W pogoni za „Rumunem”

Transkrypt

W pogoni za „Rumunem”
1
W pogoni za „Rumunem”
Upłynęło
kilkanaście dni, w czasie których sprawdzaliśmy
dziesiątki różnych informacji, jakie do nas w sprawie „Rumuna”
napływały, co było przede wszystkim efektem naszych działań
w terenie. Oczywiście cała nasza uwaga na tym osobniku się
nie koncentrowała, ale - jak już wspominałem – postawiliśmy
sobie za jeden z głównych celów, wątek ten jak najszybciej
wyjaśnić, aby nas niepotrzebnie nie obciążał.
Wynikało to z naszego głębokiego przekonania, że „Rumun” nie mógł być sprawcą tej
podwójnej zbrodni, albowiem jej charakter i wszelkie okoliczności z nią związane,
wykluczały, aby sprawca mógł podpowiadać sylwetce jakiegoś włóczęgi, który ukrywać
się miał przed czechosłowackim wymiarem sprawiedliwości. Charakter i sposób
dokonania zabójstwa wskazywał jednoznacznie, że sprawcy wywodzili się z środowiska,
dla którego zabicie człowieka nie stanowiło większego problemu. Musieliśmy więc
znaleźć odpowiedź, co spowodowało, że Anna Kembrowska i Robert Odżga stanęli
przed celownikiem bandytów, a więc jaki był motyw tego zabójstwa. Wiedzieliśmy, że do
czasu ustalenia motywu będziemy stali w miejscu, albo kręcili się wkoło. Dlatego tak
ważne stało się szybkie ujęcie „Rumuna” i wyjaśnienie jego ewentualnego związku
z tymi zabójstwami. Mieliśmy więc świadomość, że musimy nie tylko cierpliwie
i drobiazgowo sprawdzać wszelkie, nawet najmniej istotne, informacje, ale też podjąć
inne, być może bardziej istotne, działania. Dlatego też 02.09.1997 roku poleciłem
Robertowi Z. (z wydziału PZ), aby nawiązał kontakt z zaprzyjaźnionym z nami oficerem
czechosłowackiej policji kryminalnej z Hradca Kralowe, mjr. Franciszkiem Wlachem
i przekazał mu wszystkie posiadane przez nas informacje o rzekomym czeskim
bandziorze, hasającym z bronią po polskiej stronie. Ponadto miał z nim załatwić, aby
sporządzony przez nas portret rysunkowy, oraz rysopis tego człowieka, został
rozkolportowany przez policję czechosłowacką na terenie całego państwa.
Oczywiście, aby to załatwić w sposób formalny, opracowałem stosowne pismo do
czeskiej policji, które podpisał komendant Mucha.
Również bez problemu uzyskałem zgodę komendanta na stworzenie patrolu konnego,
który penetrowałby wszelkie górskie ostępy. Na pomysł taki wpadł Bolek L. 1, co zyskało
od razu moją aprobatę, ponieważ w ten sposób mogliśmy, w sposób nie wzbudzający
podejrzeń, patrolować spory obszar, pod legendą konnej włóczęgi dwóch miłośników
tego rodzaju turystyki. W sumie utworzony został dwuosobowy „oddział konny”, który
„raźno” wyruszył w trasę. Nie pamiętam dokładnie kim był drugi jeździec, ale wydaje mi
się, że był to Mietek S. z wydziału kryminalnego KRP w Nowej Rudzie. Mieli udawać
turystów, którzy konno przemieszczają się po terenie Parku Narodowego, a ja wiązałem
z nimi sporą nadzieję. Jednakże okazało się to jednym wielkim niewypałem, ponieważ
Bolkowi bardziej zależało na szpanowaniu przed co ładniejszymi turystkami, niż na
faktycznej robocie operacyjnej. Szybko (chyba po tygodniu) patrol ten rozwiązałem,
1. W przyszłości okazał się podłym prowokatorem i donosicielem, ale w tamtym czasie bardzo do mnie przylgnął i
starał się stworzyć wrażenie, iż jest moim przyjacielem.
