tutaj

Transkrypt

tutaj
O POWOŁANIU
br. Joachim Badeni OP
Jak to się stało, że z człowieka nieprzywiązanego do żadnych wartości, zmienił się Brat w człowieka,
który postanawia wstąpić do Zakonu?
Wybrałem się do nocnego lokalu. Idę spokojnie ulicą i widzę alabastrową rzeźbę Matki Boskiej z Lourdes, Ufundowaną w wieku
XIX przez jedną z moich ciotek. Przechodzę obok rzeźby obojętnie, widziałem ją przecież setki razy, lecz nagle czuję, jak ktoś
delikatnie, z macierzyńską czułością kładzie mi rękę na plechach. Jeszcze dziś czuję wyraźnie ten dotyk, choć od tej chwili minęło
z góra sześćdziesiąt lat. Tak mogła dotknąć człowieka jedynie ta, która zachowała dziewictwo, a więc Maryja. Dotknęła mnie z
niebywałą czułością, jakby delikatnie gdzieś kierując. Ale gdzie? Tego nie wiedziałem, zrozumiałem jednak, że Maryja pragnie
bym
szedł.
Idę więc ulicą Jabłonowskich, skręcam i staję przed kościołem Dominikanów. Chcę wejść do środka, ale świątynia jest pozamykana,
na cztery spusty. Zrezygnowałem z knajpy, wróciłem do domu, położyłem się i zasnąłem jak gdyby nigdy nic. Wprawdzie zdarzyło
się coś niebywałego, lecz nie poczułem specjalnego wstrząsu, ani niepokoju. Nazajutrz powróciłem do dominikanów, Tym razem
zastałem otwarty kościół, więc wszedłem, by się pomodlić. Widząc księży w białych koszulach, zachodzę w głowę, cóż by to miało
znaczyć. Ale nie były to koszule tylko białe habity, o czym nie wiedziałem, bo wcześniej nigdy nie miałem kontaktu z dominikanami. Zakonnicy siedzą więc w białych koszulach i odmawiają modlitwę różańcową. Czułem potrzebę, nawet konieczność spowiedzi, bo zdaje się, że Matka posłała mnie do swojego Syna po to, bym się wyspowiadał. Wspominając po latach ten dzień, ulicę
Jabłonowskich, alabastrową figurkę, a przede wszystkim Jej dotyk, jestem przekonany, że Maryja po macierzyńsku zatroszczyła się
o grzesznika, jakim wówczas byłem.
Działy się ze mną we Lwowie rzeczy dziwne. Dzień w dzień chodziłem do kościoła, przyjmowałem Komunię świętą i z upodobaniem przyglądałem się habitom dominikańskim. Pewnego razu wybrałem się do lwowskiego wydawnictwa dominikańskiego, bo
kupowałem wówczas masę książek poświęconych mistyce, np. dwudziestotomową Biblioteczkę Życia Wewnętrznego. W wydawnictwie siedzi zakonnik. „Proszę ojca, czy mógłbym wstąpić do trzeciego Zakonu dominikańskiego – pytam – i czy będę mógł nosić
habit?” Pytanie o habit dużo mnie intrygowało, ponieważ do trzeciego Zakonu należą świeccy. „Nie, habit nie – odpowiada dominikanin – ale będzie mógł pan założyć go do trumny”. Mhm, to niezbyt ciekawe” - mruczę pod nosem. „Skoro to pana nie ciekawi,
może chciałby pan do pierwszego Zakonu?” - mój rozmówca kuje żelazo, póki gorące. A to inna sprawa, kombinuje w duchu, wolno
mi będzie paradować w habiciku, zanim się położę do trumienki.
Kiedy tak w myślach przymierzam habit, wiedzę, że w kącie pokoju stoi Chrystus. Nie był to Jezusek ze świętych oleodruków ani
też Jezus, którego ujrzała św. Faustyna, notabene mi się nie podoba obraz „Jezu ufam Tobie”. W kącie stoi więc Chrystus. Ale jaki
to Chrystus? Beduin ze wspaniałym, smagłym obliczem, bujną brodą, prawdziwy król Izraela, potomek Dawida i Salomona, w
szacie światła! Poczułem, że Jezus zaprasza mnie do siebie i że ma On w sobie nadludzką siłę przyciągania, jest straszliwie silną
atrakcją. Zwykły człowiek bywa fascynujący, a co dopiero Jezus! Lecz różnica między zauroczeniem Bogiem a człowiekiem polega
na tym, że ludzka fascynacja często nas zniewala, boska – nigdy, wręcz przeciwnie: przywraca nam wolność.
