pobierz pdf - Nowy Łowiczanin

Transkrypt

pobierz pdf - Nowy Łowiczanin
I
12.07.2012 r.
dziko rosnących krzewów i drzew. Wreszcie
stanęliśmy przed dwoma nagrobkami, które
postawiono na mogile Skworcowa i jego żony
Lidii. Celem Leontjewa było umieszczenie
krzyży w miejscu ich pochówku, świadectwa
chrześcijańskiej wiary oraz dowód pamięci
dla przodków.
Po krótkiej modlitwie za dusze zmarłych
opuszczaliśmy w zadumie cmentarz. Nie wiem,
o czym myślał pan Walerij, ale mnie przyszła do
głowy refleksja, jak niewiele wiemy o życiu religijnym prawosławnych mieszkańców Łowicza,
których szczątki kryją się tutaj. A już na pewno
niewielu łowiczan dziś zdaje sobie sprawę,
że w okresie zaborów w naszym mieście istniały aż trzy prawosławne świątynie.
Cerkwie w Łowiczu
Rok X, nr 2 (37) ISSN 1730-9581
Lipiec 2012
Sprzedaż łącznie z Nowym Łowiczaninem
i Wieściami z Głowna i Strykowa
Wyznawcami prawosławia byli w Łowiczu
przede wszystkim Rosjanie. Na stałe pojawili się w mieście po upadku powstania
listopadowego, zasilając kadry różnych urzędów, instytucji i szkół. Najliczniejszą grupę
Przełożony łowickiej cerkwi
Nie tak dawno Marek Wojtylak
apelował na łamach „NŁ”
o ratunek dla cmentarza
prawosławnego przy
ul. Listopadowej. Stan tej
najstarszej łowickiej nekropolii
jest wciąż opłakany –
porozrzucane i poniszczone
nagrobki, zrujnowana kaplica,
rozkradzione ogrodzenie.
Nadal otwarte pozostaje
pytanie, kto zadba o pomniki
i zabytki tego cmentarza?
Przed kilkoma tygodniami przyszło mi
ponownie odwiedzić cmentarz przy Listopadowej. Towarzyszył mi gość z Ukrainy – pan
Walerij Leontjew, prawnuk księdza Wieniamina
Skworcowa, którego szczątki tu spoczywają.
Z trudem przedzieraliśmy się przez gęstwę
wyznawców prawosławia stanowili jednak
żołnierze ze stacjonujących tu czasowo
oddziałów wojskowych. Obecność Rosjan
zrodziła potrzebę utworzenia cerkwi, w której
wierni mogliby sprawować obrzędy. W Łowiczu powstały jednocześnie dwie cerkwie:
cywilna – dla mieszkańców miasta i wojskowa
– dla żołnierzy.
Cerkiew pułkową utworzono w 1836 r.
w byłym klasztorze OO. Dominikanów przy
ulicy Podrzecznej. Jak wspomina Romuald
Oczykowski w Przechadzce po Łowiczu:
„W prezbiterium kościoła na parterze urządzili
[Rosjanie – przyp. PW] salę balową, w której
odbywały się zabawy taneczne, koncerty
i przedstawienia teatralne, a na piętrze
od r. 1836 mieli cerkiew pułkową”. Świątynia
mogła pomieścić 300 osób. Od 1863 r. przy
cerkwi tej istniała szkoła junkierska.
Historia cerkwi cywilnej jest bardziej skomplikowana. Mieściła się ona w opuszczonym
budynku klasztornym OO. Bernardynów
Cerkiew prawosławna w Łowiczu w gmachu pomisjonarskim (obecnie muzeum) na karcie „w górnej części byłego prezbiterium”.
pocztowej ok. 1915 r. Fot. w: E. Miziołek, Łowicka pocztówka 1899-1999, Łowicz 2000
dok. na str. II
Pani Maryjka
w Dąbrowie Zduńskiej
Publikujemy drugą część
artykułu Dobiesława
Jędrzejczyka omawiającego
kontakty Marii Dąbrowskiej
z Dąbrową Zduńską
w świetle pełnego wydania
jej „Dzienników”.
Maria Dąbrowska przebywała w Dąbrowie
Zduńskiej aż do połowy 1945 r. W tym czasie kilkakrotnie wyjeżdżała do Warszawy,
remontując i porządkując mieszkanie przy
ulicy Polnej. Wreszcie 2 lipca 1945 r. mogła
zabrać chorego Stanisława Stempowskiego
do swego prawdziwego „miejsca na ziemi”.
Nie straciła jednak kontaktu ze Zdunami.
Do miejscowego liceum ogólnokształcącego
uczęszczali bowiem Ela i Jurek Szumscy.
Ela kierowała nawet miejscową drużyną harcerską, tu też zdała tzw. małą maturę. Ela,
a właściwie Gabriela Maria, potem Lipkowa
(1929-1983), ukończyła później warszawską
ASP i pracowała w warszawskim Muzeum Narodowym. Z kolei Jurek (ur. 1932) po studiach
na Politechnice Warszawskie przez wiele lat
pracował na placówkach handlu zagranicznego, m.in. w Indiach. Jest też spadkobierca
dorobku literackiego Marii Dąbrowskiej. To
między innymi dzięki jego inicjatywie ukazał
się pełny tekst „Dzienników”, z honorarium za
które zrezygnował.
Nic też dziwnego, że autorka „Ludzi stamtąd” przyjechała 18 listopada 1945 r. do Zdun
na uroczyste otwarcie liceum ogólnokształcącego, pierwszej tego typu szkoły wzniesionej
po II wojnie na polskiej wsi. Maria Dąbrowska
miała też duży udział w jej budowie. To właśnie
dzięki jej znajomości z Bolesławem Drożniakiem, ówczesnym prezesem Narodowego
Banku Polskiego, a później ambasadorem
w USA udało się zamienić zebrane wśród
mieszkańców pieniądze (tzw. okupacyjne
„młynarki”) na nowe, wprowadzone po wojnie (tzw. „lubelskie”). A była to kwota nie
mała, gdyż wynosiła ponad 100 tys. złotych
! Teraz, dzięki obecnej, pełnej edycji dzienników, wiemy dokładnie o udziale tej wybitnej
pisarki w zduńskich uroczystościach. Dotychczas bowiem fakt ten był znany jedynie
z lakonicznej wzmianki we wspomnieniach
L. i K. Wyszomirskich „Dąbrowa Zduńska żyła
praca i pieśnią”, wydanych w 1965 r.