2
kiedy okazało się, że jakieś dwie, spotkane podczas patrolu, turystki poinformowały go,
iż gdzieś na terenie Parku, na jakiejś łące lub polanie, leżą porozrzucane rzeczy,
wyglądające na damskie i jakaś torba, lub stary plecak. Oczywiście zamiast zająć się
sprawdzeniem tej informacji i miejsce to zabezpieczyć dla dokonania stosownych
oględzin procesowych, swawolny Bolo zajął się panienkami i prawdopodobnie
o informacji tej zapomniał. Wypłynęła ona po jakimś czasie, ale dziewczyn tych już nie
było, nie wiadomo też było jak się nazywają, a miejsca gdzie te rzeczy miały się
znajdować, nie udało się nam odszukać. Bolkowi nawet do głowy nie przyszyła myśl, że
trzeba było się przed dziewczynami ujawnić i spisać ich dane, a następnie wraz z nimi
udać się w miejsce, o którym wspominały. Muszę się przyznać, że popełniłem wtedy
poważny błąd, ponieważ powinienem swawolnego Bola wywalić z grupy na zbity pysk.
Zostawiłem go jednak, a jak się później okazało, on cały nasz pobyt na tym terenie
traktował, jako okazję do podrywu, doskonale jednak markując swoje wielkie
zaangażowanie poszukiwanie sprawców.
Nasze uzbrojenie osobiste – fotografia z bazy w komisariacie w Kudowie Zdr.
Ponieważ informacje o pojawianiu się „Rumuna” nasilały się, a my nie byliśmy w stanie
go fizycznie namierzyć, podjąłem decyzję o utworzeniu kolejnej wyodrębnionej grupy,
której wyłącznym zadaniem było doprowadzenie do zlokalizowania i ujęcia tej
tajemniczej osoby. Na jej kierownika wyznaczyłem Jarosława C. z mojego wydziału,
a w skład grupy weszło 9 osób, tworzących trzy zespoły operacyjne. Ich zadaniem była
całodobowa penetracja tych kompleksów, gdzie „Rumun” pojawiał się najczęściej
i nawiązywanie kontaktu z osobami, do których (zdarzało się) wieczorami przychodził po
żywność. Mieli zlokalizować miejsca, w których mógł nocować, a także przygotować
i zastawić pułapki, w celu sprawnego jego ujęcia. W kilku miejscach, wskazanych przez
3
Jarka, zamontowaliśmy pułapki hukowe, które w nocy, oraz za dnia, miały być pilnowane
przez ludzi, którymi Jarek kierował.
Poza uzbrojeniem osobistym także z tymi 'kałachami” uganialiśmy się nocą po parkowych lasach
Pamiętam
że któraś z tych grup wytropiła, iż w jednym z leśnych paśników, gdzie
prawdopodobnie miejscowi kłusownicy podrzucali – celem tzw. nęcenia - zwierzynie
płowej pokarm, ktoś ten pokarm podkrada, a czynił to na pewno człowiek, a nie zwierzę.
Wyglądało na to, że mógł to być „Rumun”, który koczował gdzież w pobliżu i kiedy tylko
kłusownicy zanętę podłożyli, podkradał się w to miejsce i najsmakowitsze kąski wybierał
dla siebie. Którejś nocy zdrowo huknęło, co świadczyć mogło, że „Rumun” chciał dobrać
się do paśnika, ponieważ „Dziadek” tak je porozmieszczał, iż raczej wykluczone było, że
odpalenia ładunków hukowych mogła dokonać zwierzyna. Okazało się jednak, że mimo,
iż pułapki były zamontowane, to nikt ich akurat wtedy nie pilnował i tylko niepotrzebnie
po nocy się zerwaliśmy, aby jak najszybciej dostać się w to miejsce. Jarek tłumaczył się,
że według niego, takie zasadzki są bzdurą, więc postanowił, że akurat (niby) tylko tej
nocy da chłopakom wolne, bo planował jakieś inne akcje w parkowych ostępach.
Oczywiście ze mną tego nie uzgodnił. Uważał również, że odpalenie pułapek mogli
spowodować sami kłusownicy, co raczej było mało prawdopodobne, bo oni raczej
pożywienie podkładali, niż sami mieli zamiar tym się posilać.
