Hej me Bałtyckie Morze wdzięczny ci jestem bardzo

Transkrypt

Hej me Bałtyckie Morze wdzięczny ci jestem bardzo
Hej me Bałtyckie Morze wdzięczny ci
jestem bardzo… Rejs po Zat. Gdańskiej
To był chyba mój najlepszy morski rejs stażowy jaki udało mi
się dotychczas odbyć. Nic wielkiego się nie zapowiadało, raptem trzy doby
żeglugi po Zatoce Gdańskiej, odwiedzenie kilku portów, parę zwrotów, rybka na
Helu i tyle. Ale zacznijmy od początku… Jastarnia powitała nas chłodem – nie
zimnem – i lekkim deszczykiem. 25 września o 22.00 rozpoczynamy szybkie
sztauowanie na łódce. Jacht znamy już dobrze z wcześniejszych wypraw, to
Delphia 40 „Euphoria”, stąd wszelkie operacje wykonujemy sprawnie, by nie
powiedzieć automatycznie. Cel na dzisiejszą nocną żeglugę to opłynięcie
Zatoki Gdańskiej, a ściślej „slalom” wokół boi bezpiecznej wody. To tak z
grubsza. Wykreślone linie na mapie i chart ploterze wskazywały, że żegluga
będzie banalnie prosta (sic!), ale nawigowanie jak łatwo się domyślić
obfituje w zwroty… akcji. Pierwsza tzw. „milanowska” wachta w składzie:
Czarny, Mario, Robson wychodzi z Jastarni o godzinie 00.00 i rozpoczyna, jak
się później okaże, dwunastogodzinną manewrówkę. Na zatoce wieje leciutko.
Dopływamy do wysokości Helu gdzie warunki się lekko zmieniają. Wiatr osiąga
17 węzłów (4-5 Beauforta). Idziemy pełnym bejdewindem rozwijając do 6 knotów.
Na ciemnym horyzoncie szukamy boi bezpiecznej wody Hel o charakterystyce
światła Mo(A) 10s. Jest, wyłania się na godzinie 2. Teraz musimy jeszcze
podciągnąć na północ aby odpaść ok. 90° i prostopadle przeciąć farwater (tor
wodny) wielkich statków morskich. Po dwóch godzinach zmiana wachty na tzw.
„grodziską” w składzie: Dymsza, Grabek, Maniek, Robson 2 vel R2D2. Na razie
nikt nie jest zmęczony, no może oprócz tych co „karmią rybki”.
Noc na Zatoce Gdańskiej to doskonała możliwość „przećwiczenia światełek”,
czyli żegluga w oparciu o światła nawigacyjne umieszczone na lądzie, bojach,
czy innych statkach. A świateł tych jest mnóstwo. Płynie statek, ale jakiego
typu? Jaki konkretnie ma kurs względem nas? Czy na pewno w niego nie
walniemy? Na tle Trójmiejskiego brzegu staramy się dojrzeć kolejną boję
bezpiecznej wody. Tu trudno rozróżnić światła nawigacyjne od miejskich. Wiele
z nich rusza się, miga i błyska. Które to boja jakiej szukamy? Jest!
Znaleźliśmy! To boja o charakterystyce LFI10s na rozwidleniu farwateru Gdańsk
– Gdynia. Mijamy ją o 4 rano.
Wachty się zmieniają. Pijemy ciepłą herbatkę i suszymy sztormiaki, bo troszkę
popadało. Do kolejnej „safe water” żeglujemy z wiaterkiem 2 godziny. Jesteśmy
już na wysokości Gdańska, właśnie mija 6 rano. Po minięciu boi zaczyna się
„piłowanie” pod wiatr, aby dopłynąć do następnego naszego punktu etapowego,
umieszczonego w okolicach Gdyni. Pojawia się piękne słońce, rozświetlające
spokojną taflę morza. Niestety wiatr zmienił się na tyle dla nas
niekorzystnie, że wracamy w okolice w których już byliśmy. Kolejny zwrot i
wchodzimy na kurs prowadzący do gdyńskiej boi. Mijamy ją lewą burtą w
odległości mniejszej niż 0,1 kabla. Fajnie popatrzeć z bliska na morskiego
stalowego kolosa dzięki któremu mamy taką fajną manewrówkę. O 9.00 robimy
śniadanko. Płyniemy bajdewindem prawego halsu, więc jajecznicę przyszło nam
smażyć w dość mocnym przechyle. Dzięki wprawce z kilku poprzednich rejsów
morskich 20 jaj bezpiecznie i precyzyjnie ląduje na patelni pełnej cebuli i
kiełbasy. Do tego podano sałatkę z pomidorka i herbatkę. Jedzą ci co chcą i
mogą. Smaczne to było.
