LITANIA DOBREGO MOSTU

Transkrypt

LITANIA DOBREGO MOSTU
LITANIA DOBREGO MOSTU................................................................................................. 2
POŻEGNANIA...........................................................................................................................3
MICHAEL.................................................................................................................................. 4
HUMORESQUE.........................................................................................................................6
NICOLAE................................................................................................................................... 8
PIĘKNE MIASTO.................................................................................................................... 10
KARL........................................................................................................................................12
KOLORADO............................................................................................................................ 14
MARYSIA................................................................................................................................ 16
1
LITANIA DOBREGO MOSTU
Zbliża się południe.
Deszcz który nagle lunął z wysokiego nieba, myje konie zaprzężone,
wożące turystów. Patrzę: wzniosła katedra bez względu na pogodę trzyma się
dzielnie, już od tylu wieków. Tak samo lub bardziej jeszcze dzielni są dla mnie
ludzie, którzy chodzą tam zawsze rano. Chyba oni więcej od turystów zadają
pytań.
Patrzę i Miasto nie zamarło od mojego wzroku.
Ludzie nie pochowali się nigdzie nawet, nie ma gdzie. Najbliższe parasole
majaczą ledwo co przed oczami. Uliczki otwierają jednak dla przyjezdnych
serca piwiarni. Zbawienne parasole już widać z bliska, i dachy.
Czy to ludzkie twarze mokre tylko z deszczu, czy zapłakane ?
Ogrody niedaleko stąd, i tajemnice zamkowych ludzi tuż za mostem, tak,
tuż za mostem…
Mostów i atrakcji sporo jest, nie ma się co dziwić – przecież Miasto
rozrośnięte jest bardzo, a ludzie żeby żyć muszą mieć jak jechać do siebie,
choćby ich domy były po przeciwnych stronach rzeki, i w innych dzielnicach;
miasto stare; ile ludzi przechodziło już tymi mostami ? Iluż to zastanawiało się,
czy nie rzucić się w ramiona rzeki, gdy ludzkich, najbliższych ramion nie było
nigdzie chętnych…? Ileż to domów pobudowali sobie – jedni aby się pokazać –
inni aby dać komuś prócz siebie, jeszcze dach nad głową…?
Można wybierać, na który most wejść, w czyj spokój i czas wkroczyć;
czyj czas umilić lub czyj spokój zakłócić.
Dzień ciepły, wiosenny, nie za gorący; święty dzień nad wieżami,
placami, ludźmi, nad ogrodami i nad mostami na rzece. Czy nie tylko na rzece.
2
POŻEGNANIA
Instytut gasł. Większość ludzi powychodziła już do domów.
Zwyczajem porządnym gasili po sobie światła w pokojach i pozdrawiali
nawzajem, znajdując na to czas mimo pośpiechu.
Pustoszejące piętra przemierzały odgłosy komórek i przebiegających po
schodach mężów, ojców, dziadków.
Czerwone już słońce wpadało pod niewielkim kątem do małego pokoju
profesora; wypełniony był wyliczeniami, wzorami, maszynami, tak jak sam
profesor.
Ale sen profesora – to nie były wyliczenia, wzory i maszyny, ani wąskie
korytarze Instytutu. To był raczej duży domek na wsi, i las, i córki i żona, która
zmarła na raka cztery lata temu.
- Niech pan powie profesorowi, żeby zechciał z nami porozmawiać –
jacyś obcy ludzie przypałętali się pod drzwi i zaczepili jednego z idących
korytarzem.
Wysoki, młody naukowiec westchnął, coś przeklął pod nosem i zajrzał do
pokoju profesora, zostawiając czekających pod drzwiami.
Za chwilę wyszedł, zamknął powtórnie pokój, i podszedł do jednego z
wychodzących właśnie z pracy starszych naukowców, a był to przyjaciel
profesora.
Coś rozmawiali na ucho, a potem jeden z nich otworzył pokój i powtórnie
weszli obaj sami do pokoju profesora. Chwilę potem jeszcze rozmawiali ze sobą
w pokoju, a potem jeden z nich rozmawiał z kimś przez telefon, a drugi stał
obok profesora, trzymając go za rękę.
A ludzie pod drzwiami profesora cieszyli się nadzieją rozmowy z wielką
sławą i dumą Instytutu. Przecież skoro dwóch z nim rozmawia, pewnie ich
posłucha, i do nich wyjdzie.
Ale tylko naukowcy wyszli z pokoju, co więcej: zamknęli go; stanęli
przed obcymi i milczeli jakąś chwilę.
