Dusza miasta to ludzie
Transkrypt
Dusza miasta to ludzie
P ozna ń ski gwiazdozbiór W młodości sprzedawał kwiaty na targu na pl. Bernardyńskim, a jedna z mroczniejszych historii jego rodziny wiąże się z Cybiną. Zbigniewa Górnego nie trzeba przedstawiać nikomu w Polsce, a tym bardziej w Poznaniu, ale tak bogate życie niesie mnóstwo interesujących opowieści. Ze znakomitym kompozytorem, dyrygentem, człowiekiem estrady spotykam się w słoneczne, majowe przedpołudnie w jego stylowym, nowoczesnym mieszkaniu z widokiem na nadbrzeże Warty. Jest piątek trzynastego... Czy jest pan przesądny? Trzeba dziś uważać! Żartuję. Nie jestem przesądny, nie wierzę w żadne gusła. Za chwilę wybiera się pan na basen i rower, na korcie tenisowym był pan wczoraj. Sport jest drugą pasją czy sposobem na zachowanie równowagi ducha i ciała? Pasją, dzięki której utrzymuję równowagę między tym, co psychiczne i fizyczne. Bez sportu nie mógłbym żyć, towarzyszy mi zawsze i wszędzie. Nawet w przeszłości, gdy miałem bardzo długie i ciężkie próby, to i tak znajdowałem czas, żeby pójść na kort lub popływać. Dziś jest tak samo. Zresztą, to widać – mimo emerytalnego wieku, wciąż jestem muskularny i wysportowany! Potwierdzam! Swą tenisową pasję przekształcił pan w działanie charytatywne, organizując Gwiazdkowy Turniej Gwiazd. Co to za inicjatywa? Idea polega na tym, że wraz z kolegami, z którymi regularnie grywam w sezonie letnim, spotykam się także zimą, by wejść na kort już nie tylko dla czystej przyjemności, ale także w dobrej sprawie. Przez ostatnie 10 lat zebraliśmy podczas tych turniejów ponad 200 tysięcy złotych, które przekazaliśmy na rzecz osób potrzebujących. Pomaganie i świadomość, że sprawiło się komuś, kto ma ciężkie życie, choćby małą przyjemność, daje dużo radości. Gdzie w Poznaniu najlepiej gra się w tenisa? Najchętniej korzystam z kortów Warty, najstarszego chyba, bo ponadstuletniego, klubu tenisowego w Polsce. Niedawno groziła mu likwidacja, lecz dzięki staraniom świetnych ludzi – panom Gąsiorkom, synom słynnego reprezentanta Polski [Wiesława Gąsiorka – przyp. red.] udało się ten obiekt reaktywować. To prawdziwa przyjemność grać w miejscu z takimi tradycjami, i to w samym środku miasta. W Poznaniu jest sporo dobrych miejsc do gry w tenisa, np. na Śródce wśród wysokich krzewów ukryty jest przyjemny kort, o którym mało kto wie. 20 3(9)/2016 Czyli jednak jest coś stałego w Poznaniu, co przez ostatnie dekady aż tak bardzo się nie zmieniło? Ależ oczywiście! Ludzie! Poznań ma silne tradycje mieszczańskie i wciąż żyje tu sporo „zasiedziałych poznaniaków”. Wystarczy spojrzeć na Chwaliszewo, gdzie wychowywała się moja mama. Dziś wprawdzie dzieje się tam coraz więcej: odresturowane kamienice, nowe budynki, ale tak naprawdę od pokoleń mieszkają tam ci sami ludzie, tworząc wyjątkową atmosferę tego miejsca. Dusza miasta to ludzie. Warto przejść się na jeden z targów i posłuchać, jak rozmawiają prawdziwi, starzy poznaniacy. To oni stanowią trzon całego miasta, jego tradycję, mówią językiem, jaki pamiętam z młodości. Wychowywałem się na Garbarach, w domu o artystycznych korzeniach, więc obowiązywała literacka polszczyzna, ale z kolegami i sąsiadami rozmawiało się specyficznym slangiem, który nie był nawet gwarą poznańską, a raczej „garbarską”. Czy jest w Poznaniu miejsce, które szczególnie pan lubi oraz takie, które wyjątkowo się panu nie podoba? Jest tu wiele fantastycznych miejsc. Bardzo lubię wzgórze Przemysława. Rozciąga się z niego świetny widok na dachy Poznania, a na dodatek jest to zakątek cichy, wciąż wolny od turystów. Nie lubię natomiast tych wielkich osiedli z betonu – wytwarzają się tam zamknięte środowiska i nawet jeśli niektórzy starają się oswoić tę przestrzeń, np. kwiatami, to i tak blokowiska te przypominają o szarej rzeczywistości. Sam przez 