Mieliśmy z tymi kłusownikami pewien problem, ponieważ wielokrotnie zrywano nas po
nocy informacjami (telefonami), że ktoś w lesie, w takiej, a takiej okolicy strzela. I wtedy
wskakiwaliśmy w samochodu i z pełnym uzbrojeniem tłukliśmy się po leśnych wertepach
i duktach w pogoni za „duchami”, praktycznie zawsze ze skutkiem negatywnym,
ponieważ nie byliśmy w stanie prowadzić skuteczną nocą penetrację tak dużego
4
leśnego obszaru. Z kłusownikami nie dawali sobie rady miejscowi leśniczy i strażnicy
z Parku Narodowego, którzy te lasy znali jak własną kieszeń, więc tym bardziej myśmy
nic nie mogli wskórać. Nasze informacje operacyjne wskazywały, że kłusownictwem
zajmowali się również myśliwi zrzeszeni w miejscowych kołach łowieckich, ale od
informacji do dowodu bardzo daleka droga. Mimo tych obiektywnych trudności nasza
każdorazowa reakcja miała sens, albowiem jedna z przyjętych wersji (o czym dalej)
zakładała, iż sprawcą (sprawcami) może być ktoś, kto zajmuje się właśnie
kłusownictwem. Dorwanie na gorącym uczynku jednej lub kilku osób parających się tym
procederem, dawałoby nam duże szanse uzyskania konkretnej wiedzy dotyczącej
miejscowego środowiska kłusowniczego. Było ono (i jest nadal) bardzo hermetyczne,
ale nie wątpiliśmy, że po zatrzymaniu kłusownika dalibyśmy sobie radę z „wyciśnięciem”
niezbędnych dla nas informacji. W przeszłości wielokrotnie dochodziło pomiędzy nami,
a różnymi osobami z środowiska przestępczego, do swoistego handlu.
Myśmy przymykali oko na niektóre ich grzeszki, a oni z wzajemności „karmili” nas
różnymi opowieściami o ludziach i zdarzeniach, które były przez nas skrzętnie
wykorzystywane w naszych działaniach. Tak i tym razem, z tychże samych powodów,
zależało nam szczególnie na „upolowaniu” jakiegoś kłusownika. Raz byliśmy już bliscy
tego, kiedy udało się nam trafić ciemną nocą na dwie postaci, które miały w rękach
niewątpliwie broń długą. Chcieliśmy ich skrycie podejść, ale egipskie ciemności, nikła
znajomość leśnego terenu i obawa przypadkowego postrzelenia samych siebie, zmusiła
nas do zachowania tak wielkiej ostrożności, w rezultacie której osobnicy ci zniknęli
z naszego pola widzenia. I w tym przypadku decydujące znaczenie miały braki
w sprzęcie technicznym, a więc kiepska łączność radiowa (nie wiedzieliśmy, gdzie
w danym momencie znajduje się druga grupa), oraz brak noktowizorów.
W rezultacie grupa Jarka C. została również dosyć szybko przeze mnie rozwiązana i to
z dwóch powodów. Pierwszym był fakt, że Jarek ubrdał sobie (prawdopodobnie
z podszeptu Bola), że jako d-ca tej grupy operacyjnej przestaje podlegać moim
rozkazom, które zaczął wyraźnie kwestionować, co stało się powodem kilku
niepotrzebnych perturbacji w organizacji naszych działań. Zapominał na swoje
nieszczęście, że poza tym, iż kierując grupą operacyjną krypt. „Narożnik”, w dalszym
ciągu pozostawałem naczelnikiem wydziału kryminalnego, z czego wynikało, iż za
całokształt funkcjonowania wydziału i realizację jego zadań, odpowiadam wyłącznie ja
i nikt więcej. Drugim powodem rozwiązania zespołu, były informacje, jakie pozostałym
funkcjonariuszom grupy operacyjnej udało się w sprawie „Rumuna” zebrać.
Przede wszystkim ustaliliśmy skąd wzięła się opowieść o groźnym czeskim przestępcy,
ukrywającym się przed czechosłowacką Policją, krążąca wśród miejscowego
społeczeństwa.
Otóż okazało się, że był to uboczny efekt realizacji tak zwanego „planu pozysku” przez
jednego z młodszych stażem funkcjonariuszy Straży Granicznej, który otrzymał
polecenie rozbudowania, wśród miejscowej ludności, sieci informatorów, celem
pozyskiwania informacji o tym co się w okolicach granicy państwowej dzieje.
