Adrian Jeżak „Listy zza grobu” Adwokat otworzył powierzoną mu

Transkrypt

Adrian Jeżak „Listy zza grobu” Adwokat otworzył powierzoną mu
Adrian Jeżak
„Listy zza grobu”
Adwokat otworzył powierzoną mu kilka miesięcy temu przeze mnie teczkę.
Poprawił swoją marynarkę, lekko wstając przy tym z fotela, po czym ponownie się w
nim rozsiadł. Goszczona przez niego rodzina rozglądała się po gabinecie.
Mały perski dywan leżący tuż za nimi. Na ścianach kilka reprodukcji znanych
malarzy. Za plecami adwokata wisiał jeden jedyny oryginał, podpisany w lewym
dolnym rogu Van Gogh. Obok niego, w ładnych cedrowych ramkach wisiały różnego
rodzaju certyfikaty i dyplomy. Aby je zdobyć, musiał wydać na naukę w szkołach
około miliona – pomyślała matka denata.
Cały gabinet sprawiał wrażenie przynależności do osoby kompetentnej i dobrze
wykształconej. Co do tego nie było żadnych wątpliwości. Mężczyzna był świetnym
adwokatem, a jak wiadomo za dobrą pracę płaci się wysoką cenę. Tony Pupkin
należał do najlepszych w swoim fachu.
- Witam państwa. – Oznajmił dość oschle. – Zdaję sobie sprawę, że jest to niezbyt
miłe, ale postaram się odczytać ostatnią wolę mojego klienta a zarazem przyjaciela
jak najszybciej. Proszę przyjąć także moje najszczersze kondolencje.
- Dlaczego Jake nie odzywał się do nas przez tyle lat? – Zapytał mój młodszy brat.
- Przykro mi, ale nie mam pojęcia. – Oznajmił adwokat.- Niestety nie zdradził mi tego,
a niech państwo wiedzą, że byłem z nim w bardzo bliskich stosunkach.
Moja matka zaczęła znów płakać. Pan Pupkin przesunął po biurku pudełko
chusteczek. Tak, chusteczki są niezbędne w tej pracy – pomyślał.
- Pozwolą państwo, że zacznę czytać. – Przesunął w ich stronę także notatnik. –
Proszę notować pytania, które chcieliby państwo zadać po odczytaniu testamentu.
Notatnik przechwycił John. Starszy z moich braci. Jego żona i córka czekały na
niego przed gabinetem.
- Ostatnia wola Jacoba Highwhite…- Zaczął czytać mój przyjaciel.
Oto całość mojego niezwykłego testamentu, a raczej mego listu do rodziny.
„Ostatnia wola Jacoba Highwhite”
Witam moją rodzinę, mamę i moich braci : Jonathana i Samuela. To do was
kieruję tę korespondencje. O ile mi wiadomo tata już nie żyje. Wybaczcie, że nie
byłem na pogrzebie, ale po tym wszystkim byłoby to dość niestosowne.
Przykro mi to mówić mamo, ale nigdy nie mogłem pogodzić się z tym, że tata odbił
mi Samantę. Pewnie nawet nie wiesz o tym, że cię zdradził. Nigdy tez nie związałem
się ponownie z żadną kobietą. Chciałem z tego powodu odebrać sobie życie, ale los
zadecydował inaczej. Uwierzcie mi, bardzo trudno jest się zabić. Próbowałem skoków
z mostu i wieszania się. Każda z tych prób spalała na panewce. Uznałem, że to znak.
Miałem żyć, ale kiedy jednak wyszedłem na prostą to życie zostało mi odebrane.
Odszedłem od Samanty. Zabrałem ze sobą jedynie trochę gotówki. Nie chciałem
mieć z nią żadnych wspomnień. Wtedy zagrałem na loterii wygrywając zaczątek
mojej fortuny, która obecnie wam powierzam. Dom, samochód i inne rzeczy
materialne powierzam miastu Detroit. Reszta środków należy do was. Nie martwcie
się. Pozostała wam i tak znaczna ilość. Nie licząc doli pana Pupkina to prawie 60
milionów. Nie mam zamiaru pisać tu skomplikowanego podziału majątku oraz
wyczerpujących przemówień. Proszę jedynie mojego przyjaciela Tonego by
dopilnował aby majątek podzielono równo między was troje. Poza tym przekazuję
przez jego ręce moje listy zaadresowane do was. One z pewnością odpowiedzą na
niektóre wasze pytania. Nigdy nie przestałem was kochać, a samotność to jedynie mój
własny wybór. Żyjcie dobrze i godnie.
Jacob Highwhite
Mama z trudem powstrzymywała łzy. Samuel tulił ją do siebie. Sam także miał
mocno zaczerwienione oczy. Zdaje się, że coś powstrzymywało go przed płaczem.
John ani drgnął, jego ręka spoczęła na otwartym notatniku. Kartki były puste, nie miał
żadnych pytań.
- Oto listy. – Tony przekazał rodzinie 3 koperty, z których każda zaadresowana była
do innego członka rodziny. – Czy mają państwo jakiekolwiek pytania?
- Hmn… nie. – Odparł po namyśle John – A wy? Matka i Sam płakali odbierając
koperty.
- Dobrze, w takim razie zajmę się sprawą podziału majątku. Niech się państwo nie
martwią, wszystko odbędzie się bez waszego udziału. Poinformuję was o wynikach, a
pieniądze niedługo potem powinny trafić na wasze konta.
- Długo to potrwa? – Spytał John. Matka groźnie na niego spojrzała.
- Raczej nie. Dziś jest 15 lipca. Prawdopodobnie do końca miesiąca się z tym uporam.
- Rozumiem, dziękuję.
- Jeśli to wszystko to bardzo państwu dziękuję za uwagę.
Niedługo potem wszyscy wyszli i można by rzec, że na powrót zajęli się swoimi
sprawami. Jedynie John wychodząc do swojej rodziny nagle wybuchnął płaczem.
Utrzymywał powagę przez ponad godzinę, a dopiero potem zdał sobie sprawę, że
naprawdę odszedłem już na zawsze.
(Czy aby na pewno?)
+ + +
Pamiętam tylko światło, tuż przed śmiercią i zaraz po niej. Nie wiem jak mam
wam to opisać. Całe przejście z życia doczesnego w zaświaty. To jakby budzenie się
ze snu, albo wynurzanie się z wody ku powietrzu. Tylko zamiast wszechobecnej wody,
czuje się wokół siebie ludzką powłokę, problemy i ulatujące życie. Życie, które
bezpowrotnie tracę na rzecz czegoś innego. Potem wyłania się światło, a raczej niebo
lub stan przejściowy między niebem, a piekłem.
Dopiero wtedy poczułem senność. Tak silną jak po podaniu narkotyków lub
innych środków odurzających. Nie pamiętam jak długo byłem nieprzytomny, choć
stwierdzenie, że byłem nieprzytomny po śmierci wydaje się dość dziwne. Zbudziły
mnie hałasy i rozmowy. Tak, nie myślcie, że trafiłem tam sam, każdej sekundy na
świecie ginie 5 osób po czym wszyscy trafiają tam, do szpitalnej poczekalni. Jesteście
w szoku? Ja sam w nim byłem. Na początku myśląc, że to tylko sen.
Człowiek otwiera oczy i okazuje się, że siedzi na małym czerwonym,
plastikowym krzesełku. Pierwsze co ujrzałem to własne nogi ubrane w jakieś dziwne
szare szaty. Był to niemal kolor grafitu z ołówka. Spodnie były chyba lniane i
strasznie gryzły w skórę. Tak samo było z koszulą. Miała jedynie lekkie rozcięcie
poniżej szyi umożliwiające jej włożenie. W pierwszej chwili sądziłem, że jestem w
szpitalu, ale… Tak, było pewne „ale”. Przecież pamiętam jak zasypiałem już na
szpitalnym łóżku. Był wtedy przy mnie mój adwokat i osobisty lekarz. Obaj niemal ze
łzami w oczach życzyli mi szczęśliwej drogi. Pewnie zastanawiacie się co było
przyczyną mojego zgonu? Już wam mówię. Była to złośliwa odmiana raka płuc.
Kolejny prezent życia od mojego ojca. Sam nigdy nie paliłem, biernie natomiast
zaciągałem się przez prawie połowę życia. Do tego dołączyła samotność. Jako
posiadacz tak ogromnej fortuny, bałem się zaangażować. Obecność drugiego
człowieka zastąpiła mi dobra whisky. Tak zrodził się kolejny powód mojego zgonu.
Moja wątroba z czasem zaczęła odmawiać mi posłuszeństwa. Nie ukrywam ,że
było to dla mnie szokiem. Znam ludzi, którzy piją bez przerwy całymi tygodniami
przez całe życie, a ich organizm trawi alkohol jakby była to czekolada. Niestety mój
był inny. Tak więc bez wątroby i obu płuc odlicza się dni i minuty aż do śmierci.
Pomagała mi jedynie myśl, że moja śmierć pomoże jakby nie było mojej rodzinie. Ale
czy te pieniądze im pomogą? Nie byłem pewien. Mnie na pewno nie pomogły.
Umarłem praktycznie przez nie. Los zawsze znajdzie sposób by odebrać nam to co
wcześniej dał. Sami też się o tym przekonacie, wystarczy poczekać.
Myśląc, że nadal jestem w szpitalu, zacząłem szukać mojego lekarza.
- Tak, Andy na pewno będzie wiedział co tu robię – pomyślałem. Jednak chodząc po
niewiadomo jak długim korytarzu nie dostrzegłem ani jednego lekarza. – Co to za
miejsce? – Zacząłem się niepokoić.