Żegluga trwa w najlepsze. Celujemy w Hel, gdzie około południa mamy zabrać
kolegę Kwiatka. Wejście do portu jest stosunkowo proste, trzeba tylko
pilnować południowej „kardynałki” i licznych tyczek z sieciami rybackimi
rozstawionymi po prawdzie wszędzie. Meldunek do bosmanatu na kanale 10 VHF o
wejściu i spokojne cumowanie w części basenu przeznaczonej dla jachtów kończą
naszą 12 godzinną żeglugę. Jesteśmy padnięci ale szczęśliwi – plan Prezesa, a
jednocześnie skippera – Tomka, zrealizowany w 100%. Można udać się na
obiadek.
Na odpoczynek od żeglugi mamy tylko 2 godziny, bo napięty plan pcha nas na
otwarte morze. Jest Kwiatek, zatem wychodzimy w kierunku Władysławowa. Nie
odbędzie się to najkrótszą drogą. Wojsko zamknęło czasowo dla żeglugi i
rybołówstwa dwa akweny: 11 i 12, dlatego musimy nadłożyć dobre 20 mil
morskich. Będziemy więc płynęli około 10 godzin. Mijamy kilka jednostek
wojskowych, słyszymy w oddali strzały. No cóż, sytuacja na wschodzie
spowodowała konieczność „przedmuchania” motorków naszej Marynarki Wojennej. Z
prognozy pogody wiemy, że zmienia się aura i znajdujemy się na skraju niżu,
co oznacza zwiększenie siły wiatru i prawdopodobne opady. Około 22.30
jesteśmy we Władysławowie, sprawne cumowanie przy Y-bomie i czas na
wypoczynek. Jedni odsypiają trudy nocnej żeglugi i 24h wachty, inni przy
oranżadce prowadzą nocne Polaków rozmowy i nie przeszkadza im w tym padająca
mżawka.
Według planu mieliśmy wyruszyć z Władka o 4.00 rano, jednak tajemnicza siła
wyciszyła budziki i z tego powodu cumy oddajemy około 6.40. Wychodząc z
główek portu Władysławowo już wiemy co się święci. Morze jest inne, wiatr
tężeje, ostrzeżenie przed sztormem nabiera realnych kształtów. Manewry
wojskowe trwają nadal co potwierdzają dwa nadlatujące na niskim pułapie MIGi
29. Po 1,5h żeglugi fala zmienia charakterystykę – staje się dłuższa i
większa. Z początku ma 2 do 3 metrów, by w szczycie osiągnąć dobre 4 metry.
Zaczyna się rozwiewać. Płyniemy baksztagiem, cały czas kontrolując kurs tak,
aby fala nam się nie wlała przez rufę, lub żeby nie postawiła nas bokiem.
Pędziliśmy z wiatrem osiągającym ponad 28 węzłów (7° Beauforta). Kiedy
zrobiliśmy zwrot na Hel zrefowaliśmy się do „chusteczek”. Grot i genua nie
przypominały już majestatycznych żagli, ale mimo to ciągnęły tak, że aż
przyjemnie było trzymać koło sterowe. Żegluga w ostrym bejdewindzie i
przechyle okazała się być na zrefowanych żaglach bardzo relaksująca i
bezpieczna.
Podejście po raz drugi do portu Hel nie wydawało się trudne. Wszystko szło
poprawnie. Nagle sternik krzyknął „fok się rwie!” Z początku rozdarcie nie
było widoczne, może mała szparka. Od razu przystąpiliśmy do rolowania, ale
wiatr robił swoje i stawiał twardy opór. W efekcie małe jedno rozdarcie
zmieniło się w kilka większych, aby w efekcie fok przeciął się na całej
długości od rogu szotowego do rogu fałowego. Po zacumowaniu od razu
przystąpiliśmy do oględzin. Jak się okazało żagiel był już kilka razy w
okolicach rogu szotowego cerowany. Naszywane łaty pomimo napraw osłabiały
jego strukturę, co w efekcie przy tym wietrze zaskutkowało awarią. W Helu
pożegnaliśmy się z Mańkiem i Robsonem 2, którzy musieli wcześniej zakończyć
rejs. Na sztag zaciągnęliśmy foka sztormowego i wypłynęliśmy do Sopotu, gdzie
planowaliśmy zostać na noc.
Droga do sopockiej mariny była spokojna. Snujemy plany na wieczór.
