Dziennik
Transkrypt
Dziennik
Dziennik Już od trzech dni jesteśmy tutaj, w tym przygranicznym mieście które znajduje się na styku Temeri oraz Redani. I od tych trzech dni narasta we mnie dziwne uczucie, iż cały świat zwrócił się przeciwko nam. Sześć dni temu, przybyli do mnie posłańcy tych dwóch państw – obydwaj poprosili mnie o uczestnictwo w naradach odnośnie Lasu Mgieł. Są to ziemie przygraniczne, od niemal stu lat sporne. I obecnie nimi władam – więc mój głos, jak rzekli mi posłańcy, będzie wzięty pod uwagę podczas obrad. Genialnie – obawiam się, że moje ‘niesamowite’ umiejętności dyplomacji sprawią, że rozpęta się na Kontynencie kolejna wojna. Odkąd tutaj jestem, czytam te wszystkie księgi historyczne i zapiski mówiące o całej przeszłości Lasu Mgieł. Interesujące to jak gadanie Morathor’a o „starych dobrych czasach”. Noc pierwsza. Nie mogłem zasnąć – więc dreptałem po zamku. Spotkałem Karę – córkę władcy tego miasta. Dziwny czas (tj. północ) na odbywanie spacerów. Gdy zwróciłem jej na to uwagę – fuknęła, obraziła się i poszła do siebie. Taaa... nie ma to jak dobrze zaczęta znajomość. Podbiegłem za nią i przez przypadek podsłuchałem jej dziwnej modlitwy, nieznanej mi wcześniej. Zapukałem, przeprosiłem i poszedłem spać. Dzień pierwszy, poranek. Odo (szpieg Temeri, którego spotkaliśmy na swej drodze w stolicy tego kraju – w Wyzimie), obudził mnie i rzekł, że do miasta wkraczają następcy tronu Temeri oraz Redani. Po co? – muszą być obecni pod koniec obrad, aby potwierdzić zawarte w nich umowy. Ucieszyłem się, gdyż znów będę miał szansę porozmawiać z Nicole, córką króla Foltest’a, władcy Temeri. Prócz tego, kamień spadł mi z serca, gdy dowiedziałem się o tym iż wraz z nią przybywają tu Ramirez oraz Silve, moi przyjaciele którzy pomogli mnie i Morathor’owi wydostać Alana oraz Sarę ze stolicy. Motyw z uciekającą parą młodą oklepany, ale jakże romantyczny. Dzień pierwszy, przedpołudnie. Natknęliśmy się z Odo na Artura. Poprosił nas, byśmy dowiedzieli się gdzie znika jego siostra – Kara. Odo, niech go licho porwie, zrzucił problem odszukania jej na moje barki. Sam zaś zajął się przeszukiwaniem jej pokoju. Ja zaś, wybiegłem z zamku jak najszybciej (wcześniej jednak zamieniłem dwa czy trzy zdania z Nicole). Rozpytywałem wszędzie gdzie tylko się dało. Straciłem całe pół dnia by wreszcie w południe stanąć przed jakimś dziwnym budynkiem, przypominającym połączenie magazynu, karczmy oraz sali treningowej. DOPISANE PÓŹNIEJ: W tym samym czasie, Morathor zdążył gdzieś zniknąć. Później opowiedział mi, iż nawracał swoich ziomków na wiarę w swoje bóstwo, zwane niegdyś Myrgard. Osobiście, nie wiem co o tym sądzić. Wg Morathor’a, został on mianowany na pierwszego (od pół tysiąca lat) kapłana tego całego Myrgard’a. Z kim ja podróżuję... Natomiast Odo znalazł w pokoju Kary skrawek papieru, na którym wypisane były słowa modlitwy, którą ja podsłuchałem wczoraj w nocy. Poza tym, na karcie narysowany był symbol palącej się czaszki ze skronią przebitą mieczem. I tu również nie wiem co o tym sądzić, mam tylko hipotezę iż może to być związane z Krwawymi Cieniami, gildią zabójców, która jest aktywna w tych rejonach. Jak zwykle jednak – nie miałem racji, o czym miałem się wkrótce przekonać. I jeszcze jedno – Gilbert, ten szalony gnom wynalazca, którego też spotkaliśmy w Wyzimie, ostatnio bardzo dziwnie