Myślę dziś, że tamto widzenie było czystą teologią. Dominikanie mają to do siebie, że są niebywale nieufni wobec widzeń, zarówno
co do ich strony wyobrażeniowej, jak i fizycznej – wizjom mogą bowiem towarzyszyć złudzenia obecności sacrum. Natomiast
widzenia umysłowe, które są niezmiernie wyraźne, choć odbierane jedynie umysłem, mają według św. Jana od krzyża najwyższy
stopień pewności. Widzenia umysłowe należą do stylu duchowości dominikańskiej, inne natomiast budzą w nas podejrzliwość.
Widząc Chrystusa, poczułem, jak ogarnia mnie szalona wola wstąpienia do Zakonu. A tymczasem brat z wydawnictwa gada i gada,
nie podejrzewając, co się ze mną dzieje, zresztą zachowałem to dla siebie, nie sądząc, aby było w tym coś nadzwyczajnego. Oprzytomniałem co nieco i gładko przeszedłem do konkretu. „Radzi brat wstąpienie do Zakonu – powiedziałem – ale co z moim majątkiem, a właściwie dwoma, bo jeden już odziedziczyłem po ojcu, drugi czeka na mnie w przyszłości po stryju, co więc z nimi począć?
Nie dam rady wyrzec się schedy rodzinnej, no, chyba żeby wszystko przepadło, wtedy wstąpił bym bez wahania”. Pożegnałem się
z dominikaninem i odszedłem smutny niczym bogaty ewangeliczny młodzieniec, dla którego dostanie się do nieba miało być trudniejsze niż przejście przez ucho igielne dla wielbłąda. Rzekłem sobie: trudno. Nie czułem się święty, który bez wahania rzuca
wszystko, by spełnić wolę Bożą. Majątek stał się moim prawdziwym problemem, ale z czasem problem się rozwiązał. Rok później
wybuchła wojna, wszystko straciłem i poczułem ulgę, że wyzbywam się ciężaru, który stał się mi kulą u duszy. Z lekkim sercem
przekroczyłem furtę, nie martwiąc się o dobra i spadki. Nie mam nic!
Co na to wszystko rodzina?
Z deszczu pod rynnę! Rodzina nieco się dziwiła, nieco cieszyła z mojej przemiany. Nikomu z najbliższych – nawet stryjowi księdzu
infułatowi – nie opowiedziałem o dotknięciu Maryi ani nie zająknąłem się o planach wstąpienia do Zakonu. Czas jakiś modliłem
się różańcem podarowanym mi przez spowiednika, ale zaprzestałem tych praktyk, bo jako rzekomy neoplatonik nie potrzebuję
piętnaści razy zmieniać widzenia, skoro w tej chwili mentalnie widzę Matkę Boską.
Pewnego razu pojawił się w Busku dominikanin, by zakładać Bractwo Różańcowe. Byłem wniebowzięty. Udaliśmy się razem na
obiad do proboszcza, a ten zaproponował nam kieliszek wódeczki. Już wcześniej próbowałem z proboszczem porozmawiać o dominikanach, ale skrzywił się niemiłosiernie i powiada: „Ależ panie hrabio, przecież dominikanie nic nie robią, tylko polują!”. A
więc proboszcz proponuje nam wódeczkę. Pewien byłem, że świątobliwy zakonnik podziękuje grzecznie, a tymczasem nasz orędownik różańca kropnął kielicha jak gdyby nigdy nic. Poczułem się zgorszony. Nie tylko polują – jak ostrzegał zacny proboszcz –
ale wódkę piją!
