Wstęp do Dialektyki Przyrody

Transkrypt

Wstęp do Dialektyki Przyrody
Engels – Wstęp do Dialektyki Przyrody
Nowoczesne przyrodoznawstwo, jedyne, które osiągnęło systematyczny i
wszechstronny rozwój naukowy, w przeciwieństwie do genialnych domysłów starożytnych filozofów przyrody i nader doniosłych, ale sporadycznych odkryć Arabów,
które przeważnie przeminęły bez następstw – nowoczesne przyrodoznawstwo, jak i
cała historia nowożytna, wywodzi się z owej potężnej epoki, którą my, Niemcy, z racji nieszczęścia narodowego, jakie na nas wówczas spadło, nazywamy Reformacją,
Francuzi – Renesansem, Włosi – Cinquecento, a której treści żadna z tych nazw wyczerpująco nie oddaje. Epoka ta zaczęła się w drugiej połowie XV stulecia. Władza
królewska siłami mieszczaństwa złamała potęgę szlachty feudalnej j utworzyła
wielkie, oparte głównie na zasadzie narodowej monarchie, w których rozwinęły się
współczesne narody europejskie i współczesne społeczeństwo burżuazyjne; mieszczanie ze szlachtą wodzili się jeszcze za łby, a niemiecka wojna chłopska proroczo
zapowiadała już przyszłe walki klasowe, wprowadzając na scenę nie tylko zbuntowane chłopstwo – co nie było niczym nowym – lecz także za nim i poprzedników
dzisiejszego proletariatu z czerwonym sztandarem w ręku i z hasłem wspólnoty
dóbr na ustach. W rękopisach ocalałych po upadku Bizancjum, w antycznych rzeźbach wykopanych z ruin Rzymu ukazał się oczom zdumionego Zachodu nowy świat
– starożytność grecka; na widok jej świetlistych postaci pierzchły widma średniowiecza. We Włoszech nastąpił niebywały rozkwit sztuki, który był niejako odblaskiem klasycznej starożytności i którego nie osiągnięto już nigdy później.
We Włoszech, we Francji i w Niemczech narodziła się nowa literatura –
pierwsza literatura nowoczesna. Anglia i Hiszpania przeżyły niebawem klasyczną
epokę swojej literatury. Obalone zostały granice starego „orbis terrarum”, właściwie dopiero. teraz odkryto Ziemię i założono podwaliny pod przyszły handel światowy i przejście rzemiosła w manufakturę, która z kolei stała się punktem wyjścia
nowoczesnego wielkiego przemysłu. Obalona została duchowa dyktaturą kościoła;
większość ludów germańskich odrzuciła ją po prostu, przyjmując protestantyzm;
natomiast wśród ludów romańskich coraz głębiej zapuszczało korzenie przejęte od
Arabów i czerpiące soki w odkrytej na nowo filozofii greckiej pogodne wolnomyślicielstwo, które przygotowało materializm XVIII stulecia.
Był to przewrót postępowy największy ze wszystkich, jakie ludzkość przeżyła,
epoka, która wymagała olbrzymów i olbrzymów zrodziła – olbrzymów myśli, uczucia i charakteru, wszechstronności i wiedzy. Mężom, którzy założyli podwaliny
współczesnego panowania burżuazja, można przypisać wszystko -prócz burżuazyjnej ograniczoności. Przeciwnie, byli mniej lub bardziej owiani porywającym do
przygód duchem epoki. Nie było prawie ani jednego wśród wybitnych ludzi owego
czasu, który by nie odbył dalekich podróży, który by nie mówił czterema lub pięcioma językami, który by nie celował w kilku naraz dziedzinach. Leonardo da Vinci
był nie tylko wielkim malarzem, ale i wielkim matematykiem, mechanikiem i inżynierem, któremu najrozmaitsze gałęzie fizyki zawdzięczają doniosłe odkrycia; Albrecht Durer był malarzem, miedziorytnikiem, rzeźbiarzem, architektem, a ponadto wynalazcą systemu fortyfikacji, zawierającego już wiele pomysłów, które znacznie później podjął na nowo Montalembert i nowoczesna niemiecka sztuka fortyfikacyjna; Machiavelli był politykiem, historykiem, poetą, a zarazem pierwszym god1
nym uwagi teoretykiem wojskowości nowych czasów. Luter oczyścił nie tylko augiaszowe stajnie kościoła, ale i języka niemieckiego, stworzył współczesną prozę
niemiecką oraz ułożył tekst i melodię owego tryumfalnego chorału, który stał się
Marsylianką XVI wieku. Bo też bohaterowie owego czasu nie byli jeszcze niewolnikami podziału pracy, którego wpływ, prowadzący do ciasnoty i jednostronności, tak
często wyczuwamy u ich następców. Najbardziej zaś charakterystyczną ich cechą
jest to, że prawie wszyscy żyją intensywnym życiem swej epoki, praktyczną walką;
że stają po stronie tego czy innego stronnictwa i walczą – ten słowem i piórem, ów
mieczem, a wielu jednym i drugim. Stąd owa pełnia i siła charakteru, która czyni z
nich mężów w każdym calu. Uczeni gabinetowi stanowią wyjątek: są to bądź ludzie
drugo- czy trzeciorzędni, bądź ostrożni filistrzy, którzy nie chcą sobie poparzyć palców.
Także przyrodoznawstwo rozwijało się wówczas w wirze powszechnej rewolucji i samo było na wskroś rewolucyjne; musiało przecież wywalczyć sobie prawo
do istnienia. Ramię przy ramieniu z wielkimi Włochami, od których zaczyna się filozofia nowożytna, dostarczyło ono męczenników stosom i więzieniom inkwizycji. I
rzecz znamienna, że protestanci prześcigali katolików w prześladowaniu wolnego
przyrodoznawstwa. Kalwin spalił Serveta, kiedy ten był bliski odkrycia obiegu krwi,
każąc mu przez dwie godziny smażyć się żywcem; inkwizycja zadowoliła się przynajmniej zwykłym spaleniem Giordana Bruna.