Tenże funkcjonariusz, chcąc zapewne, w dobrej wierze, zmobilizować, czy też zachęcić
do takiej współpracy wytypowane przez siebie osoby, opowiedział im bajeczkę
o czeskim przestępcy grasującym w tych okolicach. Na nasze „nieszczęście” stało się to
na 2 – 3 dni przed tragedią pod Narożnikiem i dlatego widok włóczęgi, w dniu zabójstwa,
którego wygląd i zachowanie budziło różne podejrzenia, wywołał taką właśnie reakcję
5
łańcuchową. Nie ukrywam, że z jednej strony byliśmy źli, bo mimo wszystko straciliśmy
sporo czasu i energii, ale z drugiej strony, byliśmy mocno zadowoleni, że tego
nieszczęsnego „Rumuna” mamy nareszcie z głowy.
Funkcjonariusz Straży Granicznej na terenie dolnego parkingu na Szczeliniec w Karłowie 2
Natomiast zupełnie innymi były informacje przekazane nam przez policję czeską, której
funkcjonariusze, w oparciu o nasze dane dotyczące wyglądu i sposobu zachowania się
„Rumuna”, dosyć szybko ustalili jego tożsamość. Wykorzystali także to, że nasze
działania wypłoszyły go z terenów Parku Narodowego, przez co powrócił do siebie.
Został zatrzymany chyba pod koniec września 1997 roku. Niestety, z jakichś
ambicjonalnych (bo raczej nie politycznych) powodów, czeska prokuratura, a wcześniej
Policja, nie zgodziły się na to, abyśmy mogli przesłuchać go we własnym zakresie
Bywało przecież, że w ramach nieoficjalnej, jak i oficjalnej, współpracy w strefie
granicznej, pozwalaliśmy niejednokrotnie oficerom czechosłowackiej policji granicznej
na przesłuchiwanie interesujących ich obywateli Polski, którzy akurat byli „w naszych
rękach”. A tu masz … otrzymaliśmy jedynie protokoły przesłuchania w języki czeskim,
ale także dowody w sposób nie budzący wątpliwości wykluczające „Rumuna” z kręgu
naszych podejrzewanych. W tej chwili już nie pamiętam ich treści, ale biorąc pod uwagę
fakt, iż uznaliśmy ich ważność, nie mam obecnie podstaw poddawać pod wątpliwość
tego, co policjanci z Czechosłowacji ustalili. W każdym bądź razie okazało się, że
„Rumun” to czeski bezdomny włóczęga, nocujący w śmietnikach i różnego rodzaju
2. Wszystkie fotografie wykorzystane w tym rozdziale pochodzą z reportażu TVP Wrocław pt. „Raport. Morderstwo
w górach” z września 1997 roku.
6
barłogach, dla którego granice nie istniały, więc bardzo często, w poszukiwaniu
żywności zapuszczał się na polską stronę. Był notowany za wykroczenie i drobne
kradzieże, natomiast jego osobowość absolutnie nie pasowała do profilu fizycznego, ale
przede wszystkim psychologicznego sprawców spod Narożnika. 3
Ze sprawą „Rumuna”, chociaż w sposób absolutnie pośredni, łączy się pewna
przygoda, która aczkolwiek zakończyła się dla nas szczęśliwie, to jednak zawierała
w sobie pewne dramatyczne momenty. Otóż, w związku z informacją o tym młodym
funkcjonariuszu SG i jego sposobie pozyskiwania źródeł operacyjnych, musiałem to
zweryfikować w Sudeckiej Brygadzie SG w Kłodzku. Nie mogłem tego nie sprawdzić,
a ponieważ dotyczyło to zastrzeżonego spektrum działań operacyjnych, nie mogłem
tego dokonać bez współpracy z przełożonym owego funkcjonariusza. Tak więc, któregoś
dnia, po uzgodnił terminu spotkania z naczelnikiem wydziału operacyjnego SG, do
naszego służbowego „volkswagena” usiadłem obok swawolnego Bola, który w naszej
grupie pełnił również funkcję jednego z kierowców samochodów operacyjnych.