– Profesor zasnął – wysoki młody naukowiec odezwał się wreszcie do stojących.
– Proszę przyjść jutro; może się obudzi i was przyjmie. A teraz do widzenia
państwu, naprawdę; do widzenia, proszę odejść.
3
MICHAEL
Nie chcę, aby mnie ktoś pocieszał. Słyszałam wybuch. Miasto znam,
wiem, że to było na placu, na placu tam, gdzie walczą dzielni chłopcy.
A ten nie chciał się pożegnać. Ja wiem dlaczego i on też wie. Więc wróci,
z całą pewnością wróci. Idźcie raczej pocieszać matki tych, o których na pewno
wiadomo że zginęli, tych którzy odchodząc od domu się pożegnali. Im trzeba
pomagać, w domy swoje przyjąć, utrzymywać: tamte matki, a nie mnie.
Nie mówcie mi niedorzecznych rzeczy. Czy to możliwe żeby Michael nie
zobaczył tego wybuchu i nie znalazł sobie w porę schronienia ? Ulica ma dużo
budynków… Przecież musiało tam być miejsce także dla Michaela, kochanego
syna.
Przecież nie chciał powiedzieć, ale ja wiem że on poszedł walczyć
właśnie tam, gdzie najbardziej zacięty bój, zdolny chłopak, odważny. Obiecał
mi, że gdy skończy się wojna, będzie uczył się na lekarza i będzie ratował ludzi.
A on słowny jest.
Nie pójdę tam jeszcze, za wcześnie. Posiedzę jeszcze w domu. Nie będę
im przeszkadzać.
Opary z armat z wolna uniosły się wśród nieruchomego powietrza.
Całe dwie ulice w mgnieniu oka przestały istnieć.
Gruzy nie przypominały nawet siebie. Wszędzie pył, gnieniegdzie armaty,
resztki cegieł, strzelb, koni.
Nie widać nawet krwi, wszędzie jest pył, cegły, tam gdzie stało trochę
więcej amunicji, czarna dziura w ziemi.
Po stronie zwyciężonych – cisza, po stronie zwycięskich również cisza.
4
Przed chwilą usłyszeć można było rozkazy, jęki, modlitwy, a teraz nie
słychać zupełnie nic.
5
HUMORESQUE
Ośnieżone ulice prowadzące do nabrzeża są zamknięte. Dzisiaj one i samo
nabrzeże są przeznaczone tylko dla tych, którzy zechcą w ramach zabawy
sylwestrowej popłynąć ze statkiem w dziewiczym rejsie. Ludzie na nabrzeżu
stoją w grubych nakryciach; pod jednymi ochotnicy, pod innymi ochotniczki;
jaki jest kolor modny tego roku ? Granat, panie, granat.
Granat głęboki, niczym ocean.
Rozmawiający ludzie mrugają do siebie, od czasu do czasu.
A oczy kapitana, od nocy czy wczesnego rana otwarte, czujne. Załadunek
na statek orkiestry i ludzi potrwa dobrych kilka godzin, ale statek jest nowy,
dowiezie bezpiecznie wszystkich zacnych gości.
Jak tu być czujnym, cały czas rządzić wszystkim, gdy kleją się oczy ? Ale
kapitan nawet w dzień nie zaśnie; orkiestra przygrywa tak, że o spaniu nie ma
mowy.
Koniec dnia nad morzem oznacza początek zabawy. Pełne morze jest
witane – śpiewami i toastami jednych – i wzdychaniem innych.
Co z tego, że stary rok kończy się przyłapaniem żony na całowaniu z dużo
młodszym tubistą z orkiestry grającej nad uchem ? Tyle wokół jest radości, nie
wypada być smutnym; najlepiej byłoby zasnąć; aha, ale zasnąć się nie da, bo gra
orkiestra; orkiestra z tubistą. Ale nawet smutku nikt by nie zauważył. Wszyscy
już po wielu kieliszkach wina.
A ten młody, jak ładnie gra – mówią tymczasem podchodząc do kapitana
damy – i wskazują na muzyka grającego na tubie. Tak ładnie współpracuje z
innymi instrumentami, zwłaszcza z trąbką, która ma dźwięki jasne i przejrzyste,
ale potrzebuje basu. Pewnie już długo grają razem, jak pan myśli, panie
kapitanie ?
