Jarosław Krawczyk Przypadek Naliwajki

Transkrypt

Jarosław Krawczyk Przypadek Naliwajki
Jarosław Krawczyk
Przypadek Naliwajki
Człowiek taki jak ja, “regularny” historyk sztuki, wielbiciel starych mistrzów, który lubi, aby
wciąż malowało się jak ongiś - na poważnie, po bożemu, pędzelkiem - musi mieć z twórczością
Piotra Naliwajki duży kłopot. Z jednej strony autentyczna sympatia dla kogoś kto wciąż daje
naprawdę interesujące lekcje historii malarstwa, wie też dobrze, którą ręką pędzel trzymać.
Z drugiej - równie autentyczny odruch irytacji wobec malarza, który usiłuje skandalizować
w sposób jednocześnie metodyczny i banalny. Po prawdzie, naiwny.
Skandal, prowokacja: oszukujmy mieszczucha, filistra, mydlarza, a już najlepiej - burżuja. Rzadko zdajemy sobie sprawę jaki to stary, wyliniały pomysł. Kolejne pokolenia artystów warczą
i cyklicznie jeżą na nas sierść, choć ona coraz bardziej wytarta, a siekacze mocno rozchwiane.
Już nawet wstyd przypominać: pierwsze prowokacje artystyczne datują się na koniec XVIII
w., kiedy to dwóch młodych malarzy (secesjonistów ze szkoły Jacques-Louisa Davida), aby
zaszokować zacnych obywateli Paryża przebrało się w stroje (styl był jak najbardziej klasyczny)
bohaterów homeryckich - i ruszyło w miasto. Dziś styl inny, szkoła również, lecz idea ta sama.
Nudy na pudy, toteż pokolenie za pokoleniem trzeba wzmacniać stopień prowokacji. Nikogo
przecież na ulicach, placach i w galeriach wielkiego miasta (a propos - konurbacja górnośląska,
z Chorzowem włącznie, nie jest wcale mała) nie zdziwi jakiś cudak. Ale też trudno pobić rekord
wiedeńskiego akcjonisty Schwarzkoglera, który po to by prowokować, obciął sobie męskość.
Wszystko już było. Artystyczne prowokacje to czysty, stetryczały akademizm. Naturalnie,
Naliwajko nie czyni z siebie ulicznego przedstawienia, nie kaleczy się, nie zabija zwierzątek.
Po prostu maluje, i to biegle. Jednakże jest coś na rzeczy. W wielkich miastach naszego kraju
(a powtarzam, to mieszczuch jest celem prowokatora) też już - zwłaszcza po tym jak “preparatorka” Kozyra została szacownym klasykiem - mało co kogo zgorszy. Z jednym wyjątkiem - tak
zwanej obrazy uczuć religijnych. Casus Nieznalskiej jest wystarczająco wymowny. Jeśli chcesz
“prowokacyjnie” upublicznić swe nazwisko: bierz na cel religię i Kościół katolicki, i dodaj temu
jakiś kontekst erotyczno-skatologiczny. Efekt jest zapewniony - katoliccy integryści (również
autentyczni dewoci i kołtuny) podniosą larum, iż szarga się świętościami, Radio Maryja uderzy
w dzwon tak głośny, że sądy Rzeczypospolitej uniosą na cię rękę prawa. A liberalna prasa stanie
- i słusznie - w obronie wolności artystycznej. No i już - nazwisko gotowe.
