Kronika (Chronicle)

Transkrypt

Kronika (Chronicle)
Przegląd Antropologiczny – Anthropological Review • Vol. 65, 97-119 (2002)
Kronika (Chronicle)
Professor Tadeusz Bielicki – doctor honoris causa
of the Academy of Physical Education in Warsaw
Tadeusz Bielicki, born in Warsaw in 1932, began
his studies at the University of Warsaw (1950-53).
These were interrupted in 1953 when he spent 6
months in prison on political charges. He was thereafter allowed to resume his studies, but at a different
university. He chose the University of Wrocław.
There he graduated with a M.Sc. in 1956, earned his
Ph.D. in 1959 and D.Sc. in 1968. Since 1983, he has
been Corresponding Member and, since 1996, a Full
Member of the Polish Academy of Sciences (PAN).
In 1971 he was appointed director of the Institute of
Anthropology of PAN in Wrocław and, in 1999,
Chairman of the Division of Biological Sciences of
PAN. From 1992-96 he was vice-president of the
European Anthropological Association. In 1959-60 he studied at the University of
California in Los Angeles on a post-doctoral fellowship from the Rockefeller
Foundation for a year, and in 1967-68 taught, as Visiting Professor, at Washington
State University. He has also worked, as Visiting Professor, at Vrije Universiteit in
Brussels (1989) and the University of Texas at Austin (1991). He was one of 20 coauthors of the UNESCO Declaration on Races and Racism (1964) and the only
scholar from East-Central Europe invited to work on that document. He is author of
ca. 140 articles and research reports, many of them published in leading anthropological journals in America and Great Britain. During the 1970s his research
centred mainly on analyses of the tempo of growth and maturation during adolescence; since 1980 his interest has shifted to the use of such data, as well as of data
on rates of premature mortality among adults and on the incidence of obesity, for
analyses of social-class inequalities in living standards and of inter-generation
changes in the magnitude of such inequalities.
98
Prof. T. Bielicki – doctor honoris causa
Wykład wygłoszony 29 października 2002 roku przez Tadeusza Bielickiego
z okazji nadania mu tytułu doktora honoris causa warszawskiej Akademii
Wychowania Fizycznego: Trzy przykłady narastającej dysharmonii między
biologiczną naturą gatunku Homo sapiens a tworzoną przezeń dziś cywilizacją.
Kiedy docierałem do wieku lat 40, jeden z moich przyjaciół i wybitnych kolegów
po fachu, Andrzej Wierciński, zwrócił mi uwagę (w rozmowie toczonej, pamiętam,
przy popijaniu nie tylko herbaty w barku hotelu „Warszawa” w Warszawie), że
każdy szanujący się człowiek powinien w tym wieku dopracować się jakiegoś
własnego, w miarę kompletnego światopoglądu. Otóż światopogląd, jak wiadomo,
ma zaspakajać dwie bardzo ważne, wrodzone wyłącznie ludziom, potrzeby o charakterze duchowym: potrzebę poznawczą oraz potrzebę poczucia sensu życia. Tę pierwszą potrzebę zaspakajają bardzo uogólnione odpowiedzi na pytanie: jaki jest świat?
Jaka jest jego geneza, struktura, siły sterujące, przewidywany kres? Tę drugą –
odpowiedzi na pytanie: jak żyć i po co żyć? W czym przede wszystkim szukać
źródeł poczucia spełnienia się we własnej, jednostkowej egzystencji? Odpowiedzi
na wszystkie te pytania mogą być czerpane z religii, z mitów, ze spekulacji filozofów, a także – od stosunkowo niedawna – z badań naukowych (lub z jakiejkolwiek
kombinacji owych źródeł).