Zobaczyć przez zaspane oczy światła upragnionego portu… to byłoby coś
takiego, co obudziłoby z letargu; można by po zejściu na ląd znaleźć sobie na
prędce dziewczynę jakąś, i elegancko zabrać do towarzystwa i spędzić z nią
6
miło resztę tej nocy; ale się nie spędzi, bo statek przybywa do celu dopiero rano,
a rano niestety – na nabrzeżu dziewczyny już nie będzie.
Kapitan leży na krześle w maszynowni. Pracujące silniki milsze są od
orkiestry i od ludzi. Nie śmieją się szyderczo, można je ściszyć gdy ma się dość
hałasu; a silny wiatr i najcięższe fale nic im nie szkodzą. Nie to, co ludzie,
uciekający z pokładu na widok odrobiny deszczu z wiatrem, od razu pod dach
lecą jakby byli z cukru. A one niezawodne są, choć nie przysięgały nikomu
niczego nigdy. Nawet producent nie przysięgał i nie ręczył za nie.
Mijają godziny.
Już świta.
Wraz ze statkiem do portu zawija tysiąc dziewięćset dwanaście
kieliszków po zabawie, szampanie, winie.
7
NICOLAE
Ściany w łagodnym kolorze, zlewającym się z leżącym pod pierzyną
chłopcem, oświetlał blask dnia, odbity od matki krzątającej się cicho po izbie.
Trzeba przygotować coś ciepłego dla siebie, i dla małego Nicoli gdy wstanie.
Sąsiadka która była wczoraj dała pić synkowi ziół. Dała, bo ten ostatnio
leży zbyt długo w łóżku, nawet w dzień, i jest blady.
Tak blady, że gdyby nie włosy wystające spod nakrycia, można by było
go nie dostrzec wśród ścian i pierzyny i podłóg podobnego koloru.
Ale on nie chciał pić ziółek. Nawet trudno było go nakłonić, aby podniósł
tułów do góry. Coś mamrotał wtedy tak, jakby chciał coś przekazać,
powiedzieć. Ale jak z tych dźwięków paru ułożyć znane, zrozumiałe słowa ? A
przecież kilka dni temu było inaczej.
- Nicolae – odezwała się cicho matka pijąc coś.
- Nicolae… - jej głos wśród domowych sprzętów próbował dotrzeć do uszu
chłopca.
- Nicolae, wstawaj już ! – zwróciła się do miejsca, w którym jeszcze
przedwczoraj widziała go zdrowego. – Chodź, masz tu ciepłe picie ! –
powtórzyła.
Minęła dłuższa chwila. Oczy niedawno jeszcze zdrowego dziecka wciąż
pozostawały zamknięte.
- To znaczy że nie chcesz nic pić. – powiedziała ciszej.
Próbowała tak przez kilka godzin aż do wieczora, bez skutku. Tylko gdy
się go dotknęła gorącego, wydawał się reagować na bodziec dotyku. Czasem
próbował nawet łykać trochę wody. Gdy się napił siedziała ciągle przy nim.
Oddychaj, oddychaj. – mówiła wtedy z bliska - Może jutro będzie lepiej ?
Wstawała po położeniu się spać w nocy kilkakrotnie, aby otrzeć z
czerwieniejącego czoła Nicoli pot. - Oddychaj, oddychaj – mówiła. Kołdra
poruszała się jednak coraz mniej miarowo.
Za oknem wiatr poruszał drzewami. Chciałaby aby ten wiatr poruszył jej
syna.
8
Ale ona nie pójdzie i nie wyniesie jego, bo ona ma gorączkę, ale jej syn
jest bardziej chory, ktoś musi z nim być, więc ona nie może się jeszcze na
zimnie doprawić.
Nagle widzi w świetle lampy, jak pod którymś drzewem ten sam, jej
Nicolae, się rusza. Wstaje spośród śniegu, próbuje się podnieść, wyciąga rękę do
jakiegoś ,,kogoś”, kto by go podniósł z ziemi. Ona próbuje dobiec do niego ale
nie może, nie ma siły. I nie jest odpowiednio ubrana, czuje ciężkość w nogach,
przystaje. Ale z Nicolae co się dzieje ?... Podnosi głowę.
Sen się kończy. Matka bierze kubek i wodę i poi się strugami, aby
ochłodzić rozgorączkowane ciało. Na rękach i nogach, pewnie od tamtego
biegu, porobiły się krosty i rany. Ale co z Mikołajem ? Paląca się lampka
podniesiona blisko synowskiej twarzy ukazuje czerwonawy pot. Najpierw
matczyna chustka ociera go, potem wyciera swoje własne rany…
Sen się zaczyna. Przychodzi sąsiadka i przynosi nowe ziółka które
pomagają, dziecko wraca do zdrowia, wstaje z łóżka, wypowiada jak pierwsze
słowa – Ma-ma. Domaga się czegoś, czegoś chce od matki, żąda. Zabiera od
niej rękę, i samo wychodzi z domu.