Wokół mnie przechodziło pełno ludzi. Byli w różnym wieku. Od niemowląt,
które w wózkach były popychane przez innych „chorych” po starców i ludzi w
średnim wieku takich jak ja. Mimo ogromu ludzi nigdzie nie było kolejek, zapewne
przez równie wielką ilość drzwi. Każde z drewnianych drzwi nie posiadało nawet i
dwuosobowej kolejki. Opatrzone tabliczką z nazwiskiem, każde z drzwi czekało na
jedną jedyną osobę. Kolor tabliczek na, których zapisane były nazwiska właściwych
osób był identyczny z ich ubiorem. Nazwiska nie były zapisane ani w kolejności
alfabetycznej ani jakiejkolwiek innej możliwej segregacji. Decydował o tym
dosłownie przypadek.
Stanąłem by przyjrzeć się jednej z kobiet, która kogoś mi przypominała. Byłem
tego pewien. Niestety nie miałem pojęcia kogo mi przypomina. Bez przerwy jej się
przyglądałem. Czekała pod drzwiami z nazwiskiem Sara Timmins. Rozmawiała z
dzieckiem. Nie myliłem się, naprawdę to robiła. Było to dla mnie niemałym szokiem.
Dopiero co narodzone małe dziecko potrafiące normalnie mówić. Przez chwilę
podsłuchałem ich rozmowę:
- Na mnie już pora. Życzę ci miłej podróży mały nieznajomy. – O dziwo dziecko
pomachało jej ręką na pożegnanie.
W tej samej chwili dosłownie znikąd pojawiła się pielęgniarka, która chwyciła wózek
i zabrała dziecko ze słowami:
- Już na ciebie czeka.
Przez dłuższą chwilę przyglądałem się jak odchodzą w długi korytarz pełen ludzi
różnych narodowości i kolorów skóry. Jedynie na chwilę spuściłem z oczu drzwi przy
którym na początku stał wózek. Wiem, że nie minęło więcej niż kilka sekund, ale
kiedy ponownie się odwróciłem zniknęły. W ich miejscu pozostała jedynie gładka,
biała ściana i lustro. W lustrze odbijał się człowiek. Widziałem go po raz pierwszy,
choć coś wewnątrz mówiło mi, że to co widzę to ja sam. Nie myliłem się. Miał taki
sam lniany ubiór jak ja. Miał ten sam odcień szarości. Ale twarz, ona z pewnością nie
należała do mnie. Nie mogła. Jednak, kiedy podszedłem i przyjrzałem się z bliska
swemu nowemu odbiciu dostrzegłem w nim te same oczy. Jedynie one potwierdzały
poją prawdziwą tożsamość. Chwilę przyglądałem się samemu sobie, starając się pojąć
to, dlaczego nie wyglądam tak samo jak to zapamiętałem. Choć snułem wiele
domysłów, nadal nie miałem pewności gdzie jestem.
Miałem rysy starego człowieka, choć z mojej perspektywy czułem się bardzo
młodo i w pełni sił. Moje włosy miały identyczny kolor co moje spodnie i koszula.
Zapomniałem dodać, ze zarówno ja jak i inni spotkani przeze mnie ludzie byłem boso.
Podłoga, choć betonowa, pokryta jedynie gumowym linoleum o wzorze białego
marmuru wcale nie wydawała się zimna. Miałem wrażenie, że żaden z tam obecnych
nie czuł chłodu, smutku ani strachu. W oczach każdego, jak i teraz swoich własnych
odbitych w lustrze dostrzegałem nadzieję na lepsze jutro.
Właśnie miałem odejść od lustra i ruszyć dalej na poszukiwanie czegoś o czym
nie miałem zielonego pojęcia, kiedy moje ramię chwyciła czyjaś dłoń.
- Jesteś Jake. Wszędzie cię szukam.
- Andy? – zapytałem, gdyż osoba ta do złudzenia przypominała mojego
czarnoskórego lekarza.
- Niestety, jedynie go przypominam. – Odrzekł.
- Zatem…- chwilę zastanawiałem się nad pytaniem – Gdzie jestem?
- Ach. Zawsze to samo pytanie. Cieszą mnie ludzie, którzy od razu domyślają się
gdzie są. Tak jak ty Jake. Twój pobyt także mnie cieszy. Cieszy mnie to, że w końcu
mogę cię poznać.
- Kim jesteś?! – Zapytałem zaniepokojony. – I skąd tyle o mnie wiesz? I czy ktoś w
końcu wytłumaczy mi gdzie jestem?!
- To proste Jake. To „Czyściec” – odpowiedział ze spokojem. – Ja natomiast…- tu
chwilę się zastanowił.- Niektórzy mówią, że jestem świętym Piotrem, inni że
strażnikiem bramy, ale jak widzisz, tu nie ma żadnej bramy. Ona tkwi w was samych.
- „Czyściec”? Przecież to szpital. Poznaję korytarz, to w nim zmarłem – spuściłem
głowę.
- Wiem – Jego czarnoskóra ręka chwyciła moje ramię. – Pozwól ze mną. –
Mężczyzna ruszył ze mną przez korytarz. – Teraz nic nie mów, a ja ci wszystko
wytłumaczę.
- Dobrze – zgodziłem się.
- Bez względu na to, co myślisz i w co wierzysz, to naprawdę jest czyściec. Ludzie
wyglądają tu nieco inaczej niż za życia. Widać tu ich wnętrze. Chodzi mi tu o wnętrze
jakie uformowało w nich życie. Widziałeś tu małe dziecko.
- To prawda – przytaknąłem nadal uważnie słuchając.
- To wcale nie znaczy, że człowiek ,który tu trafił, zmarł w takiej postaci. Być może
był maminsynkiem, uzależnionym od rodziców. Dlatego ty widziałeś go jako małe,
nieporadne dziecko.
- To dlatego ja też wyglądam inaczej?
- Tak. Ty wyglądasz jako sześćdziesięciolatek choć zmarłeś w wieku czterdziestu lat.
Jest tak dlatego, że tak właśnie uformowało się twoje wnętrze.
- A więc to już rozumiem – oznajmiłem.
Obaj nadal podążaliśmy korytarzem. Ludzie nie zwracali na nas uwagi. Nie
czułem się przez to w żaden sposób obcy ani odrzucony.
- Następne co pewnie chciałbyś wiedzieć to co tu właściwie robisz?
- Zgadza się.
- Otóż, jak każdy nagrzeszyłeś w życiu. Wiadomo, że nie wszystko co
czynimy ,robimy świadomie. Nie wszystko się także pamięta. Mniejsza o to. –
Machnął ręką w geście zapomnienia.- Jak każdy tu obecny, sam jesteś sobie winien
temu, że tu trafiłeś.
W tym momencie posmutniałem. Wiedziałem, że przekazanie pieniędzy rodzinie
nie wymaże moich wszystkich win.
- Spokojnie – zaczął ponownie sobowtór Andego.- Czyściec jest miejscem, które daje
wam możliwość poprawy i wejścia do nieba. Osobiście uważam, że lepiej ująć go
mianem Raju.- Nie bardzo mnie to pocieszyło.- Powiem krótko chłopcze. Masz
niedokończone sprawy na ziemi.
- Niedokończone?
- Tak, zostawiłeś rodzinie listy. Tyle, że one nie wyjaśnią im wszystkiego. Musisz do
ich iść i powiedzieć im osobiście dlaczego postąpiłeś tak jak postąpiłeś.- Wtedy
doszliśmy do drzwi, na których widniało moje nazwisko. Były jasne co oznaczało dla
mnie drugą szansę. Wisiała na nich tabliczka z nazwiskiem Jacob Highwhite. Miała
kolor grafitu. Taki sam jak mój lniany strój.
- Oto twoje drzwi – wskazał mi je. – Będziesz mógł przez nie przejść dopiero wtedy,
kiedy ktoś z twojej rodziny przeczyta twój list.
- Ale… - zacząłem.
- Spokojnie. Będziesz wiedział kiedy to nastąpi. Kiedy odwiedzisz na przykład swoją
matkę porozmawiasz z nią, a następnie wrócisz tutaj. Twoja szata powinna stać się
bielsza. Będzie też zapewne wykonana z innego materiału. To będzie twój swoisty
wyznacznik czystości duszy.
- O czym mam z nimi rozmawiać? Co powiedzieć? – Zapytałem.
- Tym się nie przejmuj - uśmiechnął się lekarz – To oni będą pytać. Zachowaj spokój
duszy i odpowiadaj na ich pytania zgodnie z prawdą.
Miałem jeszcze wiele pytań, ale kiedy się odwróciłem nieznajomy (czy jakby
wolał Strażnik Bramy) zniknął. Zostałem sam. Ja i moje drzwi pod którymi spędziłem
nie wiadomo jak dużo czasu. Dnie przechodziły w noce, a te znów w dni. Nie byłem
tego pewien, ale tak odczuwałem upływ czasu w zaświatach.
Korytarz na, którym siedziałem zapewne nie miał końca. Nie było tu okien, a
cały oświetlany był światłem jarzeniówek. Ludzie pojawiali się i znikali. Niektórzy z
nich mieli niemal czarne szaty. Byłem przekonany, że maja przed sobą długą
wędrówkę ku naprawie swego życia. Choć im współczułem, cieszyłem się, że moje
szaty mają jedynie kolor grafitu.
Czekałem naprawdę długo. Z każdą chwilą odczuwałem jego moc. Miałem sporo
czasu do przemyśleń nad swoim życiem i życiem moich bliskich. Miałem jedynie
nadzieję, że moja rodzina nie zostawiła mnie po śmierci tak jak ja ich zostawiłem.