Przejąłem się tą radą, i po pewnym czasie ulepiłem sobie, na własny użytek, coś
w rodzaju takiego w miarę spójnego systemu przekonań. Oczywiście nie był on
bardzo oryginalny. Był raczej składanką rozmaitych przeczytanych lub zasłyszanych
tu i ówdzie myśli, idei, poglądów. Tak czy owak, moje ówczesne rozmyślania zawadzały również o sprawy edukacji, a ściślej mówiąc o pytanie, na jakich to głównych
filarach, czyli na jakich dziedzinach wiedzy powinno opierać się kształcenie dziecka
i młodego człowieka, jeśli ma być owo kształcenie przysposobieniem go do możliwie udanego i satysfakcjonującego życia we współczesnym społeczeństwie. Otóż
doszedłem wtedy do wniosku – i tego przekonania w zasadzie nie zmieniłem do dziś
– że takie główne filary są trzy. Jednym z nich powinna być matematyka. Drugim –
historia kultury duchowej i kultury materialnej (raczej niż historia polityczna),
a mówiąc dokładniej, historia idei, historia nauki i sztuki, historia obyczajów i instytucji, historia odkryć i wynalazków. Trzecim natomiast – wychowanie fizyczne, to
znaczy wpajanie wiedzy o warunkach sprzyjających rozwijaniu i zachowywaniu
możliwie długotrwale sprawności fizycznej organizmu, w szczególności sprawności
motorycznej.
Zależy mi na tym, abyście Państwo nie podejrzewali mnie o to, że wypowiadając
pogląd na temat ważności owego „trzeciego filara” usiłuję tu – ex post – dorobić
jakąś tezę spreparowaną specjalnie na użytek dzisiejszej ceremonii i obliczoną na
zjednanie sympatii tego właśnie, dzisiejszego audytorium. Albo, że kierują tu mną
głównie sentymenty osobiste, wynikające z faktu, że bardzo dawno temu, w roku
1956, tu właśnie, na tym kampusie i w tym środowisku, rozpocząłem – pod kierow-
Kronika
99
nictwem profesor Haliny Milicerowej – moją pierwszą po ukończeniu studiów pracę
zawodową, jako asystent w ówczesnym Instytucie Naukowym Kultury Fizycznej.
Choć praca moja tu trwała krótko, zaledwie rok, sentymenty, oczywiście, zostały mi
do dziś. Ale moje przekonanie o ogromnej ważności tej dziedziny nauki i edukacji,
którą uprawia się na Waszej uczelni, wynika przede wszystkim z rozważań, które
ma obowiązek snuć każdy antropolog, i to przede wszystkim właśnie antropolog,
mianowicie rozważań o osobliwościach człowieka jako gatunku biologicznego.
Otóż w odniesieniu do problemu sprawności fizycznej, za szczególnie prowokujące do myślenia uznać wypada dwie ludzkie osobliwości. Po pierwsze fakt, że człowiek jest gatunkiem uderzająco mało wyspecjalizowanym pod względem motorycznym. Mówię tu, oczywiście, o przeciętnych, młodych lub będących w średnim wieku,
kobietach i mężczyznach – nie o sportowcach wyczynowych, ćwiczących do upadłego, niekiedy z uszczerbkiem dla zdrowia, jakieś ściśle określone rodzaje sprawności
– czasem zresztą dość dziwaczne (np. chodziarze). Współczesny sport wyczynowy,
nawiasem mówiąc, jest czymś zasadniczo różnym od sprawności fizycznej w znaczeniu, które tu mam na myśli. Należy do świata zupełnie innego, świata show-biznesu,
całkowicie i wyłącznie podporządkowanego prawom rynku, komercji, marketingu,
a niekiedy też obliczonego na dawanie wielotysięcznym widowniom upustu dla
narodowych lub lokalnych szowinizmów (tę, w intencji, kąśliwą uwagę wypowiadam
będąc sam zapalonym kibicem piłkarskim i kibicem siatkówki). Ale – wracając do
owego wspomnianego powyżej braku wyspecjalizowania motorycznego człowieka
jako gatunku. Rzeczywiście, jest przecież składnikiem nawet wiedzy potocznej na
przykład spostrzeżenie, że człowiek nie jest zwierzęciem o imponującej prędkości
biegu: prześciga go z łatwością wiele innych gatunków ssaków, i to prześciga albo
na krótkich, albo na długich dystansach, a często i na jednych i na drugich. Nie jest
też człowiek gatunkiem o imponującej sile mięśniowej: przewyższa go pod tym
względem wiele ssaków o porównywalnej, a niekiedy i mniejszej masie ciała.
