66 Leszek Kołakowski, Obecność mi- tu, Wrocław
Transkrypt
66 Leszek Kołakowski, Obecność mi- tu, Wrocław
nr 216 - MARZEC 2015 Leszek Kołakowski, Obecność mitu, Wrocław 1994, passim. 67 Montesquieu, Myśli, Warszawa 1987, s. 46. 68 Józef Tischner, Jak żyć, Wrocław 1977, s. 55-56. 69 Józef Tischner, Przebłagać Pana Boga, Kraków 1999, s. 34. 70 Szukam słowa, które nie dzieli. Z poetą Michałem Zabłockim rozmawia Izabela Górnicka-Zdziech, „Życie Duchowe” 2003, nr 36. 71 Wiara i tajemnica. Sebastian Duda rozmawia z Krzysztofem Doroszem, „Przegląd Powszechny” 2011, nr 6. 72 Jacek Dobrowolski, Koan uśmiechu. Sfinks, Apollo, Budda, Mona Liza, Doda, „Odra” 2010, nr 6. 73 Czesław Miłosz, Piesek przydrożny, Kraków 2011, s. 27. 74 „I believe and disbelieve a hundred times an hour, which keeps believing nimble”. Zdanie zniekształcone, powinno być: „…we both believe and disbelieve…” (…obie wierzymy i nie wierzymy…). 75 François Furet, Testament. Inwentarze komunizmu, „Przegląd Polityczny” 2014, nr 124. 76 Wiara i tajemnica…, dz. cyt. 77 Kazimierz Twardowski, O czynnościach i wytworach [w:] tegoż, Wybór pism filozoficznych, Warszawa 1965, s. 217-240. 78 Richard Shusterman, Fallibilism and Faith, „Common Knowledge” 2007, nr 13 (2-3). 79 Michał P. Markowski, Nie wystarczy zamilknąć [w:] Dziesięć ważnych słów. Rozmowy o Dekalogu, Kraków 2002, s. 5-6. 80 Richard Kearney, The God Who May Be: A Hermeneutics of Religion, Indiana University Press 2001. 81 Emanuel Lévinas, Całość i nieskończoność. Esej o zewnętrzności, Warszawa 1998, s. 81. 82 Tamże, s. 19. 83 Tadeusz Wyrwa-Krzyżański, Że jesteś, byłeś i będziesz; lepiej, „Twórczość” 2014, nr 3. 84 Wacław Oszajca, Kryzys w Kościele? „Znak” 2012, nr 10. 85 Leszek Kołakowski, Bóg nam nic nie jest dłużny. Krótka uwaga o religii Pascala i o duchu jansenizmu, Kraków 1994. 86 Karol Wojtyła, Elementarz etyczny, Lublin 1983, s. 64. 87 Cyt. za: Chantal Millon-Delsol, Skazani na konflikt, „Znak” 2002, nr 9. 88 Zbigniew Podgórzec, Rozmowy…, dz. cyt., s. 177 89 Tamże, s. 180. 90 Por. Czesław Miłosz, Rosja: widzenie transoceaniczne, t. 1, Dostojewski – nasz współczesny, Warszawa 2010. 91 Søren Kierkegaard, Bojaźń i drżenie, Warszawa 1969, s. 125n. 92 Alisdair McIntyre, Paul Ricoeur, The religiosus significance of atheism, Columbia University Press 1969, s. 33. 93 Józef Tischner, Jak żyć, Wrocław 1997, s. 36-37. 94 Karol Tarnowski, W poszukiwaniu absolutnego świadka, „Znak” 1992, nr 8. 95 Leszek Kołakowski, Czas ciekawy, czas niespokojny, cz. II, Kraków 2008, s. 95. 96 Tadeusz Różewicz, Cierń [w:] tegoż, Regio, Warszawa 1969. 66 Andrzej C. Leszczyński dokończenie eseju ze strony 16 *** Tak, Jezus jest ośmieszany, ale wiemy, że ma rację, i nawet otwarcie tego nie kwestionujemy. Jak to możliwe? Co więcej, są ludzie, którzy naprawdę praktykują cnoty chrześcijańskie, ale nigdy nie odważyliby się ich głosić. Ci, którzy się odważają - księża czy świeccy - głosić we własnym imieniu przykazania ewangeliczne na temat zachłanności i bogactw, współczucia i miłości, narażają się na kpiny - nie mówi się: „to nieprawda”, lecz raczej: “to jest niepoważne, to śmieszne”. Dlaczego? Czy dlatego, że to są komunały? Ależ powtarzamy przecież bezustannie, nie rumieniąc się, banały co najmniej równie zużyte, choć o wiele mniej ważne. Krótko mówiąc: w wykształconych lub półwykształconych klasach naszych społeczeństw być chrześcijaninem