Aktem rewolucyjnym, którym przyrodoznawstwo ogłosiło swą niezależność i
niejako powtórzyło spalenie bulli przez Lutra, było wydanie nieśmiertelnego dzieła,
w którym Kopernik nieśmiało jeszcze i, rzec można, dopiero na łożu śmierci rzucił
rękawicę autorytetowi kościoła w sprawach przyrodniczych. Od tej chwili datuje się
wyzwolenie przyrodoznawstwa od teologii, chociaż spór o poszczególne tereny
przeciągnął się do naszych czasów i dla wielu jeszcze się nie zakończył. Ale odtąd
rozwój nauk posuwał się naprzód milowymi krokami, przybierając na sile, rzec
można, proporcjonalnie do kwadratu odległości (czasowej) od swego punktu wyjścia. Jak gdyby miano dowieść światu, że odtąd najwyższy wytwór materii organicznej – duch ludzki – podlega prawu ruchu wręcz przeciwnemu niż prawo, któremu
podlega materia nieorganiczna.
Główna praca w rozpoczynającym się wówczas pierwszym okresie nauk
przyrodniczych polegała ma opanowaniu najbliższego materiału. W większości
dziedzin trzeba było zaczynać od podstaw. Starożytność pozostawiła po sobie Euklidesa i układ słoneczny Ptolemeusza, Arabowie – system dziesiętny, początki algebry, liczby nowoczesne i alchemię; chrześcijańskie średniowiecze – zgoła nic. W tej
sytuacji na plan pierwszy z konieczności wysunęła się najbardziej elementarna z
nauk przyrodniczych – mechanika ciał ziemskich i niebieskich, a obok niej, w jej
służbie – odkrywanie i doskonalenie metod matematycznych. Na tym palu dokonano rzeczy wielkich. Pod koniec tego okresu, który zamykają Newton i Linneusz,
znajdujemy te gałęzie wiedzy już w stanie pewnej dojrzałości. Najważniejsze metody matematyczne były w głównych zarysach opracowane; geometria analityczna –
przede wszystkim przez Kartezjusza, logarytmy przez Nepera, rachunek różniczkowy i całkowy przez Leibniza, a może i przez Newtona. To samo powiedzieć można o
mechanice ciał stałych, której główne prawa zostały definitywnie ustalone. Wreszcie w astronomii układu słonecznego Kepler odkrył prawa ruchu planet, a Newton
ujął je z punktu widzenia ogólnych praw ruchu materii. Inne gałęzie nauk przyrodniczych były dalekie nawet od takiego prowizorycznego zakończenia. Mechaniką
2
ciał ciekłych i gazowych zaczęto się zajmować wydatnie dopiero pod koniec owego
okresu. Właściwa fizyka nie wyszła jeszcze poza pierwsze początki, jeśli pominiemy
optykę, której wyjątkowe postępy wywołane zostały praktycznymi potrzebami
astronomii. Chemia dopiero co wyemancypowała się z alchemii dzięki teorii flogistonowej. Geologia nie wyszła jeszcze poza embrionalne stadium mineralogii, w
związku, z czym paleontologia nie mogła jeszcze w ogóle istnieć. Wreszcie w dziedzinie biologii zajmowano się jeszcze głównie gromadzeniem i początkową systematyzacją olbrzymiego materiału, zarówno botanicznego i zoologicznego, jak anatomicznego i we właściwym znaczeniu fizjologicznego. O porównywaniu między
sobą form organicznych, o badaniu ich rozmieszczenia geograficznego, ich klimatycznych i innych warunków życiowych nie mogło jeszcze prawie być mowy. Tu jedynie botanika i zoologia zbliżyły się dzięki Linneuszowi do jakiejś zakończonej postaci.
Tym jednak, co szczególnie charakteryzuje ten okres jest wypracowanie swoistego poglądu ogólnego, którego punktem centralnym jest przekonanie o absolutnej niezmienności przyrody. Niezależnie od tego, w jaki sposób przyroda powstała:
skoro już jest, musi pozostawać taką, jaką była, aż do końca swego istnienia. Planety
i ich satelity, raz wprawione w ruch przez tajemniczy „pierwszy impuls”, miały krążyć po wyznaczonych im elipsach przez całą wieczność albo przynajmniej do końca
wszechrzeczy. Gwiazdy spoczywały nieruchomo na swoich miejscach, podtrzymując się wzajemnie siłą „powszechnej grawitacji”. Ziemia zawsze, albo też od dnia
swego stworzenia (zależnie od poglądu) – pozostawała niezmiennie ta sama. Obecnych „pięć części świata” istniało zawsze – z tymi samymi wciąż gonami, dolinami i
rzekami, z tym samym klimatem, tą samą florą i fauną, chyba że ręka ludzka dokonała jakichś zmian lub przemieszczeń. Gatunki roślin i zwierząt zostały określone
raz na zawsze w chwili swego powstania, wszystkie pokolenia potomne musiały być
wiernym powtórzeniem ich protoplastów i było to już wiele, gdy Linneusz przyznawał, że tu i ówdzie mogły powstać nowe gatunki przez skrzyżowanie. W przeciwieństwie do historii ludzkości, która rozwija się w czasie, przyrodzie przypisywano jedynie rozpościeranie się w przestrzeni. Zaprzeczano wszelkiej zmianie, wszelkiemu rozwojowi w przyrodzie. Tak rewolucyjne w pierwszych swoich krokach
przyrodoznawstwo stanęło nagle przed konserwatywną na wskroś przyrodą, w której wszystko dziś jeszcze jest takie, jak było na początku, i w której – do końca świata czy przez wieczność całą – wszystko miało pozostać takie, jakie było od początku.