Podobnie, raczej miernie na tle wielu innych ssaków prezentuje się nasz gatunek pod
względem skoczności lub zdolności pływackich. A już całkiem marnie, szczególnie
w porównaniu z grupą ssaków najbliżej z człowiekiem spokrewnioną, mianowicie
z prymatami, prezentują się ludzkie talenty ruchowe w zakresie akrobacji „na
przyrządach”, tej, która u małp ma oczywiście postać akrobacji nadrzewnej.
Czy istnieje zatem jakaś właściwość ludzkiej motoryki, którą uznać by trzeba za
naszą gatunkową specyfikę? Otóż tak. Jest nią prawdziwie niesłychana ludzka
wszechstronność. Jak na to zwrócił uwagę już przed laty wielki, niedawno zmarły
antropolog amerykański, Sherwood Washburn (nawiasem mówiąc specjalista wcale
nie w zakresie motoryki lecz w dziedzinie teorii antropogenezy) człowiek jest jedynym wśród zwierząt gatunkiem, który potrafi – na przykład – pobiec szybko kilkadziesiąt metrów biegiem sprinterskim; potem przeskoczyć „jednym susem” dość
szeroki rów lub ponadmetrowy żywopłot; potem wspiąć się na drzewo i z niego
zejść lub zeskoczyć; potem pokonać „truchtem” dystans kilometra lub kilku kilo-
100
Prof. T. Bielicki – doctor honoris causa
metrów; potem przepłynąć kilkudziesięciometrową rzekę; a potem wreszcie wykonać rzut kamieniem, lub zadać w miarę silny cios górną lub dolną kończyną – nie
mówiąc już o ludzkiej zdolności do przenoszenia, w trakcie każdej z tych czynności,
mniejszego lub większego ciężaru w rękach, pod pachą, lub na grzbiecie. W żadnej
z tych czynności nie jest człowiek wybitnym specjalistą, ale wszystkie wykonać
potrafi. Washburn zwrócił w ten sposób uwagę na to, co jest rzeczywiście zadziwiającą cechą ludzkiej motoryki: jej uderzający uniwersalizm. Mówiąc w pewnym
uproszczeniu, językiem dzisiejszego sportu wyczynowego – można by powiedzieć,
że ewolucyjną specjalnością ruchową człowieka jest raczej dziesięciobój czy może
nawet dwudziestobój, niż – brany każdy z osobna – sprint, maraton, skok w dal,
miotanie, pływanie, czy podnoszenie ciężarów.
Nie będę dalej wątku tego rozwijał. Jestem pewien, że jest dla Państwa oczywiste
jak bardzo zastanawiające są te spostrzeżenia z punktu widzenia teorii antropogenezy i jak dużo do myślenia dają one na temat tych okoliczności ekologicznych,
które kiedyś skierowały naszych pra-przodków na ścieżkę ewolucyjną stopniowo
odbiegającą od linii ewolucyjnych wiodących ku dzisiejszym małpom człekokształtnym. Ale, z punktu widzenia moich tu wywodów, których przedmiotem nie
jest teoria antropogenezy, ważniejsze i warte głębszej refleksji jest następujące pytanie. Czy, i w jakim stopniu, owa przyrodzona gatunkowi Homo sapiens niesamowita
wszechstronność sprawności fizycznej znajduje pole do popisu w trybie i stylu życia
współczesnych społeczeństw epoki postprzemysłowej? Które elementy tego imponująco bogatego repertuaru ludzkich sprawności motorycznych są nadal w życiu
codziennym potrzebne i wykorzystywane, a które tracą raptownie na znaczeniu,
ulegają marginalizacji, odkładane są do lamusa, więdną? Wydaje się, że odkładanych do lamusa jest owych ludzkich rodzajów sprawności coraz więcej.
