1 Był koniec stycznia. Słońce świeciło mocno. Ciepło

Transkrypt

1 Był koniec stycznia. Słońce świeciło mocno. Ciepło
Był koniec stycznia. Słońce świeciło mocno. Ciepło było. Aż trudno uwierzyć,
że zima – mówi Krystyna. Szła ze szpitala na piechotę. Torba, dziecko na ręku. Niedaleko, bo jakieś pół kilometra. Mała nie płakała. Przyszła na świat
dwa dni wcześniej. Nie wiedziała, co się stanie. Jej mama płakała, bo wiedziała, że za chwilę położy dziecko w oknie życia i odejdzie. Na zawsze. Myślałam, żeby zawrócić. Wziąć Anię i zawrócić. Tylko co ja bym potem zrobiła?
Bez mieszkania, bez pieniędzy. Serce jej pękało. Do dziś pamięta, jak Ania
była ubrana. Miała biało-różową czapeczkę, różową kurteczkę, kocykiem kolorowym była przykryta, żeby jej zimno nie było.
Krystyna podeszła do okna życia. W samo południe. Jakby chciała, żeby
ktoś je obie zauważył. Okno przy parafii Świętej Rodziny w Szczecinie. Niedaleko urzędy, ruchliwa ulica. Położyła małą. Uklękła. Płakała. Nie oddam
jej – myślała. Nie odejdę. Ania leżała w oknie. Krystyna stała obok. Nie wie,
jak długo to trwało, ale nie mogło trwać zbyt długo, bo alarm w oknie życia
włącza się po kilkudziesięciu sekundach. Potem pojawiają się siostry zakonne
i zabierają dziecko. Alarm nie zdążył się odezwać. I tak spotkała, jak mówi,
swojego pierwszego anioła stróża. Żeby ksiądz nie wyszedł, tobym ją zostawiła – opowiada. – „Niech pani poczeka, niech pani jej nie zostawia”. Tak mi
powiedział. I wyjęłam Anię z tego okna. I przytuliłam. Ksiądz mówi: „Tak nie
można, przecież widzę, że pani odejść nie może”. Widział, że kobieta skromnie, ale czysto ubrana. Nie pijana. Widział, że płacze. „Przecież widzę, że pani
to nie żadna patologia. Pani się nie martwi. My pomożemy”. I pomogli.
Ania nie przestaje się uśmiechać. Gaworzy, jakby chciała opowiedzieć mi
swoją historię. Ma pięć miesięcy i mądrze na mnie patrzy. Sporo już w życiu
widziała. Sporo przeszła. Krystyna ma dziś urodziny. Kończy 38 lat, ale wygląda na więcej. Wychudzona twarz, zmęczone oczy. Błyszczą, kiedy patrzy
na Anię. I Zosię. Błyszczą, kiedy mówi o Hani, Krzysiu i Andrzeju. Zosia ma
dwa lata. Bystra. Biega wokół siostry. Kocham Anię – mówi z łobuzerskim
uśmiechem. I lubię się z nią bawić – dodaje, bujając małą w foteliku. Mama
potwierdza. Zosia bardzo ją kocha. I bardzo mi pomaga. Śpimy razem. Kiedy
rano wstaje, to bierzemy Anię do siebie. Zosia ją przytula, całuje, znosi do
łóżka zabawki. Naprawdę opiekuje się małą. Hani, Krzysia i Andrzeja nie ma
w domu. Mają swoje zajęcia. Taty też nie ma. Pracuje. Na budowie.
Nie ma urodzinowego tortu ani prezentów. Ale w domu jest Ania. To największy dla mnie, dla nas wszystkich prezent – mówi Krystyna. Oczy zacho-
1
dzą jej łzami. Prosta, szczera kobieta. Widzę, że jest przemęczona. I trochę
zagubiona. Mówi cicho, niemal szeptem. Jakby się bała, że problem, o którym
opowie głośno, zostanie z nimi na zawsze. Albo jakby się bała, że pomyślę, że
sobie nie radzi. Że to wszystko jej wina. Kochamy się – mówi. Jedno bez drugiego żyć nie może.
Miłością można i warto żyć, ale tylko nią nie wykarmi się pięciorga dzieci.
