o żadne arkana – jak dotąd infiltrowany osobnik nawet nie spojrzał na trunek, toteż interesant kufelek
podsunął mu ździebko bliżej nosa. – Przyjaciela szukam, list mi przysłał,
l
p
t.
lo
m
16
i
ra
tu
en
w
na
o
.b
w
w
w
w liście miejsce i termin spotkania naznaczył, a teraz sromotnie się spóźnia. Zawsze słowa dotrzymywał, więc martwię się, czy mu się co złego
w drodze nie przytrafiło, może nawet gdzieś tu w okolicy.
– A któż zacz? – sierżant pieszczotliwie przygarnął garniec, pewny,
że taką informacją, bez żadnego ryzyka, może się podzielić z nieznajomym.
– Kupiec materią wszelaką handlujący, szczególnie szkarłatnym zamorskim jedwabiem, Hubert Jedwabnikiem zwany – znał go ze słyszenia i wiedział, że przenigdy nie zajechałby do takiej nędznej dziury interesa ubijać.
– Nie, nigdy nie słyszałem o kimś takim.
„Mam nadzieję” – pomyślał bakałarz, głośno zaś powiedział:
– Toś mnie odrobinę uspokoił.
– Cała przyjemność po mojej stronie – wreszcie bez obaw wojak
mógł zanurzyć dzioba w kuszącej pianie.
Na dworze rwetes jakowyś powstał. Bonawentura nie potrafił powściągnąć ciekawości, by nie dopytać:
– A co tam się dzieje? Czemuż to od samego rana straże rejwach taki
czynią.
– Sie synalek rajcy Mikołajowi zgubił, więc go szukają. Ja innymi
zadaniami obarczon, to i nie ganiam jako drudzy – w tej sytuacji zwłoka
w śledztwie była mu na rękę.
– A duże to dziecię jest?
– Ha... ha... – ośmiał się szczerze – od razu widać żeś obcy. To ladaco, birbant, utracjusz, psia jego mać. Będzie z miesiąc, jak ze studiów
z zagranicy zjechał i po zamtuzach się włóczy. Dziś po nocnej eskapadzie nie wrócił do domciu, więc papa miasto do góry no... ga... mi...
– powstał powoli, jak człowiek, który właśnie doznał olśnienia – wy...
wra... ca... – po ławie rozlał się bursztynowy płyn i szerokim wodospadem zaczął ściekać na podłogę, wprost na buciory sierżanta. – A niech
to jasna cholera! – doskoczył do medyka, ucapił za fraki, nie pozwalając
dokończyć posiłku, rozkazał: – Prowadź! – i bezceremonialnie pchnął
w stronę schodów.
Bonawentury wprawdzie nikt nie zapraszał, ale dziarsko postąpił za
nimi.
l
p
t.
lo
m
17
i
ra
tu
en
w
na
o
.b
w
w
w
Rozgorączkowany sierżant wparował do pokoju.
– Ciszej, jeśli łaska – syknął medyk, ale gwałtownik, niewiele sobie
robiąc z reprymendy, niepowstrzymanie parł do przodu i nonszalancko
rozpychając nieliczne sprzęty, dotarł do posłania rannego. Przypadł do
niego, zrazu nie mogąc rozpoznać osoby, potem zawierzyć szczęściu, to
przybliżał się, to odchodził o krok lub dwa, kręcąc głową z zadziwieniem nad zdumiewającym zrządzeniem losu.
– Zarygluj furtę i nie wpuszczaj nikogo – polecił łapiduchowi, który
zdążył wślizgnąć się do izby. Z impetem wyrwał na zewnątrz. W progu
potrącił bakałarza i czapę mu z głowy zerwał. Jednym susem pokonał
dwanaście stromych stopni, w mgnieniu oka przesadził główną salę gospody, roztrącając wszystkich i wszystko cokolwiek mu w drogę wlazło,
i jak gwałtowny podmuch szarpie i z hukiem otwiera niedomknięte drzwi
tudzież uchylone okiennice, aby wedrzeć się do uśpionego wnętrza, tak
on wypadł na jasną, ponownie rozleniwioną uliczkę.