Przyrodoznawstwo pierwszej połowy XVIII stulecia, o ile przewyższało starożytność grecką pod względem znajomości, a nawet usystematyzowania materiału, o
tyle ustępowało jej pod względem myślowego opanowania go, pod względem ogólnego poglądu na przyrodę. Dla filozofów greckich świat był w istocie czymś wyłonionym z chaosu, czymś, co się rozwijało, co się stawało. Dla przyrodników omawianego przez nas okresu był on czymś skostniałym, niezmiennym, dla większości –
czymś stworzonym w jednym akcie. Nauka tkwiła jeszcze głęboko w teologii. Wszędzie usiłuje ona znaleźć jako przyczynę ostateczną – impuls z zewnątrz, który nie
znajduje wyjaśnienia w samej przyrodzie. Jeżeli nawet uzna się przyciąganie,
ochrzczone politycznie przez Newtona powszechną grawitacją, za istotną własność
materii, pozostanie do wyjaśnienia, skąd się wzięła siła styczna, dzięki której powstają tory planet? Jak powstały niezliczone gatunki roślin i zwierząt? A wreszcie –
jak powitał człowiek, o którym wszak było wiadomo, że nie istniał odwiecznie? Na
takie pytania przyrodoznawstwo zbyt często udzielało odpowiedzi czyniącej odpo3
wiedzialnym za to Stwórcę wszechrzeczy. Na początku rozpatrywanego okresu Kopernik daje dymisję teologii, a na końcu jego Newton postuluje pierwszy impuls pochodzący od Boga. Najwyższą myślą uogólniającą, do której wzniosło się owo przyrodoznawstwo, była myśl o celowości ustanowionego w przyrodzie porządku, płaska teleologia Wolffa, według której koty zostały stworzone po to, aby pożerać myszy, myszy po to, aby je pożerały koty, a cała przyroda po to, żeby świadczyła o mądrości Stwórcy. Przynosi to wielki zaszczyt ówczesnej filozofii, że nie dała się zbić z
tropu przez ograniczoność współczesnej sobie wiedzy przyrodniczej, że – od Spinozy do wielkich materialistów francuskich – usiłowała wyjaśnić świat na jego własnej podstawie, przekazując przyrodoznawstwu przyszłości spełnienie tego w szczegółach.
Zaliczam jeszcze do tego okresu materialistów XVIII wieku, ponieważ nie rozporządzali żadnym innym materiałem przyrodniczym, prócz wyżej przedstawionego. Epokowe dzieło Kanta pozostało dla nich tajemnicą, a Laplace zjawił się długo
po nich. Nie zapominajmy, że ten przestarzały pogląd na przyrodę, choć nadwyrężany ze wszystkich stron przez postępy wiedzy, panował w ciągu całej pierwszej połowy XIX stulecia, a w najistotniejszych swoich punktach wykładany jest jeszcze i
dziś we wszystkich szkołach.
Pierwszego wyłomu w tym skostniałym poglądzie na przyrodę dokonał nie
przyrodnik, lecz filozof. W roku 1755 ukazała się „Ogólna historia naturalna i teoria
nieba” Kanta. Przestał istnieć problem pierwszego impulsu; Ziemia i cały system
słoneczny okazały się czymś, co powstawało w czasie, Gdyby przyrodnicy w większości swojej mieli mniej odrazy do myślenia, wyrażonej przez Newtona w przestrodze: „Fizyko, strzeż się metafizyki!” – musieliby już z tego jednego genialnego odkrycia Kanta wyciągnąć wnioski, które by im zaoszczędziły nieskończonego błądzenia
po manowcach, niezmierzonych ilości czasu i pracy zmarnowanych na poszukiwaniach w fałszywym kierunku. Odkrycie Kanta bowiem stanowiło punkt wyjścia
wszelkiego dalszego postępu. Jeżeli Ziemia była czymś, co powstało, to musiał być
również wynikiem stawania się obecny jej stan geologiczny, geograficzny, klimatyczny, jej rośliny i zwierzęta; musiała ona mieć nie tylko historię istnienia tych rzeczy obok siebie, w przestrzeni, lecz także historię ich następowania po sobie w czasie. Gdyby natychmiast zdecydowanie kontynuowano badania w tym kierunku,
przyrodoznawstwo byłoby dziś o wiele dalej, niż jest obecnie. Ale czegóż dobrego
można się było spodziewać po filozofii? Praca Kanta nie dała bezpośrednich wyników, dopiero wiele lat później Laplace i Herschel rozwinęli i dokładniej uzasadnili
jej treść, dzięki czemu „hipoteza mgławicowa” zaczęła stopniowo zdobywać sobie
uznanie. Dalsze odkrycia przyniosły jej ostateczne zwycięstwo; najważniejszymi z
tych odkryć są: odkrycie ruchu własnego gwiazd stałych, dowód istnienia stawiającego opór ośrodka w przestrzeni kosmicznej, wykazanie – metodą analizy widmowej – chemicznej jednorodności materii we wszechświecie oraz istnienia takich
właśnie rozżarzonych mgławic, jakie zakładał Kant.
Wolno jednak wątpić, czy większość przyrodników uświadomiłaby sobie tak
szybko sprzeczność zawartą w pojęciu zmieniającej się Ziemi jako siedliska niezmiennych organizmów, gdyby budzące się przeświadczenie, że przyroda nie jest,
lecz staje się i przemija, nie uzyskało poparcia z innej strony. Powstała geologia i
ujawniła nie tylko ukształtowane jedne po drugich i ułożone jedne na drugich warstwy skalne, ale ponadto zachowane w tych nawarstwieniach skorupy i szkielety
wymarłych zwierząt, pnie, liście i owoce nie istniejących już roślin. Trzeba się było
4
zdecydować i uznać, że nie tylko kula ziemska jako całość, ale również obecna jej
powierzchnia i żyjące na niej rośliny i zwierzęta mają swoją historię w czasie. Przyznawano to początkowo dość niechętnie. Teoria Guviera o rewolucjach Ziemi była
rewolucyjna w słowach, a reakcyjna w treści. Jeden boski akt stworzenia zastępowała szeregiem powtarzających się aktów stwórczych, czyniła cud zasadniczą dźwignią natury. Dopiero Lyell oparł geologię na podstawach racjonalnych, zastępując
rewolucje nagłe, wywoływane przez kaprys stwórcy, stopniowymi następstwami
powolnego przekształcania się Ziemi.
