Krótka historia samotności

Transkrypt

Krótka historia samotności
Krótka historia samotności
Ktoś biegnie po schodach. Kroki odbijają się echem od ścian klatki schodowej, ich odgłos pęcznieje, zawisa na
chwilę pod łuszczącym się z farby sufitem, po czym pęka pustym hukiem. Ten huk, niczym wystrzał, przenika drzwi
mieszkania i stłumiony wbija się w sen. Mark nieświadomie marszczy brwi i niespokojnie wierci się w pościeli. Śni mu
się, że to ona biegnie. Ucieka.
Rzeczywistość rozprasza sen i chwytając Marka za podkoszulek wyszarpuje z niego. Sadza na łóżku i przez chwilę
Mark znajduje się gdzieś pośrodku bycia i nie bycia. Otrzeźwienie zajmuje mu chwilę. I boli. Fizycznie boli.
Mark spogląda na puste miejsce obok siebie. Nie ma jej. Po prostu jej nie ma. Odeszła. Na poduszce odbity rysunek
głowy, prześcieradło wciąż przechowuje kształt drobnego ciała. Niczym całun. Nie, to niemożliwe. Mark widzi odrazy,
których nie ma, czuje zapach jej perfum, czuje ciepło pościeli, w której spała. Kładzie się po jej stronie łóżka i czuje
drżące westchnienia rozkoszy wspólnych nocy, łzy smutku, których był przyczyną równie częstą jak łez radości.
„Nie wytrzymam bez ciebie! Jak żyć, jak budzić się co rano, jak znajdować siłę, odwagę, ochotę na progu każdego
dnia? Kto, jak ty, powie jak kocha i kto, tak jak ty, pokocha milcząc? Gdzie burza włosów na poduszce? Gdzie stopy
mieszczące się w dłoni, do masowania których zmuszałaś w najdziwniejszych miejscach i o najdziwniejszych porach?
Boże, brakuje mi jej! Boże, jak cholernie mi jej brakuje!...”
Mark zsunął się z łóżka i powlókł do kuchni. Obrał kierunek nieświadomie. Złapał kontem oka swoje odbicie w
lustrze wiszącym na szafce. Nie zauważył kiedy się postarzał. Ale czy miało to jakiekolwiek znaczenie? Nie ważne. Bez
niej nic nie jest ważne. Sen nie przynosił już spokoju, nie dawał odpoczynku. Mark czuł jak zsuwa się po tafli
normalności w dół, wprost w ciasne objęcia szaleństwa. Nie potrafił sobie przypomnieć od kiedy jej nie ma! Zmęczenie
dowodziło, że od dawna, świeżość rany w sercu, że zniknęła przed chwilą.
Nastawił kawę w ekspresie i usiadł na stole. Zaśmiał się smutno. Ona tak robiła. Siadywała na stole i kołysała
bosymi stopami w takt nuconych melodii. Na jego dezaprobatę odpowiadała kocim fuknięciem i ostentacyjną
ignorancją. Robiła co chciała i bronił się cholernie mocno, udawał przed samą sobą, że nie pociągało go to w niej.
Wszystko, czego potrzebowała, wszystko, o co tak bezgłośnie żebrała u niego to miłość, którą chronił by ją przed
nią samą. Pamiętała o milionie rzeczy, pomijając siebie – nie myślała o śnie, kolacji, zatankowaniu samochodu, pasach
w czasie jazdy, portfelu i wyłączeniu czajnika. Zajmowała się milionem rzeczy, w każdej z nich skupiona, dobra,
dokładna. W stosunku do siebie bezczelnie nieporadna, dziecinnie niezdarna, niebezpieczna. On ją miał. Miał ją na tyle
niezwykłych sposobów. Teraz nic.
Otworzył lodówkę, by wyjąć mleko do kawy. Na górnej półce, między nadgryzioną czekoladą a ginem leżała
książka. Fernando Pessoa „Księga niepokoju Bernarda Soaresa…”. Uwielbiała otwierać ją i zachwycać się wyłowionymi
przypadkowo cytatami. „Kobieta to dobre źródło marzeń. Nigdy jej nie dotykaj” wyrecytowała ostatnio. I zniknęła
zostawiając zbiór ważnych myśli na górnej półce lodówki.
Powinien przyzwyczaić się do tego, że zmieniała znaczenia rzeczom, nadawała temu, co znał, nowy wymiar. Ale nie
przyzwyczaił się. Zawsze zaskakiwała go tak samo. W kubku znalazł kolczyki z perłą. Uśmiechnął się na wspomnienie
szału, w jaki wpadła szukając ich przed wyjściem do teatru. To było tydzień temu? A może rok? Musieli pojechać do
sklepu i kupić nową parę, bo brak kolczyków był wystarczającym pretekstem, by nie wyszła z domu. Taki jej amulet.
Zauważył, jak głaszcze je w rozmowie, nieświadoma bawi się nimi. Nie potrafił wytłumaczyć dlaczego, ale podniecało
go to.
Słoiczek z miodem stał na wannie. Szminka w bucie, buty na telewizorze. Nic nigdy nie było na swoim miejscu. Tak
jak ona.
Nalał sobie kawy i mrużąc oczy podsunął aromatyczny płyn pod nos. Czuł ją w tej kawie. Słyszał w muzyce, widział
w tłumie. Jest wszędzie, choć nigdzie jej nie ma. Tak się nie da. Tak dłużej nie można. Nie potrafi oddychać bez niej!
Mark odstawił kawę i wziął nóż. Przez chwilę patrzył na swoje dłonie. W jednej pustka zakończona bladym
nadgarstkiem, w drugiej ostra możliwość odcięcia się od niej. Marzył o kobiecie zanurzając ostrze w ciało…
Szczęk klucza w zamku był ostatnią rzeczą, jaką usłyszał przed zgaśnięciem.
̶ Mark? Wstałeś już? Wyobraź sobie, że wyszłam do sklepu ubrana tylko w kapcie i przezroczystą koszulkę do
spania. Nie było mnie piętnaście minut, ale bardzo zmarzłam. Zrobiłeś kawę? Wspaniale!.. Mark, kochanie, jesteś?...
Alice B. Sheep