to wstyd - nawet nie dlatego, że chrześcijaństwo nie cieszy się intelektualnym szacunkiem, lecz dlatego, że jest to moralnie śmieszne. Być chrześcijaninem to wstyd. Można odnieść wrażenie, że na wydziałach teologii ostatnią rzeczą, o której się słyszy, jest Bóg: mówi się o symbolach religijnych, o sprawiedliwości społecznej, o zaangażowaniu, o wymiarze historycznym. Cóż to za spektakl! Załamuje się wiek oświecenia i racjonalizmu, światła oświecenia gasną wszędzie, ale nie w Kościołach i u teologów. Ale my wiemy, że On ma rację. Wiemy, że przynajmniej dla części wielkich problemów ludzkości nie ma rozwiązań czysto technicznych czy organizacyjnych, że wymagają one tego, co Jan Chrzciciel nazwał metanoją, przemianą duchową. A tej przemiany z definicji nie można wywołać w sposób techniczny. Polega ona na uznaniu, że korzenie zła są w nas, w każdym z nas, zanim wrosną w instytucje i doktryny. Łatwo to powiedzieć, nie lubimy powtarzać takich banałów, zwłaszcza że bardzo trudno kierować się nimi w życiu. Otóż metanoja w takim sensie jest ściśle związana z przewidywaniem apokalipsy. I dlatego świadomość apokaliptyczna Jezusa nie tylko nie traci znaczenia dla naszego świata, ale jest fundamentem naszej nadziei na jego przetrwanie. Uznanie własnej winy jest według nauczania Jezusa podstawowym warunkiem metanoi, warunkiem życia w Bogu i, siłą rzeczy, warunkiem zbawienia. Dodajmy: zdolność do poczucia winy jest warunkiem bycia człowiekiem. Ta zdolność czyni nas istotami ludzkimi, mówi Księga Rodzaju, i słusznie. Słusznie dlatego, że nie mamy żadnej znajomości dobra i zła, jeśli nie odczuwamy ich w sobie; tak więc doświadczać zła jako stanu własnej duszy to czuć się winnym. Jeśli nie umiemy czuć się winni, nie jesteśmy zdolni do odróżniania dobra od zła. Nieumiejętność czynienia tego odróżnienia byłaby dla ludzkości samobójstwem. A kiedy mówię o „odróżnianiu dobra od zła”, mam na myśli tylko takie odróżnienie, którego znaczenie, siła obiektywna, zniewalająca, nie zależy od nas; odróżnienie, którego nie możemy ani unieważnić, ani zmienić według naszej woli lub kaprysu, odróżnienie, które zastajemy gotowe, które nam się narzuca i które jesteśmy zmuszeni przyjąć jako prawdziwe. Jeszcze jedna naiwność? Oczywiście to jedna z tych naiwności, które poważne doktryny, takie jak filozofia narodowego socjalizmu czy komunizmu, odrzucają. Ale nie myślmy o doktrynach, które opowiadają się za ludobójstwem, czy o systemach, które je praktykują. Pomyślmy o nas samych, to znaczy o cywilizacji, która uważa się - i słusznie - za dość przyzwoitą, która głosi wiarę w prawa człowieka, która zapewnia nam wolności obywatelskie i dobrobyt nieznany dotąd w historii, która jest płodna technologicznie, której nauka się rozwija, która kultywuje sztukę, która wszystkim daje dostęp do edukacji, która zbudowała gigantyczne i efektywne systemy komunikacji i informacji, która toleruje pluralizm, różnorodność opinii, gustów, religii, filozofii, stylów i mód. Pomyślmy o tej cywilizacji i o tym, w jaki sposób odróżnianie dobra od zła w niej funkcjonuje, od kiedy wyzwoliła się - jeśli nie całkowicie, to przynajmniej w dużym stopniu - od śmiesznych chrześcijańskich przesądów. Owo wielkie wyzwolenie to, ściśle rzecz biorąc, wyzwolenie od grzechu, od poczucia winy, czyli od osobistej odpowiedzialności. Jeżeli wyobrażam sobie, że grzeszę, muszę po prostu pójść do