Teoria Lyella jeszcze bardziej niż wszystkie poprzednie teorie kolidowała z
tezą o stałości gatunków organicznych. Uznanie stopniowego przekształcania się
powierzchni Ziemi i wszystkich warunków życia wiodło bezpośrednio do uznania
stopniowego przekształcania się organizmów i ich przystosowywania się do zmiennego środowiska – do uznania zmienności gatunków. Ale tradycja jest potęgą nie
tylko w kościele katolickim, lecz również w naukach przyrodniczych. Sam Lyell
przez długie lata nie dostrzegał tej sprzeczności, a tym bardziej nie dostrzegali jej
jego uczniowie. Da się to tylko wyjaśnić przez podział pracy, który w tym czasie zdążył zapanować w naukach przyrodniczych, który w mniejszym lub większym stopniu zamykał każdego badacza w obrębie jego specjalności i tylko nielicznych nie
zdołał pozbawić spojrzenia na całość.
Tymczasem fizyka poczyniła ogromne postępy, których wyniki zostały podsumowane prawie jednocześnie przez trzech różnych uczonych w epokowym dla tej
gałęzi przyrodoznawstwa roku 1842. Mayer w Heilbronn i Joule w Manchesterze
udowodnili przemianę ciepła w siłę mechaniczną i przemianę siły mechanicznej w
ciepło. Ustalenie mechanicznego równoważnika ciepła ostatecznie potwierdziło te
rezultaty. Jednocześnie Grove – bynajmniej nie przyrodnik z zawodu, lecz angielski
adwokat – wykazał na drodze prostej analizy osiągniętych do tego czasu poszczególnych wyników badań fizycznych, że wszystkie tak zwane siły fizykalne: siła mechaniczna, ciepło, światło, elektryczność, magnetyzm, a nawet tak zwana siła chemiczna – w określonych warunkach przechodzą jedna w drugą, i to bez jakiegokolwiek
ubytku siły; a więc udowodnił on ex post sposobem fizykalnym twierdzenie Kartezjusza, że ilość ruchu istniejącego w świecie jest niezmienna. Zatem te odrębne siły
fizykalne, te niejako niezmienne „gatunki” w fizyce, przemieniły się w rozmaicie
zróżnicowane formy ruchu materii, przechodzące jedna w drugą wedle określonych praw. Przypadkowość istnienia takiej, a nie innej ilości sił fizykalnych została
z nauki usunięta przez wykazanie związków i przejść między nimi. Fizyka, jak poprzednio astronomia, doszła do rezultatu, który w sposób konieczny wskazywał na
wieczne krążenie poruszającej się materii jako na rzecz ostateczną.
Zdumiewająco szybki rozwój chemii zapoczątkowany przez Lavoisiera, a
zwłaszcza przez Daltona, podważył dawne wyobrażenia o przyrodzie z innej jeszcze
strony. Przez otrzymanie metodą nieorganiczną związków tworzących się dotąd
wyłącznie w żywym organizmie udowodniono, że ciała organiczne podlegaj ą prawom chemii w tym samym stopniu, co ciała nieorganiczne, i to zmniejszyło w
znacznej mierze przepaść między przyrodą nieorganiczną a organiczną, o której
Kant jeszcze sądził, że pozostanie na wieki nieprzebyta.
Wreszcie również w dziedzinie badań biologicznych: naukowe podróże i ekspedycje przedsiębrane systematycznie zwłaszcza od połowy ubiegłego stulecia, dokładniejsze zbadanie kolonii państw europejskich we wszystkich częściach świata
przez zamieszkałych tam specjalistów, a dalej, postępy paleontologii, anatomii i fi5
zjologii w ogóle, szczególnie od czasu systematycznego stosowania mikroskopu i odkrycia komórki -zgromadziły tyle materiału, że posługiwanie się metodą porównawczą stało się możliwe i zarazem konieczne. Z jednej strony (porównawcza geografia fizyczna) badano warunki życia różnych rodzajów flory i fauny, z drugiej porównywano ze sobą różne organizmy, badano ich narządy homologiczne, i to nie
tylko w stadium dojrzałości, lecz we wszystkich stadiach rozwoju. Im głębiej i dokładniej prowadzono te badania, tym bardziej topniał w ręku ów sztywny system
utrwalonej raz na zawsze przyrody organicznej. Nie tylko coraz bardziej nieodwołalnie zacierały się granice między poszczególnymi gatunkami roślin i zwierząt; pojawiły się zwierzęta, jak Amphioxus i Lepidosiren, które urągały wszelkiej dotychczasowej klasyfikacji, aż wreszcie natrafiono na organizmy, o których nie sposób
było orzec, czy należą do świata roślin czy zwierząt. Coraz bardziej zapełniały się
luki w archiwum paleontologicznym i nawet najbardziej opornych uderzał niezbity
paralelizm między historią rozwoju świata organicznego jako całości a historią rozwoju poszczególnych organizmów; to była owa nić Ariadny, która miała wyprowadzić botanikę i zoologię z labiryntu, w jakim nauki te, zdawało się, błądziły coraz
bardziej beznadziejnie. Rzecz znamienna, że niemal równocześnie z zamachem
Kanta na wieczność systemu słonecznego w roku 1759 K. F. Wolff po raz pierwszy
zaatakował tezę o stałości gatunków i proklamował teorię ewolucji. Ale to, co u niego było tylko genialną antycypacją, u Okena, Lamarcka i Baera przybrało określone
kształty, a dokładnie w 100 lat później, w roku 1859, zostało zwycięsko dokonane
przez Darwina. Prawie jednocześnie stwierdzono, że protoplazma i komórka, które,
jak wykazano już wcześniej, stanowią elementarne składniki struktury wszystkich
organizmów, występują jako żyjące samodzielnie najniższe formy organiczne. Tak
oto zredukowano do minimum przepaść między przyrodą nieorganiczną a organiczną i jednocześnie usunięto jedną z najbardziej istotnych trudności, na które dotąd natrafiała teoria pochodzenia organizmów. Nowy pogląd na przyrodę był w
głównych zarysach ukształtowany: wszystko sztywne stało się płynne, wszystko
wiecznotrwałe poruszyło się, wszelka odrębność uważana za wieczną okazała się
przemijająca; udowodniono, że cała natura jest bezustannie w ruchu postępowym i
okrężnym.