Patrzę na wniosek rodziny o mieszkanie socjalne: „Przedstawiamy poniżej
nasze dochody: na miesiąc marzec to pensja męża, która wyniosła 1100 złotych, rodzinne w kwocie 478 złotych i dofinansowanie z MOPR-u o łącznej
sumie 670 złotych. Przy opłacie wynajmu z czynszem, które wynoszą 1770
złotych, i opłacie za gaz około 120 złotych i światło około 100 złotych, zostało nam na życie niewiele ponad 50 złotych”. 50 złotych na miesiąc. Na wyżywienie całej rodziny. Z pięciorgiem dzieci nie da się wyżyć za 50 złotych,
nawet gdyby chcieli jeść tylko chleb i ziemniaki. Krystyna mówi, że gdyby
nie dobrzy ludzie, którzy im pomagają, nie miałaby szans.
Siostra Stanisława, o której Krystyna mówi, że jest jej drugim aniołem
stróżem, ostrzegała mnie, żebym się nie sugerowała tym, na jakim osiedlu
mieszka Krystyna z rodziną. „To prawdziwy luksus, zwłaszcza dla nich” –
mówiła mi. Rzeczywiście. Nowe, niskie bloki. Plac zabaw. Wszędzie zielono.
Mieszkanie też niczego sobie. Dwa pokoje, kuchnia. Ładne. Umeblowane.
Ciężko jest wynająć mieszkanie z piątką dzieci – mówi Krystyna. Nikt inny nie
chciał się zgodzić. A były mieszkania mniejsze, nie takie nowe i tańsze dużo.
My i w jednym pokoju dalibyśmy radę. Ale kto słyszał, że pięcioro dzieci, zaraz mówił: „Nie ma mowy”. Dopiero tu się udało. I Ania mogła wrócić do
domu. Gdybyśmy zostali tam, gdzie mieszkaliśmy wcześniej, toby nam Ani nie
oddali. Tak mi powiedziała pani kurator. Miła kobieta. Musieli brać, co było.
A nie mieli w czym wybierać. Siostra Stanisława potwierdza, że wynajęcie
mieszkania dla tej rodziny graniczyło z cudem. Próbowała pomóc. Przeglądała ogłoszenia, dzwoniła i pytała. Bez skutku.
Wcześniej mieszkali w starej oficynie. Dwa pokoje, ciemna kuchnia, zimna
ubikacja – wspomina Krystyna. – Wilgoć była duża. I mało przyjemne sąsiedztwo. Tam żyły rodziny patologiczne. Na nic innego nie było ich stać.
Nigdy im się nie przelewało, ale kiedyś pracowali oboje. Było łatwiej. Krystyna chciałaby znowu pójść do pracy. Szukam cały czas, na nocki bym chciała. Wyładowywanie towarów na przykład, albo sprzątanie. Ale tam studentów
2
szukają. Jestem za stara. A nie mam jeszcze przecież czterdziestu lat. Pytam,
czy będzie miała siłę, żeby po całym dniu pracy przy dzieciach pójść na noc
sprzątać albo wyładowywać towar. Mówi, że będzie miała, bo musi. Dzieci są
moją siłą. Mąż jest moją siłą. Rodzina nasza. Żeby tylko to mieszkanie socjalne nam przyznali… Wtedy już sobie jakoś poradzimy. Mówi, że nie ma
w sobie spokoju, bo mieć nie może. Na wszystko brakuje pieniędzy. Najbardziej się boję, że nie damy rady z opłatami. I nie będziemy mieli gdzie mieszkać. A na budowie raz jest praca, raz jej nie ma. Krystyna w ciągu dnia
uśmiecha się do dzieci, bo nie chce, żeby widziały mamę smutną. W nocy,
kiedy już śpią, leży i myśli: co będzie dalej? Z czego ugotuje zupę? Za co
kupi Ani pampersy i mleko? Dzieci nigdy nie chodzą głodne. Ona z mężem
czasami nie dojadają. Krystyna tego nie powie. Ale mówi siostra Stanisława.