Najważniejsze dla wszystkich jest jednak wzięcie prysznica. Udajemy się więc
do komfortowych kabin prysznicowych tuż po zacumowaniu. Po godzinie 18-tej
postanawiamy zrobić kolację, szczególnie że prowiantu jest pod dostatkiem –
jakoś część załogi nie miała dotychczas apetytu na wodzie… Teraz wcinamy
ciepłą strawę popijając odpowiednią herbatką, a wszystko to przed planowanym
wyjściem na sopocki „Monciak”. Jednak mimo wcześniejszych dalekosiężnych
planów wycieczka ogranicza się do małego spacerku i wypiciu lagera w jednej z
licznych knajpek. Robi się coraz później, więc nasz „peleton się rwie” – w
małych grupach rozpoczynamy powroty do bazy, gdzie część z nas kładzie się
spać. Krystalizuje się jednak grupa, która już na łodzi zasiada do „brydża”
rozpoczynając jednocześnie żeglarską gawędę rozkładającą na atomy każdy
żeglarski manewr…
Poranek zaczynamy od herbatki, a ściślej od tzw. „bawarki”. Śniadanko smakuje
wyśmienicie,
szczególnie że jemy je na pokładzie. Pomimo iż to koniec
września jest przyjemnie ciepło i miło. Z portu wychodzimy około 10.00.
Ciągniemy na silniku w stronę Gdyni – na razie nie ma co stawiać żagli –
wieje centralnie w mordę, a i siła tego zefirka niewielka. Podziwiamy brzeg
pomiędzy Sopotem a Gdynią w której musimy zatankować paliwo. Po uzupełnieniu
diesla wychodzimy z portu i kierujemy się już bezpośrednio do Jastarni.
Płyniemy na żaglach w pięknym słońcu i temperaturze bliskiej 20 stopniom.
Przed nami ostatnie chwile rejsu, który był mocno urozmaicony i żeglarsko
wymagający. W trakcie drogi do Jastarni pakujemy się, aby sprawnie przekazać
jacht armatorowi. Portowa krzątanina nie trwa długo. Ściągamy podartą genuę –
idzie niezwłocznie do szycia, zamykamy suw klapę i oddajemy klucze. To już
koniec tegorocznych morskich przygód członków Mariway Sailing Club. Sezon był
udany.
Rejs: Bałtyk – z Gdańska do Ustki oraz
Zatoka Pucka i Gdańska
Ten tygodniowy rejs był pierwszym dla wielu z nas
doświadczeniem bałtyckim. Początkowo mieliśmy w planach tylko pożeglować po
Zatoce Gdańskiej i Puckiej, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się wyruszyć
również na pełne morze. Fajna przygoda.
Ku naszemu dużemu zdziwieniu na polskim wybrzeżu – w odróżnieniu od
śródlądzia – jest bardzo mało łódek pełnomorskich wystawionych do
wyczarterowania. Są to z reguły tzw. „dzielne jednostki”, czyli stare
konstrukcje pamiętające ubiegłe stulecie. Są oczywiście też łódki duże i
drogie, nierzadko pływające pod obcymi banderami, gdzie cennik jest w euro.
Najszersza oferta łódek puszczanych w czarter dla jest w Górkach Zachodnich
(obok Gdańska), lub na Zalewie Szczecińskim. Ostatecznie wyczarterowaliśmy
Janmora 31+. Jest to jednostka która po przedłużeniu rufy przez armatora ma
trochę ponad 10 metrów długości. Ponieważ w rejsie miały uczestniczyć 3
osoby, więc wielkość z nawiązką odpowiednia. W sumie 6 koi do dyspozycji.
Jak się okazało w czasie rejsu, 3 osoby na przelot do Ustki i z powrotem to
trochę za mało (w sumie płynęliśmy 48 godzin + 5 godzin przerwy na rybkę w
Ustce). Dlaczego? Ponieważ przyjęliśmy system wacht dwuosobowych, to
wychodziło że każdy z nas musi siedzieć po 6 godzin non-stop. W tym czasie
jedna osoba spała (ale tylko 3 godziny). Tak więc, gdy po 48 godzinach
wróciliśmy na Zatokę Gdańską byliśmy bardzo zmęczeni. Oczywiście też bardzo
zadowoleni i dumni z siebie.
Dzień pierwszy 23.07.2011 (sobota)
Zaokrętowaliśmy się wczesnym popołudniem i postanowiliśmy od razu wypłynąć.