***
W ten sposób powróciliśmy do poglądu wielkich twórców filozofii greckiej,
wedle którego cała przyroda od najmniejszej cząsteczka do największego ciała, od
ziarenek piasku do słońc, od pierwotniaków42 do człowieka – egzystuje w wiecznym powstawaniu i przemijaniu, w nieustającym przepływie, w nieprzerwanym
ruchu i zmianach. Z tą tylko zasadniczą różnicą, że to, co u Greków było genialnym
domysłem, u nas jest wynikiem ściśle naukowych badań doświadczalnych i dlatego
występuje w znacznie bardziej określonej i wyraźnej postaci. Co prawda, empiryczny dowód tego ruchu okrężnego nie jest bynajmniej wolny od luk, ale luki te są nie znaczne w porównaniu z tym, co już ustalono z pewnością, i zapełniają się coraz
bardziej z każdym rokiem. I jakże miałby ten dowód nie mieć luk w szczegółach, jeżeli, jak wiemy, tak ważne gałęzie wiedzy, jak astronomia pozaplanetarna, chemia,
geologia – mają za sobą zaledwie sto lat naukowego istnienia, metoda porównawcza
w fizjologii zaledwie lat 50, a podstawową formę rozwoju wszelkiego niemal życia,
komórkę, odkryto niespełna czterdzieści lat temu!
***
6
Z wirujących, rozżarzonych mas gazowych – których prawa ruchu zostaną zapewne odkryte, kiedy obserwacje kilku stuleci dadzą nam jasny obraz ruchu własnego gwiazd – powstały przez kurczenie się i stygnięcie niezliczone słońca i systemy słoneczne naszej wyspy we wszechświecie, której granice stanowią skrajne pierścienie gwiezdne Drogi Mlecznej. Rozwój ten oczywiście nie przebiegał wszędzie z
taką samą szybkością. Obecność w naszym systemie gwiezdnym ciał ciemnych, nie
planetarnych, a więc wygasłych słońc, coraz bardziej absorbuje uwagę astronomów
(Madler); z drugiej strony do naszego systemu gwiezdnego należy (według Secchiego) część mgławic gazowych będących nie gotowymi jeszcze słońcami, co nie wyklucza, że inne mgławice są, jak utrzymuje Madler, odrębnymi, dalekimi wyspami
wszechświata, których względny stopień rozwoju ma ustalić spektroskop.
Laplace szczegółowo, z niedoścignionym dotąd mistrzostwem, wykazał, jak z
pojedynczej mgławicy gazowej rozwija się system słoneczny; późniejsza nauka coraz bardziej potwierdzała jego teorię.
Na tak ukształtowanych poszczególnych ciałach – na słońcach, jak również na
planetach i satelitach – dominuje zrazu ta forma ruchu materii, którą nazywamy
ciepłem. O chemicznych związkach pierwiastków nie może być mowy nawet przy
tej temperaturze, jaka dziś panuje na Słońcu; to, w jakim stopniu ciepło przekształca
się w tych warunkach w elektryczność lub magnetyzm, pokaże dalsza obserwacja
Słońca. To, że występujące na Słońcu ruchy mechaniczne wynikają wyłącznie z konfliktu ciepła z ciężkością – można już obecnie uważać za prawie pewne.
Pojedyncze ciała stygną tym szybciej, im są mniejsze. Satelity, asteroidy, meteory wystygają najwcześniej; toteż nasz Księżyc od dawna jest martwy. Wolniej stygną planety, najwolniej ciało centralne.
W miarę ostygania wysuwa się coraz bardziej na plan pierwszy wzajemne oddziaływanie fizycznych form ruchu, które przechodzą jedna w drugą, aż wreszcie
osiągnięty zostaje punkt, w którym zaczyna działać powinowactwo chemiczne; obojętne dotąd chemicznie pierwiastki różnicują się chemicznie jeden po drugim, uzyskują własności chemiczne i łączą się w związki. Związki te zmieniają się ustawicznie wraz ze spadkiem temperatury, który wpływa inaczej nie tylko na każdy pierwiastek, ale i na każdy poszczególny związek pierwiastków, wraz z zależnym od
spadku temperatury przechodzeniem części materii gazowej początkowo w stan
ciekły, a następnie w stały, i w zależności od powstających w rezultacie tego nowych warunków.
Czas, w którym na powierzchni planety tworzy się stała skorupa i zbiorowiska wody, to zarazem czas, od którego począwszy jej własne ciało ustępuje coraz
bardziej na plan drugi w porównaniu z ciepłem, które otrzymuje ona od ciała centralnego. Jej atmosfera staje się widownią zjawisk meteorologicznych w dzisiejszym
rozumieniu tego słowa; jej powierzchnia – widownią przemian geologicznych, w
których nawarstwienia utworzone przez opady atmosferyczne zyskują coraz większą przewagę nad słabnącym z wolna oddziaływaniem zewnętrznym rozżarzonego
ciekłego wnętrza.