Wie, bo na co dzień pomaga im, jak może. Przynosi jedzenie, ubrania. Biega
od urzędu do urzędu, żeby załatwić mieszkanie. Słucha teraz opowieści Krystyny i widzę, że wyciera oczy. Krystyna opowiada dalej: Zupę gotuję na
dwa, trzy dni. Dopóki się nie zje. Gołąbki też ostatnio zrobiłam. Też na kilka
dni jest. Dzieci lubią. Plac-ki ziemniaczane często robię, chleb smażony
w jajku. Zosia je jeszcze z piersi. Mimo że ma już dwa lata. Ania nie, bo nie
umie. Nie zdążyła się nauczyć. Zanim wróciła do rodziny, musiała zaczekać
w „Tęczowym domku”, pogotowiu opiekuńczym dla noworodków, aż rodzice
znajdą nowe mieszkanie. Wróciła po sześciu tygodniach. Miała przyjęcie jak
królowa – uśmiecha się Krystyna. Wózek, łóżeczko, ciuszki, wanieneczka.
Siostry wszystko zorganizowały. Od dobrych ludzi. Ja bym nie miała z czego.
Teraz Ania też wygląda jak królowa. Leży w leżaczku i buja się, wyraźnie
tym bujaniem rozbawiona. Co chwilę przybiega do niej Zosia i buja ją mocniej. Ale nie za mocno. Tak, żeby nie wypadła. Zosia ma już wprawę. Nie ma
pojęcia, co działo się z jej siostrą, zanim przyjechała do domu. Nie ma pojęcia, że mało brakowało, a Ania mieszkałaby dziś w innej rodzinie. A gdyby
Krystyna wybrała drogę na skróty, Ani w ogóle mogłoby dziś nie być. I Zosia
nie miałaby komu robić buju, buju. Widzę, że kiedy kręci się koło małej, czuje się dorosła. Mina jej poważnieje. Dziecko zrobi wszystko, żeby stanąć na
wysokości zadania i zasłużyć na pochwałę mamy. Mama robi wszystko, by
sprostać zadaniu i zasłużyć na szacunek swojego dziecka.
Pochodzi z małego miasteczka niedaleko Szczecina. Mąż w wojsku był,
a ja miałam praktyki w sklepie – opowiada. Przyjechał po prowiant i tak się
3
stało. Wielka to była miłość. Jest wielka. Siostra Stanisława mówi, że małżonkowie patrzą na siebie z czułością. Że ona to widzi, kiedy ich odwiedza.
I tak od 19 lat – dodaje Krystyna. – Pobraliśmy się w 1992 roku. Kłócić to się
nie kłócimy. Cichych dni nie mamy. Ale czasami trzeba powiedzieć, co się
myśli. Więc czasami mówimy. Ale zaraz potem jest dobrze. Krystyna wraca
pamięcią do czasu, kiedy pracowała w sklepie, do pierwszych randek. Od
początku chcieliśmy być razem – mówi. I chcieliśmy mieć dzieci. Ale nie, że
dużo. Dwójkę chcieliśmy. A wyszło dwóch chłopaków i dwie dziewczynki.
A potem jeszcze Ania. Krystyna się uśmiecha. Wydaje mi się, że jest trochę
zawstydzona. Widzę rumieniec na jej twarzy. Spuszcza wzrok. W jej słowniku słowo „aborcja” nie istnieje. Rzeczy są białe albo czarne. Albo się jest
przyzwoitym człowiekiem, albo nie. Nie ma szarości. Aborcji nic nie tłumaczy. Tak mówi Krystyna.
Mówi, że się zabezpieczali. Ona brała tabletki. Karmiła Zosię piersią, dlatego lekarka przepisała jej słabsze. Nie wie, dlaczego nie zadziałały. Może
którąś wzięła za późno. Albo któregoś dnia nie wzięła wcale. Mogła zapomnieć. Kiedy dowiedziała się, że po raz piąty jest w ciąży, nie było radości.
Był strach. I pytanie: „Co my teraz zrobimy?”. Jedno wiedziała na pewno.
Wiedziałam na pewno, że urodzę – przekonuje. – O żadnej aborcji mowy nie
było. Dzieci to są nasze pociechy. Bez dzieci byłoby źle. Mąż powiedział: „Jak
już jest, to niech z nami zostanie. Jakoś damy radę”. Ale przyszła zima, długi
za mieszkanie rosły. Właściciel postawił sprawę jasno. Powiedział, że
z kolejnym dzieckiem nie możemy u niego mieszkać. Że nie stać nas na mieszkanie, a znowu dziecko chcemy mieć. Nie było przebacz. Musieli zdecydować,
co dalej. Krystyna była już w ósmym miesiącu ciąży. Jeśli zatrzymają Anię,
nie będą się mieli gdzie podziać z pięciorgiem dzieci. Musieli myśleć
o czwórce, której i tak nie było już łatwo. Musieli zdecydować, co jest dla
nich ważniejsze.