się zachowuje. Jest podniecony a ja sam mam dziwne wrażenie, iż ciągle czymś odurzony. Za dużo elfich narkotyków na potencję? Dzień pierwszy, południe. Tymczasem ja penetrowałem to dziwne skupisko budynków. Pytałem każdego, opisywałem Karę. Wreszcie, w sali ćwiczebnej najemników, ich dowódca powiedział mi o tym, iż widział taką osobę. Przybyła tu rano, weszła na górę i tyle ją od tego czasu widzieli. „W końcu coś.” – mruknąłem. Szybki rekonesans wywołał jednak duże zaskoczenie. Kary nie było na wyższym piętrze, mimo iż kilkakrotnie je przeszukiwałem. Niech to szlag! Już miałem wyjść, gdy coś usłyszałem. Słowa tej modlitwy, która Kara odmawiała owej pamiętnej nocy. Dobiegały jakby zza pobliskiej ściany. Pomimo moich najszczerszych chęci i wysiłków, nie udało mi się znaleźć czegoś, co pomogło by mi dostać się do środka. Zdesperowany, postanowiłem czekać aż coś zacznie się dziać. Ćwicząc z najemnikami, czas zleciał mi aż do popołudnia. DOPISANE PÓŹNIEJ: Odo wpadł zdyszany i opowiedział wszystkim o tym, iż ktoś planuje zamach na przedstawicieli Temeri i Redani. Ukryłem twarz w rękach – tylko tego nam wszystkim brakowało. Odo jest szpiegiem i jego informacje są zwykle wiarygodne. I tu pojawiał się problem. Wywiad Temeri owszem, domyślał się zamachu, lecz nie miał na to żadnych dowodów. Jakimś zastanawiającym trafem – my także nie. Ach i Odo przekazał mi plotkę o nowym najemniku w mieście – zabójcy, który wykonuje zlecenie, po czym znika i nie można go namierzyć. Przypomina mi to czasy w których i ja byłem takim typem. Jeśli on jest tak dobry, na pewno los skrzyżuje nasze ścieżki. Dzień pierwszy, popołudnie. Cierpliwość została wynagrodzona. Nagle „z góry” schodów, zaczęli wyłaniać się nieznajomi mi ludzie, wśród nich zaś Kara. Udało mi się podsłuchać, iż spotykają się znów wieczorem. Śledząc jednego z nich, dotarłem do karczmy. Szybko przekonałem go o tym iż lepiej zostać dzisiaj w tawernie niż wracać tam – zapłaciłem pewnej damie lekkich obyczajów by go „obsłużyła” na jakiś (dłuższy) czas. W planie miałem podszycie się pod tą dziewczynę (magiczne przedmioty to droga, lecz opłacalna inwestycja) i torturami zmusić go do mówienia. Jestem za dobry, gdyż tak nie zrobiłem. Dzień pierwszy , wieczór. Podszywając się pod tego zboczeńca, udało mi się wejść do czegoś, co przypominało prymitywną świątynię na cześć jakiegoś nieznanego mi bóstwa. Nie wyglądało to przyjemnie. Czerwone szaty, przemówienia guru i wreszcie spuszczanie sobie krwi aby „umocnić więzy braterstwa”. Stwierdziłem dość szybko, iż jest to jakaś sekta. Był też pewien ‘zgrzyt’. Mój plan z podszyciem był dobry – do momentu odnowienia przysięgi. Jak się okazało, każdy z tych osiemdziesięciu osób tu obecnych, miał ją inną. Błyskawicznie zmieniłem się w jednych z tych, którzy już byli i jakimś cudem udało mi się uniknąć wykrycia. Do czasu jednak, do czasu. O tyle jeszcze rozmowa z jednym z nich była spokojna i udawało mi się go zwieść, o tyle rozmowa z Karą okazała się totalną porażką. Fanatyczna dziewczyna potrzebowała tylko trzech moich pytań, by stwierdzić że nie jestem tym za kogo się podaję. Wezwała na pomoc swych towarzyszy. Instynktownie przystawiłem jej pistolet do skroni. Zadziałało – ale nie do końca. Jej rezolutni koledzy z miejsca wybiegli z tego budynku i poczęli nawoływać straże. Zaryzykowałem i wyjawiłem Karze kim