Gdy wreszcie temperatura obniża się tak dalece, że przynajmniej na pokaźnej
części powierzchni planety nie przekracza już granic, w których zdolne jest do życia
białko, i jeżeli równie pomyślnie układają się inne niezbędne po temu warunki chemiczne, powstaje żywa protoplazma. Na czym polegają te niezbędne warunki, dziś
jeszcze nie wiemy, czemu trudno się dziwić, skoro nie znamy do dziś nawet che7
micznego wzoru białka, nie wiemy nawet, ile jest chemicznie różnych ciał białkowych, i sikoro dopiero od lat niespełna dziesięciu wiadomo, że całkowicie bezpostaciowe białko wykonuje wszystkie istotne funkcje życiowe – trawi, wydziela, porusza
się, kurczy, reaguje na podniety, rozmnaża się.
Tysiąclecia zapewne upłynęły, zanim nastały warunki, w których dokonać się
mógł następny krok i z owego bezpostaciowego białka mogła powstać przez utworzenie jądra i błony pierwsza komórka. Ale wraz z tą pierwszą komórką zaistniała
podstawa kształtowania się form całego świata organicznego. Najpierw rozwinęły
się, jak możemy przypuścić w oparciu o wszystkie dane spuścizny paleontologicznej, niezliczone gatunki pierwotniaków bezkomórkowych i komórkowych, z których zachował się jedynie Eozoon canadense i które stopniowo różnicowały się,
przechodząc jedne – w pierwsze rośliny, inne – w pierwsze zwierzęta. Z pierwszych
zwierząt rozwinęły się, głównie przez dalsze różnicowanie, niezliczone gromady,
rzędy, rodziny, rodzaje i gatunki zwierząt, w końcu forma, w której system nerwowy doszedł do najpełniejszego rozwoju – kręgowce, a wreszcie wśród nich kręgowiec, w którym przyroda osiągnęła świadomość samej siebie – człowiek.
Człowiek również powstaje przez zróżnicowanie. Nie tylko indywidualnie –
przez rozwój od pojedynczej komórki jajowej aż do najbardziej złożonego organizmu, jaki stwarza przyroda lecz również historycznie. Kiedy po tysiącletnich zmaganiach utrwaliło się w końcu zróżnicowanie ręki i nogi, utrwalił się chód w postawie wyprostowanej – człowiek odróżnił się od małpy i zaistniała podstawa rozwoju
mowy artykułowanej i potężnego rozwoju mózgu, który odtąd założył nieprzebytą
przepaść między człowiekiem a małpą. Specjalizacja ręki oznacza zjawienie się narzędzia, narzędzie zaś oznacza czynność specyficznie ludzką – wtórne przekształcające oddziaływanie człowieka na przyrodę, produkcję. Także zwierzęta w węższym
tego słowa znaczeniu mają narzędzia, ale tylko w postaci członków swego ciała:
mrówki, pszczoły, bobry; także zwierzęta wytwarzają, ale wpływ ich wytwórczości
na otaczającą je przyrodę jest w porównaniu z nią równy zeru. Tylko człowiek zdołał wycisnąć na przyrodzie swoje piętno, nie tylko przenosząc rośliny i zwierzęta,
ale także zmieniając wygląd i klimat miejsc, które zamieszkuje, a nawet zmieniając
same rośliny i zwierzęta do tego stopnia, że następstwa jego działania mogą zniknąć
jedynie z obumarciem całego globu ziemskiego. Dokonał zaś tego przede wszystkim
i głównie za pomocą ręki. Nawet maszyna parowa, jego najpotężniejsze, jak dotąd,
narzędzie przeobrażania przyrody, opiera się, jako narzędzie, w ostatniej instancji
na działaniu ręki. Ale wraz z ręką rozwijała się sukcesywnie głowa, pojawiła się
świadomość najpierw warunków niezbędnych do uzyskania poszczególnych praktycznych efektów użytkowych, a później – u ludów, które znajdowały się w korzystniejszych warunkach -postępujące zrozumienie warunkujących te efekty praw
przyrody. A wraz z szybko narastającym poznaniem praw przyrody rosły środki
wtórnego oddziaływania na nią: ręka sama nigdy nie stworzyłaby maszyny parowej, gdyby razem z nią, obok niej i częściowo dzięki niej nie rozwinął się korelatywnie mózg ludzki.
Wraz z człowiekiem wkraczamy w historię. Także zwierzęta mają swoją historię – swoją genealogię i dzieje stopniowego rozwoju aż do stanu dzisiejszego. Ale
one są biernymi obiektami tej historii, i jeśli nawet w pewnej mierze uczestniczą w
jej tworzeniu, to czynią to bez swojej wiedzy i woli. Ludzie natomiast, im hardziej
się oddalają od zwierząt w węższym tego słowa znaczeniu, tym bardziej stają się
sami twórcami, świadomymi twórcami swojej historii, tym mniejszy wpływ na tę
8
historię wywierają nieprzewidziane następstwa, nie kontrolowane siły, tym dokładniej historyczny wynik odpowiada wyznaczonemu uprzednio celowi. Jeśli jednak
przyłożymy tę miarę do historii ludzkości, nawet do historii najbardziej rozwiniętych ludów współczesnych, to zobaczymy, że wciąż jeszcze panuje tu olbrzymia dysproporcja między zamierzonymi celami a osiągniętymi rezultatami, że nadal dominują zjawiska nieprzewidziane, że siły nie kontrolowane są o wiele potężniejsze niż
siły planowo w ruch wprawiane. Nie może też być inaczej, dopóki najistotniejsza
czynność historyczna ludzi, ta, która ze stanu zwierzęcego wyniosła ich do człowieczeństwa, która stanowi materialną podstawę wszelkiej innej ich działalności, produkcja środków do życia, to znaczy dziś – produkcja społeczna, jest w całym tego
słowa znaczeniu podporządkowana grze niezamierzonych oddziaływań nie kontrolowanych sił i w wyjątkowych tylko wypadkach urzeczywistnia pożądany cel, a o
wiele częściej zupełne jego przeciwieństwo. W najbardziej przodujących krajach
przemysłowych ujarzmiliśmy siły przyrody i zmusiliśmy je do służenia człowiekowi; w ten sposób nieskończenie zwielokrotniliśmy produkcję, tak że dziecko dzisiaj
wytwarza więcej niż poprzednio stu dorosłych. I jakież są tego skutki? Wzrastające
przeciążenie pracą i wzrastająca nędza mas, a co dziesięć lat – wielki krach. Darwin
nie podejrzewał nawet, jak gorzką pisze satyrę na ludzi, a zwłaszcza na swoich rodaków, wykazując, że wolna konkurencja, walka o byt, którą ekonomiści sławią
jako najwyższe osiągnięcie historii, jest normalnym stanem świata zwierząt. Dopiero świadoma organizacja produkcji społecznej, zapewniająca planowość wytwarzania i podziału, może wynieść ludzi pod względem społecznym ponad resztę świata
zwierzęcego w tej mierze, w jakiej pod względem specyficznie biologicznym produkcja w ogóle wyniosła ich ponad ten świat. Rozwój historyczny sprawia, że taka
organizacja staje się z każdym dniem bardziej niezbędna, a równocześnie z każdym
dniem bardziej możliwa. Zapoczątkuje ona nową epokę dziejów, w której sami ludzie, a wraz z nimi wszystkie dziedziny ich działalności, wśród innych również
przyrodoznawstwo, osiągną rozwój, który zaćmi wszystko, co było dotąd.