Myślę, że to chyba był czwarty dzień moich oczekiwań. Jedynie przypuszczam,
ponieważ całkowicie straciłem poczucie czasu. Podejrzewałem, że mój pogrzeb już
się odbył, a jeśli to prawda to niedługo potem odbyło się przeczytanie mojego
testamentu. Miałem nadzieję, że moja rodzina chciała wysłuchiwać tłumaczeń mojego
przyjaciela Tonego. To właśnie tego dnia poczułem w sobie to uczucie. Po raz kolejny
nie umiem wam opisać czego doświadczyłem. Była to dziwna tęsknota za domem,
której nigdy przez piętnaście lat mojego osamotnienia aż tak nie odczuwałem.
Wstałem i stanąłem naprzeciw moich drzwi. Spojrzałem na połyskującą po raz
pierwszy tabliczkę, na której widniało moje nazwisko. Jak dotąd nie widziałem tego u
żadnych innych drzwi. Domyślam się, że owy blask dostrzegał jedynie właściciel
drzwi.
- To chyba już - powiedziałem sam do siebie łamliwym głosem zdradzającym strach.
Chwyciłem za gałkę. Śmieszne ale tak, moje drzwi nie miały klamki, a jedynie gałkę.
Nigdy ich nie lubiłem, tak więc los znów ze mnie zadrwił. Moja druga szansa miała
rozpocząć się od pechowej, nigdy nie lubianej gałki. Lekko przekręciłem ją i puściłem.
Drzwi nieomal same się otworzyły. Zajrzałem do środka. Wewnątrz było pusto. Mały
pokój o jaśniejących bielą ścianach. Nie sposób było określić rozmiarów jego wnętrza.
Wszedłem więc i zamknąłem za sobą drzwi.
Odwróciłem się do nich plecami. Nie musiałem się ponownie odwracać,
ponieważ wiedziałem, że zniknęły. Światło zgasło, a wokół mnie zapanowała
ciemność. I znów ujrzałem ten dziwny tunel oraz światło na jego końcu. Znałem tę
drogę. Właśnie tak tutaj przybyłem. Teraz tę samą drogę pokonywałem by wrócić do
świata żywych. W chwilę po tym jak wkroczyłem do tunelu usłyszałem jednostajne
buczenie silnika i głosy ludzi, które wydawały mi się całkiem znajome. Otworzyłem
oczy i spostrzegłem, że jestem wewnątrz samochodu. To był Wan mojego brata.
*
* *
- Jak było kochanie? – zapytała mojego brata Maria.
- Hmn… Trudno powiedzieć. Po prostu to była jego ostatnia wola. Zapisana w dość
dziwny sposób ale jednak to testament. Odziedziczyliśmy 20 mln dolarów, no i ten
list. – Podał go swojej żonie.
- Ile? To wujek był tak bogaty? – Zapytała go moja bratanica. On spojrzał na nią i nic
nie odpowiedział. To sprawiło, że ochoczość i zachwyt fortuną nagle zniknął z
rumianej twarzy dziewczyny. Była piękną, szczupłą blondynką. Całkiem jak jej mama
za czasów młodości.
Czasami żałuję, że nie postarałem się bardziej. Jeśli chcielibyście wiedzieć, Marie
podobała mi się odkąd pamiętam. Ale niestety to mój brat okazał się bardziej śmiały
w stosunku do kobiet.
Mój brat podał list ode mnie i od razu skierował się się ku drzwiom wyjściowym.
Nawet nie poczekał na resztę rodziny. Nie chciał teraz patrzeć na naszą matkę i brata.
Możliwe, że chciał ukryć przed córką i żoną swoje zaczerwienione od gromadzących
się łez oczy. Mężczyźnie nie wypada okazywać słabości. To czyni go przecież mniej
męskim. Marie wiedziała jednak co kryje się w jego sercu i bez słowa wyszła za
mężem, a za nimi najmłodsza z rodziny. Dopiero wewnątrz auta zebrała się w sobie
na tyle by wypowiedzieć kilka słów otuchy.
- Wiem jak ci ciężko Johnny.
- Wątpię kochanie, ale dziękuję… - Ucałował ją w policzek.
- Przeczytać ci ten list gdy będziesz prowadził? – Zaproponowała.
- To może zły pomysł, za bardzo bym się rozkleił. – Uśmiechnął się, chociaż jego
twarz, lekko pokryta zmarszczkami nie dała ukryć tego, że jeszcze niedawno płakał w
rozpaczy po moim odejściu.
Nie miałem pojęcia jak bardzo to przeżywał. To on pierwszy dowiedział się o
mojej śmierci. To prawda, że zmieniłem nazwisko aby móc zacząć nowe życie. Na
łożu śmierci natomiast powróciłem do prawdziwego imienia i podałem adresy
najbliższych aby mogli zostać poinformowani o moim losie. To właśnie los
zadecydował, że John dowiedział się o mojej śmierci jako pierwszy. To on musiał
powiadomić mamę i brata. On wypełniał wszelkie formalności. Biorąc to wszystko
pod uwagę, żałuję że go tak urządziłem.
Jego silna, opalona dłoń przekręciła kluczyki i silnik od razu zaskoczył. Potem
hamulec, drążek zmiany biegów i samochód powoli ruszył. Zarówno Karoline jak i
Marie bały się odezwać by przypadkiem nie wzbudzić w Johnie nagłego wylewu
smutku i żalu. Karoline siedziała cicho z tyłu, tuż za swoją matką. Ubrana była w
obcisłe jeansy i lekko prześwitujący różowy sweterek. Był wrzesień, więc słońce
nadal potrafiło mocno przygrzać. Samochód powoli ale zdecydowanie przemierzał
skrzyżowania i przecznice. Droga na przedmieście miała trwać około pół godziny.
Marie nie zamierzała nudzić się przez ten czas. Co chwila zerkała na wciąż
skupionego męża.
- Skoro ty nie chcesz, to czy sama mogę teraz przeczytać ten list? – Zerknął na nią,
krótko i bez uczuć. Zrobił to w taki sposób, że przez chwilę poczuła mdłości. Mimo to
skinął jej jednak głową zezwalając na otwarcie listu.
Przycisnęła guzik automatycznego opuszczania szyb. Zapobiegła w ten sposób
niepożądanym nawrotom dziwnego uczucia w żołądku. Złamała pieczęć – to
staromodne, sam jestem skłonny to przyznać, lecz to bardziej praktyczne niż
rozrywanie zaklejonej śliną koperty. Nie sądzicie podobnie?
Johnny przypatrywał się drodze. Miał się na baczności aby żaden przypadkiem
nie wpakował mu się pod koła. Na jakiś czas miał dosyć śmierci. Ukradkiem jednak
zerkał na żonę pogrążona w czytaniu listu. Miała zaczerwienione oczy. Domyślał się,
że płakała. W lusterku wstecznym widział też córkę. Ta zerkała przez boczną szybę
pogrążając się w marzeniach. Zapewne myślała o tym aby jak najszybciej wrócić do
domu. Nie patrzyła na ojca. Tak jak jej matka nie lubiła kiedy się smucił lub złościł.
Johnny dobrze zdawał sobie z tego sprawę.
Pojawiłem się dopiero kiedy Marie skończyła czytać list. Najpierw nie
wiedziałem gdzie dokładnie jestem. Przechodząc przez bramę, za każdym razem
widzi się blask. On oślepia na jakiś czas, więc kiedy pojawiłem się w aucie brata
okazało się że nadal go widzę. Tym razem jednak patrzyłem w słońce. Nigdy nie
widzisz samych wrót, a jedynie blask. To dlatego umarli nie wracają do świata
żywych, a niektórzy w nim grzęzną nie potrafiąc przedostać się na tamten świat.
Rozejrzałem się po aucie, zobaczyłem Johnnego i Marie. Karoline natomiast
siedziała obok mnie. Nieprzytomnie patrzyła w dal niemal śpiącymi oczami. Marie
trzymała w dłoni list. Nadal był otwarty, więc domyśliłem się, że to ona musiała go
przeczytać. W pierwszej chwili zaparło mi dech w piersiach. Nie wiedziałem czy
mogę coś powiedzieć i czy oni w ogóle mnie usłyszą. Bałem się też ich nagłej reakcji
na siedzącego w ich aucie ducha lub trupa. Nie byłem pewien czym obecnie
dokładnie jestem. Pozostało mi jedynie czekać.
- Może pojedziemy na pizzę? To wam poprawi te smutne miny. – Zaproponował
Johnny.
Zerknął na Marie. Spojrzał w lusterko szukając tam córki. Przez chwilę nasze
spojrzenia się spotkały jednak on mnie nie dostrzegał. Marie otarła nadal
zaczerwienione oczy i starając się uśmiechnąć odwróciła się.
-Co ty na to Karo… - Zamarła.
W jednej chwili jej rumiane i czerwone od emocji policzki zbladły kiedy ujrzała
moją twarz. Byłem w równie wielkim szoku co ona. Jedyne na co potrafiłem się
zdobyć to uśmiech, nie dość wyraźny i nie dość szczery co z pewnością było
widoczne. Marie powoli i bez słowa odwróciła się. Dostrzegłem gęsią skórkę
tworzącą się na jej szyi. Johnny spojrzał na nią zaniepokojony.
- Kochanie, co ci jest? – Zapytał. – Zjeżdżam na pobocze. Karoline, uchyl okno.
Mama potrzebuje powietrza.
- Jake tu jest… - Ledwie zdołała wymówić, ale Johnny tego nie usłyszał.
- Co mówiłaś? – Zjechał właśnie na parking jednego z supermarketów.
- Jake tu jest! Siedzi z tyłu obok twojej córki! – Krzyknęła Johnnemu prosto w twarz
nie potrafiąc już opanować emocji.
- Co ty opowiadasz?! – Uśmiechnął się nie dowierzając. – Odwrócił się, ale mnie nie
dostrzegł. Karoline także przenikała mnie wzrokiem nie mogąc mnie zobaczyć.- Tam
niczego nie ma. – Próbował ją uspokoić.