Cisi wspólnicy zostali sami.
– A ty czego tu węszysz? – opryskliwie spytał medyk, usiłując zawrzeć drzwi.
– Tak ino spozieram – Bonawentura wraził bucior między futrynę
i skrzydło ani myśląc odstąpić.
– Nie obawiaj się, dostaniesz swoje.
– Zastanawiam się tylko, czy nie capnęliśmy aby za duży kąsek.
– Im większy, tym lepszy, nie? – czyżby przemawiała przez niego
pazerność.
– Obyśmy się nie udławili – zauważył ostrożniejszy wspólnik.
– Tym się nie przejmuj, zadbam o wszystko – łapiduch nazbyt był
pewny siebie.
„I to właśnie mnie niepokoi” – podsumował w duchu bakałarz i cofnął nogę. Strategicznie zaszył się w swoim pokoju, który szczęśliwie
przylegał do kwatery medyka. Wystarczyło przytknąć ucho do cienkiej
ścianki działowej i słuchać. Nie było to wprawdzie idealne rozwiązanie,
ale lepsze takie niż żadne, a przeczuwał, że już wkrótce będą tam miały
miejsce istotne dla niego wydarzenia. Nie czekał długo. Sierżant wrócił
po niespełna półgodzinie w towarzystwie żwawego, pulchnego, bogato
odzianego notabla i wysmukłego, przeraźliwie chudego, miejscowego
l
p
t.
lo
m
18
i
ra
tu
en
w
na
o
.b
w
w
w
doktora, który, mimo że sadził dwukrotnie większe susy niż drudzy, zipał
ciężko utrudzony forsownym marszem.
Z Mikołaja, gdy tylko syna zobaczył, uszła cała para, sflaczał i zestarzał się w jednej chwili o dobre kilkanaście lat. Niczym ostatnia pokraka
poczłapał ku wezgłowiu i załkał. Tulił blade lica potomka, który tyle
trosk i zmartwień mu przysparzał, niczym nagiego cherubinka, a grube ślozy spływały na poduszkę i kark dziecięcia. Otrząsnął się jednak
szybko i sprowadzonemu medykowi polecił przystąpić do oględzin. Ten
ledwie powieki wywinął i w zamglone oczy wejrzał, a już podejrzliwie
łypnął na kolegę po fachu. Rozpoznał narkotyk, którym pacjent został
nafaszerowany, ale zmilczał, nie zdradza się tajemnic zawodowych.
Z niezwykłą pieczołowitością obmacał i obejrzał każdy centymetr kwadratowy posiniaczonego ciała, ale nie mógł się dopatrzyć żadnych zaniedbań czy nieprawidłowości. Z każdą chwilą złość go tylko brała, bo ten
obdarty, karczemny przybłęda większym się kunsztem popisał, niźli on
był kiedykolwiek w stanie dokazać, przynajmniej jeśli chodzi o chirurgię. Ot, taka zawodowa zawiść.
Badanie przeciągało się. Rajca począł przerzucać synowskie rzeczy.
Najpierw niedbale, nerwowo, bezwiednie, a później z większą pieczołowitością – systematycznie, jakby spodziewał się znaleźć coś więcej.
– Brakuje czego? – zatroszczył się sierżant.
– Sztylet z damasceńskiej stali, już samo ostrze warte jest majątek,
w srebrnej oprawie – odezwała się w nim kupiecka natura. – Na pochewce Diana na koniu i skaczący ogar, a rękojeść złotym guzem zwieńczona... – zanim zdążył wzbogacić listę o opisy kolejnych precjozów,
wędrowny medyk wydobył z sakwy i wyłożył przed nimi złoty krzyż
z rubinowym oczkiem osadzonym na przecięciu ramion.