Wszelako „wszystko, co powstaje, godne jest zagłady”. Miliony lat zapewne
jeszcze przeminą, setki tysięcy pokoleń narodzą się i umrą, ale nieubłaganie zbliża
się czas, kiedy wyczerpującego się ciepła słonecznego nie wystarczy już, żeby stopić
napierający od biegunów lód, kiedy ludzie tłocząc się coraz bardziej koło równika i
tam w końcu nie znajdą dość ciepła do życia, kiedy z wolna zaniknie ostatni nawet
ślad życia organicznego, a Ziemia – obumarła i wyziębia jak Księżyc kula – w głębokiej ciemności krążyć będzie po coraz bardziej zacieśniających się orbitach wokół
również obumarłego Słońca, aby w końcu na nie spaść. Jedne planety wyprzedzą ją,
inne pójdą za nią; zamiast harmonijnie uporządkowanego, jasnego i ciepłego układu słonecznego tylko zimna, martwa kula będzie samotnie kontynuować swą wędrówkę po przestworzach wszechświata. I ten sam los, który spotka nasz system
słoneczny, spotkać musi wcześniej czy później wszystkie inne systemy naszej wyspy
we wszechświecie, wszystkie inne systemy wszystkich niezliczonych wysp, nawet
tych, których światło nigdy nie dosięgnie Ziemi, póki istnieć będzie na niej zdolne je
spostrzec ludzkie oko. A co będzie, kiedy taki system słoneczny dopełni swojego żywota i ulegnie losowi wszystkiego, co skończone – śmierci? Czy trup Słońca wiecznie toczyć się będzie jako trup przez nieskończone przestworza, a wszystkie siły
przyrody, dawniej tak nieskończenie zróżnicowane, na zawsze przekształcą się w
jedną formę ruchu, w przyciąganie? „A może – jak pyta Secchi (str. 810) – istnieją w
przyrodzie siły zdolne przywrócić martwy system do jego początkowego stanu rozżarzonej . mgławicy i pobudzić go do nowego życia? Nie wiemy”.
9
Oczywiście, nie wiemy tego w tym sensie, w jakim wiemy, że 2 razy 2 jest 4,
albo że przyciąganie materii maleje lub rośnie w stosunku do kwadratu odległości.
Ale w teoretycznym przyrodoznawstwie, które opracowuje swój pogląd na przyrodę tak, aby otrzymać możliwie harmonijną całość, i bez którego dzisiaj nawet najbardziej bezmyślny empiryk nie ruszy z miejsca, bardzo często musimy operować
wielkościami niezupełnie wiadomymi, a wywód myślowy musi zawsze pomagać w
posuwaniu się naprzód niedostatecznej jeszcze wiedzy. Toteż nowoczesne przyrodoznawstwo musiało przejąć od filozofii twierdzenie o niezniszczalności ruchu; bez
niego nie może już istnieć. Ale ruch materii to nie tylko prosty ruch mechaniczny,
nie tylko zmiana miejsca, lecz także ciepło i światło, napięcie elektryczne i magnetyczne, chemiczne wiązanie się i rozkład, życie, a wreszcie świadomość. Powiedzieć,
że materia w ciągu całego swojego nieskończonego istnienia w czasie tylko jeden jedyny raz – i to na czas znikomo krótki w stosunku do jej wieczności – może zróżnicować swój ruch i ukazać całe jego bogactwo, że przedtem i potem na wieki ograniczać się musi do ruchu polegającego na zwykłej zmianie miejsca – to znaczy utrzymywać, że materia jest śmiertelna, a ruch przemijający. Niezniszczalności ruchu nie
można ujmować wyłącznie ilościowo; należy ją ujmować również jakościowo. Materia, której ruch czysto mechaniczny, polegający na zmianie miejsca, nosi wprawdzie
w sobie możliwość przekształcenia się w sprzyjających warunkach w ciepło, elektryczność, działanie chemiczne, życie, ale która nie jest w stanie wytworzyć tych
warunków sama z siebie, taka materia utraciła ruch: ruchowi, który utracił możność przechodzenia we właściwe mu różnorodne formy, właściwa jest jeszcze
wprawdzie dynamis [aktywność], ale już nie energeia [skuteczność], a więc został
on częściowo unicestwiony. Obie możliwości nie do pomyślenia.