Na tylnym siedzeniu usiadł „Dziadek”, a ponieważ było już trochę późno i mogliśmy się
na spotkanie spóźnić, z „przytupem” ruszyliśmy z Dusznik do Kłodzka. Dochodziła już
chyba godzina 15:00, czas naglił, więc Bolo włączył syrenę i bulaje i pędziliśmy, jak straż
pożarna do pożaru. Oczywiście „zapomniał” zgłosić dyżurnemu w Kłodzku (co zresztą
było w takich przypadkach raczej zwyczajem), że jedziemy na sygnałach, więc
w zasadzie nasze „uprzywilejowanie” było troszkę nielegalne. W pewnym momencie
dyżurny ten poinformował nas drogą radiową, że otrzymał informację z komisariatu
w Kudowie, iż pojawił się tam Paweł K., który figuruje na liście kłodzkiej prokuratury, jako
osoba do zatrzymania. Obawiał się, że zanim do Kłodzka wyśle tamtejszych policjantów,
to Paweł K. im się w siwej mgle rozpłynie i dlatego poprosił mnie o pomoc w jego
zatrzymaniu. Nie wiedział, że ja akurat do Kłodzka pędzę. Powszechnie było wiadomo,
że Paweł K., trenujący od lat tzw. sztuki walki, chodzi z pistoletem za paskiem spodni,
a już na pewno miał ją przy sobie, kiedy pojawiał się na terenie Kudowy. Był to czas
intensywnej walki o opanowanie przejścia granicznego w Kudowie-Słone, do którego
rościły sobie pretensje grupy przestępcze z Wrocławia, Szczecina i Warszawy, a Paweł
K. był jednym z miejscowych bossów tego światka i niekiedy współpracował, a niekiedy
miał na pieńku, z rządzącymi w tamtym czasie na tym przejściu braćmi K.
Przekazałem więc dyżurnemu, że poradzimy sobie i wywołałem przez radio naszą bazę
w Dusznikach. Przekazałem im uzyskaną informację i poleciłem podjąć działania mające
na celu namierzenie miejsca pobytu Pawła K. Po tym, jak go namierzą, mieli go
pilnować do czasu przybycia posiłków z Kłodzka. Moją radiową rozmowę z Jurkiem
Krzanem usłyszeli przebywający w Kudowie Rysiek Ż. i jego stały partner operacyjny,
Marek M. (obaj z wydz. kryminalnego KWP). Razem z nimi był Longin R. z wydziału PG
KWP. Nie tracąc czasu na zbędne ceregiele postanowili na tego Pawła „zapolować”.
Paweł K. miał dosyć charakterystyczny samochód drogiej zachodniej marki, koloru
bodajże czerwonego, tak że namierzenie go nie trwało zbyt długo, zwłaszcza, że
Kudowa jest raczej niewielkim miasteczkiem. Kiedy już zlokalizowali samochód, zaczęli
cierpliwie czekać, aż Paweł K. pojawi się w polu ich widzenia, no i oczywiście doczekali
się tego. Domyślając się, że będzie musiał przechodzić koło pewnej niewielkiej
kamienicy, Marek M. stanął pod jej oknami i zaczął wywoływać” jakąś dziewczynę, która
3. W jakiś czas później dotarła do nas oficjalna wiadomość, że zwłoki „Rumuna” zostały znalezione w jakimś
śmietniku, a jego zgon nastąpił w wyniku wycieńczenia i wychłodzenia organizmu
7
niby mieszkała w tym budynku. Rysiek z Longinem spokojnie przesunęli się w okolice
tego miejsca, ale tak, aby mieć Pawła i jego ówczesną narzeczoną przed sobą.