Nie umiem sobie wyobrazić tej rozmowy. Odbyła się któregoś zimowego
wieczora. Dzieci spały. Krystyna usiadła naprzeciwko męża. Do tej chwili
wierzyła, że jakoś sobie poradzą. Ale straciła nadzieję. Właściciel nie zmienił
zdania. Musieli wybrać. Myśleliśmy, co będzie dla Ani najlepsze – mówi. –
Mąż wtedy nie pracował. Ciężko było bardzo. Na stole leżała gazeta, „Kurier
Szczeciński”. W nim informacja o tym, że w parafii Świętej Rodziny jest
okno życia i można w nim zostawić dziecko. Znajdzie ciepło i nowy dom.
4
I tak zdecydowaliśmy. Mąż powiedział, że nie chce do szpitala nawet iść, bo
jak Anię zobaczy, to już jej nie odda. Dlatego postanowiliśmy, że do szpitala
pójdę sama, urodzę sama i sama zaniosę Anię do okna życia. To była trudna
rozmowa. Krystyna – kiedy wspomina tamten wieczór – smutnieje. I patrzy
na Anię. Głos jej drży. Mówi jeszcze ciszej niż wcześniej. To była końcówka
ciąży – wspomina. – Czułam się świetnie. Cieszyłam się nawet, że urodzę.
Wcześniej myślałam, że jakoś to będzie. Że właściciel się zgodzi. I zostaniemy
w tym mieszkaniu wszyscy razem. Ale kiedy powiedział, że nie ma o czym mówić, że mamy z kolejnym dzieckiem nie wracać, wiedziałam już, że się nie uda.
Przychodzi myśl: jaka przyszłość czeka Anię, skoro nie można jej dać nic
oprócz miłości? Skoro nie może zostać z rodziną, bo jej rodzeństwo nie będzie miało gdzie mieszkać? „Może lepiej byłoby, żeby wcale się nie urodziła?” Zadaję to ostatnie pytanie, bo chcę sprowokować Krystynę. Jest tym pytaniem wstrząśnięta. Nie – odpowiada. Nie, nie. Tak nie można. Ten zdecydowany protest do niej nie pasuje. Krystyna podnosi głos. Widzę, że to przeżywa. Kiedy zaszłam w ciążę, miałam w sobie lęk – przyznaje. – Ale nie zabiłabym jej. Nigdy. I mój mąż by na to nigdy nie pozwolił. Powiedział, że jest
nas już tyle, że o jeden talerz damy więcej. I jakoś to będzie.
O ciąży mówi, że była dobra. Jak wszystkie poprzednie. Wszystko było jak
najlepiej. Trzymałam do końca. Nad ranem pojechaliśmy do szpitala. Poród
szybki, córeczka zdrowa. Położna mówi: „O, jaka śliczna Ania się urodziła”.
I tak ją nazwali. Krystyna opowiada, że kiedy zobaczyła Anię po raz pierwszy, serce omal jej nie pękło. Nie dam rady – pomyślałam. Nie dam rady. Leżałam tam i prosiłam Boga, żeby wszystko było dobrze. Przez chwilę nawet
znowu uwierzyła, że może będzie. Ale minęły dwa dni, wyszła z Anią ze
szpitala. I wiedziała, że nie może zabrać jej do domu. Że pójdzie z nią do
okna życia. Człowiek wyszedł z tego szpitala i wszystko było, jak wcześniej –
opowiada. – Nic się nie zmieniło. To nie był żaden zły sen. Szłam do tego okna
i płakałam.
27 stycznia mógł być najsmutniejszą datą w ich rodzinnym kalendarzu.
Pożegnaniem. Ale – jak mówi Krystyna – już nie będzie. Na początku Ania
była w „Tęczowym domku”. Siostry pomagały Krystynie znaleźć mieszkanie
i przygotować je na przyjęcie Ani. Dzieciom mówiliśmy, że jest w szpitalu –
opowiada Krystyna. – Że zachorowała i że musi wyzdrowieć. I że wróci. Nie
chcieliśmy, żeby wiedziały. Do tej pory nie wiedzą. Nie chcieliśmy, żeby potem
5
coś mówiły na ten temat. W „Tęczowym domku” była sześć tygodni. W tym
czasie zachorowała na zapalenie płuc. Krystyna odwiedzała ją w szpitalu.
