() ()

Transkrypt

() ()
KAROLINA MORAWSKA
([email protected])
NINA FOKCZYŃSKA
([email protected])
PAULINA NODZYŃSKA
([email protected])
STUDENCI DSWE I ICH PASJE
Ilu studentów, tyle pasji. Pomysły to klucz do sukcesu. Wiedzą o tym władze
naszej Uczelni. Oprócz nauki, wspomagają także rozwój interpersonalny, udostępniając wsparcie zarówno finansowe, jak i techniczne.
Marta Haładyn – wysoka brunetka z miłym uśmiechem na ustach. Pozory mylą – na boisku
wstępuje w nią duch walki. Na co dzień trenuje siatkówkę. Jest zawodniczką Gwardii Wrocław.
Nina Fokczyńska: Jak zaczęła się
Twoja przygoda z siatkówką?
Marta Haładyn: Powiem szczerze, że
całkiem przypadkowo. Trener młodziczek
Gwardii podszedł do mnie w czasie szkolnych zawodów w piłkę ręczną i zaprosił
na trening drużyny w hali przy ul. Krupniczej. Na podjęcie regularnych treningów
zdecydowałam się sama i na początku nie
spotkało się to z aprobatą rodziców, gdyż
byłam wtedy w 6. klasie podstawówki. Ale
jestem upartą osobą, więc nie mieli wyjścia – musieli zaakceptować moją nową
pasję.
Jak udaje Ci się pogodzić naukę ze sportem?
Niestety, jest to nie lada wyzwanie. Dwa razy dziennie trening plus zajęcia na uczelni to
duży wysiłek. Trener nie patrzył przychylnie na mój ogólny brak wypoczynku. Zaliczenie
pierwszego semestru i tak było dużym wyzwaniem. Musiałam wziąć urlop dziekański, ponieważ terminy międzynarodowych rozgrywek kadry juniorek pokrywały się z semestrem
letnim a przede wszystkim z sesją. Teraz mam zdecydowanie więcej czasu i nie każdy wyjazd wiąże się z opuszczaniem zajęć. Mam
mniejszego kaca moralnego
Czemu wybrałaś kierunek dziennikarstwo? Czy może widzisz siebie w roli
dziennikarza sportowego?
Dziennikarstwo od zawsze mi się podobało
jako kierunek studiów. Poza tym zdawałam na maturze język polski. Marzy mi się
po zakończeniu kariery sportowej praca
dziennikarki w którymś z siatkarskich czasopism.
Czy wiążesz swoja przyszłość ze sportem, który trenujesz?
Oczywiście, że tak! To jest mój zawód, który oprócz tego, że jest ciężką pracą, to przede
wszystkim sprawia mi wiele radości.
Jak doszło do tego, że Wasza drużyna jest sponsorowana przez naszą Uczelnię?
Szczerze, to nie wiem do końca, jak to było, ale już kilka siatkarek z mojego klubu podjęło
studia na naszej Uczelni. Na hali sportowej, gdzie trenujemy, wiszą bannery reklamowe
DSWE.
Dla Sylwii Widziak to szkoła była miejscem, gdzie narodziła się jej pasja. Zajęcia w ramach
Koła Filmowego uświadomiły jej, że życie codzienne może dostarczyć wielu inspiracji. Aktualnie Sylwia realizuje swój pierwszy film.
Paulina Nodzyńska: Skąd wziął się pomysł na zrealizowanie filmu?
Sylwia Widziak: Zainspirowała mnie historia mojej koleżanki, której wynajęto mieszkanie komunalne. Prawo mówi, że takich mieszkań nie można wynajmować. Ubarwiłam tę
historię, dodałam kilka faktów od siebie i tak powstał scenariusz. Przyniosłam go na zajęcia
i został zaakceptowany.
Czy masz jakieś doświadczenia jako reżyser?
Nie mam żadnego doświadczenia! Choć muszę
przyznać, że w liceum reżyserowałam przedstawienie teatralne, ale właściwie nie było to wielkie
przedsięwzięcie. Bardzo pomogła mi książka
„Biblia dla scenarzysty”, którą gorąco polecam
wszystkim początkującym.
Jak pomaga Ci DSWE?
Szkoła mi bardzo pomaga. Pożycza mi sprzęt, kamery oraz udostępnia studio telewizyjne –
miejsce, gdzie możemy się spotkać wraz z Kołem
Filmowym. Jesteśmy też pod opieką fachowców, którzy zawsze służą nam radą i wskazówkami. Wiele zawdzięczam panu Dariuszowi Lechańskiemu, który spogląda na naszą
pracę okiem do-świadczonego filmowca i producenta.
Czy budżet na film też zapewnia szkoła?