– To tylko przy nim znalazłem, kiedym go rozdziewał. Zaplątał się
w koszulę. Łańcuch został zerwany, widocznie pękł podczas szamotaniny, zsunął się z szyi i tym sposobem nie padł łupem rabusiów – dobrowolnie udzielił niezbędnych wyjaśnień.
Niepodobna, aby działając skrycie, na własną rękę, w tajemnicy
przed kompanem, mógł Młot połakomić się na tak trefny towar. Miał
przykazane nie brać niczego poza gotowizną i jak dotąd nie robił tego.
Był stanowczo za tępy na wyszukane subtelności i długo nie utrzymałby
l
p
t.
lo
m
19
i
ra
tu
en
w
na
o
.b
w
w
w
sekretu. Bonawentura nie poświęcił temu faktowi należytej uwagi, czy
to za sprawą zakłóceń fonii, czy też dlatego że oto konsultant medyczny
zakończył czynności i zapragnął podzielić się swoimi spostrzeżeniami.
Wydął policzki i uczenie zaczął:
– Liczne zadrapania i sine wybroczyny niezbicie dowodzą, że stawił
czynny opór napaści – dla ojca było to świadectwem chlubnego, aczkolwiek nazbyt przesadnego i nieprzemyślanego aktu męstwa, a dla bakałarza przejawem bezgranicznej głupoty, nie znał bowiem nikogo, kto,
w tego typu polemice, zdolny był podważyć argumentację Młota. – Rana
cięta na boku – kontynuował – jedwabną nicią zszyta, ropieje...
– Jak każda taka rana – wtrącił drugi z medyków w swojej obronie.
– Opatrunki trza regularnie zmieniać i chlebem z pajęczyną zagniecioną
przykładać, to i się prędko wygoi.
– Nikt się waści o zdanie nie pytał! – fuknął na niego sprowadzony
specjalista.
– Ale i nie zabronił!...
– Dość! – rajca uciął spór, zanim zdążyli skoczyć sobie do gardeł.
– Chcę wiedzieć, jaki jest stan syna?
– Ogólnie dobry – niechętnie przyznał miejscowy. – Przy odpowiedniej opiece – oczywiście to on miałby sprawować kuratelę – powinien
z tego wyjść bez większego uszczerbku.
– Skoro jest tak dobrze, to dlaczego znajduję go nieprzytomnym?
– Dostał środek nasenny, co częściowo uśmierza ból – śpiesznie wytłumaczył się wędrowiec – niebawem preparat powinien przestać działać.
– Mam wasze słowo mistrzu Teodorze – wyjaśnienie zostało kompletnie zignorowane – że nic mu nie zagraża.
– Całkowicie pewny będę, jak z nim porozmawiam po wybudzeniu
– zastrzegł się chudzielec – na razie nie znajduję niczego, co mogłoby
mnie zaniepokoić.
– Zatem dobrze – zastanowił się chwilę. – Zostaniecie przy nim
– władczo przykazał medykom – i czuwać będziecie, a jak się ocknie,
wyczekacie nocy i bez rozgłosu sprowadzicie do mnie.
Bonawentura uwalił się po skosie w poprzek łóżka z uchem przyssanym do ściany. Nie chciał z rozmowy uronić niczego, a pozycja nie
należała do najwygodniejszych. Przekrzywiona od dłuższego czasu szy-
l
p
t.
lo
m
20
i
ra
tu
en
w
na
o
.b
w
w
w
ja ścierpła, a właśnie poruszano najdonioślejsze kwestie. Aby lepiej słyszeć, poprawił się, policzek mocniej do tynku przyciskając. Podczas tych
manewrów nieostrożnie nogami wierzgnął i stołek potrącił, który z dziką furią przekoziołkował przez izbę. Podsłuchiwani zamarli wypłoszeni
gwałtownym, a niespodziewanym hałasem. Jednakoż, gdy tylko minął
moment pierwszego zaskoczenia, sierżant energicznie ruszył sprawę wyjaśniać.