Sen się kończy. Matka i syn leżą tak samo nieruchomo, spokojnie, nie
oddychają, nie muszą. Taki sam kolor twarzy, taki sam kolor podłogi i ścian.
Jacyś ludzie przyjdą dopiero jutro wieczorem pod drzwi i będą je wyważać, a
jak nie dadzą rady, to wybitym oknem wlezą, lub kominem.
9
PIĘKNE MIASTO
,, Smutna jest moja dusza, aż do śmierci" (Mt 26, 38)
Jakżeż to miasto piękne jest za dnia; szczególnie od strony morza !
Chodząc uliczkami spotyka się uśmiechniętych ludzi, cieszących się
perspektywą dnia spędzonego na plaży. Nad samym morzem jeszcze przed
południem trudno znaleźć sobie miejsce.
Gwar.
Pomniejsi muzycy stoją lub siedzą na murku oddzielającym zimny bruk
od ciepłego piasku.
Oni nie znaleźliby się nigdy na plaży dalej, w centrum uwagi – nikt
poważny nie pozwoli, aby zakłócał spokój odpoczywających – choćby
najcichszy – krzyk najbiedniejszych; brudnej, wyciągającej ręce po datek –
atrakcji.
Wiosenną nocą miasto zalegają ciemności, mgła i uparte cienie.
Przesuwają się wzdłuż uliczek. To cienie szukających pomocy w obcym
mieście przybyszów.
Mieszkańcy nie wychodzą późno wieczorem z domów. Spoczywają przed
nadchodzącym, męczącym dniem.
Co innego przybysze.
Dla nich to ma być ostatni dzień tutaj. Muszą tylko znaleźć tu w nocy
schronienie, bo inaczej spalą się ze wstydu. Już jutro przecież zostaną zabrani,
jeśli tylko tę jedną noc w tym mieście – przeżyją. Czeka na nich wtedy własny,
wygodny dom, otoczony znajomą ciemnością, w której wszystko widać.
To wszystko może się wydawać nienaturalne, ale takim jest:
10
Każdy kto przychodzi z normalnej dzielnicy do uliczek nędzy, jest
dokładnie tak, jak przybysze z innych miast, ale bez nadziei powrotu do siebie.
Tu nie ma po co oświetlać lampami; dróg między ludźmi nie ma.
Gdy staje się na początku tych uliczek, tylko gdzieś daleko jarzy się we
mgle światło lampy.
Zabawne:
Zanim się dotrze do końca tej dzielnicy, kierując się w stronę światła,
najczęściej dociera się po drodze do ciemnego tunelu; tam nie ma ludzi ani
mgły; na końcu światło jest, ale inne…
Wiosenną nocą nie budząc śpiących rozlega się policyjna syrena. Któryś z
przybyszów dobył telefonu i poinformował o człowieku na jego oczach
wrzuconym w morze.
Nim mgła się podniesie, trupa już nie będzie.
Odpowiednie służby zajmą się uprzątnięciem go z wody.
Samobójca był – po co szukać winnych ? – trzeba się zająć ofiarą –
wysuszyć, ubrać, położyć wygodnie; położyć razem z nim wygodnie także jego
ulubione zwierzęta – kota i psa.
Kto wie, może będzie miał je jeszcze; może jeszcze będzie je karmił;
może będzie oglądał z pływających statków młode tancerki; i patrzył w słońce i
w wodę i będzie uśmiechał się – jak dawniej – od ucha do ucha. Przecież miasto
jest takie piękne za dnia, szczególnie zaś od strony morza, zwłaszcza...
11
KARL
Pukanie do drzwi zburzyło spokój równo tykających zegarów. Za dużą
ladą siedział stary zegarmistrz, Karl.
Chrapliwe ,,proszę” uniosło się spod małej lampy.
Drzwi się uchyliły i zaraz zmarszczyło się czoło zegarmistrza. Nie
zauważył wnuczka zaglądającego przez okno, który jednak postanowił nie
zawracać mu teraz głowy. Tuż przed Karlem, wychodząc pod niebieskie światło
jarzeniówki, jaśniała pociągła twarz dawnego znajomego.
