Unhappy New Year - Świeżo Napisane

Transkrypt

Unhappy New Year - Świeżo Napisane
Unhappy New Year
Z wieczorami sylwestrowymi różnie bywa. Jedni lubią dęte bale,
inni domówki, jeszcze inni preferują wyjazdy albo plenerowe
imprezy przy ognisku, kuligi. A jeszcze inni – nic.
Nie wiem jak Wy, ale ja zaliczyłam już w swym życiu wszystkie
z powyższych i przyznam szczerze, że wszelkiego rodzaju
imprezki i bale połączone z czyszczeniem restauracyjnych
zamrażarek w kokilkach ze starym i pięć razy rozmrożonym
strogonowem, kiedy to po północy już wszyscy wstawieni,
zdecydowanie nie przypadły mi do gustu. Po kilku średnio
udanych imprezach knajpianych, tudzież kilku imprezach
masowych, zdecydowanie postawiliśmy na wieczory telewizyjne
lub też imprezy wyjazdowe ze szczególnym akcentem położonym na
szeroko pojęte narciarstwo oraz snowboardziarstwo
Ale wiecie jak to jest… Jeśli wszystko idzie gładko i
przyjemnie, to się tego wcale nie pamięta. Co innego, jak się
wszystko w iment posypie. Wtedy dopiero coś się dzieje. Są
przygody = są wspomnienia.
W tym momencie należałoby z naciskiem zaznaczyć, że przy
organizacji towarzyskich imprez wyjazdowych, istotne jest
konkretne określenie miejsca wspólnego sylwestrowego
balowania. Niby jest to sprawa aż nazbyt oczywista, ale
jednak…
1/ W czasach gdy uczęszczałam jeszcze do klasy maturalnej,
napatoczył mi się pewien o pięć (pięć! lat starszy!) amator, w
sensie, że niby zadeklarowany narzeczony. Ów narzeczony
pracował w dziale zaopatrzenia pewnej dużej państwowej firmy,
a że obrotny to i wszystko załatwić potrafił, zatem gdy tylko
pojawił się temat Sylwestra od razu przystąpił do działania.
Jego firma, jak większość szanujących się w tamtych czasach
przedsiębiorstw, dysponowała ośrodkiem wczasowym z góralskimi
domkami. Konkretnie w Skomielnej. Nie było na co czekać, więc
skrzyknęliśmy z 10 znajomych. Bieda wtedy była, w domkach
tylko pościel, więc na liście rzeczy niezbędnych do zabrania
ze sobą znalazło się żarcie, picie, magnetofon, baterie,
przepitka, alkohol… No i tyle. Bo cóż więcej było trzeba
Narzeczony dysponował małym fiatem, więc zabraliśmy się w
czwórkę wraz z żarciem, bateriami i przepitką, a pozostali
mieli dojechać pekaesem i dostarczyć resztę. Jechaliśmy całą
paczką, ale na pewnym etapie coś poszło nie tak. W efekcie,
nasza czwórka wylądowała w domku w Skomielnej Czarnej z
mnóstwem jedzenia, a pozostali, którzy jechali pekaesem
zainstalowali się na przystanku autobusowym w Skomielnej
Białej. My mieliśmy żarcie i popitkę, a oni mieli alkohol. My
mieliśmy baterie R20, a oni mieli radio. My mieliśmy domek, a
oni mieli przystanek autobusowy przy Zakopiance. Finalnie
wszyscy wkurzeni. Nasi, bo nie mieli alkoholu. Mój
„narzeczony” bo całą noc jeździł samochodem i szukał tych
melepetów, co sobie wsie pomylili. Tamci też byli wkurzeni, bo
mieli alkohol, ale bez naszej popitki. Prawie umarli z głodu i
zamarzli na przystanku autobusowym. Na koniec obwinili nas o
zły adres, a nasi towarzysze spokrewnieni z tamtymi z
przystanku wściekli się na nas, że nie umiemy organizować
imprez. Do domu wszyscy wrócili trzeźwi, zziębnięci, wkurzeni
i pokłóceni na amen.