Drzwi kwatery obok zastał niezaryglowane, ustąpiły lekko z cichym
poskrzypywaniem i nie musiał ich wyważać. Czujnym, podejrzliwym
spojrzeniem zlustrował pomieszczenie. Odnalazł bakałarza, nieporadnie
usiłującego dźwignąć się z podłogi, a że szło mu to nieskoro, przeklinał
bełkotliwie a soczyście, całkowicie ignorując najście. Intruz uspokojony
widokiem wycofał się dyskretnie.
– To ochlapus jakiś za stołem przysnął i z zydelka się zsunął
– z uśmieszkiem pobłażania rozmazanym na twarzy zdał żołdak sprawę
z interwencji. I wtedy za ścianą głośniejszy niźli uprzednio rwetes się
uczynił, któremu towarzyszyły z pasją ciskane inwektywy. – Usiłuje się
pozbierać i coś nietęgo mu idzie – domniemany pijaczyna musiał w coś
zdrowo przydzwonić, albowiem huk powstał taki, że aż nieprzytomny
pacjent się poruszył.
Mikołajowi wiele do zrobienia nie pozostało. Należało jedynie przekonać właściciela przybytku, aby na tę noc zamknął swoje podwoje. Napotkali słuszną, a spodziewaną niechęć, nikt pokornie przecie nie ścierpi,
jak mu interes gwałtem nakazują zawrzeć. Argumentacja sierżanta, subtelna niczym szarża rozjuszonego tura, wsparta tłustą sakiewką kupca,
potrafiły wszak zdziałać cuda.
Odnalezienie siedziby jednego z prominentniejszych członków rady
miejskiej, nie nastręczyło Bonawenturze większych trudności, drogę
wskazał pierwszy nagabnięty przechodzień. Dom był najokazalszym budynkiem na głównej ulicy. Mistrz Mikołaj zajmował się handlem winem
i powodziło mu się więcej niźli dobrze. Prócz beczek pełnych pospolitego bełtu trzymał w osobnej piwniczce trunki szlachetniejsze i rzadsze.
Ponadto w jego składziku zawsze znaleźć było można: kilka lasek wanilii, woreczek pieprzu, szafran pieczołowicie zapakowany i zamknięty
w porcelanowe słoiczki, antałek lub dwa soli, a takoż głowę brązowego
l
p
t.
lo
m
21
i
ra
tu
en
w
na
o
.b
w
w
w
cukru trzcinowego i innych osobliwych zamorskich przypraw. Ktoś taki
potrafi się zapewne szczodrze wywdzięczyć za przysługę, szczególnie
gdy jest się przy tym dyskretnym, a znać, że na tym wielce mu zależało.
Ktoś taki głupcem nie był i niełatwo go zwieść, a w razie, gdyby odkrył
spisek, posiadał środki i możliwości, które pozwalają skutecznie i szybko dochodzić swego. Szczęściem, jeżeli idzie o przebiegłość, medyk obdarzony został talentem porównywalnej mocy.
Bakałarz języka zasięgnął dyskretnie. Uważnie, ze wszystkich
stron, obejrzał obejście. Wybrał pasowne miejsce, gdzie zanadto nie
rzucając się w oczy, mógł nieskrępowany ludzkim wścibstwem obserwować furtę.
Równo z zapadnięciem zmroku zajął upatrzone stanowisko. Nie spodziewał się, rzecz jasna, tak rychłego przybycia medycznego orszaku,
ale wolał mieć wszystko na oku zawczasu, tak na wszelki wypadek.
Obarczenie nieprzychylnie do siebie usposobionych lekarzy obowiązkiem opieki nad chorym było ze strony Mikołaja sprytnym posunięciem. Jeden drugiemu uważnie na ręce spozierał, co gwarantowało
wysoki poziom świadczonych usług, a dla Bonawentury okazało się dodatkowym bonusem, albowiem nie było możliwe, aby jego cichy wspólnik ulotnił się nagle bez śladu, tym bardziej że przecież nad wszystkim
czuwał przedsiębiorczy i bardzo podejrzliwy sierżant, który zwęszywszy
dodatkowe źródło dochodu (święcie ufał, że starania, jakie czynił, nie
umkną uwadze rajcy), o zdrowie poturbowanego syna notabla, i rzecz jasna o wszystko, co się z tym bezpośrednio i pośrednio wiązało, zabiegał
bardziej niźli o swój własny, nędzny żywot.