Po powrocie do Warszawy M. Dąbrowska
zapisała: ”W Dąbrowie tłumy. Przyjechał
Wycech i wojewoda łódzki Kocioł”. Nawet na
korytarzach tłok był tak wielki, że nie dostała
się do sali gimnastycznej, gdzie odbywały
się uroczystości. Dopiero w ich trakcie odnaleziono ją i wprowadzono na salę. Nie była
jednak zachwycona wystąpieniami przybyłych
dygnitarzy. „Przemówienia Wycecha i Kotła
stały na poziomie demagogicznych gminnych
przemówień wiecowych czy najwyżej powiatowych. Nie były to mowy mężów stanu. Ten
cały rząd mógłby najwyżej zarządzać gminą,
gdyby go jeszcze douczyć”.
dok. na str. III
Poświęcenie przez ks. kan. Bolesława
Stokłosę tablicy upamiętniającej pobyt
w szkole Marii Dąbrowskiej przy drzwiach
do budynku dawnej Ludowej Szkoły Żeńskiej 19 czerwca 2010 r. Fot. M. Wojtylak
II
12.07.2012 r.
Przełożony łowickiej cerkwi
dok. ze str. I
Świątynia funkcjonowała również od roku
1836 i znajdowała się na drugim piętrze
poklasztornego gmachu. Taki stan rzeczy
utrzymywał się do roku 1886, kiedy to cerkiew
przeniesiono do kaplicy św. Karola Boromeusza w gmachu pomisjonarskim.
Z zachowanych ksiąg metrykalnych wynika,
że do 1867 r. łowicka cerkiew nie była jeszcze
siedzibą parafii. Świątynia znajdowała się przy
wojennym szpitalu i taką też posiadała nazwę –
„Łowicka wojenno-szpitalna cerkiew”.
Od roku 1868 cerkiew przestała być przyszpitalną i stała się parafialną. Zarówno
cerkiew wojenno-szpitalna, jak i parafialna
nosiła imię tego samego patrona – św.
Jana Chrzciciela. W latach 1840-1847 była
to „Łowicka wojenno-szpitalna cerkiew
imienia Narodzenia św. Jana Chrzciciela”. W późniejszym okresie nazywano ją
cerkwią „Świętego Proroka Poprzednika
i Chrzciciela Jana”, a gdy została cerkwią parafialną, w księgach pojawiła się nazwa „Łowicka parafialna cerkiew Jana Chrzciciela”.
Ważnym wydarzeniem w dziejach parafii
była wizytacja w 1877 r. przełożonego diecezji chełmsko-warszawskiej – arcybiskupa
Leoncjusza. Prawosławny duchowny, jak pisał
R. Oczykowski „odprawił liturgię, w cerkwi parafialnej, wielce niedogodnie mieszczącej się
na 3 piętrze [według rosyjskiej nomenklatury,
drugim – według polskiej – przyp. PW] starożytnego gmachu, przeznaczonego na koszary
artyleryjskie”. To nie najlepsze położenie cerkwi było powodem szukania nowego miejsca
na sprawowanie religijnych obrzędów.
8 marca 1886 r. zajęto kaplicę św. Karola
Boromeusza na cerkiew, a uczęszczającym
do niej uczniom szkoły realnej „polecono
odtąd chodzić na nabożeństwa do kościoła
popijarskiego”.
Cerkiew parafialna przestała istnieć
w 1914 r. W dwa lata później z prawosławnych
krzyży, znajdujących się na dachu kaplicy,
zdjęto poprzeczne belki, a w 1917 r. rozebrano, dobudowaną w 1902 r. do gmachu od
strony ulicy Wjazdowej, dzwonnicę. Zdaniem
Oczykowskiego dzwonnica ta nie była udanym
pomysłem, gdyż „cały gmach zeszpeciła”.
Cerkiew obsługiwali księża – swiaščennicy.
Najważniejszym był proboszcz cerkwi – nastojatel. Pomagali mu diakoni i wikariusze.
Proboszczami łowickiej cerkwi parafialnej byli
kolejno: Aleksiej Abrjutin (1867-1871), Aleksander Bratoliubow (1871-1876), Aleksander
Gołubcew (1876-1877), Wieniamin Skworcow
(1877-1898), Andriej Sitkiewicz (1899-1907),
Siergiej Doroszewski (1907-1914). „Utrzymanie 1 popa i służby cerkiewnej – jak wyliczył
Romuald Oczykowski – kosztowało rocznie
2.015 rubli”.
Ksiądz Wieniamin Skworcow
Najdłużej urzędującym przełożonym łowickiej cerkwi był Wieniamin Iwanowicz
Skworcow. Pełnił on tę funkcję przez 21 lat.
Obszerne wspomnienie o Skworcowie zamieścił w prawosławnym periodyku „Chełmsko-Warszawskie Diecezjalne Wiadomości”
z 1899 r., jego następca, Andriej Sitkiewicz.
Przedstawił on krótki życiorys poprzednika,
ze szczególnym uwzględnieniem dokonań dla
cerkwi w Łowiczu.
Skworcow urodził się w niżegorodzkiej guberni w 1837 r. Edukację rozpoczął w miejscowym seminarium duchownym, które ukończył
w 1858 r. Zakończenie nauki wiązało się z odbyciem praktyki, którą sprawował jako diakon
w dwóch cerkwiach Niżnego Nowogrodu
do 1866 r. Następnie na własne życzenie rozpoczął pracę w Diecezji Chełmsko-Warszawskiej
jako diakon w cerkwi, która mieściła się na
Zamku Królewskim w Warszawie. Pozostawał
na tym stanowisku 10 lat. W tym czasie był
także nauczycielem religii w warszawskim
gimnazjum i wykładowcą geografii i arytmetyki
w szkole duchownej. Włączył się też aktywnie
w prace komisji zarządzającej darowiznami.
Swoją pracowitością Skworcow zwrócił uwagę
arcybiskupa Leoncjusza, który 6 lutego 1877
r. mianował go proboszczem cerkwi św. Jana
Chrzciciela w Łowiczu.