- Przecież widziałam! Nie rób ze mnie idiotki.- Chwyciła za lusterko wsteczne i
skierowała je tak by móc mnie zobaczyć. I zobaczyła. Siedziałem z tyłu w garniturze i
koszuli z krawatem. Tak jak mnie skremowano.- Przecież go widzę! – Upierała się
histeryzując.
- To paranoja skarbie! – Krzyknął w końcu mój brat. – Całą drogę pocieszasz mnie i
milczysz. Pozwalasz zapomnieć o tym bólu, a teraz ni z tego ni z owego wmawiasz
mi, że mój zmarły brat siedzi za mną.
Wpatrywałem się w kremową tapicerkę i twarz Marie, która powoli, pełna
strachu przed nieznanym i zapewne także przed samą śmiercią ponownie zwróciła się
w moją stronę. Nie mogąc wytrzymać dłużej tej ciszy odezwałem się:
- Spokojnie, nie kłóćcie się. Ja naprawdę tu jestem.
- Słyszę go John. – Marie patrzyła na mnie zdumiona. John natomiast nadal jej nie
wierzył. Karoline szukała mnie obok siebie macając także siedzenie. Być może
myślała, że zmniejszyłem się także do mikroskopijnych rozmiarów i dlatego mnie nie
widzi.
- Tylko ty mnie widzisz? – Zapytałem nie bardzo będąc pewnym czy w ogóle
otrzymam odpowiedź. Ale otrzymałem ją.
- Taak… - Jęknęła.
- To list. On musi go przeczytać. Wtedy mnie zobaczy i ci uwierzy. – Wyciągnąłem do
niej dłoń i dotknąłem jej policzka. Ona jednak czując chłód bijący ode mnie, odsunęła
się gwałtownie.
Johnny i Karoline przyglądali jej się uważnie. Chyba zaczęli jej powoli wierzyć.
Zdrowa na umyśle kobieta, na dodatek przykładna żona i matka od tak nie wariuje.
Przecież rozmawiała ze mną, nie ubzdurała sobie tego. Karoline odezwała się
pierwsza.
- Mamo to prawda? – Spojrzała na matkę, ale jej mina mówiła sama za siebie.
Następnie bratanica odwróciła się w moją stronę próbując nawiązać ze mną kontakt. –
Wujku, jesteś tu?
Przez chwilę, zmieszany, nie wiedziałem jak mam udowodnić jej swoją obecność
w aucie. Odruchowo zapaliłem lampkę do czytania znajdującą się w dachu nad jej
głową. Słysząc pstryknięcie, natychmiast odwróciła głowę i spojrzała w górę. Jej
blond włosy zatańczyły przy tym gwałtownym ruchu.
- O Boże! – Nagle także i ona zrobiła się strasznie blada.
- Niech Johnny jedzie do domu. Nie blokujcie parkingu. – Powiedziałem już
spokojniej do Marie. Ona nadal wpatrywała się we mnie. Z oczu spłynęły jej łzy.
Przemierzyły całą długość policzka po czym skropliły się na brodzie. Już się nie bała.
– Przeczytaj list na głos. Niech mnie zobaczą. – Spojrzałem na siostrzenicę.
Johnny nadal jej nie wierzył, ale zgodził się na przeczytanie listu. Trwało to aż do
chwili kiedy zatrzymał się na swoim podjeździe. Wtedy to padło ostatnie zdanie.
Drogi Johnny,
List ten jest prywatną sprawą ,więc nikt poza tobą oraz twoją rodziną nie powinien go
czytać. Wszystko co tu napisałem pochodzi prosto z mojego serca, a skoro trafił w
twoje ręce to znaczy, że umarłem.
Do rzeczy. Zawsze mieliśmy ze sobą najlepszy kontakt. Nikomu oprócz ciebie się
nie zwierzałem. Wiedziałeś o mnie rzeczy, których nie wiedziała mama oraz Sam. Z
powodu tego, jaki mieliśmy ze sobą kontakt, domyślam się co czułeś kiedy nagle
zniknąłem. Wiem, choć pewnie mi nie wierzysz. Wiem to dlatego, gdyż ja czułem to
samo. Bo byliśmy niemal tacy sami. Bo obaj kochaliśmy tę samą kobietę. Ale to ty
pierwszy odważyłeś się do niej zbliżyć. Zawsze zazdrościłem ci Marie. Pewnie nawet
się to nie domyślałeś. Zawsze ją kochałem, prawie równie mocno jak ty. Ze względu
na ciebie bracie ,nigdy jej tego jednak nie okazałem. Samanta miała być jej
zastępstwem, lekiem na mój ból. Jednak słyszałeś już pewnie od adwokata dlaczego
nam nie wyszło.
Cóż, bardzo mi na was zależy. Dlatego daję wam te pieniądze, chociaż wiem, że
nie wynagrodzą ci one czasu, który straciliśmy już bezpowrotnie. Poślij Karoline do
dobrej szkoły. Kup własny dom, spłać kredyt, a resztę zainwestuj lub odłóż na
przyszłość. Zrobiłem to, co uważałem wtedy za słuszne. Można by rzec że to
wszystko wyszło na waszą korzyść. Pamiętaj o mnie bracie i nigdy nie zapomnij.
Ja o tobie nigdy nie zapomnę, choć nie wiem czy tam dokąd idę zachowam swoje
wspomnienia.
Kocham Cię Johnny
Twój Jake
Podjazd, na którym stanęliśmy samochodem należał do małego jednorodzinnego
domu. Jednego z kilkudziesięciu na tej ulicy. Parterowy, obłożony starannie czerwoną
cegłą. To odróżniało go od innych podobnych mu domów. Mój brat uważał, że sam
numer to nie wszystko. Musiał móc z daleka rozpoznać swój dom. Podobnie myślały
jego żona i córka. Sprzeciwił się najemcy i zmienił wystrój domu, choć całkowicie go
jeszcze nie spłacił. Kredyt za dom miał spłacać przez następne 30 lat.
Osobiście uważam, że dla domu wyszło to na dobre. John zapłacił narzuconą mu
przez niemiłego Daltona karę. Dalton był najemcą mojego brata. Oznajmił mu jednak,
że jeśli na powrót spróbuje zmienić wystrój, nie zawaha się ponownego narzucenia
kary pieniężnej. John zawsze walczył o to co według niego mu się prawnie należało.
Był przy tym gotów zapłacić każdą cenę. Tak właśnie było z domem. Obiecał sobie,
ze go spłaci. Była to dla niego sprawa honoru, by móc zapewnić swojej rodzinie
miejsce do godziwego życia. Nie wahał się. Nie wahał się również wprowadzić
kolejne „udziwnienia” domu, jak zapewne określił by to pan Dalton. I tak zrobił.
Po wielu kłótniach, wygranych i przegranych, pan Dalton dał za wygraną.
Widział w oczach Johnnego wolę walki i gniew. Kiedy go poznał, nie spodziewał się
kiedykolwiek dostrzec w nim takich cech. Większość lokatorów bezwzględnie
udawało mu się dotychczas podporządkować.
Tym sposobem mój brat został „właścicielem” jedynego kolorowego domu w
okolicy. Jego płaski, ciemny dach idealnie kontrastował ze ścianami pokrytymi cegłą.
Do tego okalający działkę żywopłot. Wszystko to sprawiało wrażenie niezdobytej
fortecy z mostem w postaci podjazdu, na który właśnie zajechaliśmy.
- Jake? To naprawdę ty? – Zapytał mnie brat.
- Tak Johnny. – Teraz byłem pewien, że mnie słyszy.
- Wytłumaczysz mi jak to możliwe? – Mówiąc to miał już łzy w oczach. – Byłem
przecież na kremacji i pogrzebie. Jesteś duchem?
- Chyba tak. Dokładnie sam nie wiem czym teraz jestem, ale postaram się ci wszystko
wytłumaczyć.
- Chodźmy do domu. –Wtrąciła Marie. – Chodź Karoline.
Moja bratanica i dawna miłość wysiadły z samochodu. Powoli kierowały się w
stronę domu, co jakiś czas jednak zerkały na swego męża i ojca, mojego brata. W
oczach bratanicy, kolejny raz dostrzegłem strach i niepewność. Domyślam się, że bała
się tego kim teraz jestem. Mimo to hipnotyzowała mnie swymi pięknymi zielonymi
oczyma, które odziedziczyła po matce. Ta jednak już na mnie nie zerkała. Powoli
odprowadziłem je wzrokiem do domu.
- Po co tu jesteś bracie? – Zapytał mnie pewnie i niemal z wyrzutem brat.
- Byłem w czyśćcu. Mam niedokończone sprawy tu na ziemi. Tak powiedział mi
„stróż”
- Kto?
- Anioł stojący na przejściu do nieba. Przez listy, które wam zostawiłem nie mogę tam
wejść bez wyjaśnienia wam pewnych spraw. – Teraz Johnny słuchał mnie z wielką
uwagą.
Wydawało mi się, że mi wierzy, ale co wy byście myśleli gdyby przyszedł do was
zmarły członek waszej rodziny? Co gdyby on też opowiedział wam tak niezwykłą
historię?
Kiedy zacząłem opowiadać Johnnemu o czyśćcu, tym jak go widzę oraz całej
mojej podróży i widzianych tam ludziach zaproponował mi w końcu abyśmy weszli
razem do domu. Widziałem, że się tego bał. Pamiętam jak babcia opowiadała nam,
kiedy byliśmy jeszcze mali, że zaproszone do domu dusze trudno odprawić na powrót
na tamten świat. Jednak sporo myślał podczas rozmowy ze mną i jestem pewien, że
doszedł do wniosku, że dotyczy to jedynie duchów wywoływanych. Ja sam
przyszedłem do niego, bez żadnej zapowiedzi czy zaproszenia.