Niestety nie. Wykładamy pieniądze z własnej kieszeni. Staramy się pracować po jak najniższych kosztach. Sadzę, że gdybyśmy okazali faktury i przedstawili bilans wydatków,
DSWE byłaby skłonna nas wesprzeć finansowo. Póki co, film nie kosztuje dużo i radzimy sobie sami.
Czy każdy, kto wpadnie na pomysł
nakręcenia filmu, może zgłosić się
do władz Szkoły i liczyć na jej pomoc?
Oczywiście, że tak. Na naszej uczelni
działa Koło Filmowe dostępne dla każdego, które realizuje właśnie takie projekty. Mój film kręcony jest w ramach
tego Koła.
Co mogłabyś poradzić studentom DSWE, którzy boją się spełniać swoje marzenia?
Przede wszystkim jeśli coś zaczynają, niech zrobią wszystko, aby to skończyć. Ludzie często
na początku mają duży zapał, a potem nagle chęci opadają i zaczynają się wycofywać.
Ważne jest, aby trzymać się wcześniejszych założeń. Poza tym trzeba mieć w sobie to „coś”,
zdecydowanie, no i pasję. Myślę, że ważne jest mieć przy sobie osobę, która wierzy w Ciebie.
Również nie zaszkodzi dokształcić się fachową literaturą. Praktyczna wiedza jest niezwykle
ważna – od razu weszliśmy na głęboką wodę zaczynając od praktyki, ale przyznaję, że
teoria bardzo się przydaje.
Jakie są Twoje plany na przyszłość?
To zabawne, chciałam zdawać na aktorstwo, a przypadkowo trafiłam na dziennikarstwo.
Dziś wiem, że to mój zawód, w którym się spełniam. Marzy mi się podjęcie drugiego kierunku, najlepiej z dziedziny produkcji. Poza tym, mam pomysł na kolejny film, ale na razie
nie zdradzę szczegółów. Jak zaczyna się robić jedną rzecz, to w człowieku budzi się chęć
jeszcze większego działania. Chce robić coś jeszcze i jeszcze. Co do przyszłości, to już
przekonałam się, że w moim życiu bardzo wiele rzeczy dzieje się za sprawą przypadku
i często spontanicznie, dlatego też nigdy nie wiadomo, co zdarzy się jutro.
Student drugiego roku mediów cyfrowych, Maciek Zakrzewski, dzięki DSWE odnalazł swoją
nową pasję, którą jest tworzenie filmów krótkometrażowych. Jednak jego główną dziedziną
pozostaje muzyka i komponowanie. Już w poniedziałek 21 maja ukazuje się jego pierwsza
płyta.
Karolina Morawska: Co to jest Digit-all-love?
Maciek Zakrzewski: Jest to projekt artystyczny złożony z 10 osób, w którego skład oprócz
typowego zespołu (wokal, gitara, bas, perkusja) wchodzi jeszcze kwartet smyczkowy,
elektronika oraz wizualizacje. Jeśli zaś chodzi o znaczenie samej nazwy Digit-all-love, to
raczej nie należy się w niej doszukiwać
jakichś ukrytych przekazów. Wiąże się po
prostu z muzyką jaką tworzymy, i w pewnym sensie jej zadaniem jest pobudzenie
wyobraźni u potencjalnych odbiorców naszej twórczości.
Jak powstał zespół i skąd pomysł?
W szkole muzycznej interesował mnie przede wszystkim rock. Jednak przyszedł taki
moment, w którym zaczęły mnie fascynować innego rodzaju dźwięki oraz stylistyka muzyczna. Wtedy też spotkałem Natalię Grosiak. Jej głos mnie zafascynował,
jednak udało mi się tylko dowiedzieć, jak się
nazywa, nie proponując jeszcze współpracy. Pół roku później zupełnie przypadkiem spotkaliśmy się w sprawach zawodowych. Wtedy już opowiedziałem jej
o moim projekcie i uzgodniliśmy, że wyślę
jej demo. Już po dwóch dniach otrzymałem
od niej moją muzykę z nagranym wokalem.
To było niesamowite – całość nabrała sensu i zadecydowaliśmy o powołaniu zespołu
– musieliśmy tylko znaleźć muzyków. Na
szczęście ludzie, którym zaproponowaliśmy
współpracę, byli już wtedy moimi dobrymi znajomymi lub przyjaciółmi, więc nie odmówili
(mimo, że każdy z nich ma jeszcze swoje własne projekty).
Czy nie bałeś się, że jeśli zespół będzie składał się z tylu osób, to gdzieś zatraci
się Twoja pierwotna wizja muzyczna?