Innym razem zajrzałem w Krakowie do dominikańskiego kościoła, który wówczas nie należał do najważniejszych świątyń w mieście – chodziło się do bazyliki mariackiej, do jezuitów i do kapucynów. Wszedłem do kaplicy Matki Boskiej Różańcowej i poczułem, że Matka Boska uśmiecha się do mnie, jakby chciała powiedzieć: „Spotkamy się tu nieraz”. Wrażenie to nie narodziło się w
mojej rozbudzonej wyobraźni, ta bowiem nadal pozostawała bierna. Ikona, jak to później zrozumiałem, działa czynnie, jest bowiem
obliczem, a oblicze to osoba, osoba zaś działa. I rzeczywiście – spotykamy się od lat, odkąd jako kleryk chodziłem do owej kaplicy
z procesjami.
Za to wszystko, co wówczas przeżyłem, ślubowałem, że ofiaruję Matce Boskiej Częstochowskiej swoje patka, ale trudno mi się
było z nim rozstać. Trochę gryzło mnie sumienie, ale usłyszałem, że dominikanie mają przywilej zamieniania ślubów. Spowiadając
się, wyznałem, co mnie trapi. „Głupcze – powiada spowiednik – po cóż Maryi zegarek, w niebie czas nie istnieje, lepiej kup dla
kościoła ornat”. Tak też uczyniłem, ale podczas wojny zegarek przypadkiem poszedł na dno Atlantyku. Cóż, niewiasta zawsze
znajdzie sposób, by odebrać to, co się jej niebacznie przyrzekło!
Znaki mojego powołania dominikańskiego zdawały się oczywiste, nie byłem jednak świętym, lecz zwykłym człowiekiem. Budziłem
się nieraz i ledwo otwarłszy oczy, czułem, że nie mam powołania. Żyłem więc bez jakiegokolwiek przymusu, ogarnięty absolutną
wolnością, dlatego w moim późniejszym życiu specjalnej roli nie odegrał teologiczny dylemat, jak pogodzić łaskę z wolną wolą.
Po wydarzeniach we Lwowie Bóg jawił mi się jako szalona atrakcja w niczym nie ograniczająca mojej wolności. Gdybym nie
skierował swoich kroków ku dominikanom, postąpił bym wbrew własnemu interesowi, okazał bym słabość. Kim byłbym dzisiaj?
Zgrzybiałym staruszkiem, wnuczka prosiła by, żebym wyprowadził pieska na spacerek, bo piszczy. A ja zagwizdał bym na Fafiaka,
ciesząc się, że jestem komuś potrzebny. Z czego utrzymywał bym się, skoro przepadł majątek, który przed wojną stał mi się kulą u
duszy? Zakon to zawsze Zakon. A jestem postacią ewangeliczną: orać nie umiem, żebrać się wstydzę, a tu mnie karmią, żywią –
czasami lepiej, czasami gorzej – nawet buty podarują, czegóż więcej od życia wymagać?
Czy solidarność żołnierska jest głębsza niż więzi pomiędzy braćmi zakonnymi?
Pośród dominikanów czuje się wyśmienicie, lubimy się, szanujemy, łączy nas koleżeństwo, ale nie panuje między nami bliskość,
jaka zaistnieć może jedynie pomiędzy towarzyszami broni, z którymi czołgasz się w błocie, śpisz obok nich na betonie, drżysz boisz
się, czujesz to samo niebezpieczeństwo.
Nie założyłem rodziny, choć żyję we wspólnocie, która lubi się nazywać rodziną dominikańską, ale na miły Bóg – cóż to za rodzina?!
Stu zakonników zgromadzi się pod jedną strzechą i chełpią się, że tworzą rodzinę. Rodzina to mama, tata i usmarkany synek, i to
jaka rodzina! - bywa że mistyczna, choć jej mistyka nie jest jawna. W Coëtquidan czułem się członkiem najprawdziwszej rodziny
i za kolegów wskoczył bym w ogień, bo obowiązywała zasada: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, jak powiadali trzej muszkieterowie. Każdy czuł się częścią wspólnoty: razem czyściliśmy broń, razem klęliśmy na oficerów, razem siadaliśmy na belce, pod
którą wykopano latrynę, Czołgając się wspólnie w błocie, modląc się, by wróg nie postrzelił cię w tę część ciała, którą niezgrabnie
wypinasz, czujesz się związany z kolegami na śmierć i życie. A tego w Zakonie nie uświadczysz.