Druga osobliwość ludzkiej sprawności fizycznej to fakt, że człowiek jest – w stopniu bez porównania większym niż jego najbliżsi ewolucyjni pobratymcy, to znaczy
wszystkie pozostałe prymaty – gatunkiem biologicznie przystosowanym do ciężkich
i długotrwałych wysiłków fizycznych. Być może nic tak ostro nie uświadomiło antropologom tej okoliczności jak podjęte, szczególnie intensywnie na przełomie lat 50.
i 60., badania trybu życia plemion zbieracko-łowieckich, tych które w stanie jeszcze
mało naruszonym, chciałoby się powiedzieć prawie-dziewiczym (gdyby miało sens
pojęcie prawie-dziewictwa) dotrwały do początków pierwszej połowy XX stulecia.
Szczególnie wielki rozgłos zyskały prowadzone wówczas, metodą obserwacji
uczestniczącej, badania Buszmenów z Kalahari i plemienia Hadza z Tanzanii,
a zwłaszcza obserwacje pewnej metody polowania, stosowanej przez tych pierwotnych łowców i opisanej w piśmiennictwie anglosaskim pod nazwą „persistence
hunting”; co (w przybliżonym znaczeniowo polskim przekładzie) można by określić
jako polowanie metodą na fizyczne wyczerpanie. Polegało ono na tym, że pojedynczy łowca lub, co najwyżej, paroosobowy zespół łowców, nawiasem mówiąc zawsze
mężczyzn, podejmował pościg za stadem zwierzyny – w trakcie, którego koncen-
Kronika
101
trował stopniowo swą uwagę na jednym, wybranym zwierzęciu, np. zaczynającym
z jakichś powodów pozostawać w tyle za uciekającym stadem. Słowo „pościg”
użyte tu musi być w cudzysłowie, ponieważ był to nie tyle bieg (jako że człowiek
nie ma oczywiście żadnych szans na doścignięcie na przykład któregokolwiek ze
ssaków kopytnych, a także drapieżnych, a nawet wielu gryzoni) lecz raczej trwający
wiele godzin, uparty, niezmordowany marsz i marszobieg, którym łowca doprowadzał w końcu, u schyłku dnia, ową upatrzoną sztukę zwierzyny do takiego fizycznego wyczerpania, że mógł wreszcie dojść do niej na odległość rzutu (np.
oszczepem) lub ciosu (np. maczugą). Łatwo wyobrazić sobie jak ogromnym obciążeniem wysiłkowym była dla łowców taka technika polowania i na jaki wielki stres
cieplny łowca ów był narażony – zwłaszcza na tropikalnej sawannie. A przecież
wiemy, że to właśnie tropikalne laso-sawanny Afryki sub-saharyjskiej były praojczyzną hominidów, i że taki właśnie, zupełnie nie praktykowany przez inne prymaty, łowiecki tryb życia mógł być odpowiedzialny za ukształtowanie wielu
anatomicznych i fizjologicznych „dziwactw” człowieka jako gatunku – takich jak
dwunożny chód i bieg naziemny w postawie spionizowanej bez pomocy podporowej
rąk, a także sławna „naga skóra” ludzka, to znaczy utrata gęstej sierści na tułowiu
i kończynach, oraz wyjątkowa zdolność do chłodzenia ciała przez obfite wydzielanie
potu. Te dwie ostatnie cechy mają, oczywiście, znaczenie termoregulacyjne: są
ewolucyjnie ukształtowanym przystosowaniem do obrony przed stresem cieplnym:
przegrzaniem ciała, a zwłaszcza mózgu. Na ów stres narażało zresztą praludzi nie
tylko „persistence hunting”, lecz również inne techniki łowieckie, np. wielogodzinne
tropienie zwierzyny; albo polowanie metodą nagonki na zasadzkę; a także wiele
innych koniecznych codziennych czynności, takich jak taszczenie do obozowiska
łupu łowieckiego lub znoszenie kamieni jako surowca do obróbki narzędzi.