Nowe miejsce wymagało wielu zmian. Zdaniem autora artykułu, Skworcow przystąpił do
pracy z dużym zapałem, choć łowicka parafia
obejmowała w tym czasie siedem powiatów:
łowicki, kutnowski, gostyniński, włocławski,
nieszawski, sochaczewski i skierniewicki.
Poza obowiązkami proboszcza, był także nauczycielem w męskiej szkole realnej, żeńskim
ramach, i odnowionymi ikonami ze starego
ikonostasu”.
O ile zmiany zachodzące w dawnej kaplicy
św. Karola Boromeusza mogły cieszyć prawosławnych mieszkańców Łowicza, o tyle oburzały katolików. Swego niezadowolenia nie krył
R. Oczykowski: „Dozór cerkiewny, zostawszy
panem tak pięknej budowli, swobodnie w niej
gospodarował, przerabiając lub usuwając to,
co mu się nie podobało; więc zdjęto ze szczytu gmachu dwa wazony z blachy miedzianej
i w r. 1889 sprzedano je za 120 rs. Michałowi
ks. Radziwiłłowi […]. Tablicę erekcyjną z zewnątrz gmachu również usunięto […], znikły
i starożytne magoty tj. zakończenia rynien, wyobrażające smoki, nawet kompas zniweczono.
Przewodniczył mu dziekan 2 Warszawskiego
Okręgu, swiaščennik Jan Lewicki. Skworcow
został pochowany na cmentarzu prawosławnym w Łowiczu obok zmarłej 15 lat wcześniej
żony Lidii Fiałkiny. Wiemy o niej niewiele. Żyła
40 lat, zmarła 10 lipca 1884 r. na gruźlicę. Jej
pogrzeb, który odbył się 12 lipca, odprawiał
przełożony 32 Kremienczugskiego pułku piechoty ks. Teodor Nikolski w asyście diakona
Warszawskiego Katedralnego Soboru Świętej
Trójcy – Stefana Teodorowicza.
Wieniamin Skworcow nie należał do gorliwych rusyfikatorów. Jan Wegner w pracy „Walka
o szkołę polską” w Łowiczu przedstawia, wspominaną przez prof. Mieczysława Bronikowskiego, następującą historię z jego udziałem:
Pomniki nagrobkowe Wieniamina Skworcowa u jego żony Lidii na cmentarzu prawosławnym przy ulicy Listopadowej w Łowiczu,
Fot. P. Wysocki
progimnazjum i w szkole baterii artylerii. Uczył
tam religii, geografii i arytmetyki. W 1892 r.
otrzymał godność dziekana 2 Warszawskiego
Okręgu. Do obowiązków parafialnych doszły
więc kolejne zadania. Od stycznia 1895 r. objął
też posadę nauczyciela religii we włocławskiej
miejskiej szkole.
Najważniejszym przedsięwzięciem Skworcowa było jednak przeniesienie łowickiej cerkwi
przy wojskowym szpitalu do nowego budynku.
Stara cerkiew, jak zaznacza Sitkiewicz, znajdowała się w „opłakanym stanie”. Planowano
pobudować w Łowiczu nową prawosławną
świątynię, ale Skworcow zaproponował
„nowy, dużo praktyczniejszy plan”. W budynku
szkoły realnej znajdowała się kaplica, z której
korzystali uczniowie. W Łowiczu było jednak
wiele kościołów, a kaplica była użytkowana
tylko w czasie roku szkolnego. Zgodnie
z planem miano ją zająć na cerkiew, a uczniom zalecono korzystanie z innych łowickich kościołów.
W 1879 r. Skworcow poinformował o swoim
planie arcybiskupa Leoncjusza i otrzymał od
niego pozwolenie na urządzenie nowej cerkwi.
W 1886 r. z darowizn zebranych od mieszkańców „przygotowano nowy ikonostas, boczne
ściany świątyni ozdobiono czterema nowymi
ikonami dużych rozmiarów, w kosztownych
Wewnątrz kaplicy zatarto piękny obraz, malowany al fresco na ścianie nad wielkim ołtarzem,
a Wereszczagin, nauczyciel z Siennicy, w r. 1889
namalował na nim chrzest Pana Jezusa”.
Jak wynika z artykułu Sitkiewicza, ksiądz
Skworcow był niezwykle pracowitym człowiekiem. „Trudy, które brał na swoje ramiona
o. Wieniamin, pokrzepiały jego silny organizm” – pisał Sitkiewicz. Za swoją pracę był
kilkakrotnie nagradzany. W „Spisie Urzędników
i Nauczycieli Warszawskiego Okręgu Naukowego” z 1884 r., odnotowano, że posiadał
skufę (spiczaste nakrycie głowy, noszone przez
duchownych prawosławnych) i nabiedriennik
(rodzaj podłużnej chusty, zakładanej podczas
nabożeństwa na prawe biodro, uważanej
w prawosławiu za świętą szatę, symbolizującą
„miecz duchowy”, którym kapłan powinien
bronić wiary) – ważny element ubioru duchownych prawosławnych. Skufą odznaczono go
20 kwietnia 1880 r. Spis podaje również roczny
przychód Skworcowa, który wynosił wtedy
960 rb., w tym 320 rb. za prowadzenie lekcji.
Praca motywowała go do nowych wyzwań.
Jednak jesienią 1898 r. dostał udaru, który
powtórzył się wiosną 1899 r. 3 marca zmarł,
mając 62 lata. Obrzęd pogrzebowy, który odbył się 6 marca, sprawowało siedmiu księży.
„Na egzaminie z religii, po odpowiedzi
na wszystkie pytania […] Pokrowskij […]
ku zdziwieniu obecnych – zadał mi pytanie
dodatkowe po rosyjsku. Nie rozumiejąc go,
zwróciłem się do księdza z prośbą, by mi
przetłumaczył pytanie i po polsku na nie odpowiedziałem. Pokrowskij chciał zaraz zrobić
awanturę, wstrzymał go jednak dyrektor […].
I tutaj pop Skworcow wystąpił ostro w mej
obronie, twierdząc, że miałem zupełną słuszność, zwracając się przed odpowiedzią do
księdza… Skończyło się na postawieniu mi
z religii stopnia dostatecznego […]”.
Wieniamin Skworcow z żoną Lidią Aleksjejewną mieli dziewięcioro dzieci. Większość
z nich wraz z rozpoczęciem I wojny światowej
opuściła ziemie polskie, ewakuując się przed
nadchodzącą armią niemiecką na wschód.