Kiedy ten mijał Marka, został przez niego nagle obalony na ziemię, a wówczas na
pomoc skoczył Rysiek z Longinem i po niezbyt długiej szamotaninie Paweł K. leżał na
brzuchu z skutymi na plecach rękami. W momencie, kiedy Marek z Ryśkiem kuli Pawła
K., Longin ubezpieczał ich z giwerą w ręku, albowiem nie mogli wykluczyć, że zaraz
pojawią się „ochroniarze” Pawła K. Longin, później, z wielkim przejęciem, opowiadał
o tej akcji kolegom w wydziale, albowiem tak jak i oni, nigdy w swoim policyjnym życiu,
ani wcześniej, ani później, nie brał w takim czymś udziału i zapewne nogi mu mocno
zadrżały, kiedy się zorientował, jaka poważna była to sprawa. Mimo wszystko
zatrzymanie jakiegoś przestępcy gospodarczego, nie jest tym samym, co zatrzymanie
uzbrojonego bandyty. Bo Paweł K. broń miał w saszetce, która w trakcie jego
obezwładniania upadła na ziemię, a którą jego narzeczona sprytnie chciała przejąć
i schować. Zauważył to Marek M. i zdecydowanie do tego nie dopuścił. Ta narzeczona
Pawła, w czasie jego zatrzymywania, wydzierała się na cały głos, „informując”
policjantów, że chyba nie wiedzą co czynią, bo ten, kogo rzucili na glebę i skuli, to sam
Paweł K. Jej się zapewne wydawało, iż magia tego nazwiska podziała na tych gliniarzy
i natychmiast odstąpią od swych czynności i pana Pawła K., puszczą wolno i jeszcze
z miejsca przeproszą.
Później często rozmawialiśmy o tym wydarzeniu, kiedy dochodziło do konieczności
zatrzymywania kogoś, kto w danej miejscowości był powszechnie znany, jako osoba
niebezpieczna. Uświadomiliśmy sobie bowiem, że policjanci z tych małych miasteczek
po prostu się tych bandziorów bali i woleli udawać, iż ich na ulicach swych miast nie
widzą. Wszak każdy z nich miał rodzinę, jakieś dzieci, o których bezpieczeństwie musiał
myśleć w każdej takiej podobnej sytuacji. To nie były czasy nieodległej jeszcze PRL,
kiedy to „złodzieje”4 bali się funkcjonariuszy. Teraz to policjanci zaczęli bać się
przestępców, bo i ci przestępcy znacznie się zmienili. Zhardzieli (mieli duże pieniądze,
bryki, ładne laski, drogi alkohol i narkotyki) i stawali się coraz bardziej bezwzględnymi,
cynicznymi bandziorami, dla których zabicie człowieka nie stanowiło większego
problemu. Nie mówiąc już o ciężkim pobiciu, czy zrobieniu krzywdy rodzinie lub
w mieniu. Dlatego zdarzało się, że niektórzy policjanci stanęli po drugiej stronie
barykady i zaczęli współpracować z poszczególnymi bandami, dostarczając im
niezbędnych dla nich informacji. Jedni robili to dlatego, że zapragnęli takich bryk, lasek
i drogiego alkoholu, a inni powodowani zwykłym ludzkim strachem o siebie,
lub swoich najbliższych. Często byli prowokowani do zachowań – powiedzmy –
niemoralnych i następnie szantażowani przez bezwzględnych, a często bardzo
sprytnych bandytów.5 Zatrzymaniem Pawła K najbardziej zaskoczeni byli nasi koledzy
z Kłodzka, którzy nie spodziewali się, że zostanie on tak szybko i sprawnie zgarnięty
w biały dzień, na środku ulicy, no i tym, że nikt nie stanął w jego obronie. Bo wiadomo
było, że on zawsze z jakąś obstawą chodził. 6 Widocznie „ochroniarze” mieli cykora
widząc tak sprawnie i zdecydowanie przeprowadzoną akcję.
4. Popularne wśród policjantów z wydziałów kryminalnych określenie groźniejszych przestępców.
5. Jak później czas i wydarzenia pokazały, również z Pawłem K., współpracowało dwóch policjantów z Kłodzka,
z wydziału kryminalnego, których przez lata uważałem za prawdziwe policyjne psy. Napiszę o tym w innym miejscu.
6. O naszych „przypadkach” z Pawłem K. i jego „kolegach” z Policji napiszę innym razem.
8
W czasie kiedy się to wszystko działo, dojeżdżaliśmy do Szczytnej. Dziadek z tyłu
z lekka pochrapywał, a Bolo zaczął wyhamowywać, aby przez to miasteczko nie
przejechać z szybkością ponad 140 km/h. Bo z taką szybkością tam dojeżdżaliśmy.
