oko w oko z talibami

Transkrypt

oko w oko z talibami
OKO W OKO Z TALIBAMI
2014-11-27
Z Maksymilianem Rigamonti o Afganistanie widzianym przez szkło aparatu fotograficznego
rozmawiają Małgorzata Schwarzgruber i Andrzej Fąfara.
Skąd się wziął pomysł wyjazdu do Afganistanu?
Z ciekawości świata. W młodości należałem do harcerstwa. W wojsku nigdy nie byłem. Wcześniej o Afganistanie wiedziałem niewiele. Miałem
pojęcie, gdzie leży, no i że jest tam zaangażowane polskie wojsko. Zauważyłem, że z Afganistanu napływają głównie wieści o zabitych i rannych
żołnierzach, a rzetelnego materiału dziennikarskiego i artystycznego o tym, co się tam dzieje, nie ma. To był dla mnie ważny argument za tym, żeby
pojechać. Pierwszy raz byłem w Afganistanie z ministrem obrony. Drugi raz pojechałem już sam, mając zgodę dowództwa polskiej misji wojskowej.
Nie znałem wtedy nikogo, poruszałem się trochę po omacku. Każdy następny wyjazd był już łatwiejszy.
To znaczy, że był Pan w Afganistanie kilka razy?
Pięciokrotnie w latach 2009–2013. Najdłuższy wyjazd trwał ponad dwa miesiące.
Mieszkał Pan w polskiej bazie?
Tak. Najpierw musiałem sobie ułożyć relacje z rzecznikiem prasowym. Była niepisana umowa – ty nie robisz mi kłopotów, a ja ci pozwalam na
pracę. I tak to funkcjonowało. W formalnej umowie natomiast znajdował się zapis, że w sytuacjach szczególnych dział prasowy ma wgląd w finalny
efekt pracy dziennikarza czy fotografa. Ja wychodziłem z założenia, że jeżeli przyjeżdża polski dziennikarz do polskich żołnierzy, do instytucji, która
działa za publiczne pieniądze, to chyba jego rolą jest opowiadanie o nich. Mimo sprzeczności interesów, jakoś się dogadywaliśmy, chociaż nie było
łatwo. Rzecznik prasowy miał swój plan wobec dziennikarzy: w poniedziałek robisz to, we wtorek tamto, a w środę coś innego. Ale ja przecież nie
pojechałem tam po to, żeby realizować jego program. Stawałem okoniem.
Ryzykant z Pana. Mogli Pana odesłać do Warszawy.
Wyszło mi to w końcu na dobre. Kiedyś rzecznik zaproponował, abym pojechał z zespołem komandosów z Lublińca na ćwiczenia. Nie chciałem. Po
co mi zakapturzeni ludzie, którzy w ogóle nie pokażą twarzy? Powiedziałem mu, żeby mnie skreślił z listy, a on na to, że za późno, bo to już poszło
w rozkazach… Udałem się więc do tych komandosów i poinformowałem, że z nimi nie jadę, ale przy okazji zacząłem rozmowę na temat
specyficzności ich pracy. Ponieważ żołnierze ci dość często wyjeżdżali na akcje, zapytałem, czy nie wzięliby mnie na taki wypad. Zgodzili się. To
był pierwszy przypadek, kiedy dziennikarz w Afganistanie uczestniczył w pojmaniu dwóch talibów. Moje zdjęcia z tej akcji były nominowane do
nagrody imienia Ryszarda Kapuścińskiego. Tygodnik „Wprost” opublikował je na ośmiu stronach. Nazwałem ten cykl „Spojrzeć w oczy talibowi”. Na
czarno-białych fotografiach mało co widać oprócz atmosfery napięcia. To była dla mnie niesamowita przygoda. Zobaczyłem na własne oczy coś, co
do tej pory widywałem na filmach.
Autor: Andrzej Fąfara, Małgorzata Schwarzgruber
Strona: 1
Co tworzyło to napięcie? Przecież twarzy komandosów nie mógł Pan pokazać...
To oczywiste, zwłaszcza że oni byli w tym swoim osprzęcie. Mogłem natomiast pokazać twarze rebeliantów. Najbardziej fascynująca była otoczka
całej akcji. Ciemną nocą wyjechaliśmy za Ghazni, trzydziestu żołnierzy i ja. Oni mieli noktowizory, ja nie. Prowadziła mnie ręka jednego z
komandosów. Kiedy mój wzrok przyzwyczaił się do ciemności, zobaczyłem trzydziestu, wolno idących w dwóch rzędach, facetów. Maksymalne
napięcie. Grupa uderzeniowa weszła jako pierwsza do budynku, grupa dowodzenia po niej. Dwaj zatrzymani rebelianci mieli w beczkach 20
kilogramów materiałów wybuchowych.