Ich potomkowie żyją dziś w Polsce, Rosji
i na Ukrainie. Jednym z nich jest mieszkający
w Kijowie Walerij Leontjew, którego miałem
przyjemność poznać osobiście tego roku.
Żywić mogę jedynie nadzieję, iż jego wizyta
otworzy nowy rozdział w dziejach najstarszej
łowickiej nekropolii – rozdział przywracania
trudnej pamięci o czasach zaborów i o Rosjanach mieszkających wtedy w Łowiczu.
Piotr Wysocki
III
12.07.2012 r.
Nie tylko dla genealogów
Każdy poszukujący informacji
o swych przodkach najczęściej
sięga do ksiąg i akt stanu
cywilnego. Znając nazwę
parafii oraz datę urodzenia,
małżeństwa lub zgonu swych
bliskich, bez trudu odnajdzie
potwierdzenie tego faktu
w postaci wpisu w księdze
metrykalnej.
W Oddziale Archiwum Państwowego m.
st. Warszawy w Łowiczu są przechowywane
duplikaty ksiąg urodzeń, małżeństw i zgonów z niemal wszystkich łowickich parafii
od końca XIX w. do 1911 r. Dlaczego akurat
do tego roku? Odpowiedź jest prosta. Ponieważ archiwa państwowe przechowują u siebie
tego typu dokumentację, ale wytworzoną minimum 100 lat wstecz.
W księgach metrykalnych można odnaleźć
wpisy proboszczów parafii z aktami urodzeń –
z datą przyjścia na świat i chrztu danej osoby,
wymienione są tu imiona rodziców dziecka,
ich wiek oraz pochodzenie, a także nazwiska
świadków i chrzestnych. Podobnie jest z aktami
małżeństw, które uzewnętrzniają datę zawarcia ślubu, imiona i wiek nowożeńców, imiona
i pochodzenie ich rodziców oraz nazwiska
świadków. Nieco mniej informacji zawierają
akty zgonu, gdzie oprócz imienia i nazwiska,
daty śmierci i wieku danej osoby są wpisywane
jedynie nazwiska zgłaszających zgon. Pewnym
utrudnieniem dla korzystających może okazać
się język metryk, gdyż wszystkie akty stanu
cywilnego na naszym terenie sporządzano
od 1870 r. w języku rosyjskim.
Z akt tych może skorzystać praktycznie
każdy przychodzący do archiwum w pracowni
naukowej po wypełnieniu druku zgłoszenia,
w którym poza określeniem celu swoich badań
wskaże również nazwiska osób będących
w sferze jego poszukiwań. Akta stanu cywilnego
łowickich parafii nie są jeszcze zdigitalizowane,
choć istnieją plany, by je udostępnić także
w postaci elektronicznej za pośrednictwem
Internetu. W zasobie warszawskiego archiwum,
któremu podlega łowicki oddział, podjęto takie
prace i dziś istnieje możliwość skorzystania
z wyszukiwarek internetowych nazwisk do akt
metrykalnych niektórych parafii z terenu Warszawy, Pułtuska i Grodziska Mazowieckiego.
Od ubiegłego roku działa natomiast na stronie Archiwum Państwowego m. st. Warszawy
(pod adresem: http://www.warszawa.ap.gov.pl/
intro.html) wyszukiwarka mieszkańców miasta
Łowicza, która zawiera nazwiska i imiona osób
wpisanych do książek meldunkowych domów
z lat 1920-1950. Powstała ona w oparciu
o sporządzone indeksy osobowe do 1303 książek, będących częścią zespołu archiwalnego
Akt miasta Łowicza. Prace te podjęto w łowickim archiwum jeszcze w 2010 r., aby ułatwić
poszukiwania osób do celów badawczych, nie
tylko zresztą genealogicznych.
Jak działa wyszukiwarka i jakie informacje
są zawarte w księgach? Wystarczy wpisać
we wskazane pole wyszukiwarki nazwisko
osoby, którą chcemy odnaleźć, a po potwierdzeniu wyświetli się nam sygnatura (bądź kilka
czasem sygnatur) akt, gdzie ono występuje.
Książka meldunkowa domu przy Rynku Kościuszki 18 (obecnie Stary Rynek). Zbiory
Archiwum Państwowego w Łowiczu
Teraz wystarczy już tylko odwiedzić siedzibę
archiwum przy ul. 3 Maja 1 (budynek muzeum),
gdzie zostanie nam w pracowni naukowej
udostępniona książka o podanej uprzednio
sygnaturze. O informacje dotyczące żąda-
nych osób można też zwrócić się pisemnie
pocztą w formie podania lub drogą e-mailową.
Za pośrednictwem poczty elektronicznej możliwe jest też uzyskanie skanu wpisu o osobie
czy osobach figurujących w danej księdze.
Zawarte w książkach informacje stanowią
w pierwszym rzędzie źródło do ustalenia
danych metrykalnych, np. daty i miejsca urodzenia lub zgonu, imion rodziców. Pozwalają
również wskazać na związki rodzinne osób,
wykonywany zawód lub stanowisko, a dzięki
wpisom o zameldowaniu i wymeldowaniu zawierają też dane o migracji pojedynczych osób
lub całych rodzin. Należy jednakże pamiętać,
iż wpisów do książek meldunkowych domów
dokonywali sami lokatorzy, którzy nierzadko
słabo posługiwali się pismem. Stąd pisownia
niektórych nazwisk może okazać się błędna
lub zniekształcona.
Książki meldunkowe ukazują pełny przekrój
społeczny i zawodowy Łowicza w okresie trzydziestu lat. Spotkamy tu nazwiska artystów,
urzędników, nauczycieli, oficerów stacjonującego w mieście 10 pułku piechoty, kupców,
rzemieślników i in. Odnajdziemy też osoby
różnych wyznań, w tym nazwiska liczącej kilka
tysięcy ludności żydowskiej, którą w marcu
1941 r. deportowano do getta warszawskiego.
Oprócz stałych mieszkańców miasta figurują
również w księgach zameldowani w łowickich
hotelach (Krakowskim i Polonii), jak również
uchodźcy, a wśród nich mieszkańcy Warszawy, wypędzeni przez niemieckiego okupanta
ze swych domów w konsekwencji powstania
1944 r.