Zrazu tumult na ulicach się wzmógł. Rychło osiągnął apogeum
i niemal niezauważalnie zaczął cichnąć. Bonawentura podrzemywał,
co jakiś czas leniwie, ukradkiem lustrując okolicę. Zmieniał pozycje,
aby tej czy innej części ciała ustąpiło odrętwienie, i zamierał na kolejną długą chwilę. Dopiero gdy z knajp wysypali się ostatni, marudni
klienci i chłód nocny począł doskwierać, powstał z kucek i z flaszy,
co ją ze sobą przytachał, pociągnął solidną porcję skwaśniałego, alkoholowego płynu. Otrząsnął się ni to za sprawą zimna, ni za przyczyną
trunku. Wkrótce spokój mąciły już tylko okoliczne psy nawołujące się
przeciągłym wyciem i oddział miejskiej straży nocnej, który kręcił się
l
p
t.
lo
m
22
i
ra
tu
en
w
na
o
.b
w
w
w
w pobliżu, a jakby celowo omijał właśnie tę okolicę. No i dobrze, przynajmniej przed nikim nie musiał się spowiadać, kto zacz i co tu robi,
sam, o tak późnej porze. W końcu gwar wszelki ustał. Cisza aż huczała
w uszach, a gdy już na wskroś przewierciła mózg, jęła niefrasobliwie
popiskiwać. Kiedy zza zakrętu wytoczył się jednoosiowy wózek, waląc obręczami kół o bruk; kiedy rozległo się przytłumione, nieregularne człapanie trójki mężczyzn nieskładnie sterujących pojazdem; kiedy szmer utyskiwań na złe traktowanie synowskiego tyłka rajcy, dla
wzmocnienia efektu, zmieszał się z jękami bólu, pisk ten przedzierzgnął się w upiorną melodię trąbki sygnałowej.
Korowód obojętnie prześlizgnął się mimo okazałych schodów rezydencji i skierował ku zapleczu. Kto jak kto, ale napuszony syn właściciela spodziewał się wejść do rodzinnego domu frontowymi drzwiami.
Tak jawny afront wywołał kolejną falę protestów, tym gorętszych, że pod
ojcowskim oknem czynionych.
– Mistrz Mikołaj kazali – wyjaśnił zasapany sierżant, który uczepiony poziomej żerdki przerzuconej w poprzek przez hołoble3, stanowił
jego główny napęd i dla którego wola pryncypała była święta.
Skręcili w boczną, ciaśniejszą uliczkę i zatrzymali się na tyłach kamienicy przed osadzoną w wysokim, murowanym ogrodzeniu bramą,
którą wwożono towar do składziku. Była w niej wycięta wąska furtka
gospodarcza dla służby. Młokos, bez ujmy na honorze, nieraz sam korzystał z tego przejścia, chcąc się niepostrzeżenie z domu wymknąć, ale
przy świadkach, przymuszony wolą ojca, odczuł to niemal jak afront.
Widać zamysłem rajcy było poskromić krnąbrny charakter synowski,
upokarzając jego dumę, jednakże jako rodzic miękkie miał serce i zanim
rekonwalescencja dobiegła końca, przywrócił dziecięciu pełnię dawnych
łask.
Wystukali umówiony sygnał i bez zbędnych ceregieli zostali wpuszczeni do środka.
Aby mieć dogodny wgląd również i na to drugie, mocno zacienione wejście, bakałarz musiał jedynie nieznacznie wytknąć nosa z dziupli,
w której był się zaszył. Mógł sobie pogratulować zarówno przezorności,
jak i trafności wyboru kryjówki.
23
l
p
t.
lo
m
hołoble – dwa dyszelki w wozie gospodarskim.