Dionizy, wysoki mężczyzna, w sile wieku, obserwował dokładnie tak
niepodobnego do siebie Karla: potężne barki, twarz wielka, czerwona teraz,
wszystko jakby jakiegoś gladiatora ze starego Rzymu. Wyglądał jakby cały był
ostoją bezpieczeństwa. A przecież dwadzieścia lat przedtem spotkał go wielki
zawód i spotkały go drwiny, przed którymi nie potrafiła go obronić fizyczna
siła, ani piękna mowa, której nikt nie chciał słuchać.
Karl podniósł się ze swojego miejsca i przyjął pozycję mimo wszystko
dumną, ale na twarzy jego widać było coraz większy ból. Dionizy zadrżał i
cofnął się. Po chwili zegarmistrz odezwał się jednak, uspokajając głos:
- Co ty tu robisz? Człowieku… - słowo to wypowiedział z wyczuwalnym
szacunkiem dla rozmówcy. Niedowierzanie i momentalnie wracające
wspomnienia nie odebrały zegarmistrzowi umiejętności pięknej mowy.
Dionizy odchrząknął:
- Przyjechałem cię zobaczyć…
Karl usiadł, ale cały czas oczy utkwione miał w Dionizym, któremu
zadrżał głos. Podobizny Karla patrzące na niego z luster odbierały mu dawną
pewność siebie.
- … i przeprosić za to, co było! – dokończył wreszcie mówić. Czarne
włosy Dionizego stały się mokre.
Karl milczał i podtrzymywał swoją brodę. Spoglądał to na Dionizego, to
na świetlówki, to na zegary, to na zlecenia…
- Siadaj – powiedział wreszcie - przyniosę ci kawę – zaczął mówić ciepło,
a Dionizy był zdumiony.
12
- Siadaj - powtórzył stary zegarmistrz. - Opowiesz mi jak wam się
żyło…
Po jakimś czasie ściszonej rozmowy spojrzeli za okno.
Na podwórku pod oknem zakładu bawił się z nowo przybyłym chłopcem
czteroletni Steffen, uśmiechając się szczerze. To spoglądał z zaciekawieniem na
swoje zabawki, to na kolegę, to na dziadka… A ten spojrzał znowu na
Dionizego i uścisnęli się.
13
KOLORADO
W bezradnej ciszy zbocza gór jaśniały nadzwyczajnym blaskiem.
Wszędzie wokół był gęsty las, intensywnie pachnący. Na samej ziemi – rosa i
zbielałe resztki ogniska.
Na niebie nad głowami obozujących przesuwały się chmury długie,
wysokie, postrzępione; wlokły się w stronę gór długimi pasmami. Ptaków nie
było widać.
Grupa żołnierzy w piękny wiosenny poranek nie spała już od godziny –
przygotowywali się do odjazdu w stronę małej osady. To dwie i pół
godziny konnej jazdy.
Dowódca siedział na uboczu i w milczeniu spoglądał na wszystkich jakby
się o coś martwił albo czymś smucił. Starsi żołnierze widząc go takim,
najwyraźniej wiedzieli o co chodzi, skoro wyraźnie zostawiali go w spokoju,
pracując w miarę cicho i w odpowiedzi na pytania najmniej doświadczonych
członków grupy, ucinali rozmowę.
Po minięciu naznaczonego czasu odpowiedni żołnierze uzbroili ostrożne
strzelby i zaczęli jechać przy bokach i z tyłu konwoju wiozącego żywność i
broń.
Droga wiła się powoli pod górę. Widzieli blisko strumienie w których
mogły igrać grizzly.
Gdy nie było widać gór, światło, igrające z cieniem dodawało otuchy.
Po dwóch i pół godzinach jazdy, istotnie zobaczyli docelową osadę.
Ulga.
Znajome będą zabudowania, znajomy strażnik strzegący wjazdu, potem
będzie wyładowanie całego przywiezionego ładunku, i wreszcie zasłużony
odpoczynek w ludzkich warunkach – w domu, a nie w lesie, bez drżenia o to,
czy się obudzi w jednym kawałku, czy dziki zwierz nie rozszarpie kogoś
z bliskich kolegów, czy da się radę zawieźć coś potrzebnego ludziom którzy są
zdani na innych.
14
Przy pewnym dużym domu dowódca zsiadł z konia i podszedł do jakiegoś
człowieka, któremu oddał honory. Rozmawiali ściszonym głosem dłuższą
chwilę, potem
skierowali
się
do
domu,
a
w
drzwiach dowódca przyjezdnych odwrócił się jeszcze i zawołał: rozsiodływać
konie ! Niech będą gotowe na jutro rano ! Wszystko cośmy przywieźli
wyładować tam gdzie zawsze !