2/ Z tymi nazwami docelowych miejscowości na serio trzeba
bardzo uważać. Pewnego razu, wraz z moim świeżo poślubionym
mężem, postanowiliśmy powitać Nowy Rok narciarsko, na
Słowacji. Jeszcze z czasów liceum zapamiętałam cudowną
Tatrzańską Łomnicę i właśnie na tę miejscowość padł nasz
wybór. Mąż pojechał do biura podróży, wykupił dziesięciodniowy
pobyt w dwuosobowym pokoju z łazienką w Łomnicy i cały
zadowolony pognał z nartami do serwisu. Jakież było nasze
zdziwienie, kiedy dotarliśmy na miejsce…
Zamiast śniegu było błoto, a zamiast klimatycznego miasteczka
w górach, trafiliśmy do okropnej mieściny położonej centralnie
w rozległym stepie. Zamiast wymarzonego hoteliku trafiliśmy do
jakiegoś domu, w którym mieszkało na biedę z dwadzieścia osób
i wszyscy korzystali z jednej jedynej łazienki
Zamiast uroczych knajpeczek, w których mieliśmy zamiar się
stołować, trafiliśmy na jedyną w miasteczku, odpychającą
kuflotekę z ceratami zamiast obrusów. W dodatku po brzegi
wypełnioną Cyganami, którzy to, jak się później okazało,
stanowili 90% mieszkańców naszego miasteczka. Tatrzańska
Łomnica i Wielka Łomnica to prawie to samo i, jak zwykle
„prawie” czyni dużą różnicę. W tym przypadku rzekłabym, że
kolosalną
Ale nie daliśmy się tak łatwo! O nie! W oddali, gdzieś na
końcu stepu majaczyły słowackie Tatry, zatem następnego dnia
zarzuciliśmy narty na ramiona i ruszyliśmy na przystanek
tamtejszej kolejki zwanej powszechnie elektrićką. Przynajmniej
to jedno się zgadzało, ale do tego, żeby ujrzeć wyczekiwaną
tabliczkę z napisem pozor vlak, trzeba było przejść w błocie
jakieś dwa kilometry. Ale co tam. Człowiek młody, to się nie
przejmował i żwawo drałował w butach narciarskich na peron.
Później jeszcze, tylko jakaś godzinka jazdy pociągiem do tej
właściwej Łomnicy, ale tym też nikt się nie przejmował.
Perspektywa szusowania była ważniejsza, niż wszystkie trudy,
więc następnego dnia raźno zameldowaliśmy się pod gondolową
kolejką. Prawie jak VIP-y. Tanio nie było, przynajmniej jak
dla studentów
Wprawdzie kasjer trochę dziwnie nam się
przyglądał, ale też bez mrugnięcia okiem sprzedał nam bilety
na górę.
Mniej więcej w połowie jazdy, wjechaliśmy w chmurę. Widoczność
na jakieś pięć metrów, ale przecież kto ma dać radę jak nie
my? Nie w takiej mgle się śmigało, więc na górze przypięliśmy
narty i zaczęliśmy się rozglądać za nartostradą. Jak się
okazało, śniegu tam było tyle, co jakieś nędzne pięćdziesiąt
metrów kwadratowych i na tym koniec, więc trzeba było odpiąć
narty i zapłacić za zjazd kolejką w dół
Tym razem dotarła już do nas groza całej sytuacji. Nie było
śniegu, nie było gdzie jeść, a nasza kwatera zasadniczo nie
sprzyjała pomieszkiwaniu, więc zainstalowaliśmy się w
restauracji na dworcu w Tatrzańskiej Łomnicy i finalnie
właśnie tam spędziliśmy większość całego naszego pobytu. Ależ
tam gotowali! Knedliki, bravcove rezenie, wyprażany syr,
tatarska omaćka, hranolky i złoty bażant
Oj! pojedliśmy wtedy jak nigdy. I popiliśmy. Powroty na
kwaterę nie były już takie straszne, a my, co prawda odrobinę
niedomyci z braku możliwości częstego korzystania z łazienki,
przynajmniej byliśmy najedzeni i nauczyliśmy się na pamięć
jadłospisu po słowacku. Przez tydzień zostawiliśmy u kelnera
chyba dwie jego wypłaty i wszystko szło świetnie, aż w końcu
nastał sylwestrowy wieczór. W cygańskim miasteczku nikt nic o
żadnej imprezie nie wspominał, a w górskich hotelach wszystko
już było zajęte, więc jak w dym pojechaliśmy po południu do
naszego dworcowego baru z nadzieją na imprezę. Od razu, na
wejściu, nasz zaprzyjaźniony kelner szybko sprowadził nas na
ziemię mówiąc, że o dwudziestej pierwszej zamykają, to więc my
gazem do delikatesów.