3
i
ra
tu
en
w
na
o
.b
w
w
w
Niebawem ciemna furta wypluła na zewnątrz postać, która przeciskając się przez otwór, musiała się cokolwiek przygarbić. Potem pogwizdując zadziornie a wesoło, kołysząc tanecznie i niefrasobliwie podrzucając
coś, co znajomo i uwodzicielsko pobrzękiwało mamoną, zadowolona
odeszła w mrok. Sierżant zainkasowawszy premię za swoje osobiste,
więcej niż służbowe zaangażowanie, ruszył fakt ten należycie uczcić.
Wczesne wyjście wojaka jasno dowodziło, że nie wykryto spisku,
co uspokajało. Jednocześnie wyczekiwanie przeciągało się niemożebnie
i niepokój wzbudzało. W końcu jednak i konował wylazł na ulicę. Zrazu
wydawało się, że ruszy prosto na kwaterę, ale gdy tylko drzwiczki się zatrzasnęły, zawrócił i za klamkę zaciekle szarpnął. Odźwierny nie zdążył
klucza w zamku przekręcić, ale skobel już ucapił, więc opór stawił. Po
krótkiej walce skrzydło rozwarło się niechętnie.
– Czego? – warknął opryskliwy stróż, niezadowolony, że bezlitośnie
wydzierają mu jakże drogocenne chwile zasłużonego odpoczynku.
Medyk zaczął coś spiesznie i nerwowo tłumaczyć, zamaszyście, na
wszystkie strony rękoma wymachując i upiorne cienie wkoło rzucając,
ale szeptał i nic nie dało się wyrozumieć.
– Niech czeka – zawyrokował odźwierny, wysłuchawszy oracji.
Przymknął, ale nie domknął furtki, a odchodzące światełko latarni, którą
uniósł ze sobą, przeciekając przez powstałą szczelinę, utworzyło coś na
kształt prostokątnej, blednącej aureoli.
Bonawentura poczuł bliskość świeżo wypielęgnowanego ciała, woń
jaśminu, która nieodparcie kojarzyła mu się z wiosną w pełni dojrzałą i pierwszym, spełnionym, miłosnym uniesieniem. Ktoś bezszelestnie
śmiało podszedł do niego. Kobieta. Delikatnie, zmysłowo, od niechcenia
dłonią musnęła ramię. Przechodząc mimo, otarła się o plecy. Wyczuł pulsujący pożądliwością jędrny biust, a rozpuszczone, niedosuszone włosy
połaskotały i zamoczyły mu kark, gwałtownie przyśpieszając tętno. Nie
był purytaninem i nie miał nic przeciwko kontynuacji tak mile zaczętej
znajomości, ale obecność białogłowy, mającej wobec niego dość jednoznaczne zamiary, dekoncentrowała go niepomiernie. Wysunął rękę, aby
ją odgonić, ale nieznajoma prześlizgnęła się zwinnie i całym rozpalonym
ciałem przywarła do boku, a dłoń, która miała odepchnąć pokusę, wylądowała na krągłych pośladkach, obłapiając je lubieżnie. Prócz luźnej, cien-
l
p
t.
lo
m
24
i
ra
tu
en
w
na
o
.b
w
w
w
kiej, lnianej halki dziewczyna nie miała na sobie nic więcej, tym wyraźniej
czuł i kształt, i drżenie, i aksamit ciała. Przyśpieszony oddech, który coraz
mocniej omiatał twarz, obezwładniał zmysły. Kiedy wspinając się na palce
bosych stóp, wsparła głowę o jego ramię i rączęta wsunęła pod koszulę,
nie skąpiąc pieszczot, zmrużył oczy, a twarz zanurzywszy w nasączoną
oszołomieniem czuprynę, pełną piersią chłonął jej uwodzicielski aromat.