naprawdę jestem. Poprosiłem o szczerą rozmowę. Zaufałem jej, schowałem pałasze i zmieniłem raz jeszcze swój wygląd. Miny tych idiotów oraz strażników, którzy wbiegli do nas kilka sekund później były warte tego ryzyka. Wkrótce i ja i ona znaleźliśmy się na zapleczu. Dzień pierwszy, późny wieczór. Rozmowa z nią uświadomiła mi jedno – jest istną fanatyczką. Nie udało mi się jej przekonać żadnymi znanymi mi argumentami. Po kilku z nich, dziewczyna zamierzała wyjść. Nie oponowałem, obiecałem tylko iż nie powiem o niczym jej ojcu. Gdyby życie było proste – tacy jak ja nie mieliby w nim chyba nic do roboty. DOPISANE PÓŹNIEJ: Otrzymaliśmy (a przynajmniej wiem, że ja i Odo na pewno) zaproszenia! Na ucztę, która odbędzie się w zamku dzisiejszej nocy. I tu rozpoczęło się dziwne wydarzenie. Każdy z nas, musiał złożyć broń oraz przedmioty, które są powszechnie uznawane za groźne. Morathor, Odo i ja – usłuchaliśmy rozkazu. Gilbert jednak ostro oponował gdy Ramirez oraz jego odpowiednik po stronie Redani – Dante, nakazali mu oddać fiolkę z dziwną cieczą. Gdy tylko zamierzali użyć przemocy, Gilbert połknął jej zawartość. I padł plackiem na murowanej podłodze. Moja analiza cieczy wykryła, iż był to „płynny proch”, substancja która po zetknięciu z powietrzem wybucha. Gdy tylko Dante i Ramirez się o tym dowiedzieli – Gilbert trafił w najgorsze miejsce jakie tylko mógł sobie wyobrazić – salę tortur. Prosząc Morathor’a oraz Odo o bycie czujnym na przyjęciu, sam zjawiłem u boku Dante’go. Z przykrością musiałem użyć tortur, by wyciągnąć z piszczącego gnoma informacje. Niewiele tego było. Jakiś nieznajomy chciał zapłacić mu 15 000 denarów. Za co? Gilbert zemdlał i do ranka się już nie odezwał. Co się zaś tyczy przyjęcia – poza wypiciem przez Morathor’a całego (!) baru alkoholi i niemal śmiertelnego obrażenia się Odo na Ramirez’a (poszło o to, jak sam mi Ramirez mówił, iż Odo chciał wywołać alarm odnośnie zamachu, sam nie mając na to żadnych dowodów) absolutnie nic się nie stało. Morathor poszedł spać do karczmy, Gilbert spał dalej swym narkotycznym snem, ja siedziałem i studiowałem księgi historyczne a Odo...? A Odo po wypisaniu się z wywiadu zażywał rozkoszy w ramionach trzech elfich dziewczyn. Opuśćmy zasłonę miłosierdzia na tą scenę. Dzień drugi, ranek. Odwiedziłem Gilbert’a. Z braku dowodów, Ramirez postanowił go wypuścić. Wpierw jednak, przeszukaliśmy wraz z Dante’m jego wóz. Drzwi były jednak wyłamane zanim my się tam znaleźliśmy. Wpadłem do środka. Poza brakiem czarnej skrzynki, którą widziałem tutaj wczoraj (gdy próbowałem poznać tajemnicę eliksiru życia – udało mi się po części!) znalazłem na podłodze list. Podpis „Krwawe Cienie” dawał Gilbert’owi jakieś pięć minut życia gdybym powiedział o tym wszystkim Dante’mu. Na szczęście dla tego gnoma, mam zbyt miękkie serce po tym całym rytuale. Wyjawiłem wszystko Ramirez’owi. Ten, wypuścił Gilbert’a, lecz zakazał mu noszenia broni oraz opuszczania miasta. Gilbert – splunąwszy w twarz Dante’mu, ukrył się w pobliskiej tawernie. Odo nadal się chędożył, a Morathor nadal nawracał. Normalka. Co do mnie zaś – zostałem eskortowany do zamku. Konkretniej zaś – do sali, w której w południe miały zacząć się obrady. Dzień drugi, południe. Siedzenie po nocach by poznawać niuanse spraw dyplomatycznych – opłaciło się. Moja przemowa sprawiła, iż te obrady zaczęły