Tuż przed zamknięciem sklepu chwyciłam z prawie pustej już
półki dwa tanie wina o dźwięcznej nazwie novohradska dievica,
a mój mąż ucapił flaszkę z cytrynową wódką. Była strasznie
żółta
Zabezpieczeni na wieczór sylwestrowy, znów stawiliśmy się w
naszej restauracji i tym razem zjedliśmy na koszt firmy, ale
rzeczywiście o dziewiątej wieczorem nas wyprosili i sami
pojechali do domu witać Nowy Rok. Niechętnie pozbieraliśmy
nasze butelki i przeszliśmy do dworcowej kasy po bilety
powrotne. Dosłownie kilka metrów dalej. A tu zonk! Ostatnia
elektrićka już odjechała, a następna miała odjechać dopiero
kilka minut po północy…
Właśnie zaczął padać śnieg, więc czmychnęliśmy do poczekalni,
ale nasze szczęście trwało krótko, bo na dwie godziny przed
północą wyrzucono nas na zewnątrz i zamknięto poczekalnię. Na
szczęście, na peronie stała drewniana ławeczka, więc mieliśmy
gdzie przycupnąć. Było magicznie. Upragniony śnieg sypał
płatkami wielkości pięciozłotówek, a dworcowy termometr
nareszcie zaczął wskazywać wyczekiwane minusy. Rzeczywiście
zrobiło się czarodziejsko, dopóki nam zadki nie zaczęły
przymarzać do niczym niesłoniętej ławki. Nasze spojrzenia w
jednej chwili spotkały się nad siatką z butelkami. W pierwszym
podejściu sięgnęliśmy po cytrynówkę. Niestety zakrętki nie
dało się odkręcić, więc odbezpieczyliśmy pierwszą dziewicę z
Novohradu. Ych! W życiu nie piłam takiego świństwa i nigdy
mnie tak nie otrząchało po wypiciu, ale co tam! Trzeba było
się jakoś rozgrzać, prawda? Mój mąż również otrząchał się
równo, a śnieg, w ciągu godziny, prawie nas zasypał.
Z każdego z okolicznych hoteli dobiegały nas radosne odgłosy
sylwestrowej zabawy, a my co? Jak te ostatnie bidule, jak te
przemarznięte sieroty usmarkane, jak te biedne dziewczynki z
zapałkami i z flaszką taniego wina w dłoni, skuleni niczym
obdarci bezdomni, czekający nocą na upragnioną elektrićkę do
upragnionego pokoju u naszych romskich braci… odliczaliśmy
minuty.
Na godzinę przed północą ujrzeliśmy dno pierwszej butelki, ale
że ohydne wińsko jakoś słabo grzało to odbezpieczyliśmy drugą
butelkę.
Tę udało nam się opróżnić prawie do dna, jak na
łomnickim niebie rozbłysły noworoczne fajerwerki, a nasz
pociąg nareszcie odtrąbił odjazd. Zmarznięci, ale szczęśliwi
zaanektowaliśmy cały przedział, odstawiliśmy wino na składanym
stoliczku i w kucki przylgnęliśmy do grzejnika. Nagle mój
wzrok zatrzymał się w okolicy etykietki, na której drobnym
maczkiem napisano, że to było… BEZALKOHOLOWE WINO