Warto pamiętać, że ta Cywilizacja Fizycznego Wysiłku nie uległa właściwie zmianie po przejściu lat temu 8-10 tys. od paleolitycznej gospodarki zbieracko-łowieckiej
do neolitycznej, a potem antycznej gospodarki rolniczej i miejsko-rolniczej. Nadal
ludzki tryb życia polegał wszak na ciężkiej, codziennej, znojnej, wielogodzinnej pracy w przysłowiowym pocie czoła. Co więcej, od pracy takiej nie uwolniło ogromnej
większości ludzi nawet nadejście, 200 lat temu, wczesnej cywilizacji przemysłowej,
cywilizacji fabryk, kopalń i kolei żelaznej. Wystarczy poczytać opisy iście katorżniczej pracy robotników, także dzieci, we wczesno-kapitalistycznych zakładach
przemysłowych Europy i Ameryki. Sytuację zaczął zmieniać radykalnie, na skalę
masową i w coraz większym tempie, dopiero wiek XX, a zwłaszcza jego druga
połowa. Znamy wszyscy ten świat, który się wtedy narodził i nadal rozwija na
naszych oczach. Świat, w którym nie tylko praca umysłowa, lecz również tak zwana
fizyczna – w przemyśle, budownictwie, transporcie, nawet w rolnictwie – wykonywana jest coraz częściej po prostu w pozycji siedzącej, przez operatorów naciskających tylko rozmaite dźwigienki, guziczki, klawisze i przełączniki na pulpitach
sterowniczych. Co więcej, i co gorsza, wiek XX przyniósł trzy wynalazki, które ten
102
Prof. T. Bielicki – doctor honoris causa
sedentarny, nieruchawy tryb życia zaczęły szybko rozpościerać również na część
doby stanowiącą godziny rekreacji i wypoczynku. Wynalazkami tymi były najpierw
masowo dostępny samochód, do niego dołączył potem telewizor, i wreszcie, do tych
dwóch, komputer osobisty. Powstał nagle dziwaczny świat, z którego coraz bardziej
usuwany jest wysiłek fizyczny, a więc świat będący karykaturą tego, do którego
gatunek Homo sapiens jest biologicznie przystosowany w wyniku setek tysięcy
lat ewolucji.
Oczywiście, płacimy już za to wysoką cenę. Jak wiadomo, od lat co najmniej 20.
obserwuje się w krajach rozwiniętych, ale o dziwo też w wielu krajach tak zwanego
drugiego i trzeciego świata, dramatyczny trend w kierunku wzrastania odsetka osób
otyłych, i to u obu płci i w prawie wszystkich kategoriach wieku. Są dowody na to,
że głównie odpowiedzialny za to zjawisko jest niedostatek ruchu, bardziej niż zmiany w sposobie żywienia. Otyłość jest w tej chwili uznawana w światowym piśmiennictwie medycznym i epidemiologicznym za jedno z dwu – trzech najpoważniejszych (obok chorób nowotworowych i AIDS) zagrożeń zdrowotnych stojących
przed ludzkością w XXI wieku, a to ze względu na jej znane, fatalne konsekwencje
przede wszystkim dla układu krążenia i układu kostno-stawowego, a także jej rolę
w powstawaniu niektórych groźnych chorób metabolicznych.