Bał się Pan?
Oczywiście, że się bałem. W Afganistanie cały czas trzeba się bać. Tam się żyje na podniesionej adrenalinie. Ale nie gada się o strachu. Jest
pluton, który działa jak maszyna. Jeśli jeden człowiek zacznie opowiadać o swoich lękach, to ta maszyna będzie źle funkcjonować. Inni nie chcą tak
naprawdę tego słuchać, bo każdy czuje strach. Dla mnie, fotografa, który ciekawość świata ma we krwi, wszystko to, co widziałem na miejscu,
sprawiało, że strach był spychany w podświadomość. Miałem gdzie spać, miałem co jeść, byłem otoczony życzliwymi ludźmi. To jakoś łagodziło
lęki. Człowiek patrzy na świat przez dziurkę aparatu fotograficznego i wydaje się mu, że to, co się dzieje wokół, zupełnie go nie dotyczy. Ale tylko
do pewnego momentu.
Jakiego?
To było podczas siódmej zmiany, kiedy w Ghazni trafiło najwięcej rakiet. Doliczono się chyba 170 w ciągu sześciu miesięcy. Jeden z takich
pocisków eksplodował 25 metrów ode mnie. Trafił w namiot, gdzie się znajdowali ludzie. Wtedy pomyślałem, że nie jestem całkowicie bezpieczny.
Zginął ktoś?
Nie.
A podczas Pańskiego pobytu?
Tak się składało, że ofiary śmiertelne były albo przed moimi wyjazdami, albo po. Po jednym z moich powrotów do kraju wybuchła ciężarówka,
Autor: Andrzej Fąfara, Małgorzata Schwarzgruber
Strona: 2
zginęło kilku rebeliantów i rozpoczęła się jatka. Tuż przed wyjazdem fotografowałem chłopaka, który wtedy poniósł śmierć.
Czy są jakieś granice fotografowania wojny? Czy ma Pan takie swoje granice?
Formalnie podpisałem zobowiązanie, że nie będę fotografował zbliżeń twarzy osoby, która nie jest tego świadoma. A nieformalnie? To kwestia
smaku, wyczucia, także pomysłu. Niedawno robiłem na zamówienie zdjęcia w prosektorium. Uznałem, że trzeba oddać atmosferę, charakter
miejsca, nie pokazując tego, co byłoby swego rodzaju pornografią. I tak samo działałem w Afganistanie.
Pana zdjęcia z Afganistanu przypominają dziennik żołnierzy. Tak jakby zapisywał Pan dzień po dniu obiektywem to, co się działo. Pokazuje Pan
wojnę od zaplecza. Jak się to Panu udało?
Dzięki zaufaniu. W ciągu tych kilku lat, kiedy tam jeździłem, nikt nie był tak blisko tych żołnierzy jak ja. Podczas pierwszego wyjazdu poznałem
ludzi, którzy mi ułatwiali następne pobyty. Gdy wiedziałem, że jeden z poznanych żołnierzy czwartej zmiany będzie na siódmej, to miałem pewność,
że jadę do konkretnej osoby, która mi pomoże albo po prostu mnie przygarnie. Ja z tymi żołnierzami mieszkałem, byłem blisko tych, których już
znałem.
Jeździł Pan z nimi na patrole?
Tak, byłem ponad 200 razy poza bazą.
Nie korciło Pana, żeby wypuścić się gdzieś samemu?
Teoretycznie mogłem to zrobić. Miałem przecież wizę, więc wystarczyło przejść przez bramę. Ale to była kwestia początkowego wyboru. Moja
opowieść miała dotyczyć żołnierzy i ich pracy.
Wspomniał Pan o adrenalinie, która towarzyszyła Pańskim wyjazdom? Nie brakuje jej Panu?
Adrenalina jest pułapką. Po powrocie przez kilka miesięcy myśli się o ponownym wyjeździe. Ale trzeba zapanować nad tym pragnieniem. Miałem
z tym kłopot. Podczas tych moich afgańskich wypraw nic mi się nie stało, ale kiedy dziś spotykam się z weteranami i rodzinami poległych, czasem
myślę, że miałem szczęście. Pytaliście państwo wcześniej o strach. Pojawia się on tak naprawdę po powrocie. Dopiero wtedy człowiek się
Autor: Andrzej Fąfara, Małgorzata Schwarzgruber
Strona: 3
zastanawia, co mogło mu się przytrafić.