Kiedy zbliżaliśmy się do - chyba jedynego - w tym miasteczku poważnego skrzyżowanie
(droga E 67), jadący przed nami samochód osobowy, koloru czerwonego, nagle
zatrzymał się w pozycji lekko skośnej w lewą stronę. Wyglądało to tak, jakby przy próbie
skrętu w lewo zgasł mu silnik, a koła zostały zablokowane. Ustawienie tego samochodu
absolutnie nie pozwalało Bolkowi, aby wyminął go z prawej strony, a z lewej nie mógł,
ponieważ z naprzeciwka jechał autokar. Pozostało tylko wjechanie na chodnik, który
w tym miejscu był w miarę szeroki, ale właśnie z jednego ze sklepów wyszła spora
grupka młodych dziewczyn. Jednak Bolo nie miał żadnych innych możliwości, jak tylko
odbicie kierownicą lekko w prawo, aby wjechać jednym bokiem na ten nieszczęsny
chodnik i jadąc jak najbliżej krawężnika, starać się za wszelka cenę wyhamować
maszynę. Siedziałem z przodu i widząc rosnący w moich oczach betonowy słup latarni –
właściwie dwa słupy złączone górną częścią – zastanawiałem się, czy rozetnie on
samochód, czy też silnik wyląduje mi na kolanach. Naprawdę tylko to przyszło mi w tym
momencie do głowy. Wjeżdżając z dużą prędkością na chodnik, jego wysoki krawężnik
spowodował mocne podbicie, co obudziło Jurka Konarzewskiego, a ja walnąłem mocno
głową w dach, bo oczywiście nikt z nas nie miał zapiętych pasów bezpieczeństwa.
Ale właśnie to uderzenie w krawężnik chyba nam życie uratowało, bo wytrąciło
znacznie szybkość naszego „bolidu”, a Bolek zdążył, na dosyć niewielkim przecież
odcinku, wyhamować i samochód zatrzymał się tuż przed słupami latarni.
Siedzieliśmy przez chwilę bez słowa (w ogóle w czasie całej tej sytuacji nie padło ani
jedno słowo z mojej, czy też Bolka strony), a syrena wyła idiotycznie. Dopiero po chwili
Bolek wyłączył ją (i „migacze”) i wyszliśmy na zewnątrz, a właściwie podbiegliśmy, do
stojącego na środku skrzyżowania czerwonego samochodu, z którego wywlekliśmy
jakiegoś młokosa ze słuchawkami wolkmena na uszach. Okazało się, że chłopaczek trzy
dni wcześniej uzyskał prawo jazdy, więc postanowił sobie zrobić samodzielną
przejażdżkę bryką ojca. Oczywiście bez jego wiedzy i zgody. Na tym skrzyżowaniu zgasł
mu silnik, a on mając na uszach te nieszczęsne słuchawki, w ogóle naszej „syreny” nie
słyszał i zaaferowany nagłą awarią samochodu, ani w lusterka boczne, ani wsteczne
nie spoglądał. Bo i po co? Nawet mu do głowiny nie przyszło, że stojąc na środku
międzynarodowej trasy komunikacyjnej, stwarza realne zagrożenie. Ale był to całkiem
zieloniutki kierowca, więc i dziwić się raczej czemu nie było. Bolo połączył się z oficerem
dyżurnym informując go, co się stało i dosyć szybko na miejscu pojawił się patrol z WRD
KRP z Kłodzka. Nadęty sierżant z drogówki, któremu dyżurny powiedział, że chodzi
o operacyjny radiowóz wydziału kryminalnego z wojewódzkiej, od razu naskoczył na
Bolka, że nie zgłosił dyżurnemu, iż włącza sygnały dźwiękowe i świetlne, a więc
przekroczył swoje uprawnienia i jednocześnie nie dopełnił obowiązku. Nie pamiętam już
dokładnie, ale i ja dostrzegłem coś, czego z kolei ów sierżant nie dopełnił, więc
wyjechałem na niego z gębą, aby się specjalnie nie mędrkował, tylko zechciał łaskawie
nam pomóc, ponieważ okazało się, że nasz samochód samodzielnie dalej nie pojedzie.