Syknął, gdy pazurki kotki wbiły się głęboko w skórę tuż pod łopatkami
i nie przestawał syczeć, kiedy drapieżnie zsuwały się w dół, drogę znacząc łańcuszkiem krwawej rosy. Wił się z bólu i rozkoszy w takt zmysłowego mruczanda, które skapywało wprost do ucha. Oswobodziwszy
ręce, nieznajoma, obłapiła go za głowę u podstawy czaszki, przysunęła
i całą mocą pożądania rozgniotła jego pożądliwe usta swoimi natarczywymi wargami. Łapczywie zaczęła ssać dolny, mięsisty płatek, aż w końcu
z dzikością pokąsała boleśnie, co nieco otrzeźwiło kochasia. Cała to scena
nie mogła trwać dłużej niż zaledwie kilka uderzeń serca, które rozsadzało
piersi z częstotliwością oddechu wylękłej myszy i mocą bijącego na alarm
katedralnego dzwonu. Kiedy przelotnie zerknął na furtkę, zastał ją zawartą, ale pochłonięty odwzajemnianiem wyuzdanej pieszczoty, w pierwszej
chwili puścił to mimo. Wejście zabezpieczono, a po medyku nie pozostał najmniejszy ślad. Brutalnie odepchnął uwodzicielkę i nie zważając na
nic, w amoku, przypadł do wiadomych drzwiczek. Szarpnął – zamknięte.
Wszedł, czy odszedł? Odszedł? Jeśli tak, to w którą stronę? Prosto, czy
skręcił? W prawo, czy w lewo? A może przyczaił się w jakieś ciemnej
dziurze? Bonawentura miotał się w beznadziei myśli i czynów. Oddalał,
kluczył, powracał, a może jednak nie odszedł, pchany tą nadzieją próbował wściekłym siepaniem rozewrzeć furtę. Wszystko daremnie. Przepadł.
Był głupcem, idiotą, nieudacznikiem, tak zawalić sprawę i to tuż przed
rozwiązaniem. A może ta nimfomanka coś zoczyła? Ale jej też już nie
było. Po tym, jak po prostacku ją potraktował, nie mógł liczyć, że będzie
na niego czekać. Głupiec, głupiec i jeszcze raz głupiec, po stokroć głupiec.
Karczma – tak to wydawało się sensowne, przecież tam właśnie medyk zostawić musiał cały swój dobytek, a bakałarz nie przypuszczał, by
konowała stać było aż na taką rozrzutność, na pewno nie zrekompensowałoby jej otrzymane honorarium. Refleksja była słuszna, ale czy aby
niespóźniona?
l
p
t.
lo
m
25
i
ra
tu
en
w
na
o
.b
w
w
w
Karczmarza uprzedził, że chce się trochę zabawić, wróci późno, jeśli w ogóle, zatem nie zrzędził wiele, otwierając niesfornemu gościowi, zwłaszcza że ów grosza nie skąpił. Bonawentura z trudem skrywał
podniecenie, jednak przez drogę ochłonął już znacznie i roztropniej na
rzeczy wszelakie spozierał. Odczekał, aż właściciel zniknie w alkierzu
i dopiero wtedy wdarł się do kwatery wspólnika. Przeczuwał, że pokój
zastanie pusty, ale póki było to tylko przeczucie, póty ciągle miał nadzieję. Ciemności nie przeszkodziły dostrzec, że wszystko zostało starannie
uprzątnięte, sprzęty poustawiano na miejsca, pościelone łóżko pachniało świeżym praniem, wyglądało, jakby oczekiwało następnego gościa.
Okno po wietrzeniu pozostało uchylone, ale w powietrzu ciągle jeszcze
dało się wyniuchać subtelną nutkę jaśminu, jak się zdaje, bardzo w tych
stronach popularnej woni.
Jeżeli chodzi o wymiar materialny, straty nie były dotkliwe, ale przecież nikt nie ścierpi, gdy się go tak bezczelnie dyma. W tym aspekcie
przekręt, którego razem z Młotem stali się ofiarami, okazał się celnie
i boleśnie wymierzonym policzkiem, a takiej zniewagi żadną miarą odpuścić niepodobna.
l
p
t.
lo
m
26

Podobne dokumenty