Żołnierze prędko odeszli wykonywać rozkazy.
Tymczasem on odszedł głębiej w cień do domu, stanął ze swoim
znajomym i patrzyli przez okno. Po dłuższej chwili w milczeniu włożywszy
ręce w kieszenie odezwał się tak, jakby czytał w myślach oficera:
- Wszyscy wrócili cali !
- Nie tak, jak poprzednim razem... - starszy stopniem, mimo kilku lat
wzorowej służby podwładnego, nie okazał litości. Znowu obaj zamilkli.
15
MARYSIA
Czas spędzony w zimniejszym klimacie nie zostawił na niej widzialnego
śladu. Nie zmieniła się na twarzy, ani z zachowania, ani ze stylu ubierania, ani
ze sposobu mowy. Na co nie spojrzeć - została bardzo piękna. Tylko może
trochę się wzbogaciła.
Zegarek dobrze nastawiony. Czas się wypełnił.
Wszystko jest jasne i proste. Słońce nadal świeci a woda ciągle jest
mokra. Wiatr ustał, i co z tego ? Gdy zajdzie słońce, wzmoże się od nowa.
W przyrodzie nic nie ginie. Tym bardziej wiosną, gdy wszystko odradza
się od nowa do życia.
Rzeczywistość przyczyn i skutków jest potężna.
Prom się zatrzymał. Tak więc i ona chwilę później również się zatrzyma...
Patrzyła na ludzi czekających na swoich bliskich na nabrzeżu.
Szukała wzrokiem tych dwoje, których bardzo chciała zobaczyć. Ale nawet po
zejściu swoim na ląd – nie zobaczyła.
Gdyby nie zaciągnęła ich wtedy na swoje pożegnanie nad morze, nie
wiedzieliby nawet, co to jest prom, i nie poznaliby jacy mili są ludzie
przypływający z kraju gdzie żyje się lepiej, i że można stąd wyjeżdżać tam
nawet nie mając paszportu, i że stąd płynie się do Szwecji, a nie na koniec
świata.
Między nabrzeżem a jej ulicą nie było wcale pusto. Ludzie biegli żywo w
stronę promów; właściciele małych łódek szli powoli drugą stroną ulicy, do
swoich domów pływających, a więc nie wadzących nikomu, gdzie można, nie
narażając nikomu skarżyć się; gdzie można zapijać do woli kolejne zawody
miłosne.
16
Ani jedni ani drudzy nie interesowali się towarami sklepikarzy, którzy
próbowali przy ruchliwych uliczkach zarobić na życie.
Marysia wymieniła z nimi parę spojrzeń.
Tak ! Młoda blondynka, w eleganckiej i modnej kurtce z nowego
sztokholmskiego sklepu, wymieniała spojrzenia ze zaszarganymi mężczyznami
mającymi na utrzymaniu rodziny.
Pooddawali by jej za tę chwilę całe sklepiki, na jedno jej słowo życzenia.
Ale ona poszła stamtąd dalej, milcząc.
Zachód słońca odbijał się w wodzie po jej prawej stronie, ale ona tam
wcale nie patrzyła. Szła prosto do domu swoich niewidomych rodziców;
stawiała się tam właśnie na wyraźną prośbę i na pilny telefon.
Patrząc w lewo mijała się z koleżankami, dawnymi koleżankami.
Zmieniły się przez długi czas nie do poznania .
Włosy to miały czy peruki ? Można by mieć wątpliwości nawet patrząc z
bliska. Tylko zachowanie nawet do bezrozumnych manekinów niepodobne.
Papierosy w ustach, krzyki, wrzaski, gwizdy i przekleństwa.
Zaraz gdy one przeszły, nastały ciemności. Lampy nie chciały się długo
zapalić. Niespodziewanie stało się przeraźliwie, nieznośnie zimno.
Rzeczywistość przyczyn i skutków jest potężna. Słońce zaszło, więc
wzmógł się wiatr.
Nic nie dzieje się bez przyczyny. Bez przyczyny nie przeszywa też
głowy paraliżujący ból, jakby przecięcie nożem albo uderzenie w coś.
Jakiś czas potem światła się zapaliły a powietrzem którym oddychała
Marysia wstrząsnął odgłos karetki.
17

Podobne dokumenty