Od środka dom Johnnego wyglądał bardzo schludnie. Spodziewałem się tego po
nim. Opowiedział mi o swych kłótniach z najemcą, otyłym panem Daltonem, który
dziwnym zbiegiem okoliczności był również i daltonistą. Zmiany zewnętrzne domu
nie mogły się równać z jego wnętrzem. Wyburzono wiele ścianek działowych by
otworzyć wnętrze domu. Aby nie naruszać konstrukcji ścianki zastąpiono je
kolumnami w greckim stylu.
Były niskie, ale zachowywały proporcje i nośność. Wykonane w głównej mierze z
marmuru o chłodnym, śniegowym kolorze. To właśnie wtedy dowiedziałem się, że
Johnny obecnie pracuje w firmie wytwarzającej nagrobki. Zleceniodawcami są
głównie zagraniczne rodziny i bogacze gdyż przeciętny Amerykanin nie wystawia
sobie ogromnego pomnika. Ta wąska nisza klientów powoduje niemałe zarobki, dość
spore by móc wyremontować dom, jednak zbyt małe by pozwolić sobie na szybką
spłatę kredytu.
Odpady z firmy kosztowały mojego brata grosze, dlatego mógł tak ładnie
wyszykować swój dom. Łatwo dostępnym dla niego marmurem wyłożył podłogi a
nawet zbudował kominek, który utrzymywał przyjemne ciepło zbytnio się przy tym
nie nagrzewając. Wielki plus dla całkowicie drewnianej konstrukcji domu. Podłoga
była jednak ciepła. Ogrzewała ją od spodu sieć rur grzewczych.
Poza tymi udziwnieniami cała reszta domu pokryta była miłym w kolorze, lecz
nieoryginalnym wystrojem drewnianym. Ściany, schody i cała reszta o pięknych
słojach i świecących powierzchniach.
Mógłbym opowiadać o jego domu jeszcze długo, ale nie dlatego opowiadam
wam tę historię. Johnny i ja rozmawialiśmy w salonie przy kominku przez kilka
godzin, aż do nastania nocy. Marie i Karoline unikały wtedy wchodzenia do salonu
aby nie przeszkadzać nam w rozmowie. Byłem jednak przekonany, że magia listu
umożliwiała im słyszenie mojego głosu nawet przez ściany.
Po wyczerpaniu tematów dotyczących naszego życia tuz po mojej ucieczce od
rodziny nastała między nami krępująca cisza.
- Jake? Powiedz mi, czy przyszedłeś prosić mnie o wybaczenie? – Przerwał w końcu.
Czułem że jego słowa wypływają z jego ust z wielkim trudem.
- Nie jestem pewnien Johnny. – Odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Wydaje mi się,
że powinienem cię przeprosić. Jesteś pierwszą osobą do której przyszedłem po
śmierci. Nie wiem jak to działa. Wybacz mi.
- W porządku. Rozumiem. – Położył mi rękę na ramieniu.
Teraz obaj staliśmy naprzeciw kominka w świetle ognia. Na ścianie po przeciwnej
stronie dostrzegłem cień. Niestety był tylko jeden, Był to cień Johnnego. W miejscu
gdzie powinien być i mój wisiało zdjęcie z naszego dzieciństwa. Byłem na nim ja,
John i Sam. Zostało zrobione pewnego lata, kiedy byliśmy nad jeziorem. Poruszyło
mnie to i dopiero wtedy moje słowa popłynęły prosto z serca, jeśli w tej sytuacji w
ogóle mógłbym powiedzieć o jego posiadaniu.
- Przepraszam Johnny. Wiem, że nigdy nie wrócę nam straconego na zawsze czasu.
Nawet te pieniądze nie wrócą ci brata. – Spuściłem głowę.
- To nic. Wybaczam ci Jake. Rozumiem to. – podniósł moją głowę i otarł lekko
ściekające po policzkach łzy. – I tak, prędzej czy później by to nastąpiło. Przeżyłeś
już swoje życie bracie. Ja mam teraz swoje. – Zerknął na wejście do kuchni gdzie
stała uśmiechnięta Marie.
- Nie wiem dokładnie po co tu jestem, - rzekłem – ale wiem, że chcę abyś dobrze
mnie pamiętał.
- Wiem, i będę. – Objął mnie. Wiem, że to mało męskie, ale braterska miłość rządzi
się swoimi prawami.
- Kocham cię Johnny.
- A ja ciebie Jake. – Usłyszałem, a potem, nastała światłość.
*
*
*
- Jake? Jesteś tu? – Zaczął wołać mój brat.
Przed chwilą trzymał mnie w swych objęciach. Tulił mnie do piersi i płakał jak
małe dziecko. Przymknął oczy i właśnie wtedy poczuł jak jeszcze niedawno
materialna osoba rozpłynęła się w jego uścisku.
John został sam w swoim pięknym salonie. Kiedy zaczął mnie wołać, z kuchni
przybiegła Marie. Oboje ogromnie odczuli mój brak.
- Gdzie Jake?
- Nie wiem skarbie. Chyba usłyszał ode mnie to po co przyszedł.
- Nawet się nie pożegnał. – Marie pochyliła głowę.
- Wiem. – Mój brat także posmutniał. – Jestem pewien, że gdyby tylko mógł, zrobiłby
to.
- Co robisz? – Zapytała Marie kiedy John wyciągnął komórkę. – Dzwonię do mamy.
Niech przeczytają razem z Samem swoje listy. Jake powinien zaznać spokoju.
*
*
*
Ostatnie co widziałem to koszule Johnnego, na którą spadały właśnie moje
spływające po policzku łzy. Wpatrywałem się w ogień kominka myśląc o doznanym
właśnie wewnętrznym ukojeniu. W tejże właśnie chwili ogień nagle rozbłysnął w
moich oczach bardzo mocnym światłem. Szybko okazało się, że rozbłysnął tylko dla
mnie. Następnie wszystko pociemniało, a w dali znów ujrzałem ten przeklęty tunel.
Światło z jego dali powoli zbliżało się do mnie. I oto znów stanąłem naprzeciw drzwi,
które zaprowadziły mnie do brata, z tym że obecnie stałem po ich drugiej stronie.
Chwyciłem więc za tę przeklętą gałkę i pchnąłem je! Były zamknięte.
Pociągnąłem więc je do siebie i tym razem się otworzyły. Za ich progiem widniało
jedynie oślepiające światło. Oślepiło mnie dokładnie w chwili przekroczenia progu
drzwi. Nastąpił dodatkowy jeszcze jaśniejszy błysk. Choć przypominał efekt
wybuchu granatu błyskowego to nastąpił w kompletnej ciszy. Równie dobrze
mógłbym porównać to do nagłego błysku błyskawicy choć brak było towarzyszącego
jej grzmotu. Kiedy przestąpiłem próg, natychmiast odzyskałem ostrość widzenia i
wcale mnie nie zdziwiło to, że po raz kolejny ujrzałem jasny, niemal do złudzenia
przypominający szpitalny korytarz, korytarz czyśćca. Wokół mnie kręciło się wiele
zagubionych dusz, które oczekiwały na swą drugą szansę i oczyszczenie z win. Pełno
osób, ale żadna nie była mi znana. Mimo ich liczności na korytarzu panowała
kompletna cisza przerywana czasem lekkim szmerem. Zapewne wydaje się wam to
nierealne, a wręcz niemożliwe. Ale skoro doczytaliście moją historię aż do tego
momentu oceńcie czy cokolwiek z tego jest możliwe w znanym wam świecie?
Poczułem ogromny smutek w sercu poczuwszy, że teraz jestem zdany wyłącznie
na siebie, sam jak przez większość życia.
- Nawet nie zdążyłem się z nimi pożegnać. – Usiadłem na małym plastikowym
krzesełku poczekalni kryjąc w dłoniach swą twarz.
W tej chwili poczułem na sobie czyjś wzrok. Właściciel przeszywającego spojrzenia
podszedł do mnie. Z pomiędzy palców dłoni widziałem jedynie nowe błyszczące
mokasyny i równie czarne nogawki garniturowych spodni. Mój wzrok odruchowo
skierował się wyżej. Od połowy ud zauważalna była dolna część lekarskiego kitla.
Szybko zorientowałem się kto nade mną stoi. To był on – Strażnik Bramy alias święty
Piotr.
- Powiodło się?! – Zapytał mnie człowiek o twarzy mego czarnoskórego lekarza. –
Twoja odzież zmieniła kolor.
Dopiero w tej chwili uświadomiłem sobie, że istotnie tak się stało. Moje ubrania
były bielsze niż poprzednio i raczej wykonane z jakiś sztucznych włókien. Bardzo
miękka w dotyku tkanina nie gryzła skóry i była o wiele milsza niż poprzedni lniany
worek.
- Raczej tak. – Odparłem z niepewnością. Moja twarz nie kryła przy tym zażenowania
i smutku. – Nawet nie mogłem się z nimi pożegnać.
- A więc tak to widzisz. – Fałszywy lekarz wykonał gest wsparcia kładąc dłoń na
moim ramieniu. Nie bardzo mnie to pocieszało. – Powinieneś się cieszyć, że dane
było ci jeszcze raz ich ujrzeć. Nie każdy ma szansę spotkać się ze swoją rodziną Jake.
- Nie? A ci wszyscy tutaj na korytarzu?
- Ci tutaj? Haa… - Zaśmiał się. – To są jedynie osoby, które całkiem niedawno zmarły.
Zupełnie podobnie jak ty mój drogi. Wszyscy tu obecni zmarli w szpitalu. To dlatego
Czyściec wygląda dla was jak szpitalny korytarz. Wstań proszę… - Z niechęcią, ale
ostatecznie usłuchałem ducha. Nawet użyczył mi swoich silnych ramion pomagając
stanąć na nogi. – Prawdopodobnie to będzie twoja ostatnia podróż tam. Ciesz się.