Jedno jest pewne: był czas, w którym materia naszej wyspy we wszechświecie
przekształciła w ciepło taką ilość ruchu – jakiego rodzaju, dotąd nie wiemy – że mogły się wskutek tego rozwinąć systemy słoneczne wokół co najmniej 20 milionów
gwiazd (według Madlera), systemy, których stopniowe obumieranie jest również
niewątpliwe. Jak odbyło się to przekształcenie? Tego nie wiemy, jak pater Secchi nie
wie, czy, przyszły caput mortuum [martwa pozostałość] naszego systemu słonecznego zamieni się znów kiedykolwiek w surowiec dla nowych systemów słonecznych.
Ale tu musimy albo uciec się do Stwórcy, albo uznać, że rozżarzony materiał, z którego powstały systemy słoneczne naszej wyspy we wszechświecie, tworzył się w
sposób naturalny, wskutek przemian ruchu, które są z natury właściwe poruszającej się materii, a więc których warunki muszą być również na nowo odtwarzane
przez materię, choćby dopiero po widu milionach lat, mniej lub bardziej przypadkowo, ale z koniecznością, która tkwi również w przypadku.
Możliwość takiej przemiany jest coraz bardziej uznawana. Dochodzi się do
przekonania, że ostatecznym przeznaczeniem ciał niebieskich jest spadać na siebie
nawzajem, i oblicza się nawet ilości ciepła, które muszą się wywiązać przy takich
zderzeniach. Nagłe rozbłyśnięcie nowych gwiazd, równie nagłe spotęgowanie się Jasności gwiazd znanych od dawna, zjawiska, o których poucza nas astronomia, najłatwiej można wytłumaczyć przez takie zderzenia. Przy tym nie tylko nasza grupa
planet porusza się wokół Słońca, a nasze Słońce wewnątrz naszej wyspy we wszechświecie, ale cała nasza wyspa porusza się w przestrzeni wszechświata, w czasowej
względnej równowadze z pozostałymi jego wyspami; albowiem nawet względna
równowaga swobodnie unoszących się ciał może trwać jedynie przy ruchu wzajemnie uwarunkowanym; ponadto niektórzy przypuszczają, że temperatura przestrze10
ni wszechświata nie wszędzie jest jednakowa. Wreszcie wiemy, że ciepło niezliczonych słońc naszej wyspy, z wyjątkiem znikomo małej swej części, rozprasza się w
przestrzeni i niezdolne jest podnieść temperatury przestrzeni kosmicznej choćby o
jedną milionową stopnia Celsjusza”. Co się dzieje z tą olbrzymią ilością ciepła? Czy
zginęła na zawsze w próbie ogrzania przestrzeni kosmicznej, czy przestała praktycznie istnieć i istnieje tylko teoretycznie w fakcie, że przestrzeń wszechświata stała się cieplejsza o ułamek dziesiętny stopnia zaczynający się od dziesięciu czy więcej
zer? Takie przypuszczenie przeczy niezniszczalności ruchu; kazałoby ono uznać za
rzecz możliwą, że przez sukcesywne spadanie na siebie ciał niebieskich cały istniejący ruch mechaniczny zamieniłby się w ciepło, które z kolei zostałoby wypromieniowane w przestwór wszechświata, wskutek czego mimo całej „niezniszczalności
siły” ustałby w ogóle wszelki ruch. (Zauważmy tu mimochodem, jak niewłaściwą
rzeczą jest mówić o niezniszczalności siły zamiast o niezniszczalności ruchu). Dochodzimy więc do wniosku, że jakimś sposobem, którego wyjaśnienie będzie zadaniem przyrodoznawstwa w przyszłości, ciepło wypromieniowane w przestrzeń kosmiczną musi mieć możność przekształcenia się w inną formę ruchu, w której będzie mogło ponownie skupić się i stać się aktywne. Upada przeto główna trudność,
jaka stałą na przeszkodzie ponownej przemianie zamarłych słońc w rozżarzone
mgławice gazowe.
Zresztą, wieczne następowanie po sobie światów w nieskończonym czasie jest
tylko logicznym uzupełnieniem trwania obok siebie niezliczonych światów w nieskończonej przestrzeni; jest to twierdzenie, którego słuszność uznać musi nawet antyteoretyczny, jankesowski mózg Drapera.
Mamy więc wieczne krążenie poruszającej się materii, krążenie, którego pełny cykl dokonuje się w takich okresach czasu, dla jakich nasz ziemski rok przestaje
być miarą dostateczną; krążenie, w którym okres najwyższego rozwoju, okres życia
organicznego, a tym bardziej życia istot świadomych siebie i przyrody, jest odmierzony równie skąpo jak przestrzeń, w której obrębie istnieje życie i samowiedza;
krążenie, w którym wszystkie skończone formy istnienia materii – czy to będzie
Słońce czy mgławica, poszczególne zwierzę czy rodzaj zwierzęcy, chemiczne łączenie się czy rozpad – są w równej mierze przemijające i w którym nic nie jest wieczne oprócz wiecznie zmieniającej się, wiecznie poruszającej się materii oraz prawił
wedle których porusza się ona i zmienia. Ale niezależnie od tego, jak często i bezlitośnie dokonywałoby się owo krążenie w czasie i przestrzeni; ile milionów słońc i
globów ziemskich miałoby powstać i przeminąć; ile czasu musiałoby upłynąć, zanim w jakimś systemie słonecznym na jednej tylko planecie powstałyby warunki
dla życia organicznego; ile też musiałoby powstać i zginąć niezliczonych istot organicznych, zanim rozwinęłyby się wśród nich zwierzęta o mózgu zdolnym do myślenia i znalazły na krótki przeciąg czasu pomyślne do życia warunki, aby następnie
też ulec bezlitosnej zagładzie – mamy pewność, że materia we wszystkich swoich
przemianach pozostaje wiecznie ta sama, że żaden z jej atrybutów nigdy nie może
zaginąć, a więc, że z tą samą żelazną koniecznością, z jaką materia wytrzebi kiedyś
na Ziemi najwyższy swój wytwór – myślącego ducha – z tą samą koniecznością będzie musiała zrodzić go ponownie w innym miejscu i w innym czasie.
11

Podobne dokumenty