Nie mam pojęcia, czy Piotr Naliwajko świadomie stosuje tę taktykę artystyczną. Ale w praktyce tak to wygląda, bo przecież każdy kto choćby powierzchownie zapoznał się z jego
twórczością, jasno widzi, jak wciąga go żywioł niedrogiej „antyreligii”. Na tych obrazach jest
trochę tak jak w Kuszeniu Chrystusa Scorsese i w dziesiątkach innych produkcji: zaraz Chrystus
będzie miał dziecko z Marią Magdaleną. Kultura współczesna wyspecjalizowała się w produkcji
karykaturalnych, erotycznych pseudoapokryfów najpiękniejszej opowieści w dziejach kultury
europejskiej. Zawsze wydawało mi się, że to żywioł artystycznych nieudaczników. Problem
w tym, że nie potra�ę zapisać Naliwajki do tej kategorii, bo przecież umie malować. Co więcej,
w dużej mierze całkowicie podzielam najogólniejsze założenia jego twórczości. Nie te dane
w manifeście “trzech nadętych” (wszystkie manifesty artystyczne są bowiem niezmiernie
nudne i nie da się ich czytać, z wyjątkiem egzaminacyjnego przymusu na historii sztuki), ale
w samych dziełach, które ogłaszają - “nie masz nad malarstwo figuratywane”. W tej sprawie
było kilku proroków.
Najbardziej może z nich zapomniany to Claude Lévi-Strauss, jeden z najgłośniejszych humanistów XX w., który w dobie najbujniejszego rozwoju malarstwa abstrakcyjnego mocno powątpiewał w jego sens. Wciąż bowiem (był wytrawnym koneserem malarstwa), dręczyło go pytanie: czy rozmaite piękne formy natury, jakiś ukwiał, koral czy lśniąca przepychem nasyconych
barw ryba głębinowa, nie mogą dostarczyć obserwatorowi bogatszych i bardziej dojmujących
2
wzruszeń niż twory sztuki bezprzedmiotowej i beztematycznej? Przecież sztuka to nie tylko
pawi ogon barw (czy każdorazowo ich zestrój - efekt rozmaitych konwencji - jest bardziej
wartościowy estetycznie niż kolorystyczne harmonie ubarwienia kolibra czy kameleona?), ale
wyrastająca nad naturę historia ludzkiej duszy...
Na takie dictum nie ma sensownej odpowiedzi, jak tylko ta, że malarstwo abstrakcyjne jest
arbitralnym zerwaniem dialogu z widzem, kulturą, człowiekiem. Rezygnując z danego nam pola
widzenia i związanych z nim skojarzeń, jest ze swej istoty antyhumanistyczne. Czy może inaczej: rzadko jest przedmiotem autentycznego przeżycia, na zasadzie wyjątku przeczącego regule.
Niektórych gorszy fakt, że Naliwajko wciąż cytuje, że bardzo często buduje swoje obrazy,
cytując któregoś z wielkich mistrzów przeszłości, do czego chętnie się przyznaje, ba, chlubi
się tym. Jest tu Rubens, Rembrandt (także kilka mniej potocznie znanych nazwisk klasyków
niderlandzkich), Delacroix, El Greco i ogólny klimat - powiedzmy - caravaggiowski. To malarstwo zapatrzone w barokowe, „dobitne” nastroje, nie lubiące żadnych uogólnień, patrzące
w twarz. Caravaggio był malarzem, jak na swój czas, bardzo mocnym w scenach religijnych,
które pod jego ręką stały się scenami życia ludzi prostych. Naliwajko jest na tyle hiperrealistą,
na ile hiperrealistyczne jest odwołanie się do pewnych form baroku. Pretensja o cytowanie
jest nieco absurdalna, równie dobrze można sformułować taki zarzut pod adresem Balthusa,
malarza może najlepiej manifestującego ducha “reakcji antyabstrakcyjnej”, który niemal w każdym dziele parafrazował dawnych mistrzów. Niekoniecznie, jak się powiada, renesansowych
- u niego też jest Caravaggio. A sam Balthus jest też u Naliwajki. Podejrzewam, że pełzająca
figura z obrazu Kubizm jest wesoły przybyła tu prosto z twórczości Balthazara Klossowskiego
de Rola, artysty, który za kubizmem nie przepadał. Zaś sam kubizm zasugerowany jest “dysonansowym” wtrętem z Guerniki. Ja niby rozumiem, że świadomy zamysł malarza, że miejsce
w obrazie “silnie nacechowane znaczeniowo”, bo jakoś odnosi nas do jego tytułu, ale ów picassowski, rozszalały koń rozszarpuje całą kompozycję, gdzie nic już nie da się poskładać w spójną
wizję. I to jest chyba jeden z głównych “manewrów Naliwajki”, który najzwyczajniej nie chce
“trzymać” swych obrazów w jednej poetyce - musi ją jakoś przełamać, zakłócić.