Owszem dominikanie tworzą wyborną armię, lecz na niższym poziomie niż zwykła kompania strzelecka. Wspólnota zakonna połączona jest wysiłkiem pracy i modlitwy i dążenia do Pana Boga. Łączy nas też silna więź intelektualna, identyczny typ umysłowości. I nic więcej – reszta jest samotnością przed Bogiem. Każdy z nas staje się przed Nim samotnie. W armii nauczyłem się strzelać,
ale przede wszystkim poznałem smak ludzkiej solidarności. Ot, dziś otrzymałem list od Janka, kolegi z wojska. Nie widzieliśmy się
od sześćdziesięciu lat, bo Janek od zakończenia wojny żyje na emigracji w Australii. Co piszę? Pakuj manatki, Kaziu, przyjeżdżaj
do mnie. Niczym się nie martw. Kościół blisko! Jeszcze Jankowi nie odpisałem, ale może by tak, skoro kościółek blisko... To się
nazywa kolega z wojska! W Zakonie panuje koleżeństwo, zdarza się nawet przyjaźń, lecz każdy z nas jest – bo być musi – monadą,
albowiem przed Bogiem, jak powiedziałem, staje się w samotności.
A czy polskim dominikanom nigdy nie zdarza się oschłość albo pycha intelektualna?
Nigdy nie byłem jej świadkiem, choć to prawda, że intelektualizm dominikański czasem sprzyja oschłości i pysze, a z pewnością
poczuciu wyższości.
W Anglii popęd do prawdy wpajano już klerykom z nowicjatu. Mój profesor metafizyki, ojciec Austen Barker, wykładając Arystotelesa, trzymał w ręku zwykłą kredę do pisania na tablicy. Nagle spojrzał na kredę, zamilkł i podnosząc ją w górę, wykrzyknął w
natchnieniu: „Bracia, oto byt!” Wzruszenie bytem to cecha prawdziwie dominikańska.
Brat Innocenty Bocheński nieraz powtarzał, że samodzielność intelektualna jest typową cechą dominikańską! Miał rację! Często
chwalę się, że dominikaninem jestem od urodzenia, ale pewne cechy umysłowości dominikańskiej odkryłem w sobie dopiero dzięki
wojnie, która – jak już wspomniałem – mnie odkorowała. Wielkim plusem naszego zgromadzenia wydaję się to, że możemy zajmować się tym, na czym się znamy. Przez sześćdziesiąt lat nikt nigdy nie zmuszał mnie w Zakonie, bym poświęcał się rzeczom
mnie nie interesującym.
Studiując Summę, odkrywamy w sobie powołanie dominikańskie, przede wszystkim poznajemy siebie samych, swoje prymitywne
myślenie – nasze myślenie pogłębia się i rozwija dzięki Tomaszowi, Albertowi Wielkiemu czy Eckhartowi. Poznaj siebie samego!
W przekazywaniu tym widzę kolosalną siłę formacji dominikańskiej. Krąży komiczne powiedzonko, że Zakon niszczy osobowość.
Powtarzają je najczęściej ludzie obrzezani, że ich osobowość poniosła w Zakonie jakieś uszczerbki.
Czyli Bogu trzeba zaufać bezgranicznie?
Otóż to: bezgranicznie! Takie zaufanie jest nadzieją. Nie wolno nam powtarzać grzechu naszych prarodziców, którzy za podszeptem
szatańskim stracili nadzieję i ufność wobec Stwórcy, sądząc, że On nie pragnie dobra dla człowieka, bo największe dobro zastrzega
wyłącznie dla siebie. Czy Bóg jest egoistą, zazdrosnym o wiedzę o tym, czym jest dobro i zło? Podejrzewając o to Stwórcę, stworzylibyśmy karykaturę Boga.
Gdyby dzisiaj zwrócił się do mnie młody człowiek szukający swego miejsca w świecie, radziłbym mu studiować dziennikarstwo,
naturalnie jeśli czuje pasję poszukiwania prawdy. Widzę analogię między dziennikarzami a dominikanami: jedni drudzy mają powołanie do prawdy. Szukamy jej wszędzie, bo Bóg nie stworzył nieprawdy – wierząc w to, popadlibyśmy w herezję, a nawet w
bluźnierstwo. Wszystko co Bóg stworzył, jest prawdą, ale człowiek czasami ją zniekształca. Trzeba więc prawdę oczyścić.
Ojcze, warto było wstąpić do Zakonu?