Zdecydowaliśmy, że przed planowanym skokiem do Ustki należy nam się
„prywatka” w Gdańsku. Tam też postanowiliśmy płynąć. Wypłynęliśmy na zatokę,
minęliśmy Port Północny, trochę pokręciliśmy się, bo fajnie wiało (do 6
Beauforta) i wpłynęliśmy w Motławę, aby dotrzeć do gdańskiej mariny. Byliśmy
pod dużym wrażeniem portowych klimatów. Dźwigi, wielkie statki i klimaty
post-industrialne bardzo nam się podobały. Okazało się że jacht z dużym
opóźnieniem reaguje na ster, co było wyjątkowo trudne do opanowania przy
płynięciu na silniku. Zrobiliśmy błąd że od razu tego nie zgłosiliśmy
armatorowi. No cóż, byliśmy za bardzo podekscytowani zaczynającym się rejsem.
W rezultacie męczyliśmy się bardzo, gdyż trudno było łódkę ustawić na kursie.
Miała ona dużą bezwładność (jak się okazało brakowało płynu w urządzeniu
sterowym). Późnym wieczorem dobiliśmy do mariny. Jest tam bardzo mało
stanowisk postojowych dla łódek nie będących rezydentami portu. Nam się udało
stanąć w ostatnim wolnym miejscu. Oczywiście ruszyliśmy od razu „w miasto”.
Przyjechało do nas kilkanaście „radiowozów milicyjnych”, z obstawą
pięćdziesiątek wiśniówki. Tak więc w dobrych nastrojach udaliśmy się na
zasłużony wypoczynek. Ze zdziwieniem przy okazji stwierdziliśmy że życie na
ulicach starówki zamiera krótko po 22.00.
Dzień drugi, 24.07.2011 (niedziela)
Wyruszyliśmy w stronę Ustki. Na zatoce wiało około 4-5, za Półwyspem Helskim
zaczęły się większe fale z baksztagu i kłopoty z chorobą morską, co żeby nie
wyjść na „leszczy”, tłumaczyliśmy sobie zbyt dużą ilością zjedzonych wiśni
skonsumowanych poprzedniego wieczoru. Około 19.00 wiatr zaczął przygasać. Z
nastaniem nocy zrobiła się flauta. Musieliśmy więc uruchomić silnik. Szkoda,
że wcześniej nie naprawiliśmy steru… Łódka pływała zygzakiem. Nocny przelot
nie zapowiadał się więc sielankowo.
Dzień trzeci, 25.07.2011 (poniedziałek)
Noc bardzo nam się dłużyła. Obserwowanie latarni morskich umilało czas tylko
przez chwilę. Zaczęliśmy odczuwać negatywne skutki długich wacht i krótkiego
snu. Dawaliśmy jednak radę. Rano zaczynamy dopływać do Ustki. Wejścia do
pełnomorskich polskich portów bałtyckich mają tendencje do wypłycania się
przez nanoszony przez wodę piasek. Dlatego warto wcześniej przez radio UKF
porozmawiać z kapitanatem portu do którego zamierzamy wpłynąć, aby ostrzeżono
nas o ewentualnych trudnościach. Tak zrobiliśmy też my. Po wpłynięciu do
portu i zacumowaniu wzięliśmy prysznic i ruszyliśmy w miasto. Trochę się
leniwie pokręciliśmy, potem poszliśmy na obiad. Po obiedzie rzuciliśmy się na
deser i oranżadkę. Około 15.00 wróciliśmy na pokład, odcumowaliśmy i
ruszyliśmy z powrotem na Zatokę Gdańską. Wiało słabo, ale jakoś się płynęło.
Wieczorem przestało wiać i włączyliśmy motor. Postanowiliśmy też naprawić
ster. Okazało się, że prowizorycznie było to możliwe. Tak naprawdę
zrezygnowaliśmy z koła sterowego i zamocowaliśmy rumpel (ściślej – fragment
samosteru). Zajęło nam to trochę czasu, ale się udało. Teraz płynięcie było
wygodne! Zero stresu i zygzaków. Nocą zepsuła się pogoda i trochę zaczęło
podać.
Dzień czwarty, 26.07.2011 (wtorek)
Czarna noc a my płyniemy. Jesteśmy też coraz bardziej zmęczeni krótkim snem.