posuwać się szybciej. I jestem tak zmęczony, iż nie napiszę już nic więcej. Dzień drugi, trochę później. Gdy przybity pałętałem się po zamku, natknąłem się na trzy osoby. Prawnika, ekonomistę i historyka. Przedstawili się i orzekli że są neutralnymi urzędnikami, na których zgodzili się przedstawiciele tych dwóch państw. Zamieniłem kilka zdań i próbowałem wrócić do swego pokoju, gdy po prostu zostałem staranowany przez biegnącego w moją stronę Odo. Niech się cieszy, iż byłem zbyt zmęczony by sięgnąć po moje pałasze. Wyjawił mi, iż powinienem spotkać się z jego szefem. Powiedział także, iż śledził jednego ze szpiegów Temeri – niejakiego Taiko. Wykonywał polecenie swego nowego przełożonego. W jego domu, odkrył iż Taiko jest powiązany z gildią Krwawych Cieni. Gdy zaś Odo zamierzał wyjść z tamtego pokoju, natknął się na jakiegoś nieznajomego, który zaoferował mu członkostwo w tej gildii. Jakie to skomplikowane. Ale, Odo zmusił mnie jakimś cudem do udania się za nim. Po dotarciu na miejsce i podaniu hasła („Trzy panienki” – świat potrzebuje bohaterów, skoro pałęta się po nim tylu zboczeńców) ucięliśmy sobie małą pogawędkę z szefem Odo. Nie byłem zaskoczony, gdy niczego się nie dowiedzieliśmy. Usiedliśmy w pobliskiej karczmie i pijąc piwo, poczekaliśmy na dalszy rozwój wypadków. DOPISANE PÓŹNIEJ: I gdzie do jasnej ciasnej podziewa się Morathor? Dzień drugi, wieczór. Do karczmy wpadł Gilbert. Uciął sobie z nami przeuroczą rozmowę o cytuję; „niesprawiedliwości tego świata”. Zapytany dlaczego wniósł proch do sali balowej, odrzekł iż chciał po prostu zrobić fajerwerki. Mówcie mi Calineczka... Przekonał Odo, iż może mu zaufać. Mnie nie. Poprosiłem mojego nowego przyjaciela, Płomyka o to by poszperał trochę w jego myślach. Kłamał jak z nut. Poza tym, Płomykowi przypomniało się, że wyczuł dziwną aurę w chwili gdy rozmawiałem z prawnikiem. Może sprawdzę co się kręci. Pożegnawszy się z Gilbert’em, opowiedziałem Odo o tej sekcie. Postanowiliśmy wybadać sprawę raz jeszcze. Poszliśmy do tego samego domu lecz teraz poczekaliśmy aż wszyscy uczestnicy spotkania rozejdą się na wszystkie strony. Poczym (zakamuflowani – Odo przypudrował nosek, ja zmieniłem płeć) weszliśmy do środka. Rozmowa z guru nie wypaliła: jego goryl rzucił krótko, iż mistrz odpoczywa. Za to jedna z kapłanek była wolna. I chętna do rozmowy. I znowu niewiele się dowiedzieliśmy. Napomknęła tylko, iż z chwilą gdy pojawi się znak, zaczną działać. Kiedy, jak i gdzie – wie tylko guru. Wyszliśmy. I skierowaliśmy swe kroki w stronę pałacu. Dzień drugi, późny wieczór. W nim natomiast, Odo zaproponował że utniemy sobie krótką pogawędkę z Karą. Przystanąłem na to – Odo jest wszak lepszym mówcą niż ja sam. Ale i tutaj Kara była nieugięta – i nie reagowała na wszystkie te słowa, które Odo powoływał jako argumenty. Wreszcie, trzasnęła mu (i mi przy okazji też) drzwiami przed nosem i zamknęła się w swoim pokoju. Nakazałem Odo (delikatnie ująwszy) – spadać. Sam natomiast, zacząłem wszystko od nowa. Gadałem do tych zamkniętych drzwi tak przez pół godziny, nie zważając na to, iż dziwnie muszę wyglądać rozmawiając sam ze sobą. Debatowałem nad tymi sprawami, które zdążyłem zrozumieć podszywając się pod jednego z członków sekty. Wreszcie, gdy zastanawiałem się nad tematem „wszechobecne zło i jego konsekwencje w życiu