Niektórzy czekają miesiącami, a czasem nawet latami zanim dostępują szansy
wkroczenia do Raju. Twój brat właśnie dzwoni do twojej matki by powiedzieć jej i
Samowi o magii listów. – Skierował w moją stronę najszczerszy jak do tej pory
uśmiech.
- Znasz moją rodzinę?
- Znam wszystkich ludzi Jake. Porozmawiaj z nimi, a wrócisz odziany w czystą biel.
Oto znak, że pora już ruszać. – Wskazał mi na tabliczkę na drzwiach. Jaśniała jak
poprzednio i tak jak poprzednio, kiedy zwróciłem się do „Lekarza”, jego nie było.
Tym razem wiedząc dokąd idę, otworzyłem drzwi z większym wahaniem.
Rzuciłem jeszcze spojrzenie w głąb białego korytarza, który wypełniony był ludźmi.
Większość z nich ubrana była w odcienie szarości podobne do tego, w który byłem
ubrany na początku. Jedna ze stojących w głębi kobiet spojrzała na mnie i
uśmiechnęła się dodając mi otuchy. Odwzajemniłem jej uśmiech i patrząc chwilę na
trzymaną gałkę stanowczo przestąpiłem przez próg.
Podróż wyglądała tak jak poprzednio, ale tym razem ocknąłem się w zupełnie
innym miejscu.
* * *
- To niedorzeczne Johnny.
- Przecież mówię prawdę mamo. – Mówił do niej głos w słuchawce. Głos mojego
brata.
- Kłamiesz. Dlaczego nie pozwolisz mu odejść z naszej pamięci?!
- Mamo, on już odszedł. Zobaczysz, przyjdzie do ciebie tak samo jak przyszedł do
mnie.
- Dobranoc Johnny. Nie chcę niepokoić Sama. Porozmawiamy innym razem.
- Dobranoc. – Westchnął mój brat. Czuł, że nic nie wskóra wobec upartości naszej
matki. – Przeczytaj ten list jak najszybciej. I przestań traktować Sama jak dziecko. Ma
prawie 40 lat.
- To mój syn!
- Ja też nim jestem, tylko ja dorosłem mamo.
- Pa. – Odłożyła słuchawkę.
Moja mama stała w salonie swego mieszkania. Wbrew temu co sądziła, mój brat
Samuel jeszcze nie spał. Dochodziła godzina druga w nocy. W pokoju panował
półmrok. Dziwne, ale moja mama posiadała jeszcze telefon stacjonarny. Większość
populacji ludzi posiada już telefony komórkowe i na dobre wkroczyła już w dobę
komputeryzacji, ale nie moja mama. Postęp techniczny jej nie przekonywał.
Mieszkanie było średniego rozmiaru. W sam raz dla dwojga lub trojga ludzi.
Idealne dla małżeństwa. Niestety mojemu bratu przyszło jeszcze długo poczekać
zanim będzie mógł założyć swoją własną rodzinę. Choć to moja matka( i mówię to
tylko między nami), ta kobieta trzymała go w garści. Po odejściu od niej taty załamała
się i za wszelką cenę chciała przelać na kogoś pokłady miłości, które zalegały w niej
w ilościach, których nie powstydziłyby się lądolody zalegające na biegunie
południowym.
Nigdy nie potrafiła pogodzić się z tym, że jej dzieci stawały się samodzielne.
Najchętniej do końca życia trzymałaby nas w zamknięciu jedynie dla spełnienia
swych potrzeb. Po swoim odejściu zostawiłaby nas samych i bezradnych na tym
wielkimi okrutnym świecie.
Tina miała obecnie 60 lat. Ten kto nie znałby jej prawdziwego wieku dałby jej
góra 50 lat. Mama była wtedy bardzo żywą i zaradną osobą. Niestety nie zawsze, a
raczej prawie nigdy nie docierało do niej, że nie zawsze ma rację. Wiem, że wszystko
co robiła w swym życiu robiła dla nas, ale nie chcąc oszukiwać ani was ani siebie
samego stwierdzam, że grubo przesadzała.
Dziwne wydaje się wam zapewne to, że w całej opowieści nie zdradziłem ani
swojego wyglądu, ani wyglądu moich najbliższych. Nie to się tu liczy moi drodzy.
Wygląd zewnętrzny jest zbyt zmienny i ulotny. Bardzo powoli, a u niektórych prawie
nigdy niezmienne staje się to co mamy wewnątrz.
Sam nie miał zamiaru dalej udawać, że śpi. Wstał i kierując się do przedpokoju
zapytał:
- Kto dzwonił?
- Twój brat. Wmawiał mi jakieś głupoty na temat listów, które dostaliśmy od
adwokata. Wyobraź sobie, że po przeczytaniu swojego miał jakieś widzenie.
- Widzenie?
- Tak, twierdził, że przyszedł do niego Jake.
- A jeśli to prawda mamo? – W Samie narodziło się ziarnko nadziei. – Czytałem o
podobnych rzeczach.
- No nie! Wiesz co o tym myślę?! Powinniśmy je spalić!
- Mamo! Powinniśmy je przeczytać. To jego ostatnie słowa do nas. – Zbliżył się do
mamy.
- Nie po tym co zrobił. – Dodała spokojnie po czym ponownie wybuchła gniewem. –
Zostawił nas wszystkich!
- Sama wiesz, że zrobił to przez tatę. – Objął ją, ale mama za wszelką cenę starała się
oswobodzić.
- Wiem. – Westchnęła.- Ale nie rozumiem jego postępowania. – Oparła głowę na
piersi mojego brata i zapłakała.
- Nie płacz mamo. Jestem pewien, że te listy wszystko nam wytłumaczą.
- Są na kredensie przy moim łóżku. Przynieś je Sam. Będę czekała w salonie na
kanapie. Uporajmy się z tym raz na zawsze.
Sam pospiesznie przemierzył krótki korytarz zapalając światło na progu sypialni
mamy. Listy faktycznie leżały na kredensie obok małej nocnej lampki, która zapaliła
się w momencie włączenia światła. Rzucała snop bladożółtego światła, padający
właśnie na dwie białe koperty zamknięte na pieczęci i odpowiednio nadane.
W domu panował półmrok. Sam znalazł matkę w salonie na kanapie tak jak
mówiła. Oświetlało ją słabe światło lampki do czytania stojącej w koncie będące
niemal identyczne jak to w sypialni. Sam usiadł obok mamy podając jej jednocześnie
zaadresowaną do niej kopertę.
- Jesteś gotowa mamo?
- Tak, chociaż i tak się boję.
Oboje otworzyli swoje listy. Sam przeżył lekki wstrząs otwierając swój list. Było
tam bowiem jedynie kilka prostych zdań. Kiedy skończył czytać. Po prostu poczekał
aż mama także skończy.
Drogi Samie,
mój list do ciebie jest bardzo krótki. W zasadzie nie mam ci nic do tłumaczenia.
Przykro mi, że zniknąłem tak bez zapowiedzi. Przepraszam, że tak długo nie dawałem
znaków życia.
Jedyne co chcę ci powiedzieć to to, żebyś w końcu uwolnił się od mamy. Musisz
zacząć żyć własnym życiem. Mama jest samolubna i potrzebuje cię bardziej niż ty jej.
Rozsądnie wydawaj i inwestuj powierzone ci przeze mnie pieniądze.
Kocham Cię
Twój brat
Jake
Droga mamo,
Nie wiem od czego mam zacząć. Jest mi bardzo przykro, że wszystko się tak
potoczyło. Przepraszam, że cię zostawiłem. Zarówno ja jak i tata. Choć uważam, że
raczej nie powinienem tłumaczyć jego zachowania. Mam do ciebie prośbę. Musisz się
zmienić mamo. Wiem, że wymagam w tej chwili bardzo dużo. Ale całe życie to ty
wymagałaś od nas byśmy byli idealnymi dziećmi. Wydaje mi się, że nikt z nas taki nie
jest, a tacy ludzie się po prostu nie rodzą. Zabrzmi to wulgarnie i obraźliwie, ale
mimo twoich starań nawet ty taka nie jesteś. Chciałbym abyś pozwoliła w końcu żyć
Samowi własnym życiem. Powinien założyć rodzinę i nie żalować czasu spędzonego
z tobą. Jednym z powodów dla których odszedłem była bowiem twoja
nadopiekuńczość. Zbyt mocno starałaś się zrobić z nas dobrych ludzi, nie zdając sobie
sprawy, że już tacy jesteśmy. Ciągłe zakazy i opinie, że ty wieszlepiej doprowadzały
mnie do szaleństwa. Doszedłem do wniosku, że lepsze byłoby życie w samotności niż
żyć słuchając twego narzekania. Nie wiem jak Sam z tobą wytrzymuje. Powinnaś mu
za to dziękować. Już nie będziemy mieli okazji porozmawiać. Szczerze żałuję, bo za
tak wiele rzeczy nie zdążyłem cię jeszcze przeprosić. Za pieniądze, które ci
powierzam kup dom. Nie wiem czy jeszcze pracujesz, ale resztę odłóż na swoją
emeryturę. Przepraszam cię za samotność i zamartwianie się po moim zniknięciu.
Kocham Cię mamo
Jake
Pojawiłem się sam nie wiem, w którym momencie czytania listu. Widziałem
jedynie, że to Sam przestał czytać swój list. Siedziałem więc cicho w ciemnym końcu
pokoju. Patrzyłem na oboje siedzących na kanapie ludzi. Samuel siedział obok mamy
dumając zapewne o czym też może być jej list. W którymś momencie mama
zapłakała.