Aktualnie została udostępniona w Internecie
pierwsza część indeksów do ok. tysiąca ksiąg
meldunkowych Łowicza, która zawiera ponad
50 tys. nazwisk. Obejmuje ona księgi domów
od litery A (ul. Arkadyjska) do Ś. (ul. Świętego
Ducha). Kolejna część indeksów zostanie udostępniona użytkownikom jeszcze w tym roku.
Marek Wojtylak
Pani Maryjka w Dąbrowie Zduńskiej
dok. ze str. I
Czesław Wycech był w Tymczasowym Rządzie Jedności Narodowej, czyli „lubelskim”,
ministrem oświaty, a później prominentnym
działaczem Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego (ZSL). Z kolei Jan Dąb-Kocioł, również
funkcjonariusz ZSL-u pełnił funkcję wojewody
łódzkiego, a latach 1947-1953 ministra rolnictwa i reform rolnych, odpowiedzialnego
za kolektywizacje wsi polskiej.
W końcu na ogólne żądanie głos zabrała
sama Maria Dąbrowska. Jej wystąpienie jak
dotąd nigdzie nie było publikowane. Warto
więc je przytoczyć w całości, gdyż jest nie tylko
ważnym dokumentem z dziejów zduńskiego
liceum ogólnokształcącego, ale też wyrazem
jej poglądów i postaw. „Zdaje mi się – mówiła
– że powiedziane zostało wszystko, co mogło
być powiedziane w związku z tą uroczystością,
a nawet więcej niż program uroczystości wymagał. Ja więc powiem parę słów w imieniu
tych, co się tam cisną za tym trojgiem drzwi,
bo się nie mogli dostać do sali. I z którymi ja
się też na korytarzach dusiłam, zanim wprowadzono mnie między uprzywilejowanych. Dzień
Ziemi Łowickiej. Tylko pierwszy krok jest trudny.
Zbudowaliście gimnazjum – zbudujcie też salę
na 1000 osób! I już później zanotowała: „Był
bardzo dobry obiad i z wódką!”
Maria Dąbrowska już nigdy więcej nie
odwiedziła Dąbrowy Zduńskiej ani Zdun,
nie licząc krótkiego pobytu 10 lutego 1948 r.
w drodze na spotkanie autorskie w Kutnie. Po
wyjeździe L. i K. Wyszomirskich w 1950 r. do
Warszawy powstała zupełnie nowa szkoła,
nie mająca nic wspólnego z jej przedwojenną
ideą. O tym, co się tam działo informowała pisarkę szczegółowo Ela Szumska, mieszkająca
wówczas w szkolnym internacie. „Oto roczną
szkołę rolniczą zmieniono tam na gimnazjum
rolnicze (...) – mówiła podczas wizyty na Polnej
20 lutego 1948 r. – Wnet okazało się, że chłopi
łakną tylko liceum. Na miejsce dotychczasowej
trzydziestki napłynęło do internatu ponad sto
dziewcząt z rożnych, najdalszych nawet okolic kraju. Pod względem kultury i moralności
element najfatalniejszy. Rozpowszechniły się
wszy, złodziejstwo i świerzb, w takim stopniu,
że uczciwe dziewczęta nie mogą upilnować
ani swoich pieniędzy, ani swoich rzeczy (…)”.
Eli ukradziono też 500 złotych, które dostała
od pani Maryjki. Taka szkoła przeczyła jej
wizji szkoły głęboko wrośniętej w środowisko
wiejskie, któremu powinna służyć i z którym
powinna współpracować.
W dalszym jednak ciągu interesowała się
losami zduńskiego liceum, w którym pamięć
o pisarce, jej dziele i pobycie tu w latach okupacji była bardzo żywa. Z wielką też radością
przyjęto nadanie Marii Dąbrowskiej godności
doktora honoris causa Uniwersytetu Warszawskiego. Zdjęcia z tej uroczystości, która
odbyła się 21 września 1957 r., zamieścił znany
tygodnik „Świat”. Marysia Bończakówna, wówczas uczennica X klasy napisała do Marii Dąbrowskiej w imieniu szkoły list z gratulacjami.
Wkrótce też otrzymała utrzymaną w ciepłym
serdecznym tonie odpowiedź, napisaną ręką
pisarki. W 1956 r. M. Dąbrowska przyjechała
do Łowicza na spotkanie autorskie, na którym
podpisywała niedawno wydany tom opowiadań „Gwiazda zaranna”, bardzo w Zdunach
popularnych. W spotkaniu brała też udział
młodzież z liceum, co sprawiło niekłamaną
radość autorce „Nocy i dni”.
Nadal utrzymywała żywe kontakty z poznanymi w Dąbrowie Zduńskiej nauczycielami.
W jej warszawskim mieszkaniu, które stało
otworem dla wszystkich, często gościły Janina
Jurkowa i Zofia Niedziałkowska, zasłużone
nauczycielki zduńskiego liceum ogólnokształcącego. To właśnie one ratowały książki i pamiątki z piwnicy domu pisarki po Powstaniu. Ale
najserdeczniejsze więzy łączyły ją z Leonildą
i Kazimierzem Wyszomirskimi, którzy re-
gularnie „wpadali” na Polną, rozmawiając
o problemach oświaty wiejskiej i oczywiście
Zdunach. Pani Leonilda pracowała wtedy
w departamencie szkolnictwa rolniczego Ministerstwa Rolnictwa. Maria Dąbrowska była
wstrząśnięta jej relacjami o utrudnieniach, jakie
stwarzano młodzieży wiejskiej w studiowaniu
na warszawskiej SGGW. Pod datą 16 listopada
1950 r. zapisała: „Oto córka bogatego chłopa
świetnie przygotowana, wychodzi obronną
ręką z najbardziej szykanujących pytań. Mimo
to odwalona jako >wróg klasowy< (…). Inna,
córka morgowego biedaka, ale ma siostrę na
Katolickim Uniwersytecie Lubelskim – odwalona. Jeszcze inna odwalona z tego powodu, że
chodziła do katolickiego gimnazjum”. Władza
ludowa na wszystkich frontach przystępowała
do niszczenia tradycyjnej społeczności wiejskiej.