psychoanalityka, a on mnie wyleczy z tych urojeń. Jeżeli jestem zdrowy na umyśle, widzę jasno, że to „społeczeństwo”, „system” (cokolwiek miałoby to znaczyć) są odpowiedzialne za wszystko i są źródłem wszystkiego, co uważam za złe, czyli to one są niezadowalające. Wyobrażenie, że zło jest we mnie, w tobie, w nim, w niej, jest godne pogardy i infantylne. Pomyślmy jak ludzie poważni: jesteśmy - każdy z nas - ofiarami tego monstrum, tego „społeczeństwa”, i nikt z nas w żaden sposób nie przyczynia się osobiście do tego, co to monstrum wyczynia. Wyznajmy to: taka jest nasza codzienna filozofia, filozofia całkowitej niewinności jednostki, odrzucenie osobistej odpowiedzialności, zanegowanie zła i grzechu, a ostatecznie zanegowanie człowieka poprzez zapomnienie Jezusa. Powiadacie, że ta cywilizacja, z wszystkimi wyżej wymienionymi zaletami, jednak jakoś funkcjonuje. Tak, funkcjonuje ze swoimi zaletami i wadami, które są nierozdzielne. Ponieważ naprawdę szybki proces tak zwanej sekularyzacji czy dechrystianizacji, czy paganizacji (to ostatnie słowo, być może, zawiera w sobie niesprawiedliwy osąd pogan, z których wielu było właściwie ludźmi religijnymi) trwał zaledwie około trzech dziesięcioleci, trudno ekstrapolować te tendencje na nieokreśloną przyszłość. Kto wie, jak długo będzie mogło przeżyć, nie ześlizgując się w Hobbesowski „stan natury”, społeczeństwo, które nauczyło się i przyjęło, że nie istnieje żadne dane, gotowe rozróżnienie dobra i zła, a więc że poczucie winy jest chorobą lub reliktem starych przesądów? Kto może ocenić rolę, jaką chrześcijaństwo - o tyle, o ile przetrwało w formie rzeczywistej wiary czy pozostałości zasad moralnych - odgrywa teraz w cywilizacji europejskiej, zapewniając jej jakiś stopień wytrzymałości? *** Takich pytań nie zada socjolog, jeśli szuka odpowiedzi ilościowych - trudno wyobrazić sobie, jak siłę tradycji chrześcijańskiej można by przedstawić jako parametr ilościowy czy wektor pośród innych działających w naszej kulturze. Ale zdrowy rozsądek - który bardzo często, choć nie zawsze, okazuje się słuszny - nie pozostawia wątpliwości: istnieje ścisły i wzajemny związek między zapomnieniem tradycji chrześcijańskiej a tym, nad czym ubolewamy i co aż za dobrze znamy jako symptomy choroby naszej cywilizacji. Nie chodzi tu - podkreślmy to wyraźnie - o konceptualną i abstrakcyjną wiedzę o różnicy między dobrem a złem. Nie wystarczy zaakceptować to rozróżnienie, a więc przyjąć, że istnieje prawo naturalne, którego oczywiście nie da się nigdy odkryć jako faktu empirycznego; ta wiedza jest mało pożyteczna, jeśli nie jesteśmy zdolni do odczuwania dobra i zła w nas samych. Ta zdolność ma korzenie mityczne i traci całą siłę, kiedy te korzenie obumierają. Nie chodzi tu również o spekulację teologiczną. Prawdziwe korzenie naszej cywilizacji to narracja ewangeliczna i osoba Jezusa, Jego nauczanie jako słowo pochodzące od Niego, a nie wiedza abstrakcyjna, przedestylowana lub skodyfikowana w formie teologii moralnej. Do doświadczenia moralnego mamy dostęp tylko poprzez słowo przekazane osobiście przez Boga, proroka, mistrza, kapłana, ojca lub matkę. Żadna teologia, żadna teoria nie może nam dać tu niczego poza konceptualnymi środkami wyrazu i nigdy nie prowadzi do doświadczenia zła i dobra jako własności naszej duszy. Nie idzie tu więc o „religię”, jeśli przez „religię” rozumie się zbiór prawd teologicznych; chodzi