Znaleźli mieszkanie i Ania mogła wrócić. Krystyna musiała jeszcze napisać
podanie o oddanie córki i mog-ła zabrać ją do domu. Najszczęśliwszy dzień
w moim życiu – mówi wzruszona. – W naszym życiu. To było 21 marca. Tego
nie da się opisać. Móc mieć swoje dziecko przy sobie. I co by było, gdybym je
usunęła? Nie dałabym szansy. Ani, sobie i reszcie rodziny. A przecież wszystko dobrze się skończyło.
To zadziwiające, że Krystyna mówi o dobrym zakończeniu. Przed nimi
ciężka praca i długa droga do normalności. W ich domu czuje się szczęście.
Ale kiedy widzę rachunki i słyszę, co mówi siostra Stanisława, nie mam wątpliwości, że to nie życie z dnia na dzień. To balansowanie na krawędzi.
Z pięciorgiem dzieci. Ktoś powie: po co robią te dzieci, skoro ich nie stać?
Pytam więc: „Po co je robicie?”. Krystyna uśmiecha się trochę zawstydzona
i odpowiada: Przecież mówiłam, że nie planowaliśmy tak dużej rodziny.
I nawet się zabezpieczałam. Ale Bóg dał nam pięcioro dzieci. Kochamy je nad
życie. I nie mogę sobie dziś wyobrazić, że Ani z nami nie ma.
Na co dzień nie kupuje dzieciom słodyczy. Nie jedzą lodów. Mówi, że czasami pani w sklepie da im coś spod lady. Dziecku trudno wytłumaczyć, dlaczego koleżanki i koledzy mają, a ono nie ma. Krystyna próbuje. Mówi, że
pampersy i mleczko dla Ani kupić trzeba. Że chleb jest potrzebny, bo bez niego nie da się żyć. A bez lodów się da. I bez cukierków też. Bez dzieci się nie
da. Krystyna wie to najlepiej. Kiedy oddałam Anię, nie mogłam spać ani jeść –
wspomina. – Chociaż wiedziałam, że to tylko na jakiś czas. Myślałam, co tam
robi, czy jest zdrowa. Jak zachorowała na zapalenie płuc, jeździłam do szpitala. Chudłam w oczach. Tak się nie da żyć. Kiedy rodzisz dziecko, ono jest
z ciebie – tłumaczy. – To tak, jakby ktoś wyjął kawałek twojego serca
i powiedział: „Zaopiekuj się nim”. „Wiem – odpowiadam. – Mam synka. Jest
tylko trochę starszy od Ani”. Patrzę na Krystynę. Ona patrzy na mnie. Lepiej je
oddać niż zabić. Albo próbować, jak my, wszystkimi siłami zatrzymać przy
sobie – rzuca. – Chociaż czasem tych sił już brakuje.
Zosia zagląda mi głęboko w oczy i mówi, że idzie się kąpać. Tajemnicze
wyznanie młodej damy. Ma czarne ząbki. Pewnie próchnica. Jeszcze nigdy
nie była u lekarza. I nie jest to wina jej rodziców. Długie miesiące czekali na
status bezdomnych. Nie mają zameldowania. Ciągle wynajmowali mieszka-
6
nie. A bez zameldowania nie można dostać PESEL-u dla dziecka. Bez PESEL-u lekarz nie chce dziecka przyjąć. I koło się zamyka. Teraz właśnie dostaliśmy zaświadczenie, że jesteśmy bezdomni. Dziewczynki mają już PESELe. Prawie dwa lata czekaliśmy. Odsyłali nas z urzędu do urzędu. Ani szczepień, ani nic… Teraz pójdziemy się przebadać – denerwuje się Krystyna.
„Może na urodziny dostanie pani decyzję o mieszkaniu socjalnym?” – pytam. Krystyna się śmieje. Jeszcze nie – mówi. – Ale dziś była pani z MOPR-u.
Robiła wywiad środowiskowy. To nie w sprawie mieszkania, ale na żywność.
Sprawdzają, jak żyjemy. I ile nam potrzeba. A potem decydują, ile mogą dać.