20 lat miałem dom na Ratajach, ale zawsze ciągnęło mnie do rzeki, pewnie dlatego, że spędziłem tu dzieciństwo. Nad Wartą zjeżdżałem na sankach i nartach, a w Cybinie często się kąpaliśmy, jednego roku już od 2 kwietnia. W Cybinie właśnie nieomal utopiłem malutką wówczas siostrę, kiedy wózek z nią w środku ześlizgnął się ze skarpy wprost do wody – nic jej się na szczęście nie stało! Bardzo się cieszę, że dziś mam Wartę za oknem, że wróciłem na „stare śmieci”. Skoro rozmawiamy o Poznaniu… Czy Poznań pana dzieciństwa i ten współczesny to dwa rożne miasta? A jak pan zapatruje się na inicjatywy związane z próbą ożywienia terenów nadrzecznych, tj. Kontener Art, który mieści się w bezpośrednim sąsiedztwie pana domu? Zdecydowanie! Powstały nowe dzielnice, tj. Winogrady czy Rataje. Moja mama prowadziła na rynku Bernardyńskim mały kiosk kwiatowy, a na Ratajach stały wtedy wielkie szklarnie, więc jako młody chłopak jeździłem tam po kwiaty, ale już po goździki to na Chartowo, do pana Nitki. Pomagałem mamie w sklepiku także w czasach studenckich i do dziś mam kilku znajomych na rynku Bernardyńskim – kwiaciarzy i takich, z którymi zawsze mogę się napić [śmiech]. Jestem absolutnie za tym, by przywrócić rzekę miastu, ale nie w sposób dziki i niezorganizowany, jak wygląda to teraz. Tabuny pijanej młodzieży do późnych godzin nocnych „drą ryja” i nie ma to nic wspólnego z ciekawym spędzaniem czasu. Co innego, gdy ludzie przychodzą tu na spacery, pobiegać, pobawić się z dziećmi – od tego właśnie jest to miejsce, ale nie można robić z Warty pijalni piwa. Są takie miasta, jak np. Kolonia, które żyją rzeką – odbywają się tam koncerty, 3(9)/2016 21 P ozna ń ski gwiazdozbiór Dusza miasta to ludzie Marzy pan o stworzeniu musicalu. Myślał już pan o „obsadzie marzeń”? Czy po tylu latach pracy z muzyką potrafi pan wciąż się nią delektować? festiwale, różne projekty artystyczne. Sama idea Kontener Artu jest więc bardzo dobra, jednak poziom inicjatyw tam podejmowanych jest różny. Zastrzeżenia budzi też bryła tego obiektu – gdyby był to teren przystoczniowy, który przekształcany jest w postindustrialną przestrzeń artystyczną, miałoby to sens. Tu zaś kontenery brzydko kontrastują ze starą zabudową, dlatego wolałbym, gdyby zrewitalizowano wspaniałe zabudowania pobliskiej gazowni i tam urządzono całe miasteczko artystyczne, z koncertami i imprezami do rana. W wywiadach podkreśla pan, że nie godzi się na „anglojęzyczną sieczkę” obecną we współczesnej polskiej muzyce, i trudno się temu dziwić. Czy wśród młodych polskich wykonawców dostrzega pan jakieś szlachetne wyjątki? Jest w Polsce kilka indywidualności, które przebijają się, mają swoją twarz, głos i pomysł. To na przykład Brodka oraz Dawid Podsiadło, dobrze też śpiewa Ewa Farna, a z artystek poznańskich Kasia Wilk. I choć nie wszystkie aranżacje są w moim guście, to słychać, że są to ludzie, którzy czują muzykę. Niestety media w dużej mierze lansują przeciętny lub niski typ muzyki, jak disco polo, które wszędzie się panoszy. Oczywiście skoro znajduje odbiorców, to nie mam nic przeciw temu, tylko niech nikt mi nie wmawia, że to jest dobra rzecz. W dzisiejszym świecie trudno jest zaistnieć osobom, które grają ciekawą muzykę popularną. Wydaje się, że dobra muzyka rozrywkowa zawsze była w niszy… Nie zawsze. Za moich czasów, czyli w latach 70., nastąpił rozkwit dobrej muzyki, śpiewały Zdzisława Sośnicka, Krystyna Prońko, Hanna Banaszak, w samym Poznaniu działały dwie orkiestry. Dziś, nie licząc Zygmunta Kukli, który gra od festiwalu do festiwalu czy Adama Sztaby, który występuje jedynie przy okazji telewizyjnych show, pozostałem tylko ja ze swoją Górny Orchestra. Nie mogę więc nie zapytać o pańską muzykę. Czy podczas tworzenia ma pan jakieś rytuały? Jako kompozytor na zamówienie nie mogłem pozwolić sobie na stałe rytuały. Zdarzało się, że wpadałem na jakiś pomysł w nocy i pracowałem do świtu, a czasem całymi tygodniami nic nie przychodziło mi do głowy i w ostatnich dniach przed terminem oddania kompozycji nagle mnie olśniewało i pracowałem non-stop. Prawda jest taka, że ze mnie prawdziwy poznaniak – jak się do czegoś zobowiążę, to muszę jakości i terminu dotrzymać. 