codziennym” – drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem. Spodziewałem się zarobić „liścia” w twarz, lecz Kara o dziwo była spokojna. Porozmawialiśmy chwilę, po czym stwierdziłem, że z chęcią poznam dogmaty jej „wiary”. Dała mi modlitewnik i po chwili znów zostałem sam. Nie mając nic innego do roboty, zagłębiłem się w lekturze. Nic nowego. Ot, mącenie o miłości, równości, anarchii i tolerancji. Ponieważ nic nie mogłem już wymyślić (byłem zmęczony po długim dniu), przepisałem swoje przemówienie na kartkę papieru. Z drugiej strony, napisałem „anty-odnośniki”, które miały udowodnić Karze, iż te ideały w które ona wierzy, można ustanowić innymi sposobami. Wsunąłem modlitewnik oraz mój „list” pod jej drzwi i poszedłem spać. Jutro bowiem zacząć się miał kolejny dzień dyplomatyki. Dzień trzeci, ranek. Odo śpi. Morathor nawraca. Gilbert – ugania się za szczurami. Ja? – ubieram się i schodzę na dół. Zauważam, iż Kara najprawdopodobniej wzięła mój „list” – dobra nasza, może ta dziewczyna nie jest jeszcze stracona. Z drugiej strony, strach pomyśleć co będzie jeśli jest inaczej. Dalszą część poranka zajęło mi śniadanie i szykowanie się do kolejnej, jakże emocjonującej rozmowy z dyplomatami obu tych państw. Dzień trzeci, południe. Najwyraźniej do Kary dotarło kilka zdań z mojej przemowy. Choć, okazała to w dziwny sposób. Ostrzegła mnie, iż lepiej by było dla mnie bym wyjechał z miasta. Nie dając szansy na zadanie choćby jednego pytania, wróciła do swego pokoju. A ja – zostałem przyprowadzony do sali obrad. Ledwo usiadłem, wpadli Ramirez oraz Dante. Zostałem oskarżony o zamordowanie pięciu osób wczorajszego wieczoru. Poddałem się po dobroci, odłożyłem na bok moje pistolety, wyjawiłem gdzie w zamku jest mój pokój oraz gdzie umieściłem cały swój ekwipunek. Moja postawa najwyraźniej wywarła pozytywne wrażenie na tych dwóch gwardzistach – nie związali mnie. DOPISANE PÓŹNIEJ: Wg anonimowego świadka, wczoraj wieczorem zabiłem pięć osób. Podejrzewają mnie, gdyż moja broń jest dość specyficzna – wszak pistolety są bardzo rzadkie na tym świecie. Ekspert od balistyki potwierdził, iż z tych broni oddano niedawno kilka strzałów. Parsknąłem i kpiąco ofuknąłem, iż to chyba logiczne, skoro pistolety są moją ulubioną bronią. Poprosiłem, by dali mi jeden z nich. Fakt faktem, był na nim ślad prochu, lecz pochodził sprzed trzech tygodni; wtedy bowiem oddałem swój ostatni strzał – ten Nosferat nie miał żadnych szans gdy włożyłem mu ten pałasz w gardło. Odłożyłem broń na miejsce, lecz wiedziałem, że moje wyjaśnienia odnośnie jej użycia nie zdadzą się na nic. Ale, wszak miałem alibi. Wczoraj wieczorem, widział mnie Odo, Kara oraz... cały budynek pełen najemników. Ramirez obiecał, iż sprawdzą moje alibi. Póki co jednak – zostałem w więzieniu. Odo zajął moje miejsce na obradach – robił notatki. Pocieszałem się tylko, iż jestem niewinny – ale, tylko jedna osoba mogła to teraz potwierdzić w stu procentach. Był nią Płomyk, który zawsze kręci się koło mojej głowy. Ale, kto uwierzy gadającemu (i latającemu) czerwonemu kryształowi ... Dzień trzeci, wieczór. Odwiedził mnie Morathor oraz jego kompan – Sturmill. Przynieśli ciasto z kremem (moje ulubione!) oraz jakiś list. Morathor wyjawił, iż gdy pracował ze swoimi nowymi towarzyszami w kuźni, okno wybite zostało strzałą, do której było to przywiązane. Przeczytałem list. „Jeśli chcesz zmazać dyshonor ze swego imienia, lepiej bądź dziś o północy niedaleko Alei Cichej.”