Od Leonildy Wyszomirskiej dowiedziała się
też, że na studia na SGGW nie został skierowany „chłopak, syn wójta, bogatego chłopa,
bardzo porządnego człowieka, zasłużonego
za okupacji”. Tym wójtem był Jan Fabijański
z Wierznowic, w czasie okupacji wójt gminy
Bąków z siedzibą w Zdunach. Jego syn, też
Jan, absolwent zduńskiego liceum z 1951 r.,
przesłuchiwany w Łowiczu przez specjalną
komisję nie chciał potępić ojca, który „przecież
wychował mnie i moje rodzeństwo, pracował
ciężko, abyśmy mogli się uczyć”. Nie chciał
również namówić ojca na wstąpienie do spółdzielni produkcyjnej. Występująca tam przedstawicielka KW PZPR mówiła na całą salę:
„Proszę spojrzeć na minę tego chłopaka, jaka
na niej maluje się kułacka buta”. Ale „ten chłopak” nie poddał się, ukończył nie tylko studia,
ale po latach został cenionym pracownikiem
naukowym warszawskiej SGGW.
Najczęściej jednak rozmawiała z panem
Kazimierzem, gdyż jak pisała „(…) zawsze
odżywam i oddycham w towarzystwie mężczyzn”. Kazimierz Wyszomirski, który wówczas
pracował w CRS „Samopomoc Chłopska”,
mówił m.in. o ciężkiej sytuacji mieszkańców
wsi. W tych rozmowach nieodmiennie pojawiały się Zduny i ich sprawy. Oto kobieta
z okolic Dąbrowy Zduńskiej „budując nowy
dom, chciała w nim założyć hydrofor. Kiedy
przyszła do gminy z odpowiednim wnioskiem,
odmówiono jej wszelkiej pomocy”. Ta płynęła
wtedy szerokim strumieniem do spółdzielni
produkcyjnej „Zwycięstwo” w pobliskich Jackowicach. Miała być ona symbolem zwycięstwa
rolnictwa kolektywnego, na wzór sowiecki, nad
rodzimym gospodarstwem chłopskim.
Kazimierz Wyszomirski ostatni raz odwiedził
Marię Dąbrowską w szpitalu na dwa tygodnie
przed jej śmiercią, w maju 1965 r. Jak pisał
we wspomnieniach o wielkiej pisarce „była
pogodna, a na nocnej szafce leżała książka
>Dąbrowa Zduńska< żyła praca i pieśnią<”.
Zaraz na wstępie, po powitaniu, w obecności
swojej wiernej przyjaciółki Anny Kowalskiej,
zawołała: „Winszuję wam obojgu tej pracy.
To rzetelnie napisana rzecz. Czytam już drugi
raz, gdyż chcę zrobić uwagi do następnego
wydania”. Na zakończenie tych wspomnień,
opublikowanych pierwotnie w „Zielonym Sztandarze”, napisał : „Odeszła od nas wielka Polka,
wspaniały człowiek, przyjaciel szlachetnych
ludzi, gdzie by się nie znajdowali. Odeszła
od nas wielka bojowniczka o sprawiedliwość
społeczną, o uczciwość, rozumiejąca głęboko
potrzeby duchowe i społeczne ludzi wsi i całego narodu”.
Dziś „Dzienniki” czyta się tak, jak czyta się
powieść. Jest to zapis na gorąco, z właściwą dziennikom niewiedzą, co nastąpi dalej,
co zostanie zapisane na następnej stronie.
Maria Dąbrowska była świadoma, że jej
dzienniki są dokumentem przede wszystkim
w tym znaczeniu, w jakim prawdziwie wybitna
literatura stanowi dokument epoki.
dok. na str. IV
IV
12.07.2012 r.
Jak filmowy pułkownik Kwiatkowski
Historię Tadeusza Ośko ps. „Sęp”,
żołnierza AK, a następnie WiN,
poznałem najpierw przez telefon
od pana Waldemara Seroki
z Zamościa. Zadzwonił do mnie,
by dowiedzieć się, czy w archiwum
są materiały mówiące o udziale Ośko
w łowickiej konspiracji zbrojnej
lat II wojny światowej. Ponieważ
jego nazwisko nic mi nie mówiło,
wyraziłem początkowo wątpliwość
w odnalezienie takich dokumentów.
Nie zraziło to jednak mego rozmówcy, który
krótko przedstawił, kim jest jego bohater, dodając na koniec, że może być on pierwowzorem
postaci pułkownika Kwiatkowskiego, znanego
z filmu Kazimierza Kutza. Nie wiedziałem jeszcze, na czym opiera to twierdzenie, niemniej
chyba właśnie ten argument przekonał mnie
do wszczęcia poszukiwań.
Łowickie ślady „Sępa”
Na pierwszy ślad bytności Tadeusza Ośko
i jego rodziny w naszym mieście natrafiłem w
prowadzonych od 1920 r. księgach meldunkowych domów. Z zapisów w nich wynikało,
że Jan Ośko, kolejarz, zatrudniony jako zawiadowca na stacji PKP, przybył do Łowicza razem
z żoną Stanisławą ze stacji Chodecz w powiecie włocławskim. Oboje zostali zameldowani
22 listopada 1938 r. w domu przy ul. Dworcowej
4. Zamieszkiwali tam dość krótko wspólnie
z córką Zdzisławą-Sabiną Lula, jej mężem Marianem, urzędnikiem kolejowym oraz wnuczką
Bożeną Małgorzatą. Następnym bowiem miejscem ich zamieszkania był już od 2 listopada
1939 r. dom przy ul. Legionów 11.
Pod tym adresem, tyle że z datą zameldowania
wcześniejszą, bo z 30 października 1939 r. był już
odnotowany w księdze tego domu Tadeusz Antoni
Ośko, syna Jana i Stanisławy z Brodeckich, urodzony 11 maja 1913 r., kapral, a w rubryce: skąd
przybył, była wpisana Jaworina, czyli słowacka
Jaworzyna. Wynikało więc, że po przybyciu do
Łowicza zamieszkał przy ul. Legionów (dziś Armii
Krajowej), a pozostali członkowie rodziny przeprowadzili się tam w dwa dni później. Wspólne
ich zamieszkiwanie pod tym adresem nie trwało
jednak zbyt długo. Wszystkie domy przy ulicy
Legionów zostały zajęte przez okupantów na niemiecką dzielnicę mieszkaniową i pewnie dlatego
w kwietniu 1941 r. cała rodzina była zmuszona
przenieść się na ul. Wesołą 2.