To samo pytanie prawie sześćdziesiąt lat temu stawiała mi matka: „Synu, czy warto?”. Pewnie, że warto!
Znajoma powiedziała kiedyś, że nieźle się ustawiłem w Zakonie. A i owszem, ale raczej w tym sensie, że to Zakon ustawił mnie
moralnie, podobnie jak służba w wojsku. Zakon ma to do siebie, że formuje nie tylko w nowicjacie – duch zgromadzenia promieniuje
tak wyraźnie, iż zakonnik jest ciągle przez niego ustawiany i formowany.
Warto czy nie warto było wstąpić do Zakonu, stało się, jak się stało, i już się raczej nie odstanie. Nie założyłem rodziny, ale żyję
we wspólnocie. Jak powiadam, łączy nas praca, modlitwa, dążenie do Pana.
Jakiego człowieka formują dominikanie? Przede wszystkim to tym myślący. Franciszkanie zaś formują człowieka czującego, którego znakomitym przykładem jest św. Albert Chmielowski. Pamiętacie obraz Wyczółkowskiego pt. Znajda, o którym już wspomniałem – portret brata Alberta przytulającego dziecko? Oto esencja ducha franciszkańskiego: emocjonalne współczucie posunięte
do heroizmu, o czym świadczy ofiara św. Maksymiliana Kolbego. Natomiast esencją ducha dominikańskiego jest myśl, intelekt,
nieustanne dążenie do prawdy zarówno w życiu osobistym, jak i wspólnotowym, w studium i duszpasterstwie. Beż przesady można
powiedzieć, że dominikanin odczuwa głód prawdy, toteż szuka jej wszędzie, nawet w herezji.
Powołanie przypomina siłę grawitacji, która – przynajmniej w moim przypadku – nigdy wyraźnie nie osłabia i nie wyobrażam sobie,
by ustała całkowicie. Niemniej kiedy powołanie słabnie, trzeba je wzmocnić aktem wolnej woli, ponownie zaakceptować zaproszenie od Chrystusa. Jeśli powołanie nie osłabnie na długi czas, kapłan może w nie nawet zwątpić. Przez sześćdziesiąt lat spędzonych
w Zakonie zapewne nieraz przeżywałem chwile, kiedy malała „siła grawitacji”, ale nie pamiętam tego wyraziście, z czego wnioskuję, że pauzy te nie były długie. Jak każdy dominikanin jestem dość sceptyczny, przypuszczam więc, że każdej pauzie towarzyszył
kubeł zimnej wody: dobrze, nie mam powołania, wystąpię z klasztoru, ale za co się utrzymam? Kto mi zapewni wikt i opierunek?
Podejrzewam, że my, zakonnicy, co najmniej podświadomie czujemy, iż Zakon gwarantuje nam poczucie bezpieczeństwa bytowego. Jednak zawsze lepiej mówić tylko we własnym imieniu: moje powołanie jest świadome, lecz kto wie, czy nie działa we mnie
podświadome wygodnictwo? Choć z drugiej strony: mojej rodzinie w Szwecji całkiem nieźle powodzi się finansowo; gdybym
stracił powołanie, pojechałbym do Sztokholmu i żyłbym bardziej komfortowo niż w klasztorze.
Ale serio: nigdy nie żałował Ojciec swojego wybory?
Zastanawiam się często, jak wytłumaczyć komuś, kto tego nie przeżył, że fascynacja Bogiem bywa większa niż zauroczenie drugim
człowiekiem, a miłość ziemska gaśnie wobec miłości do Stwórcy. Człowiek jest wspaniałym dziełem Bożym, każdy z nas w Jego
zamyśle miał być urodziwy i piękny – ponieważ Bóg nie tworzy brzydoty – lecz skutkiem grzechu pierworodnego nie wszyscy
grzeszymy nadmiarem urody, co raduje właścicieli salonów piękności. Gdyby pierwszy człowiek nie zgrzeszył, dotąd upiększałby
nas Pan Bóg, nie zaś pani Stefa z salonu kosmetycznego. Powołanie do Zakonu rodzi się wtedy, gdy fascynacja Bogiem uświadamia
nam, że nawet najpiękniejszy i najmocniej kochany człowiek jest nieskończenie mniej interesujący aniżeli Stwórca.

Podobne dokumenty