Piotr Naliwajko powiada (nie raz, nie dwa), że ulubionym malarzem jego dzieciństwa jest
Jan Matejko. I w tej perspektywie - jako autor wielu tekstów o Matejce - chciałem zobaczyć
twórczość chorzowskiego artysty. Niestety, nie umiem, bo - jak na moje oko - inspiracje matejkowskie są tu tak nieprzejrzyste i zakonspirowane, że gra Naliwajki z Matejką nie daje szans
- przynajmniej bez pogłębionych studiów na ten temat - na jakieś sensowne rozstrzygnięcia
interpretacyjne. Zabawne, ale Naliwajko przypomnia pod tym względem samego mistrza
z Floriańskiej. Otóż źródła powiadają, że malując osławioną Dziewicę Orleańską, Matejko trawił
dziesiątki godzin w Bibliotece Czartoryskich, kopiując starofrancuskie iluminacje, aby wczuć się
w malarskiego ducha epoki i nabrać wprawy w stylistycznym “archaizowaniu” wyglądów tak,
by obraz zdawał się namalowany w czasach Joanny D’Arc. Wynik równa się zeru. W Dziewicy
nie sposób dopatrzyć się jakiegokolwiek śladu owych “treningów”. Po prostu, odkąd Matejko nauczył się przedstawiać kształty na modłę - powiedzmy - ”barokizującego akademizmu”,
klamka zapadła. Umiał malować w jeden jedyny sposób, a do gry z inną stylistyką malarską
okazał się organicznie niezdolny. Może u Naliwajki, malarza o bardzo wyrazistej manierze, jest
podobnie?
Nie mam za to żadnych wątpliwości, że nader blisko obcuje on z twórczością jednego z dwóch
najsłynniejszych uczniów Matejki - z twórczością Jacka Malczewskiego. Niektóre obrazy Naliwajki (choćby Smutas) wyglądają zgoła na persyfaże osobliwej, a zbijającej z tropu sztuki
3
Malczewskiego. Nie powiem, że to najczystsze źródło malarstwa Naliwajki, albowiem wszyscy
wiemy, że Malczewski był malarzem źródeł zatrutych...
Mój pierwszy profesor uniwersytecki, śp. Andrzej Jakimowicz (doskonały znawca przedmiotu), zwykł mawiać, że zupełnie nie może dać sobie rady z Malczewskim. Z jednej strony
podziwiał jego czysto malarskie uzdolnienia, z drugiej - z niechęcią cofał się przed rozmaitymi
naruszeniami decorum, czego stale się dopuszczał ów wielki artysta. Decorum ma się rozumieć
patriotycznego, bo przecież Malczewski był piewcą narodowej martyrologii na najwyższym diapazonie uczuciowym. Jednakże wciąż coś tu pęka, coś nas głęboko ambarasuje. Zbyt często
bowiem przez jego figury przeziera erotyzm tak zmysłowy i osobisty, że człowiek naprawdę
niepruderyjny zaczyna czuć się mocno zakłopotany. Te rubensowskie kształty (choćby Wenus
Legionów), gorące pocałunki na nogach Ellenai - to wszystko nie chce się ułożyć do taktu
powstańczych czy wygnańczych pieśni. A martyrologiczna fraza o naszych co poszli w bój
bez broni - fraza święta, świeżo opromieniona desperackim bohaterstwem polskiej młodzieży
- zdaje się być czytana niemal według lekcji doktora Freuda.
I tu wracamy do początku, bo kłopot z Naliwajką jest poniekąd podobny - oczywiście
zachowując wszelkie proporcje - do kłopotu z Malczewskim. Autentyczne, głęboko przeżyte
sacrum wchodzi w naszej kulturze w nieuchronną kolizję z erotyzmem. To są porządki odrębne
i lepiej ich nie mieszać, zwłaszcza że ostatnio dzieje się to zbyt łatwo.
4

Podobne dokumenty