Kolejnymi miejscami, gdzie zamieszkiwali,
była oficyna przy ul. Zduńskiej 33, a od grudnia
1941 r. budynek rzeźni miejskiej przy ul. Nadbzurzańskiej 8. Wpis w księdze meldunkowej
tego budynku był ostatnim, który odnalazłem
przy nazwisku Tadeusza Ośko, z datą opuszczenia przez niego miasta w nieznanym
kierunku z dniem 8 lipca 1943 r. Przy wpisach
jego rodziców widniała natomiast adnotacja
o czasowym wyprowadzeniu się 11 stycznia
1944 r. Dopiero z akt sądowych dowiedziałem
się, iż owe „czasowe wyprowadzenie się”
małżonków Ośko oznaczało aresztowanie ich
obojga przez Gestapo. Jan Ośko – od 1941 r.
pracownik łowickiego Magistratu – został wywieziony do obozu Gross-Rosen i zginął w kwietniu
1945 r. w transporcie więźniów do Mauthausen,
jego zaś żona znalazła się w obozie Ravensbrück, skąd powróciła we wrześniu 1945 r.
W konspiracji przeciwko Niemcom
Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że Jan
Ośko czynnie uczestniczył w konspiracji
zbrojnej przeciwko okupantowi niemieckiemu.
Pełniąc ważną funkcję na kolei, mógł na przykład zbierać informacje na temat niemieckich
transportów wojskowych czy pomagać kurierom przekazującym meldunki do Warszawskiej Komendy Okręgu. W konspirację był
także zaangażowany od początku wybuchu
wojny jego syn Tadeusz. Potwierdzenie tego
faktu uzyskałem jednakże nie z dokumentów
archiwalnych, a z powojennej korespondencji
Mariana Buczmy-Kozłowskiego do dra Jana
Wegnera, którą niegdyś grzecznościowo
udostępniła mi w kopii pani Ewa Wróblewska.
Opisując początki działalności Polskiej Organizacji Zbrojnej w Łowiczu, wśród jej członków
założycieli wymieniał autor listu Tadeusza Ośko
– z dopiskiem – „późniejszy pułkownik”.
List Buczmy-Kozłowskiego, chorążego
10 Pułku Piechoty, który odpowiadał w POZ
za sprawy wojskowe, był w zasadzie jedynym
moim śladem potwierdzającym działalność
konspiracyjną Tadeusza Ośko w Łowiczu. Nie
wiadomo, jaką pełnił w niej rolę, jakie zadania
wykonywał i czy już wtedy posługiwał się pseudonimem „Sęp”. Nie wymieniał go w każdym
razie w swych opracowaniach ani komendant
łowickiego Obwodu AK mjr Lucjan Zieliński ani
też dowódca Kedywu tej formacji, por. Bolesław Rosiński. Na pewno jednak Ośko musiał
należeć do lepiej zakonspirowanych żołnierzy
podziemia, skoro ominęły go aresztowania, jakie dotknęły większość łowickich członków POZ
i ZWZ w marcu 1941 r. Nie przypadkiem też
jego wyjazd z Łowicza w dwa lata później – jak
wynika z zapisu w księdze meldunkowej –
zbiegł się ze zmianami personalnymi na szczeblu Obwodu AK w Łowiczu, wymuszonymi niebezpieczeństwem aresztowań przez Niemców
po zdradzie Kobiereckiego i Puchalskiego.
Od podporucznika AK
do rotmistrza LWP
Od lipcu 1943 r. Tadeusz Ośko przebywał już
na Zamojszczyźnie jako oficer AK w stopniu
podporucznika artylerii o pseudonimie „Sęp”.
Przybył tu wraz z kompanią warszawską kpt.
„Żegoty”. Dowodził plutonem konnego zwiadu
(nominalnym jego dowódcą był ppor. Stefan
Suchodolski ps. „Dniestr”), który liczył kilkudziesięciu dobrze uzbrojonych i wyszkolonych
jeźdźców. Z plutonem tym uczestniczył w wielu
udanych akcjach przeciwko Niemcom, m.in. w
zasadzce pod Hedwiżynem w lasach lipskich.
W sierpniu 1943 r. zapadł rozkaz o przemianowaniu oddziałów leśnych zamojskiego
inspektoratu AK na 9 Zamojski Pułk Piechoty.
Zanim to nastąpiło on i jego żołnierze na rozkaz
przełożonych złożyli broń w rejonie Lipska. Na
wszelki wypadek nakazał jednak wtedy swym
podkomendnym pozostanie w konspiracji
i ukrycie cenniejszej broni. Przydała się ona do
dalszej walki. Sformowany wkrótce przez niego oddział zasłynął spektakularnymi akcjami,
m.in. na więzienie w Biłgoraju, skąd uwolniono
Ppor. Tadeusz Ośko ps. „Sęp”, Szczebrzeszyn, wiosna 1944 r. Fot. ze zbiorów W. Seroki
z Zamościa
70 osób. Dowodził również akcjami partyzanckimi w Księżpolu oraz w likwidacjach konfidentów. Za bohaterskie czyny bojowe został
uhonorowany przez Rząd Polski w Londynie
Krzyżem Walecznych.
Po ofensywie sił sowieckich na wschodnie
ziemie Polski dopiero w listopadzie 1944 r.
zdecydował się na wyjście z konspiracji. Wstąpił do Ludowego Wojska Polskiego, podając
się przed komisją mobilizacyjną w Lublinie
za rotmistrza Wojciecha Kossowskiego, absolwenta Szkoły Zawodowej Oficerów Kawalerii
w Grudziądzu. Otrzymał przydział do 2 pułku
ułanów w 1 Warszawskiej Brygadzie Kawalerii.
Nie zagrzał tu jednak długo miejsca. W obawie
przed rozpoznaniem zdezerterował z jednostki
pod Solcem Kujawskim.
Z lewymi papierami oficera UB
Z końcem stycznia 1945 r. „Sęp” pojawił się
w wyzwolonej Bydgoszczy, w której rozpoczął
nowy etap swej żołnierskiej walki, skierowanej
tym razem przeciwko sowieckim okupantom
i ich komunistycznym poplecznikom z PKWN.