Bo nie tylko rozwalona była opona i uszkodzona felga, ale coś tam jeszcze innego
szwankowało, chyba przy prawym kole. O mały włos, a doszłoby do niezłej pyskówki na
ulicy między policjantami, ale na szczęście włączył się niezastąpiony „Dziadek”, który
9
rozjuszonego sierżanta sprowadził na ziemię, uświadamiając mu, że akurat rozmawia
z naczelnikiem wydziału z KWP i do tego z wyższym oficerem, więc niech łaskawie
zachowa się zgodnie z zasadami obowiązującymi w służbach mundurowych. Z sierżanta
trochę powietrze zeszło i jakoś zaczął się z Bolkiem dogadywać, a my z „Dziadkiem”
zabraliśmy gnojka do jego samochodu i pojechaliśmy kawałek dalej, do miejscowego
komisariatu. Oczywiście było to niezgodne z przepisami, bo nie miałem prawa zasiąść
za kierownicą tego samochodu, ale nas gonił czas i na takie drobiazgi nie zwracaliśmy
już uwagi. Zaraz też na komisariacie pojawił się ojciec chłopaka i chyba nieświadom, że
„pokrzywdzeni” to funkcjonariusze policji, już na dzień dobry wsiadł na nas z grubej rury.
Był to jakiś miejscowy notabl i chciał nas wziąć na przysłowiowe huki. Bardzo się zdziwił
i skonfundował, kiedy mu pod nos podsunąłem legitymację i poinformowałem, że
w wyniku synalkowych popisów, poważnemu uszkodzeniu uległ policyjny radiowóz
produkcji niemieckiej. A ponadto synek jego, swym nierozważnym zachowaniem, naraził
na poważne niebezpieczeństwo utraty życia lub, co najmniej, ciężkiego kalectwa, trzech
funkcjonariuszy Policji, będących w trakcie prowadzenia ważnych działań policyjnych.
Oczywiście czyniłem to na wyrost, bo zdawałem sobie sprawę, że od strony formalnej
nie mieliśmy statusu pojazdu uprzywilejowanego, a gówniarzowi groził jednie mandat
karny. Jednak gość z miejsca mocno spuścił z tonu i zaproponował nam wszelką
możliwą pomoc. A konkretnie błyskawiczne sprowadzenie dwóch nowych opon, oraz
felgi i naprawienie czegoś, co się w układzie przedniego koła zepsuło. W zamian my
mieliśmy nie rościć do jego syna żadnych pretensji, a karę smarkaczowi miał wymierzyć
osobiście. Szybciutko się na to zgodziłem, ponieważ zdawałem sobie sprawy, że
chłopakowi poza mandatem i tak nic nie grozi, a Bolo miałby poważny problem
finansowy, bo w tamtych czasach żaden policjant nie był ubezpieczony od tego typu
wypadków, a przede wszystkim od uszkodzenia pojazdu, którego naprawę musiałby
w znacznej części sfinansować. Aby jednak sprawnie rzecz przeprowadzić, postawiłem
warunek, że mandat musi chłopak zapłacić i tatuś się z tym zgodził bez narzekania,
ponieważ uznał to za element wychowawczy. Oczywiście i ja się z takim podejściem
skwapliwie zgodziłem. Szybko więc pojechaliśmy na skrzyżowanie, gdzie policjanci
z drogówki kończyli swoje czynności. Przekazaliśmy im, że my żadnego żądania
ścigania nie wnosimy, bo nikomu nic się nie stało, a gówniarz niech najwyżej mandat
zapłaci i po sprawie. Wspomniany sierżant jedynie uśmiechnął się pod wąsem,
akceptując w milczeniu naszą propozycję. Podsunął Bolowi jakiś kwit do podpisania i na
tym zakończył swoje czynności. W pewnym momencie Bolo zawołał mnie i dziadka
w stronę naszego radiowozu i poprosił mnie o zapalniczkę, którą następnie wetknął
pomiędzy zderzak, a słup betonowej latarni, pokazując nam, ile dzieliło nas od
uderzenia. W międzyczasie dojechał do nas inny nasz radiowóz, więc z Dziadkiem
udałem się do Kłodzka na zaplanowane spotkania, a Bolo został na miejscu, aby
dopilnować naprawy i następnie wrócić do bazy.
Janusz „Bartek” Bartkiewicz
Wszelkie prawa zastrzeżone. Jakikolwiek sposób wykorzystania bez zgody autora całości lub
fragmentów niniejszego tekstu, będzie traktowane jako naruszenie praw autorskich, ze wszystkimi
tego konsekwencjami.