22 3(9)/2016 Czy ma pan inne poznańskie cechy? Nie umiem oszaleć – w ryzach trzyma mnie poznańskie, mieszczańskie wychowanie. Lubię porządek, w domu sprzątam sam, bo wszystko musi być na swoim miejscu, choć dopuszczam niewielki „artystyczny nieład”. Również na scenie dbam o porządek – zwykle to ja ustawiam pulpity i mikrofony, bałagan mnie męczy. Wróćmy do muzyki. Komponował pan ścieżki dźwiękowe do filmów, spektakli teatralnych, ale także melodie do piosenek i występów kabaretowych. Czy praca w tych dwóch kierunkach bardzo się różni? Tak, bardzo. Napisałem muzykę do kilkuset piosenek kabaretowych, z których zaledwie kilka ma teraz wartość, ale to była zabawa, potrzeba chwili, specyfika okoliczności. Dla orkiestry pisywałem głównie melodie komercyjne, w swoim gatunku poprawne. Kilka z nich, gdybym bardziej o to zabiegał i chodził po rozgłośniach, wciskając je panom redaktorom w ręce (bo tak to się kiedyś załatwiało) mogłoby być „hiciorami”. Trochę utworów napisałem jednak z duszy i z tych jestem dumny. W tej chwili powstaje płyta, która ukaże się pod koniec roku, z moją muzyką filmową – będzie na niej 15 kawałków, które mimo upływu lat wciąż brzmią naprawdę dobrze, aż sam byłem zdziwiony! Woli pan pisać muzykę instrumentalną czy do tekstu? Zwykle tworzyłem muzykę instrumentalną, do której dorabiano słowa. Rzadko odwrotnie, ale przed laty napisałem muzykę do wiersza Ireneusza Iredyńskiego Magiczne ognie. Piosenkę wykonywała najpierw Grażyna Łobaszewska, a potem Edyta Górniak i obie wersje są świetne, cała piosenka jest znakomita. Uważam to za jeden z moich lepszych kawałków i zastanawiam się, dlaczego nie poszedłem w tym kierunku. Zasadniczo jestem twórcą „użytkowym” i piszę na zamówienie, ale jest we mnie około 10% artysty prawdziwego, który robi co chce, czasem daje się ponieść. Komponowałem kiedyś muzykę do filmu Wajdy Pierścionek z orłem w koronie. Z ogromnym trudem zmieściłem się w zakontraktowanych trzech tygodniach, nie mogłem na nic dobrego wpaść, niemniej napisałem, oddałem, całość zaakceptowano. Gdy tylko osoby odbierające tę muzykę wyszły, usiadłem przy pianinie, uderzyłem w klawisze i nie wiem skąd, chyba z głębin duszy, wypłynęło piękne requiem. Całym ciałem poczułem, że to jest to, nic nie musiałem robić, samo wyszło spod moich palców. Jest mi tak bliskie, że chciałbym, by zagrano je na moim pogrzebie. To był niezwykły moment w moim życiu. P ozna ń ski gwiazdozbiór P ozna ń ski gwiazdozbiór Podziwiam spektakle teatru Roma i tych zdolnych artystów, z których część przeszła swego czasu przez „moje sito”, występując np. w programie Śpiewać każdy może, a teraz śpiewa zawodowo. Zorganizowałbym porządny casting i zamiast zapraszać do współpracy uznane gwiazdy, wybrałbym utalentowanych debiutantów, a tych jest wielu, co widać po programach typu talent-show. Pojawiają się w nich ludzie niesamowici, którzy mają pasję i świetnie kombinują z muzyką. Młodość i siła życiowa napędza ich do pracy, jest twórcza i nie do przecenienia. Zdecydowanie tak. Teraz mam wreszcie czas, by odkrywać muzykę, włączać nigdy nieprzesłuchane płyty, powracać to tych słuchanych za rzadko. Ze zdumieniem dostrzegam, jakie to nieprzebrane bogactwo, co może dziwić, gdy takie słowa wypowiada zawodowy muzyk. Uświadamiam sobie, że muzyka nie zna granic, więc nie sposób jej ogarnąć. Są takie rejony, których nigdy dotąd nie penetrowałem, czuję się wręcz zagubiony! Choć muszę przyznać, że