Zawczasu przygotowany grób

Transkrypt

Zawczasu przygotowany grób
Zawczasu przygotowany grób
Krystyna nigdy nie zapominała o tej dacie: dziesiąty sierpnia, rocznica zgonu ojca. Tego
dnia, jak co roku, udała się na cmentarz. Towarzyszyłem jej.
Z alejki cmentarnej skręcamy między mogiły, by po paru krokach stanąć przy grobie mojego
niedoszłego teścia: zmarł przed zamążpójściem córki.
Coś odciąga nasz wzrok od tablicy nagrobnej: dwaj mężczyźni w pobliżu. Jeden, starszy
jegomość z chustką przytkniętą do zakrwawionej twarzy, drugi, podtrzymujący rannego w
drodze do najbliższej ławki. Przechodząc obok samarytanin zaspokaja naszą ciekawość i
wyjaśnia: tamten wpadł do pustego grobu. Płyta nagrobna, którą czyścił, zarwała się pod
ciężarem czyściciela i ów wylądował w jamie.
Po zapaleniu lampki ruszamy na przechadzkę po cmentarzu, a ona opowiada mi o swym
ojcu. Był dowcipny, miewał kapitalne określenia. Odpadki gromadzące się w wiaderku określał
słowem „towarek”, a zgniła woda po zwiędłych kwiatach to była, mówiąc jego językiem, „woda
kwiatowa”. Słyszało się w domu dobroduszne strofowania: „No, może by ktoś wyniósł ten
towarek? A ta woda kwiatowa? Kiedy wreszcie będzie wylana?”
Słuchając anegdotek myślę o niefortunnym czyścicielu, co wpadł do grobu. Spowodowało to
otarcie skóry, mogło jednak zakończyć się gorzej. Tkwi coś szczególnego w tej przygodzie, ale
nie mogę sobie uprzytomnić, co. W każdym razie nie była to zwykła, banalna kontuzja, jak
wówczas, gdy ktoś spadnie z roweru, ze schodków lub drabinki.
Krystyna dalej wspomina zmarłego, zaś moja sympatia dla tego człowieka rośnie wraz z
wiedzą o nim. Dowcipny a zarazem wrażliwy, nie pozbawiony idiosynkrazji. Nigdy by mnie nie
było stać na taki polot, aby o zgniłej wodzie w wazonie powiedzieć „woda kwiatowa”. Pod tym
względem byliśmy różni, on i ja, teść i zięć. Ale idiosynkrazje to coś, co nas zbliżało. Jego
reakcje były podobne do moich. Odczuwał bezinteresowną, irracjonalną niechęć do pewnych
ludzi. Wpadam w zachwyt dowiadując się, że pewnego razu, na widok zbliżającej się ulicą
obmierzłej mu maski, mój teść skręcił do najbliższej bramy. „Psiakrew, ta zołza Kielakowa, nie,
nie mogę!” – i nura w bramę. Przejść obok tamtej, ścierpieć jej bliskość, zdobyć się na „dzień
dobry” przekraczało jego siły, więc zostawiwszy córkę na chodniku czmychnął do bramy.
Zupełnie jak ja! Nie jestem wyjątkiem. Nie takie dziwadło ze mnie, jak mi się wydawało. To
pokrzepiające. Pod pewnymi względami moglibyśmy podać sobie ręce, ja i ów łebski facet,
ojciec dziewczyny, z którą teraz błądzę po alejach cmentarza.
Błądzenie, zatrzymywanie się przy niektórych grobach, a w przerwach między przystankami
snucie opowieści o drogim nieobecnym.
Pewien epizod miał miejsce na jakieś pięć lat przed naszym narzeczeństwem. Krystyna,
świeżo upieczona właścicielka własnego mieszkania, odwiedza stare rodowe gniazdo, gdzie
zastaje ojca i brata. Nowe lokum jeszcze nie urządzone i jest rzeczą naturalną, że umocowanie
ściennych szafek i temu podobne prace to zadanie dla mężczyzn. Krystyna spodziewa się, że
zaraz wyjdą we trójkę i podążą do nowego domu, tak jak to było umówione. I daje sygnał do
wymarszu: „No to chodźmy.” Ale panowie jakby nie usłyszeli. „Chodźmy – powtarza po
pewnym czasie. – Idziecie czy nie?” Nie uchodzi jej uwadze, że ojciec i syn porozumieli się
wzrokiem. Niby sposobią się do wyjścia, ale jest to wyraźna opieszałość. Wybierają się jak sójka
za morze. Krystyna zniecierpliwiona: „Ja idę – oznajmia – a wy jak sobie chcecie.” Wróciła do
siebie, a po godzinie zjawiają się oni. Obaj, senior i junior, pod dobrą datą. Taki był wynik
bezsłownego, wyłącznie wzrokowego porozumienia. Obalić flaszkę.
Robota szła im niesporo. Towarzyszyła jej seria mniejszych i większych uszkodzeń, aż
doszło do prawdziwej katastrofy: szyba wprawiona w kuchenne drzwi rozleciała się w drobne
kawałki. Rozgniewana gospodyni otworzyła na oścież drzwi wejściowe wołając: „Wynocha!”
Wyszli bez słowa, aby wrócić następnego dnia, tym razem w trzeźwym stanie, bez zarzutu.
Wszystkie wczorajsze szkody zostały naprawione, a cała robota posunęła się zdecydowanie
naprzód.
Stłuczenie szyby, co mi to przypomina? Ach tak, katastrofę dzisiejszą. Pęknięcie płyty
grobowej i następstwa owego wypadku. Było w tym coś osobliwego, „jedynego w swoim
rodzaju”, ale co? Gramolący się z pieczary wskrzeszony Łazarz? Nie, niezupełnie to.
Dopiero po przekraczaniu bramy cmentarza uświadamiam sobie istotę tej osobliwości. Otóż
przypuśćmy, że owo spadnięcie w czeluść zakończyło się śmiertelnym uderzeniem głowy o
kamień. Byłby to upadek różniący się od wszystkich innych tragicznych upadków, a różnica
polegałaby na błyskawiczności pogrzebu. Najszybszy pogrzeb świata: natychmiast po śmierci
spoczęcie w grobie.