Niech mi wolno będzie na koniec wspomnieć tytułem trzeciego i ostatniego przykładu o jednym jeszcze zagrożeniu, chyba rzadziej dostrzeganym, zagrożeniu wynikającym – tak jak poprzednie – z narastającego rozziewu między naszą ewolucyjnie
ukształtowaną naturą a tworzonym przez nas obecnie światem. Dotyczy ono jednak
tym razem nie sfery ciała, lecz łącznie, sfery ciała i ducha. Chodzi o zjawisko następujące. Można założyć, że niemal aż do historycznego „wczoraj” zmiany cywilizacyjne i kulturowe postępowały na tyle powoli, że świat, w którym jednostka
dobiegała późnego wieku dojrzałego nie różnił się zasadniczo od tego, w którym
upłynęły jej lata formatywne: dzieciństwo i wiek młodzieńczy. W rezultacie – otoczenie kulturowe postrzegane było przez ludzi jako w ciągu życia jednostki praktycznie biorąc stabilne, niezmienne. Wiedza o świecie, nawyki, umiejętności praktyczne, którymi przysłowiowa skorupka nasiąkała za młodu – nie dezaktualizowały
się w ciągu życia! Świat otaczający nie żądałby w środkowej fazie życia przestawiać
się na nowe tory, zmieniać swe kwalifikacje i upodobania. Otóż w ostrym kontraście
do owej odwiecznej sytuacji – dziś jednostka już na długo przed osiągnięciem tak
zwanego wieku emerytalnego zmuszona jest, niejako ponownie, zaczynać działać
w świecie dramatycznie odmiennym od tego, w którym uformowane zostały niegdyś
jej nawyki, wzorce zachowań, upodobania i umiejętności. Jest to świat, który
jednostce nieoczekiwanie ujawnił się niejako „w międzyczasie”, świat nowy, bardzo
zmieniony pod względem urządzeń technicznych, instytucji społecznych, wymaganych kwalifikacji zawodowych, obyczajów, systemów wartości, a nawet kodów
symbolicznych, np. wielu elementów języka potocznego.
Kronika
103
Zważmy jednak, i tu dochodzi do głosu biologia, że w ślad za tym nie podążają
zmiany w fizjologicznych i psychonerwowych prawidłowościach ludzkiego rozwoju
osobniczego. W szczególności nie wydłuża się ta faza życia, w której łatwość przyswajania sobie nowych wzorców zachowań jest największa. Bo chociaż plastyczność i modyfikowalność zachowań człowieka jest wielka – nie jest jednak nieograniczona i z wiekiem maleje; jest, oczywiście, największa w dzieciństwie
i fazie około-pokwitaniowej, potem stabilizuje się, a potem zaczyna powoli lecz
nieuchronnie maleć, na ogół już począwszy od przysłowiowej trzydziestki (nie
odkrywam tu oczywiście niczego nowego, prawidłowości te są wszak składnikiem
wiedzy potocznej). Stąd właśnie niewielkie lub żadne są szanse na dojście do
poziomu mistrzowskiego w gimnastyce, lub w tenisie, lub w grze w szachy lub
w pianistyce – kogoś kto ćwiczyć się w danej specjalności zaczął dopiero w wieku
na przykład 20. lat, choć przecież jest to wiek z punktu widzenia wielu ludzkich
sprawności optymalny lub nawet przedoptymalny. Do tej samej kategorii zjawisk
należy na przykład niemożność pozbycia się tak zwanego obcego akcentu (reguła
prawie bez wyjątków) przez osoby, które naukę języka obcego podjęły w wieku
popokwitaniowym, mimo że znakomite opanowanie jednego lub kilku języków
obcych można, oczywiście, osiągnąć także w wieku dojrzałym; znakomite – pod
względem słownictwa i gramatyki, ale już nie fonetyki.
Jakież są tego wszystkiego konsekwencje? Otóż z jednej strony mamy zaprogramowany u naszego gatunku biologicznie w toku antropogenezy, ten sam w kolejnych pokoleniach, rytm postępujących z wiekiem naturalnych zmian neurofizjologicznych, wyrażający się między innymi malejącą z wiekiem „chłonnością na
nowinki”; nie stwarzało to problemów dopóki „nowinki” przychodziły powoli
i rzadko. Lecz obecnie mamy, z drugiej strony, otoczenie techniczne i społecznokulturowe już nie, jak dawniej, stabilne w ciągu życia jednostki lecz, przeciwnie,
sypiące „nowinkami” w zgoła zawrotnym i rosnącym tempie! Ta zupełnie nowa,
przez nasze dzieje ewolucyjne niejako nieprzewidziana sytuacja – to kolejny przykład narastającej dysharmonii między „biologią” i „kulturą”. Wolno mniemać, że
niesie ona pewne zagrożenia. Wymienię tu trzy.