W mundurze kapitana Urzędu Bezpieczeństwa poruszał się po mieście niczym filmowy
pułkownik Kwiatkowski, kontrolując tworzące
się w mieście posterunki MO. Zdobyte dzięki
temu informacje przekazywał do Pomorskiej
Komendy Okręgu AK.
W lutym 1945 r. przyszła wiadomość
od Stanisława Henne, żołnierza AK będącego
komendantem I Komisariatu MO w Bydgoszczy, o konwojowaniu przez trzech milicjantów
do Jastrowia 7 akowców. Wśród nich byli dwaj
bydgoszczanie – Ludwik Augustyniak i Florian Dutkiewicz, którzy pełnili ważne funkcje
w konspiracyjnych strukturach. Milicjantów
udało się zwabić do mieszkania Dutkiewicza,
gdzie wkrótce zjawił się „Sęp” z komendantem
Henne i Leopoldem Mroczkiem ps. „Lop”.
Po zrewidowaniu milicjantów znaleziono
u jednego z nich poufne pismo NKWD, z którego wynikało, że wszyscy konwojowani akowcy
mają być zlikwidowani bez świadków w pobliżu
linii frontu. Ponieważ nie powiodła się upozorowana próba odbicia aresztowanych, trzech
milicjantów rozstrzelano w piwnicach domu.
dok. ze str. III
Pani Maryjka w Dąbrowie Zduńskiej
W takim przekonaniu utwierdziła się w latach
powojennych, gdy wobec niepowodzeń w pisaniu powieści „Przygody człowieka myślącego”,
dziennik stał się zasadniczym jej dziełem.
Jest on też źródłem wiedzy o jej poglądach
politycznych, społecznych i etycznych. Jej
pochodzenie wyznaczało wiejski punkt widzenia i jednocześnie głęboko humanizujący.
Bohater „Nocy i dni” Niechcic, podkreślała,
dążył – podobnie jak ona – do tego, aby nie
mieć własności, by być od niej wolnym.
Dla Marii Dąbrowskiej „Lud” to przede
wszystkim chłopi, tradycja, szlachecko-chłopska czy chłopsko-szlachecka kultura,
rozpoznawana i uchwycona w ciągu przemian.
I z tej perspektywy patrzyła też na Zduny,
ich mieszkańców, ich sprawy, ich krajobraz.
Z wielką uwagą śledziła ich losy, odzwierciedlo-
ne później na kartach wielu opowiadań. Można
je również znaleźć na kartach wspomnianej,
a nie ukończonej powieści „Przygody człowieka
myślącego”, gdzie między innymi jest piękny
portret Kazimierza Wyszomirskiego i okupacyjnej atmosfery dąbrowieckiej szkoły. Zawsze
była wierna zasadzie, że „pisarz powinien
podnosić wartość człowieka, a nie obniżać ją”.
Dobiesław Jędrzejczyk
Pod znakiem WiN
Te dramatyczne wydarzenia spowodowały
konieczność opuszczenia miasta i znalezienia
bezpiecznej kryjówki. Pod koniec sierpnia
1945 r. w lasach bydgoskich zawiązał się pod
dowództwem „Sępa” zbrojny oddział, mający
stanowić trzon Pomorskiego Okręgu Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”. W jego składzie
znalazło się kilku jego byłych podkomendnych
z plutonu zwiadu na Zamojszczyźnie oraz
inni ułani. Bazą oddziału była leśniczówka
w Boluminie pod Bydgoszczą. Niestety, w kwietniu 1946 r. leśniczówkę otoczyły oddziały UB,
żołnierzy WiN ujęto wraz z dowódcą.
We wrześniu 1946 r. przed Wojskowym
Sądem Rejonowym w Bydgoszczy pod
przewodnictwem mjr. Władysława Stasicy
stanęło 21. oskarżonych. Oprócz „Sępa” i jego
żołnierzy sądzone były też osoby ze ścisłego
kierownictwa pomorskiego WiN. Sąd wyrokiem
z 30 września uznał Wojciecha Kossowskiego
winnym przynależności do „tajnej organizacji
WiN”, posiadania pistoletu Walter bez pozwolenia oraz wydania rozkazu zabicia milicjantów
w Bydgoszczy i skazał go na karę śmierci.
Najwyższy wymiar kary otrzymali również dwaj
jego towarzysze broni – Ludwik Augustyniak
i Florian Dutkiewicz.
Tadeusz Ośko nie ujawnił do końca swego
prawdziwego nazwiska. Jako Wojciech Kossowski złożył też odwołanie od wyroku do Sądu
Najwyższego. W oczekiwaniu na decyzję, za
sugestią broniącego go adwokata, ożenił się
w więzieniu z Małgorzatą Musalewską, na
którą – jak napisał w swej prośbie – chciał
przelać prawa do spadku. Miał to być wybieg,
który sprawiłby, że uzyska ułaskawienie. Nie
przyniosło to jednak oczekiwanego rezultatu.
Rozstrzelany został na terenie bydgoskiego
więzienia 27 listopada 1946 r.
Losy Tadeusza Ośko stanowią historię,
w której prawda miesza się często z fikcją. Nie
wynika to wyłącznie z braku dokumentów czy
relacji, które odsłoniłyby w pełni postać tego
bohaterskiego żołnierza. Trzeba pamiętać, że
z różnych powodów tworzył on sam swą legendę, której fragmenty wykorzystali filmowcy,
a z którą teraz muszą się mierzyć historycy. Bez
względu, jak na jego życie spojrzymy, pozostanie
na pewno przykładem tragicznego losu jednego
z wielu Żołnierzy Wyklętych, którzy oddali swe
życie, by Polska była wolna i niepodległa.
Marek Wojtylak
Przy pisaniu artykułu wykorzystano materiały
udostępnione przez Pana Waldemara Serokę,
któremu w tym miejscu składa autor serdeczne
podziękowania.
Łowiczanin – Kwartalnik historyczny. Dodatek
do Nowego Łowiczanina, sprzedaż wraz z tym
tygodnikiem. Wydawca: Oficyna Wydawnicza Nowy
Łowiczanin s.c., 99-400 Łowicz, ul. Pijarska 3A,
tel./fax 46 837-46-57, e-mail: [email protected]
Redaktor naczelny: Marek Wojtylak

Podobne dokumenty