pobierz

Transkrypt

pobierz
WSPOMNIENIA Z CAPRI
W podróży łatwo robi się znajomości. Trudno było przecież
sterczeć jak kołek i słuchać tylko tego, co mówi przewodnik.
Wsiedliśmy właśnie na statek w Neapolu z zamiarem zwiedzenia Capri, wyspy położonej w pobliżu Sorrento. Wśród dwustu
turystów z całego świata było sporo różnych narodowości. Już
w porcie zobaczyłem młodą Angielkę żegnającą się z rodzicami. Rodzice zostali, a ona jechała zwiedzać wyspę. Zbiżyłem
się do dziewczyny, zastanawiając się nad sposobem nawiązania
znajomości. Była mniej więcej w moim wieku, toteż wydała mi
się osobą najbardziej odpowiednią do dzielenia się wrażeniami
z podróży. Zapytałem ją, prosto z mostu, nie siląc się na
dyplomację:
- Dlaczego nie zabrałaś ze sobą rodziców?
Tak zaczęła się rozmowa. Miała na imię Mary. Pochodziła ze
starej, szanowanej rodziny. Ojciec, wysoki urzędnik z Indii,
obecnie na emeryturze. Matka, niedzielna poetka, administrowała majątkiem ziemskim w Anglii. Córkę kochali, ale nie
mieli dla niej czasu, więc powierzyli wychowanie dziecka
siostrom zakonnym z liceum szwajcarskiego w pobliżu Genewy. Przed kilku dniami Mary ukończyła szkołę i zgodnie z
obietnicą zabrano ją w podróż po Europie. Wszystko dla niej
było nowe i piękne. Zachwycała się nawet natarczywymi
mewami, chwytającymi kawałki chleba, rzucane im przez
turystów. Rodziców zostawiła w Neapolu, bo byli bardzo
zmęczeni podróżą. Pozwolili córeczce na samodzielne
zwiedzanie wyspy. Siedzieliśmy na pokładzie w wygodnych
fotelach. Po mojej lewej stronie jakiś szczupły brunet grzebał
bez przerwy w folderach. Od czasu do czasu zwracał się do
swojego towarzysza, omawiając plan zwiedzania wyspy. Powiedziałem mu, że niepotrzebnie łamie sobie głowę, że i tak
będziemy przecież prowadzeni za rączki od początku do końca
wycieczki. Panowie mieli po jakieś czterdzieści lat. Jeden był
Australijczykiem, nauczycielem języków obcych, a drugi Szwedem ze Sztokholmu, profesorem antropologii, znanym ze
swoich interesujących badań i śmiałych hipotez. Chętnie zawarliśmy z nimi znajomość. Nasze wiadomości o świecie były
dość skąpe, a oni byli już znanymi i cenionymi naukowcami.
Dopijaliśmy właśnie po szklaneczce wermutu, kiedy statek
dobijał do portu tej maleńkiej i uroczej wyspy. Od wielu lat
Capri jest magnesem przyciągającym turystów. Wysokie, urwiste brzegi, mała zatoczka, a dookoła niej miasteczko żyjące z
gości. Dalej kolejka zębata pnąca się w górę, winnice, sady
pomarańczowe, wille białe lub różowe, wśród nich willa Maksyma Gorkiego, słynnego pisarza rosyjskiego, głoszącego
„bogotwórstwo" - religię piękna i rozumu, sprawiedliwości i
miłości. Tutaj też znajdowała się olbrzymia, wspaniała willa
1
Aksela Munthe, szwedzkiego pisarza i lekarza, znanego w
świecie z autobiograficznej powieści - „Księga z San Michele".
Tutaj miał także willę cesarz rzymski Tyberiusz, następca
Oktawiana Augusta, podczas rządów którego zginął na krzyżu
Jezus Chrystus, o czym najprawdopodobniej Tyberiusz nawet
nie wiedział.
Wyspa ma zaledwie dziesięć kilometrów kwadratowych
powierzchni. Ludność, licząca osiem tysięcy mieszkańców,
utrzymuje się głównie z turystyki. Połowy ryb, dochody z sadów i winnic nie stanowią ważnej pozycji w budżecie mieszkańców.
Zaczęliśmy zwiedzanie od słynnej groty Lazurowej. Dotarcie
do niej nie było takie proste. Na morzu spora fala, a my w