Właściwie to nie. Artyści, z którymi tworzymy Digit, zajmują się na co dzień taką stylistyką
muzyczną, która brzmieniowo potrafiła się wkomponować w moją propozycję. Przyznaję,
że musieliśmy w pewnych kwestiach pójść na kompromis. Jest to jednak normalne, gdy dochodzi do konfrontacji bardzo osobistego projektu z pomysłami innych kreatywnych muzyków. Nie ma w tym nic złego, a nawet myślę, że takie wymiany inspiracji są niezbędne dla
zachowania świeżości brzmienia. Trzeba powiedzieć, że trzon zespołu to ja i Natalia, ale
mimo to staramy się by kompromis był zawsze w Digit-all-love fundamentem współpracy.
Grałeś wcześniej w zespole rockowym Milk. Skąd nagle ta zmiana inspiracji muzycznych?
Przyznaję, że zaczynałem słuchać muzyki od ikon takich jak Queen czy Michael Jackson.
Później zaczął się okres fascynacji Nirvaną, Kornem aż wreszcie doszedłem do zespołów takich jak Faith No More i m.in. do fascynacji elektronicznymi brzmieniami, które wplatali
w swoją muzykę. Elektronika tak bardzo mnie wtedy zaciekawiła, że zacząłem szukać inspiracji w tej stylistyce. Natrafiłem na Björk, Massive Attack, Portishead oraz na cały nurt
nazwany wtedy trip hopem. Tam się odnalazłem. Trip hop ma tak szerokie horyzonty, że
artysta nie musi bać się żadnych dźwięków, formy czy faktury brzmieniowej. Może
eksperymentować nawet z kwartetem smyczkowym, i wciąż mieści się w konwencji. Pasuje
mi to, że nie muszę się bać środków wyrazu. Ogromnie istotne jest też to, że stylistyka trip
hopu jest oparta na emocjach, jest bardzo zróżnicowana. Trip wywołuje u słuchacza uczucie
lekkiej niepewności; to mroczna muzyka, ale z drugiej strony liryczna i piękna.
Czy wizualizacje towarzyszące podczas koncertów to stały element projektu?
Zdecydowanie tak. Wizualizacjami zajmuje się Toyo. Często jest on traktowany przez media
po macoszemu, ale dla nas jest bardzo ważnym członkiem zespołu. Wizualizacje stanowią
nieodłączny element naszej twórczości. Zależy nam, aby miejsca, w których gramy koncerty, miały specyficzny klimat oraz możliwość zamontowania dużego ekranu, który wraz
z wokalistką stanowić ma centrum uwagi publiczności. O wadze wizualizacji również
świadczy ich obecność na płycie.
Powiedz, jak to się dzieje, że na koncerty zespołu przychodziło mnóstwo osób,
mimo że płyta ukazuje się dopiero 21 maja, a single są grane dopiero od niedawna?
Muszę wspomnieć, że w Polsce funkcjonuje takie określenie jak „scena wrocławska”. Jest tu
jakaś magia i wyjątkowi ludzie, którzy chcą słuchać takiej muzyki, choć zdecydowanie
trzeba powiedzieć, że nie jest to muzyka popularna. Myślę, że na nasz pierwszy koncert
w Bezsenności przyszli ludzie, których przyciągnęła obecność w naszym zespole osób związanych z Mikromusic, Miloopą, Milkiem czy Fake’em. Najwyraźniej stwierdzili oni, że może
być to ciekawe połączenie. Muszę zaznaczyć, że przed tym koncertem nigdzie nikt nie prezentował ani jednej nuty Digit-all-love.
Nie boisz się że Digit-all-love może podzielić losy Mikromusic czy Husky, które
pomimo ogromnej popularności jakoś wciąż nie mogą się przebić ze „sceny wrocławskiej”?
Przyglądając się scenie muzycznej w Polsce można by powiedzieć, że Digit-all-love jest
z góry skazany na niepowodzenie. Zespół to aż dziesięć osób, w dodatku z założenia grający
tylko w dużych salach teatralno-kinowych, co zasadniczo utrudnia organizację koncertów.
Jesteśmy jednak dobrej myśli, bo przyznaję, że od początku zespołowi towarzyszy szczęśliwa passa. Wszystko zależy od płyty, jej promocji oraz przede wszystkim od reakcji
publiczności.
Już w poniedziałek premiera płyty. Zestresowany?
Oczywiście! Ale... może bardziej podekscytowany!
Redakcja:
Ewelina Cymbalista
Paulina Pęcherzewska
Artykuł autorstwa studentów I roku Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej w Dolnośląskiej Szkole Wyższej
Edukacji TWP we Wrocławiu powstał w trakcie zajęć z dziennikarstwa on-line.
Prowadzący: Maciej Dutko
Wrocław 2007.