- Co się stało mamo?- Szybko zapytał ją Sam lekko przy tym obejmując.
- Nic. – Odparła mu. – Przepraszam Cię.
Sammy ponownie odwrócił od niej wzrok. Nie śmiał nawet zajrzeć do treści jej
listu. Na moje oko był zbyt porządny. Tacy zwykle dostają od świata manto za byle co,
ponieważ są na tyle niewinni by nie potrafić się obronić. Jego wzrok nagle utkwił z
przerażeniem w pewnym miejscu. Początkowo nie wiedziałem o co chodzi. Potem
zrozumiałem.
Siedziałem na bujanym wiklinowym fotelu mojej mamy. Siadała na nim i robiła
na drutach odkąd pamiętam. Zwykle były to gryzące swetry i skarpetki. Światło
lampki przy, której siedzieli nie obejmowało całego pokoju. Jej różowo-kremowy
abażur sprawiał, że światło zataczało okrąg po podłodze. Ten świetlisty krąg oświetlał
moje stopy. To właśnie je zauważył mój brat. Kiedy się zorientowałem, że mnie widzi
drgnąłem. W tym momencie musiał dostrzec całą mą ciemną sylwetkę siedzącą na
fotelu niczym na tronie.
- Mamo? Dużo ci jeszcze zostało? – Zapytał mój brat, nadal nie odrywając ode mnie
wzroku.
- Jeszcze troszeczkę. – Odpowiedziała mu szlochając.
- Dobrze. – Zamarł. W tej chwili wstałem z miejsca, w którym siedziałem i
wkroczyłem w oświetloną część pokoju.
Sam ujrzał moją twarz. Położyłem palec na ustach mówiący mu żeby póki co był
cicho. Skinął jedynie z lekkim uśmiechem. Poruszając się bardzo cicho podszedłem
do stołu stojącego pośrodku salonu i wysunąłem jedno z krzeseł. Usiadłem na nim.
Mama skończyła, a Sam nadal mi się przypatrywał.
- Na co patrzysz synku? – Zapytała mama.
Odkładała właśnie list na szafkę nocną. Policzki były mokre od łez. Po chwili
ponowiła pytanie, ale mój brat wskazał jej tylko palcem, a ona odwróciła się w moją
stronę.
- Nie ładnie pokazywać palcem Sammy. – Powiedziałem.
To naprawdę ty Jake? – Sam został uprzedzony przez chwytającą się za serce matkę.
– Przecież byłam na twoim pogrzebie.
- Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzy…
- Nie drwij z Biblii. – Przerwała mi mama.
- Przepraszam.
- Mamo, to nie jest odpowiedni czas na takie rzeczy. – Wtrącił Sam.
- Samuelu! Nie pozwalaj sobie. – Powiedziała
- Mamo!- Przerwałem jej wykład. – Nie możesz go tak traktować przez całe życie.
Chyba nie chcesz stracić kolejnego syna.
- Nie chcę, ale nie mogę pozwolić mu aby się zepsuł. – Sam tylko się przysłuchiwał.
- Ty go psujesz. Nie można z niczym przesadzać
- Co ty o tym wiesz synu? - Zapytała mnie.
- Wiem o tym, bo sama mnie wychowywałaś. Johnnemu też to nie odpowiadało
dlatego mieszka z dala od ciebie.
- Dlatego odszedłeś? – Zapytał mnie Sam.
- Tak bracie, miałem dość traktowania mnie jak dziecko. Ty nie masz tego dosyć?
- Szczerze powiedziawszy…- Tu się zawahał. – …mam. – Mama spojrzała na niego
zaszokowana.
- Przybyłeś z zaświatów, by wypomnieć mi, że żle wychowuję dzieci. – Mama wstała
i spojrzała na mnie groźnie.
- Nie o to mi chodzi mamo. – Spuściłem głowę. – Chcę abyś pozwoliła Samowi i
Johnnemu żyć tak jak oni tego chcą. Nikt nie lubi aby dyktowano mu co ma robić. Ty
przeżyłaś swoje życie tak jak chciałaś ale mimo to kierujesz także naszym. To jest
niesprawiedliwe.
- Ach tak… - Teraz to mama spuściła głowę. – Zrozumcie chłopcy, że poza wami nie
miałam nikogo. – Tu znów zaczęła płakać. Ciężkie łzy kapały na jej nocną koszulę. –
Nawet wasz ojciec mnie zostawił. Jedyna osoba, którą naprawdę kochałam.
- Sammy, przesuń się. – Poprosiłem. Usiadłem między nimi i przytuliłem do siebie. –
Przybyłem tu żeby móc po raz ostatni się z wami zobaczyć. Aby móc się pożegnać i
przeprosić za wszystko co zrobiłem nie tak. Za stracony czas, którego nigdy nie
odzyskamy mamo. – Czułem jak jej łzy padają teraz na moją koszulę.
- Rozumiem Jake. – Podniosła się i spojrzała na mnie. – Gdyby nie ta wizyta, do
końca życia myślałabym, że mnie o coś obwiniasz. Odszedłeś tak bez słowa.
- Przepraszam mamo. Przepraszam Sam. – Spojrzałem także na niego. – Obiecuję, że
teraz będę nad wami czuwał. Będziecie mieli wtykę tam na górze. – Mrugnąłem
żartobliwie do mamy. Ona odpowiedziała mi uśmiechem, który odmłodził ją o
dodatkowe 5 lat.
- Nie przejmuj się nami. Jakoś sobie poradzimy bez ciebie. – Usłyszałem od Sama. –
Prawda mamo?
- Tak. – Ona uśmiechnięta chwyciła mnie za głowę i ucałowała w czoło skryte pod
siwiejącymi włosami. – Przyjemnej podróży synku.
Kolejny raz dałem się zrobić losowi. Spojrzałem w jasne światełko lampki i
poczułem, że rozpływam się w objęciach mamy i brata. W chwilę potem znów
znalazłem się na szpitalnym korytarzu. Tym razem czułem jednak spełnienie i radość
w sercu.
* * *
Już od progu powitał mnie mój lekarz.
- Udało ci się Jake.
- Chyba tak. – Odparłem zamykając za sobą drzwi.
Fałszywy Andy podał mi rękę. Również wykonałem ten gest. Moja dłoń została dość
mocno ściśnięta przez mojego duchowego doktora. Rozglądałem się wkoło, w nadziei,
że ujrzę Raj.
- Niestety…- Mruknąłem do siebie. To byłoby zbyt proste.
- Co proszę? – Zapytał z uśmiechem Shepard.
- Myślałem, że to już.
- Bo tak jest drogi Jakeu
- Dlaczego więc nie trafiłem do raju?
- Nie tak prędko przyjacielu. Ponownie położył mi dłoń na ramieniu.
- Owszem wskażę ci niedługo bramę do zaświatów ale…
- Ale co?
- Musisz teraz przeprowadzić wewnętrzną skruchę swej duszy. Taki renament. –
Zaśmiał się przy tym.
- Chodzi ci o rachunek sumienia?
- No, coś w ten deseń. Tak mówicie o tym na ziemi?
- Księża tak mówią. - Odpowiedziałem. Szczerze mówiąc, powoli traciłem nadzieję
na zakończenie mej wędrówki.
- Ach ci księża. Myślą, że znają się na duchowych sprawach. – Spojrzałem na niego
ze szczerym zdziwieniem. – Chodzi o to, - Ponowił – żebyś zdał sobie sprawę czy w
życiu uczyniłeś więcej złego czy dobrego.
- A te całe podróże do świata żywych? – Wskazałem na drzwi i doznałem szoku. – Co
to? – Zniknęły. Zastąpiła je lita ściana.
- Heh. To tylko okres przygotowawczy. Musisz spełniać odpowiednie wymagania
zanim trafisz przed sąd przyjacielu.
Rozumiem. – Odpowiedziałem. Nie była to szczera odpowiedź. Prawdę mówiąc, im
dłużej byłem w zaświatach tym mniej rozumiałem.
- Widzę, że nie bardzo. – Spojrzał na mnie. Chryste, jak o n to zrobił?! Czyta w
myślach?
- Możliwe. – Odpowiedział prześwietlając mnie. Chodźmy.
Wziął mnie pod rękę, jak lekarz w prawdziwym szpitalu. Zaczął prowadzić mnie
przez długi szpitalny korytarz, który wydawał się nie mieć końca. Znów widziałem
tłumy ludzi. Żaden z nich nie zwracał na nas uwagi. Niektórzy czekali pod swoimi
drzwiami, inni z nich wychodzili wracając z podróży na ziemię.
- Tobie się udało. – Zaczął mówić. – Popatrz na niego. - Wskazał mi palcem
mężczyznę, który smutny wracał przez drzwi do czyśćca. – Jemu wyprawa do
bliskich się nie powiodła. Jego ubiór od początku pobytu tutaj w ogóle nie rozjaśniał.
Spojrzałem na swoje ubranie. Było bielsze niż najświeższy śnieg. Jako jeden z
nielicznych nie byłem już boso. Miałem jasne i puszyste papcie. Mimo to przyznam,
że wolałbym być tutaj boso.
- Co z nim będzie? – Zapytałem. Cieszyłem się w duchu, że nie będę musiał tu dłużej
siedzieć.
- Pewnie będzie próbował dalej. Po to tu jesteśmy. Jednak kiedy jego bliscy odejdą,
straci swą szansę.
- Co wtedy? – Spojrzałem na Andyego.
- Będzie miał wybór. Jeśli zechce, może błąkać się wśród żywych na wieki lub iść do
piekła. Ciesz się, że go nie widziałeś. – Nie zamierzałem o nie pytać. Chciałem
wiedzieć jak najmniej i mieć to wszystko już za sobą. – Po prostu idź teraz tam przed
siebie.- Wskazał mi głąb korytarza. – Pomyśl o całym dobru oraz złu jakie uczyniłeś.