małej łodzi co chwila spryskiwani wodą. Po zbliżeniu się do
groty czekaliśmy na właściwy moment. Fale morskie rytmicznie
zalewały otwór wejściowy, a nam zdawało się, że krucha
łódeczka roztrzaska się o skały. W pewnej chwili przewodnicy
chwycili za linę prowadzącą do groty i silnymi ruchami rąk
wciągnęli łódź do środka. Działo się to między jedną i drugą
falą; małe opóźnienie, a mielibyśmy niezłą kąpiel. W grocie
woda była wygładzona , spokojna. Spojrzałem na ręce Marii.
Lewą ręką trzymała się burty, a prawą ściskała kurczowo moje
kolano. Spojrzała na mnie i zaśmiała się zażenowana. Pod nami
widać było najdrobniejsze szczegóły dna groty i pływające w
niej ryby. Z góry przenikało rozproszone światło, zabarwiając
ściany groty i wodę na kolor lazurowy. Liczne stalaktyty
potęgowały niepowtarzalny urok tego miejsca. Grota jest duża,
objechaliśmy ją dookoła przysłuchując się komentarzom
przewodnika. Niewiele z tego zapamiętałem, może tylko to, że
stanowiła ona kiedyś schronienie dla piratów. Wolałem patrzeć
na Marię i akceptować jej dyskretne dowody sympatii ściskanie za rękę i muskanie włosami mojej twarzy.
Po zwiedzeniu jeszcze jednej groty, wróciliśmy do portu, a
stamtąd pojechaliśmy kolejką zębatą na górę. Patrząc w dół,
widzieliśmy maleńkie łódeczki rybaków, które wydawały się
być zabawkami. Słychać było potężny ryk fal rozbijających się
o skały. Z bardzo daleka, nad urwistym brzegiem morza,
dojrzeć można było Sorrento, słynne kąpielisko morskie i
uzdrowisko klimatyczne, znane już za czasów rzymskich.
Wszyscy robili zdjęcia pamiątkowe.
Byliśmy już zmęczeni. Postanowiliśmy zostawić grupę i
przewodnika. Zjechaliśmy do portu i tam, na tarasie hotelowym, przy kieliszku miejscowego wina o charakterystycznym
różowym kolorze, za namową Marii, poprosiliśmy Australijczyka o opowiedzenie nam czegoś o swoim kraju.
W ciągu pół godziny dowiedzieliśmy się więcej o Australii
niż podczas całych studiów. Jack Norman opowiadał
nadzwyczaj plastycznie o koloniach karnych, o autochtonach z
Ziemi Arnhema, o hodowli owiec, drwalach z Tasmanii,
bogatych kopalniach opali, o ludziach-psach umiejących tropić
2
zbiegów. Jednak najbardziej zaciekawiła nas praca profesora.
W odległych farmach hodowlanych rodziły się dzieci, ale nie
było ich dostatecznie dużo, ażeby zakładać dla nich szkoły.
Zresztą żaden nauczyciel nie chciałby jechać w takie pustkowie.
Australijczycy poradzili sobie z tym problemem w pomysłowy
sposób. Nauka odbywała się przy pomocy radia. Dzieci siadały
wokół odbiornika i skrzętnie wykonywały polecenia nauczycieli. Raz do roku nauczyciel przyjeżdżał na farmę samolotem,
egzaminował dziatwę i wystawiał cenzurki. Niezwykły to system. Dzieciaki są często nieznośne nawet w obecności nauczyciela, a cóż dopiero bez niego. A jednak w Australii ta
metoda daje dobre wyniki, a dzieci są z reguły grzeczne i pilne
w nauce. Pedagogom taka nauka także odpowiada. Nie słyszą
gwaru, nie muszą nikogo uciszać, a dobra płaca pozwala im na
wysoką stopę życiową. Jack zwiedzając Europę jeździł wszędzie pierwszą klasą i pulmanami, a w miastach miał do
dyspozycji własnego przewodnika z biura podróży Cook'a.
Zbliżał się wieczór, czas było wracać do Neapolu. Po
przyjeździe do portu rozstaliśmy się serdecznie, obiecując
utrzymywać kontakty listowne.
3

Podobne dokumenty