Ma Pan swoje ulubione zdjęcie z Afganistanu?
Podczas któregoś z wyjazdów poleciałem na kilka dni do bazy Orion. Tam poznałem żołnierza, który malował wszędzie znaczki – na hełmach,
karabinach. Wyjeżdżałem z nim, latałem w akcjach pomocy medycznej. Pewnego razu w Ghazni karetka polowa przywiozła rannego z otwartym
złamaniem kości udowej. Gdy uchyliłem brezent, zobaczyłem znaczki. To był Adaś z Lublina, chłopak, którego poznałem dwa tygodnie wcześniej.
Ratownik naznaczył mu na czole literę „M”. Była to informacja dla lekarza w szpitalu polowym, że chory dostał morfinę i że nie można mu za szybko
dać kolejnej dawki. Lubię zdjęcie tego chłopaka.
Jaki jest Pański sposób robienia zdjęć? Fotografuje Pan po prostu to, co widzi?
Wiem, że wszystkie straszliwe rzeczy można pokazywać albo w sposób prosty, albo z jakąś finezją poetycką. Materiał z Afganistanu jest poetycki.
I tak staram się widzieć świat w swojej pracy. Próbuję zawsze pokazać więcej niż to, co widać. Im jestem starszy, im dłużej fotografuję, tym robię
mniej zdjęć. Tak było z Afganistanem. Za pierwszym razem starałem się utrwalać wszystko. Z każdym wyjazdem robiłem coraz mniej zdjęć, bo już
wiedziałem, w jakiej materii się poruszam, co mogę zrobić, a czego nie.
Tematy, które Pan podejmuje, są związane albo z wojną, albo z innymi tragediami. Był Pan w Smoleńsku, Bykowni, na Majdanie. Dlaczego?
Ciągnie mnie do takich tematów. Są straszne, ale dotyczą ludzi, a człowiek jest dla mnie ważny. Gdy w Bykowni, podczas ekshumacji IV cmentarza
katyńskiego, stałem nad czterometrowym grobem i patrzyłem na szkielet, szybko obliczyłem, że ten człowiek, leżący w dole, był w moim wieku, gdy
zginął. W moich tematach szukam też siebie, zastanawiam się, co ja bym zrobił na miejscu bohaterów zdjęć. Latem, aby dać odpocząć głowie,
fotografowałem ludzi nad morzem. Każdego dnia siadałem w jednym miejscu i robiłem zdjęcia osób przechodzących po plaży. Ten sam kadr, w tym
samym kroku, a jak różne zdjęcia. Wybrałem sto fotografii, na których widać przekrój naszego społeczeństwa. Tak powstał projekt „Ludzie morza”.
Sądzi Pan, że swoimi fotografiami zmienił coś w społecznym odbiorze afgańskiej misji?
Mam taką nadzieję. Chciałbym, żeby przyczyniły się do przełamania mitu najemnika, który gdzieś jedzie, zabija, wraca i bierze kasę. Mój album
„Afganistan jest w nas” został wydany w nakładzie zaledwie 600 egzemplarzy i niemal natychmiast się rozszedł. Kolejna książka, zatytułowana
„Straty”, która wyjdzie na początku 2015 roku nakładem PWN-u, będzie opowiadać 12 afgańskich historii. Przygotowuję ją wspólnie z żoną, która
jest dziennikarką. Ona rozmawia, ja fotografuję. Liczę, że ta książka pomoże zrozumieć tamten świat.
A Pana samego pobyt w Afganistanie jakoś zmienił?
Więcej na ten temat mogłaby powiedzieć moja żona. W Afganistanie zetknąłem się z ludźmi, na których mogę polegać, którzy, gdy coś obiecali,
dotrzymywali słowa. Może coś z tego przeszło na mnie? Moim najlepszym przyjacielem jest żołnierz. Znamy się już ponad pięć lat i poznałem go
właśnie w Afganistanie. Zna moją żonę, zna moje dzieciaki, które zabiera na wspinaczkę na skałki. Razem chodzimy po górach. Za każdym razem,
gdy się z nim spotykam, mam pewność, że warto było tam jechać.
Autor: Andrzej Fąfara, Małgorzata Schwarzgruber
Strona: 4

Podobne dokumenty