Ostatnio dali 290 złotych. Dla rodziców z pięciorgiem dzieci. Na miesiąc. Dają, ile mogą – usprawiedliwia Krystyna. „Państwo tu nie działa – mówi siostra
Stanisława. – Gdyby nie ludzie dobrej woli, którzy przynoszą do nas wszystko – od mebli, przez wózki dziecięce po jedzenie, nie wiem, jak dalibyśmy
radę. Oni nie są w stanie związać końca z końcem – denerwuje się. –
A przecież to nie jest żadna patologia. Normalni, porządni ludzie. Ojciec haruje jak wół”.
Ania już prawie usypia. Chce na rączki. Mama ją przytula i mała niemal
natychmiast składa głowę na jej ramieniu. Pytam Krystynę, co najbardziej
lubi w ich codzienności. Odpowiada bez namysłu: Najbardziej lubię się zajmować dziećmi. Lubię gotować, jak mam z czego. Lubię, kiedy razem chodzimy na spacery. Jak mąż przychodzi późno z pracy, dzieci wołają: „Buju, buju”. Mąż nie ma wyjścia. Idzie z dziećmi na huśtawki. Ania jest podobna do
taty. Córeczka tatusia. Tylko przyjdzie z pracy, to u niego na rączkach cały
czas – śmieje się Krystyna. – Gaworzy bez przerwy, siedzieć już chce, przewraca się na boki. Pięknie się rozwija. Ciekawe, kim zostanie – zamyśla się
mama. Mówi, że chciałaby wychować dzieci na dobrych ludzi. Nauczyć je, że
trzeba i warto pomagać innym. Żeby nie przechodziły obojętnie obok ludzkiej
krzywdy, obok biedy. Żeby dawały, co będą miały. Jak nam ludzie dali – tłumaczy. – Przecież gdybym ja nie spotkała tych dobrych ludzi, to Ania byłaby
dziś u innych rodziców. U innej rodziny. A tak, jest z nami. Zawsze jest wyjście. Zawsze.
Podkreśla to kilka razy. Zawsze jest wyjście. Wiele zależy od tego, kogo
Bóg postawi na naszej drodze. Chcemy wierzyć, że teraz wszystko będzie już
dobrze. Krzyś idzie do drugiej klasy gimnazjum. Powinien do trzeciej. Ma
poprawkę z matematyki. Mówi, że pani się na niego uwzięła. Łobuz. Musimy
7
z nim więcej pracować. Hania idzie do zerówki. Książki już mają. Na zeszyty,
ołówki, kredki i wszystko inne na razie nie ma pieniędzy. Ale jeszcze są wakacje. Jeszcze o tym nie myślą. Jakoś to będzie.
Dzieci są czyste, uśmiechnięte i bardzo grzeczne. Krystyna wierzy, że znajdzie pracę. Że dostaną mieszkanie. A do biedy zdążyła się już przyzwyczaić.
Dzieciństwo też miałam szczęśliwe, ale biedne. Rodzice pracowali, ale mieszkanie ciąg-le wynajmowali, jak my – opowiada. – Dopiero po paru latach dostali własne. Mama pracowała w szpitalu, tata w tartaku. Na opłaty i jedzenie
było. Na ubrania już nie. Dziś na rodziców i siostrę liczyć nie może. Uważają,
że ktoś musi mieć dobrze, a ktoś źle. Że takie jest życie. Ja mam źle. I tyle. Jej
mąż też nie ma kontaktu ze swoją rodziną. Ma rodziców, dwie siostry i brata.
Pochodzi z Białej Podlaskiej. Kiedyś, jak nam się lepiej żyło, to nawet nas odwiedzali. A teraz już nie. Teraz to nie ma nikogo. On nie poprosił o pomoc. Ona
prosiła. Ale rodzice nie mają z czego pomóc, a siostra może by i miała, ale
mówi, że nie ma. Na szczęście mają siebie. I pomoc od obcych ludzi. I nie stracili wiary w to, że jak się będą bardzo starać, to los się do nich uśmiechnie. Jak
przed laty. Kiedy żyli normalnie.
Ania zasnęła. Jeszcze nie wie, że miesiąc później jej rodzice dostaną mieszkanie socjalne. Będą płacić czynsz. Za wynajem już nie. I będzie im lżej. Może
zabiorą ją, Zosię, Hanię i Krzysia na lody? Takie w pucharku, nie w waflu na
wynos. Andrzej jest już dorosły. Ale może też pójdzie. Może się skusi…
8
9