o dostęp do Jezusa - człowieka lub Boga - zawsze osoby. *** Często słyszy się, że nauczanie chrześcijańskie jest wysuszone. Ale nie chodzi o problemy techniczne języka, które można by rozwiązać przez zręczną manipulację. To prawda, że język teologiczny odziedziczony po scholastyce jest przestarzały i zużyty. Lecz żaden język wiary nie ma wartości bez wiary. Księża, którzy nie wiedzą już, czy w cokolwiek wierzą, i nie widzą już sensu w idei, że są odpowiedzialni poprzez obecność Jezusa w świecie, że są Jego kapłanami i apostołami, są bezsilni, nawet jeśli szczerze przywiązani do tradycji chrześcijańskiej, do Kościoła, nawet jeśli żywotność tej tradycji jest dla nich ważna. Ileż to razy słyszy się takie uwagi: „Chrześcijaństwo chyli się ku upadkowi, bo okazało się niezdolne do te- 21 go, by uznać za własną taką czy inną sprawę świecką”. Kościołowi udziela się rad: ma energicznie wspierać to czy tamto - feminizm, reformy rolne, rewolucje polityczne, prawa homoseksualistów, rozbrojenie - w ten sposób odzyska to, co stracił. Złudzenia! Tak jakby chrześcijaństwo mogło uratować się jako chrześcijaństwo, przyjmując za swoją jakąś sprawę - nawet absolutnie słuszną dlatego, że jest popularna. Oczywiście Kościół nie może uciekać od odpowiedzialności w kwestiach doczesnych; nie może milczeć - o ile sprawy te pociągają za sobą wybory moralne - pod pretekstem, że zajmuje się tylko zbawieniem wiecznym; nie może, ponieważ zbawienie wieczne osiąga się, działając w świecie, ponieważ byłoby szaleństwem utrzymywać, że Kościół mógłby się odgrodzić od konfliktów politycznych lub społecznych, w których jego głos może poprzeć sprawę moralnie słuszną. Ale to nie brak wystarczająco wyraźnego „zaangażowania” szkodzi Kościołowi; przeciwnie - to szczególny sposób całkowitego identyfikowania się ze sprawą doczesną, tak że odnosimy wrażenie, iż Kościół zapomniał o zawsze i nieuchronnie względnym charakterze rzeczy ziemskich lub o różnicy między wsparciem jakiejś sprawy z powodów moralnych a przymierzem z siłą polityczną, ruchem, partią, które w danym momencie popierają tę samą sprawę. *** Po co nam chrześcijaństwo, jeśli jest tylko politycznym lobby? Dla zachowania frazeologii, której ludzie już i tak nie traktują poważnie? Chrześcijaństwo nie ma ani obowiązku, ani prawa angażować się w jakąkolwiek sprawę tylko dlatego, że jest modna, i dlatego, że w przeciwnym razie ryzykuje, iż jeszcze bardziej „wyalienuje się” z życia publicznego; nie ma ani obowiązku, ani prawa utożsamiać się z żadnym świeckim ruchem, nawet całkowicie godnym pochwały z moralnego punktu widzenia. Ma ono obowiązek i prawo wspierać we wszystkich konfliktach to, co odpowiada moralnie jego wymogom, ale jeśli za każdym razem nie kładzie nacisku na nieabsolutny charakter wartości doczesnych, działa samobójczo i traci znaczenie, ponieważ jego obecność w świecie jest ważna o tyle, o ile jest obecnością Jezusa Chrystusa, to znaczy trwaniem ponadczasowego w czasowym. Nie jest też prawdą, że chrześcijaństwo traci siłę z powodu niewystarczającego zaangażowania w sprawy świeckie. Dlaczego Kościołowi miałoby zależeć na tym, by zachowywać w swym łonie tych, dla których jest on tylko narzędziem manipulacji i miałby służyć ich własnej sprawie - nawet godnej poparcia? Jeżeli to nie Boga i Jezusa szukają ludzie w Kościele, nie ma on do wypełnienia żadnego specjalnego zadania. („Gazeta Wyborcza”)