Po pierwsze – narastające z wiekiem, i to już od środkowej fazy życia, poczucie
alienacji, słabnącego dostosowania. Świat otaczający staje się dla jednostki z biegiem jej życia stopniowo coraz bardziej obcy, niezrozumiały, drażniący, a niekiedy
wręcz złowrogi. Ludzie, których technikę pracy zawodowej ukształtowały – zaledwie kilkanaście lat wcześniej – elektroniczne kalkulatory i katalogi biblioteczne
– zaczynają patrzeć z niepokojem, niekiedy z przygnębieniem, na łatwość, z jaką
młodzież prześciga ich w manipulowaniu komputerowymi bazami danych i surfowaniu po Internecie. Ludzi, których wrażliwość muzyczną ukształtowała na przykład Ella Fitzgerald lub Beatlesi, napawa niechęcią lub złością muzyka typu rap lub
ogłuszający łomot heavy metalu (wiem co mówię!).
104
Prof. T. Bielicki – doctor honoris causa
Po drugie – słabnięcie autorytetu starości. W ostrym kontraście do sytuacji panującej w społeczeństwach ludzkich przez dziesiątki tysiącleci, aż nieomal do wczoraj
– wiek późnej dojrzałości przestaje być w oczach młodszych pokoleń synonimem
skarbnicy mądrości, kompetencji, wiedzy, życiowego doświadczenia. Jest prawdopodobne, że niedalekie są czasy gdy pod pewnymi względami, i w niektórych
sytuacjach zawodowych, już 50-latek zacznie jawić się 25-latkom jako trochę anachronizm, trochę „dinozaur”, osoba już nie całkiem „w kursie”, szanowana i uprzejmie tolerowana, ale już nie nabożnie i zapartym tchem wysłuchiwana. To sytuacja
całkiem nowa.
Po trzecie – narastające zakłócenia w komunikacji międzypokoleniowej, zwiększanie się luk międzypokoleniowych i obszaru konfliktów międzypokoleniowych.
Zjawisko to występuje już nie tylko na styku między generacjami sąsiednimi,
rodziców i dzieci (nie mówiąc już o dziadkach i wnukach). Wyraźne różnice choćby
upodobań muzycznych, mody, słownictwa, obyczajów towarzyskich, wyobrażeń na
temat stylu życia pojawiają się często już nawet między odległymi od siebie o 8-10
lat członkami tego samego rodzeństwa i są przez nich samych odczuwane jako
różnice międzypokoleniowe!
W miarę wzrastania tempa zmian cywilizacyjnych, opisane powyżej dysonanse
między ludzką „naturą” i otoczeniem kulturowym będą się zaostrzały. Zjawisko to
już ma i będzie miało ważne konsekwencje społeczne i psychologiczne: na przykład
konieczność tak zwanej edukacji permanentnej; konieczność, być może parokrotnej
w ciągu życia, rekwalifikacji zawodowej; konieczność znacznie wcześniejszego
odchodzenia na emeryturę; powstająca raptownie potrzeba nowych pomysłów na
zagospodarowywanie „pustego” czasu wolnego osób czujących się jeszcze i faktycznie będących w pełnej sile wieku, fizycznie i umysłowo.
Jak sobie damy radę z tymi i wieloma innymi nowo powstającymi, jeszcze do
niedawna nieoczekiwanymi problemami i wyzwaniami, wynikającymi z faktu, że
tworzymy wokół siebie świat, do którego sami jako gatunek jesteśmy biologicznie
kiepsko przystosowani? Oczywiście, nie mam gotowych odpowiedzi na to wielkie
pytanie – oprócz może odpowiedzi następującej. Musimy mieć nieustającą wiarę
w potęgę ludzkiego rozumu, który zagrożenia te, w miarę ich powstawania, będzie
likwidował, a przynajmniej ich skutki łagodził. A będzie to w stanie czynić głównie
przez nieustanne ich monitorowanie i badanie, oraz nieustanne, usilne szerzenie
w społeczeństwie wiedzy na temat mechanizmów ich powstawania. To znaczy przez
działalność uprawianą między innymi na tej świetnej uczelni.

Podobne dokumenty