Umieść je na szali i oceń siebie. – Jego głos zaczął z wolna oddalać się ode mnie.
Nim się zorientowałem, byłem już sam.
Niewiarygodne ale byłem sam! Jak tak duża ilość osób może tak szybko zniknąć?
Zniknęły nawet ich drzwi. Pozostałem ja, krzesełka, niekończący się korytarz i kilka
plakatów mówiących to co Andy: „Co złego w życiu uczyniłeś?” lub „ Ile w tobie
dobra?”
Dręczony różnymi tego typu pytaniami, zacząłem w końcu na nie odpowiadać.
Zauważyłem, że każdy plakat, na którego hasło udzieliłem odpowiedź, znikał. Nie
byłem pewien czy to dobrze, ale co innego mogłem robić? Zostałem sam ze swoim
sumieniem.
„Czy jesteś wystarczająco dobry?”
- Chyba nie. – Odparłem.
„Czy myślisz o swoich bliskich?”
- Nieustannie.
„Potrafisz wybaczać?”
- Tak.
„Jesteś pewny swych uczuć?”
- Tak, jestem.
Przyspieszyłem niecko kroku kiedy zauważyłem, że plakatów jest coraz mniej.
„Co jesteś gotów zrobić dla rodziny?”
- Wszystko.
„Żałujesz przedwczesnej śmierci?”
- O tak.
„Chciałbyś powrócić do bliskich?”
- Oczywiście.
Odpowiedziawszy na wszystkie pytania, stanąłem jak wryty.
- To już! - Nie byłem jednak do końca pewien czy mogę się przedwcześnie radować.
Na końcu korytarza. Tak, nie przesłyszeliście się. To był już koniec. Były tam
drzwi do złudzenia przypominające wejście na oddział zamknięty lub salę operacyjną.
Nad nimi wisiała bardzo dobrze widoczna tablica wyświetlająca komunikaty. Stałem
tam nie wiadomo jak długo nieustannie się w nią wpatrując.
Paliła się na czerwono. Widniał na niej napis : „Proszę czekać”
Potem zapaliła się na zielono, a napis zmienił się na „Zapraszam”. W tej samej chwili
drzwi poniżej otworzyły się. Dziwna siła wciągnęła mnie do środka. To tak jakby ktoś
złapał mnie za ubranie i wciągnął za drzwi. To tam jak z pod ziemi wyrosła mównica
sądu.
- Sąd?! – Nie spodziewałem się, że mowa Sheparda o sądzie była dosłowna.
- Tak panie…hmn – Stynatypista po mojej prawej protokołujący całe zajście
sprawdzał moje nazwisko. – panie Highwhite.
- Tak, to ja.
- Proszę wstać. Nadchodzi. – Ogłosił Stynatypista. Twarz miał posępną i ponurą
zapewne od obowiązków. Z jego twarzy nigdy nie znikał uśmiech. Ten sam, który
zwykle widywałem u fałszywego lekarza. – Ach tak. Pan już stoi.
Zza wysokiej mównicy wyłoniła się jedynie twarz. Twarz starca, który nie jedno
już w życiu widział. To jest bóg? Nie byłem tego pewien i wolałem go wprost o to nie
pytać.
- Jestem Gabriel. – Powiedział do mnie mężczyzna zza mównicy. – Mamy pana
osądzić panie Highwhite. Myślał pan, że sam Bóg się do pana pofatyguje? – Zaśmiał
się. Stynatypista za swoim małym biurkiem i staroświecką maszyną do pisania
uczynił to samo.
- Tak ,rozumiem. – Odpowiedziałem nieśmiało.
- Nic nie musi pan mówić. Może pan usiąść. – pod moimi nogami wyrosła z pod
ziemi ławka i stolik. Wszystko stało się tak szybko, że sam mój ciężar posadził mnie
na tyłku.
- Osądzimy pana w dwóch etapach. Najpierw waga. – Znikąd w jego dłoniach
pojawiła się cienka teczka. Obok, na mównicy, druga. Ta była kilka razy grubsza. – W
tej teczce… – Wskazał mi grubą. – są pańskie dobre uczynki.
- Było tego aż tyle? – Zdziwiłem się.
- Spokojnie. Mieliśmy tu lepszych. – Stynatypista przerwał pisanie i znów się zaśmiał.
Starzec zmierzył go wzrokiem. – Niech się pan zajmie obowiązkami. – Natychmiast
wrócił do pisania. Zaprotokołował pewnie uwagę co do jego zachowania. – Proszę mu
wybaczyć. – Powiedział mój „Sąd”.
- Nie szkodzi.
- W tej natomiast… - Wskazał mi teczkę grubości cienkiego zeszytu. – znajdują się
pana złe uczynki. Zastrzegam, że są cięższe od dobrych.
Obie teczki położył na mównicy, obok spodka i młotka, którego nie użył ani razu
od początku mojej rozprawy.
Pstryknął palcami. Stynatypista pisał dalej po czym spojrzał na mnie. Na chwilę
nasze spojrzenia się spotkały. Dał mi delikatnie znać abym się odwrócił. Za mną stała
ogromna waga szalkowa. Kolejne pstryknięcie i obie teczki samoistnie powędrowały
na szale wagi. Jak za sprawą magicznej różdżki albo telekinezy, o której często
słyszałem. Nigdy jednak nie miałem okazji widzieć tego na własne oczy.
Szale wagi chwilę wahały się po czym stanęły na równym poziomie.
- Ważą tyle samo? – Zapytałem.
- Nie, ale niestety musi pan poczekać. Na tym etapie nie możemy nic panu
powiedzieć. – Oznajmił mi starzec.
- Uwielbiam to. – Zaśmiał się protokolant.
- Drugi etap to ocena grzechów i dobrych uczynków przez ławę przysięgłych. –
Powiedział oficjalnie, jakby nie do mnie starzec.
Klasnął przy tym w dłonie, a z otwierającej się białej podłogi wzniosła się wielka
ława przysięgłych z 10 miejscami, które kolejno zajmowali: moja mama, bracia, tata ,
bratanica, bratowa i inni, których nie kojarzyłem.
- Skąd oni się tu wzięli? – Zapytałem. – Nie żyją?!
- Nie. Dla nich to tylko sen. – Odetchnąłem, choć nadal nie byłem pewien.
Stynatypista pisał nadal.
- Oni ocenią pana uczynki. – Kartki z obu teczek powędrowały w ich ręce, a mi
pozostało jedynie czekać.
- Korzystając z chwili, zaznaczył pan w ankiecie, że chciałby wrócić do rodziny.
- Jakiej ankiecie? – Zdziwiłem się.
- Chodzi mi o plakaty. – Odpowiedział starzec.
- Tak. – Zastanowiłem się. – Tak zaznaczyłem.
- Dobrze. – Starzec zanotował coś. – Poproszę werdykt.
Kartki wróciły do teczek. Nikt z ławy przysięgłych się nie odezwał. Wszyscy
mieli ponure miny. Pewnie nawet nie wiedzieli co się dzieje. – Pomyślałem.
- Oto werdykt! – Zawołał starzec. – Lubię ogłaszać takie wyroki, bo to miłe. –
Uśmiechnął się do mnie.
Szala wagi opadła. Ta z dobrymi uczynkami. Stynatypista wstał i zza swojego miejsca
podał mi rękę.
- Gratuluję. – Powiedział. Zasiadł od razu i zaczął pisać.
- Ogłoszono! – Starzec pierwszy i ostatni raz stuknął młotkiem w podstawkę. Oto
wyrok. Tylko jaki?
Zza mównicy zleciał do mnie mały bilecik. Bilet do raju – tak przypuszczałem.
Kiedy go złapałem, mównica przede mną otworzyła się. Jak drzwi. Znów drzwi zza
których progu bił mocny blask.
- Proszę się nie bać. – Powiedział starzec po czym się uśmiechnął. Odwróciłem się
jeszcze by dostrzec machającego mi Stynatypistę. Chwilę potem usłyszałem:
„Następny!” Wtedy oblała mnie jasność.
*
*
*
Pamięć odzyskałem rok później. Najpierw długo słyszałem kojący znajomy głos.
Raczej wiele głosów. To była moja rodzina.
Kiedy zabrano mnie z tego ciasnego i ciepłego miejsca abym mógł ponownie
zobaczyć światło okazało się, że jestem niemowlęciem. Moją matką natomiast była…
Tu was zaskoczę. Była nią moja dawna ukochana, Marie. Znaczyło to, że moim ojcem
był mój własny niegdyś brat.
Nie rozumiem dlaczego najwyższy Sąd przed jakim kiedykolwiek przyszło mi
stać właśnie tak zadecydował. Nie wiem jak mam to określić.
Uwięzienie dorosłego w ciele dziecka. Marie mnie chwali bo w przedszkolu jestem
najlepszym uczniem. Obecnie mam 6 lat. Łącznie z poprzednim życiem 46. To nie
dużo dla dorosłego, ale dla dziecka?
Nic mnie nigdy nie zaskoczy. Będę najlepszy w szkole. Wiem to już dziś.
Uznają to za dar? Moim zdaniem to oszustwo. Jestem z rodziną, owszem, tak
chciałem. Jestem jednak na nie właściwym miejscu.
Napisałem tę historię, ale jak wytłumaczę ci to drogi czytelniku kiedy stanę z
tobą oko w oko? Jak wytłumaczę to moim nowym rodzicom jeśli znajdą ten tekst?
Jak mam powiedzieć mojemu ojcu, że jestem jego zmarłym bratem?
Przede mną całe nowe życie. Jedno co mogę wam powiedzieć. Nic mnie już w
tym życiu nie zaskoczy.
Autor:
Danny HighWhite
Dawniej…
Jakob Highwhite