coraz bardziej doceniam ciszę. Lista artystów, z którymi pan współpracował jest imponująca, to najważniejsi ludzie polskiej sceny, którzy na pana oczach stawali się gwiazdami. Musi mieć pan w zanadrzu mnóstwo fascynujących opowieści. Nie myślał pan, by napisać wspomnieniowo-anegdotyczną książkę o ludziach estrady? Wielu znajomych mnie do tego namawia, lecz nie mogę tego zrobić, bo są to historie o ludziach wciąż żyjących, często niecenzuralne! Moim największym sukcesem jest to, że przez niemal 50 lat działalności na polskiej scenie muzycznej zachowałem przyjaźnie. Otaczałem się ludźmi, których lubiłem i z którymi lubiłem pracować, wspaniale się to zwracało. Do dziś pozostajemy w świetnych kontaktach, choć czasy gdy wspólnie występowaliśmy, a potem graliśmy w karty, chodziliśmy na wódkę i prowokowaliśmy różne ekscesy dawno minęły. Nie chciałbym zdradzać ich tajemnic, szczególnie że często zahaczają o alkowę… Przypomina mi się historia, którą chyba mogę wyjawić. Zenek Laskowik uwielbiał robić żarty kelnerom. Gdy weszliśmy do jednej z elegantszych restauracji na Pomorzu, takiej z białymi obrusami i misternie złożonymi serwetkami na stołach, Zenek – korzystając z nieobecności kelnera – wszystkie wolne serwetki zebrał i schował za poły marynarki. Zdezorientowany kelner stawiał na stołach kolejne, nie nadążając ich składać, a gdy wychodził, zaraz znikały. W końcu Zenek – wypchany płótnami niemal po szyję – zapytał go poważnie: „Czy można tu dostać choćby kawałek serwetki?”. Innym razem wsypał ogromną ilość soli do zupy, a kelnera poinformował, że znalazł w niej włos i odesłał talerz do kuchni. Nie minęła minuta, jak ktoś z drugiego końca sali wrzasnął: „Czemu to cholerstwo takie słone?!” A ze Zbyszkiem Wodeckim pojechaliśmy na wakacje do Chorwacji – mieszkaliśmy 200 metrów od siebie, ale trzeba je było przepłynąć. Problem w tym, że gospodarz w ramach śniadania oferował figi i… butelkę rakii. Zbyszek wytrzymał pięć dni i pod byle pretekstem wrócił do Polski, nie mógł dłużej tak się lenić – ja po latach pracoholizmu nauczyłem się w końcu wypoczywać, on chyba nigdy. Nadszedł więc czas na odpoczynek, podróże? Na dbanie o siebie, o zdrowie psychiczne i fizyczne. Z dystansu patrzę na to, co dzieje się w rozrywce, na ten wyścig szczurów, ciągłą walkę – najpierw, by zaistnieć, potem, by utrzymać pozycję. Nie wystarczy już robić dobrej muzyki, mieć porządny głos, trzeba dziwacznie się ubrać, zaskoczyć, wytatuować się. My graliśmy dla przyjemności i choć mieliśmy ukryte ambicje, by być od kogoś lepszym, to nie były one aż tak ostentacyjne jak dziś. Cieszę się, że mnie to nie dotyczy. Wolę planować kolejne podróże. Wizyty w Australii i Nowej Zelandii były fantastyczne – teraz chcę poznać inne miejsca, zamierzam zwiedzić Indochiny oraz Amerykę Południową. Oprócz podróżowania, jak wykorzystuje pan czas na emeryturze? Odkryłem w sobie talent plastyczny! Tworzę obrazy o charakterze abstrakcyjnym, które dają do myślenia – właśnie taką sztukę cenię najwyżej. Świetnie jest oderwać się na dwa tygodnie od rzeczywistości i po prostu oddać się malowaniu, a gdy brakuje weny – wzorem francuskich artystów – można wspomóc się absyntem [śmiech]. Zwiedzam też Polskę. Wprawdzie byłem chyba we wszystkich miastach naszego kraju, ale rzadko które miałem okazję zobaczyć z innej perspektywy niż dworzec i amfiteatr. Dopiero niedawno po raz pierwszy w życiu pospacerowałem po Sandomierzu, spędziłem parę dni w Bieszczadach. Poza tym mam zaplanowanych kilka dużych koncertów, pod koniec roku organizuję koncert charytatywny z udziałem osób niepełnosprawnych, co daje mi ogromną satysfakcję. Po prostu się spełniam. Nie czuję presji, robię to, co lubię. I to jest najważniejsze. rozmawiała Małgorzata Cieliczko Zdjęcia: archiwum prywatne Zbigniewa Górnego 3(9)/2016 23