Nad ranem zaczęło wiać, więc postawiliśmy „szmaty”. Przed południem wiało już
fajnie – było miło. Około 15.00 dotarliśmy do Sopotu, gdzie postanowiliśmy
odpocząć po trudach wypadu do Ustki. Byliśmy jednym z pierwszych jachtów,
który zawinął do niedawno otwartej sopockiej mariny, mieszczącej się na końcu
molo. Bardzo fajna inwestycja, szkoda tylko, że żeglarzom udostępniono dwa
stanowiska z prysznicami i sanitariatami… pewnie jak przypłynie więcej gości,
to trzeba się będzie zapisywać w kolejce. Zadzwoniliśmy do właściciela, aby
naprawił nam ster. Pan dolał oleju do instalacji i wszystko potem było już
OK. Wieczorem ruszyliśmy na podbój Sopotu. Wojaże nie trwały jednak długo,
gdyż byliśmy bardzo zmęczeni. Około 23.00 wróciliśmy spać.
Dzień piąty, 27.07.2011 (środa)
Rano jeden z załogantów musiał nas opuścić. Zostało nas więc dwóch. Po
śniadaniu ruszyliśmy w kierunku Pucka. Na początku wiało fajnie, potem zgasło
i zaczęło padać. Od Rewy idziemy już na silniku. Przejście pomiędzy Rewą a
Puckiem jest możliwe w ściśle określonym pasie. Jeżeli zboczy się z niego
trochę, to jacht balastowy może osiąść na mieliźnie. Wieczorem dobijamy do
Pucka. Idziemy na rekonesans. Później dojeżdża kolejny załogant. Do końca
rejsu będziemy więc znów we trzech.
Dzień szósty, 28.07.2011 (czwartek)
Nie wieje. Ruszamy w kierunku Helu. Cały czas na motorze. W Helu jemy obiad i
ruszamy dalej gdyż nie podoba nam się tam. Za dużo ludzi i obrzydliwych
straganów z badziewiem. Wyruszamy z Helu i płyniemy do Jastarni. Nie wieje.
Wieczorem dobijamy do Jastarni. Idziemy do baru. Nuda. Nagle genialna myśl!
Płyńmy do Gdańska, dziś w tawernie jest koncert szantowy! Wyruszamy z
Jastarni o 22.00. zapada noc, ale na szczęście też zaczęło wiać. Nocne
pływanie po Zatoce jest bardzo przyjemne, pomimo dużego ruchu statków i
rybaków.
Dzień siódmy, 29.07.2011 (piątek)
Płyniemy z Jastarni. Około 01.00 wpływamy na Motławę. W Gdańskiej marinie
stajemy około 02.00. Znowu mamy szczęście i udaje nam się znaleźć ostatnie
wolne miejsce. Koncert szantowy już się skończył, ale i tak nie żałujemy, że
przypłynęliśmy. Idziemy spać.
Rano po zrobieniu zakupów i po zjedzeniu śniadania ruszamy popływać. Cel na
dzisiaj jest prosty: pożeglować trochę po Zatoce a na noc zjechać do Gdyni.
Tak też robimy. W sumie dopłynęliśmy prawie do Jastarni. Wiało fajnie.
Wieczorem w Gdyni na smutno oblewamy „zieloną noc”. Wcześniej zatankowaliśmy
paliwo, aby już rano nie zabierało nam to czasu.
Dzień ósmy, 30.07.2011 (sobota)
O 06.00 wypływamy z Gdyni. Kierunek – Górki Zachodnie. Około 11.00 dopływamy
do portu. Pierwsze podejście było jednak nieudane, gdyż sternik trochę
„przycwaniakował” jadąc wstecz. W rezultacie płetwa sterowa zaklinowała się o
ograniczniki w dnie łódki. Próbowaliśmy sobie poradzić z usunięciem usterki
sami, jednak zajęło to trochę czasu i w rezultacie zdryfowało nas Wisłą
Śmiałą znów na pełne morze. Poprosiliśmy o pomoc obsługę portu, która
ściągnęła nas motorówką. Podczas holowania ster się odblokował, mogliśmy więc
łatwo dobić do portu.
Podsumowanie
Był to nasz pierwszy bałtycki rejs. Wszystkim się bardzo podobało. Byliśmy co
prawda trochę zmęczeni trudami długiego przelotu do Ustki i z powrotem, ale
tak naprawdę nie miało to znaczenia. Polskie wybrzeże z perspektywy jachtu
jest trochę nudnawe – plaża, gdzieniegdzie jakaś wydma. Na pełnym morzu
brakuje też portów jachtowych, w rezultacie jachting się tu nie rozwija.
Porty jeżeli są, to są bardzo od siebie oddalone, co nie sprzyja przyjemnej i
bezpiecznej żegludze.
Bardzo przyjemne jest żeglowanie po Zatoce Gdańskiej (zwłaszcza w nocy) i
Puckiej. Polecamy ten akwen wszystkim tym, którzy tak jak my, dopiero
zaczynają swoją przygodę z Morzem Bałtyckim.

Podobne dokumenty