TRISTAN i IZOLDA z MET, relacja doprowadzonego do obłędu
Transkrypt
TRISTAN i IZOLDA z MET, relacja doprowadzonego do obłędu
TRISTAN relacja obłędu i IZOLDA z MET, doprowadzonego do Lesław Czapliński „Tristan i Izolda z MET, relacja doprowadzonego do obłędu” Już Richard Wagner ostrzegał, że trzeci akt jego „Tristana i Izoldy” będzie doprowadzał ludzi do szaleństwa, co potwierdził skądinąd przypadek Nietzschego. I tylko złe wykonania mogą ich przed tym uchronić. Przedstawienie w nowojorskiej Metropolitan Opera 8 października na pewno do takich nie należało i powodowało występowanie obłędu, co przypadło w udziale także autorowi niniejszej recenzji. Sprawujący kierownictwo muzyczne Simon Rattle dwa pierwsze akty prowadził dość powściągliwie, by nie powiedzieć niemrawo i monotonnie, jakby ograniczając się wyłącznie do taktowania, a zatem pozwalając muzyce nieśpiesznie płynąć. Już sam słynny wstęp przeszedł bez większych wrażeń. Muzycznej narracji brakowało większych kulminacji orkiestrowego tutti z odpowiednim natężeniem dynamicznym. Zastanawiałem się, czy kapelmistrz nie postępuje tak, by nie przykrywać głosów śpiewaków, dzięki czemu mogli oni skupić się na wydobywaniu wszelkich niuansów artykulacyjnej i dynamicznej natury, nie mając potrzeby przebijania się i przekrzykiwania zwałów orkiestrowego brzmienia? Dopiero w trzecim akcie dyrygent jakby uległ całkowitej metamorfozie. Orkiestra zaczęła wreszcie mienić się orgią barw oraz odznaczać znaczną rozpiętością dynamicznych kontrastów. Pojawiła się pożądana ekstatyczność, oscylująca nieustannie pomiędzy osiąganiem skrajnego napięcia i jego opadaniem, czego wcześniej szczególnie nie dostawało mi w wielkim duecie miłosnym. W ten sposób zaznaczyła ona swą obecność w dramatycznym monologu Tristana, w którym bohater doświadcza na przemian gwałtownych porywów i popadania w całkowite wyczerpanie i otępienie, w scenie przybycia Izoldy, a następnie króla Marka i Brangeny, wreszcie w finałowym monologu tytułowej bohaterki, towarzyszącym jej śmierci, który odtwórczyni – Nina Stemme – rozpoczęła mezza voce, czyli półgłosem, a na koniec ekspresyjnie filując, czyli ściszając dźwięk do zwiewnego pianissima, na przekór posturze własnej i wagnerowskich heroin. W ogóle główni wykonawcy, obok wspomnianej Stemme, Stuart Skelton jako Tristan , René Pape w partii króla Marka i Jewgienij Nikitn w roli Kurnewala, przykładali duże znaczenie do śpiewności i subtelnej artykulacji, unikając wszelkiej forsowności i brzmieniowej ostrości, co prawdopodobnie uradowałoby kompozytora, który pod koniec życia, spędzając zimy we Włoszech, docenił styl wokalny tamtejszych śpiewaków. Pod względem inscenizacyjnym interesująco rozwiązano przybycie drugiego statku z królem Markiem i Brangeną, co staje się powodem tragicznego nieporozumienia, a ukazanego metonomicznie za pomocą poruszających się w mroku lampionów i dobiegających zza kulis głosów. Niestety, efekt został szybko zniweczony późniejszym ich bezpośrednim pojawieniem się na scenie. Dosłowność, przybierająca niekiedy drastyczne przejawy (epatowanie fizycznością krwawiącej rany Tristana, podcinanie sobie żył przez Izoldę, posługującą się w tym celu brzytwą), stanowi wyraźną słabość inscenizacyjną Mariusza Trelińskiego, kiedy się do nich ucieka. Szkoda że nie ogranicza się do projekcji, które nie tylko tworzyłyby ekspresyjne tło, ale i sugerowały scenerię, dzięki czemu spektakl zyskałby bardziej uniwersalny wymiar, odpowiadający mitycznej rzeczywistości przedstawionej. Przenoszenie natomiast akcji do bliższych czasów zawęża jedynie wymowę i oddziaływanie dramatu, szczególnie gdy libretto i muzyka nie przystają do tych realiów. A jeśli już, to wydaje mi się, że o wiele bardziej udanym byłoby odniesienie konfliktu irlandzko-angielskiego, o którym wielokrotnie napomyka Izolda, do działalności IRA, zwłaszcza w trzecim akcie dojmujące osamotnienie i opuszczenie przez wszystkich Tristana można było oczekiwać, że Mariusz Treliński, posiadający rodowód filmowca, skojarzy z dziełem Carola Reeda „Niepotrzebni mogą odejść”, skądinąd też toczącym się w nocy. Poza tym nie do końca jasne pozostaje odwoływanie się do tropów psychoanalitycznych, mających dostarczyć motywacji dla zachowań postaci – dwukrotnie powracające w formie filmu pożegnanie małego Tristana z ojcem popełniającym samobójstwo, prześladujące go w dorosłym życiu? Zresztą już w fizycznej postaci pojawi się on przy łóżku Tristana w trzecim akcie, czyżby jako przedśmiertny powrót do dzieciństwa? Z kolei inscenizacyjnym motywem przewodnim, spajającym akcję, jest radar, pojawiający się na początku wszystkich trzech aktów i w ich trakcie. Pierwszy z nich rozgrywa się na podwodnym okręcie, drugi w latarni morskiej, trzeci zaś zrazu na OIOM-ie, co stanowi autocytat z własnego, wrocławskiego „Króla Rogera”, kiedy Tristan podłączony jest do kroplówki. A zatem żywiołowi muzycznemu odpowiada morski, a następnie powietrzny, na co wskazują obrazy wyłaniającego się z fal uboota, a potem kłębiących się chmur. Powracają też charakterystyczne dla Trelińskiego gruboziarniste projekcje, ale do końca, chyba, reżyser nie potrafi zdecydować się jaką historię chce nam opowiedzieć?