. Geniusz, który to napisał, zapomniał tylko o jednym fakcie – że gniję póki co w więzieniu. Pożegnałem się z Morathor’em i zaczekałem na rozwój wypadków. DOPISANE PÓŹNIEJ: Przyszedł Ramirez. Niestety, miał złe wieści. Najemnicy nie potwierdzają mojej obecności tamtego wieczoru, Kara znów gdzieś znikła a Odo, jako że jest moim przedstawicielem, nadal tkwi po uszy w negocjacjach i nie można mu przeszkadzać. O czasy, o obyczaje! Na szczęście dla mnie, Ramirez postawił swój własny honor i dobre imię i zaręczył za mnie. Lecz i tak muszę zapłacić kaucję (2 000 denarów), oraz opuścić czym prędzej zamek. Opowiedziałem mu o liście, który „znalazł” Morathor. Odrzekł, iż muszę to rozwiązać sam. Miałem tylko jedną noc, na oczyszczenie swego imienia – jutro bowiem, był ostatni dzień negocjacji. Na biust Melitele! Nadal nic nie wiemy o zamachu! Czasu jest coraz mniej! Północ, między dniem trzecim a czwartym. Do tego czasu, ćwiczyłem strzelanie z broni palnej. Kimkolwiek jest ten palant, który mnie wrobił, zadarł z nie tą osobą co trzeba. Przybywszy na miejsce, nieznajomy nie kazał mi długo na siebie czekać. Znałem go. To Dilando, jeden z lepszych najemnych zabójców, którzy pałętają się po Kontynencie. O dziwo, traktował mnie jak swego rodzaju idola. Zapytany o to kto mnie wrobił, odrzekł z uśmiechem, iż muszę go zabić by poznać odpowiedź na to pytanie. Odrzekłem (ze stoickim spokojem), iż ja już skończyłem z zabijaniem na zlecenie i że ma się (delikatnie mówiąc) wypchać. Dodałem jeszcze, iż nie mam zamiaru z nim walczyć. Od razu posłał w moją stronę kulę ... z pistoletu! Przynajmniej wiedziałem, kto zabił tych ludzi. Cios zabolał, lecz obrywało się bardziej gdy służyło się w armii Nilfgaard’u. Nadal odpowiedziałem, iż nie zamierzam z nim walczyć. Zaczął wyzywać mnie od mięczaków i tchórzy. Poczym – rozpoczął szarże z długim mieczem w ręku. Udowodniłem mu, iż jestem najlepszym strzelcem na świecie; wycelowałem w jego miecz i wybiłem mu go z dłoni. Zaskoczony, próbował wyciągnąć jakiś woreczek, zapewne z trucizną. Przekonałem go, by nie starał się robić żadnych sztuczek. Mimo moich chęci, nie udało mi się odciągnąć jego myśli od walki ze mną. Wyjawił mi tylko, iż ma na mnie zlecenie. Ironia losu! Przez cały czas, gdy mordowałem, zabijałem i paliłem moje ofiary (czyt. byłem zabójcą) nie spotkałem nikogo, kto chciałby mnie zabić! Teraz – gdy jestem po stronie dobra, każdy chce mi skopać tyłek! Po kilku chwilach, ustaliliśmy co zrobimy. Pojedynek. Bez żadnych sztuczek, bez zbroi, bez uników i wykorzystując specjalne, wybuchowe kule do muszkietów. W milczeniu ulic, ściągnęliśmy z siebie kolczugi, załadowaliśmy broń i stanęliśmy do siebie plecami. Dziesięć kroków mijało bardzo powoli, lecz gdy tylko rozległ się okrzyk „Dziesięć!” odwróciłem się. Podobnie uczynił mój przeciwnik. Nie chciałem go zabić, ale nie chciałem też zginąć. Nie mogłem się odsunąć – honor zabójcy, to honor zabójcy. Strzelił mi prosto w prawą rękę. Kula przebiła mój napięty mięsień, cudem przeszła na wylot i rozstrzeliła okoliczną beczkę. Nie byłem dłużny. Wycelowałem i pociągnąłem za spust. Celowałem w jego broń, lecz niechcący trafiłem w jego łokieć. Moja kula zatrzymała się tuż przy zgięciu stawów i wybuchła – odrąbując mu dolną część ręki. Dzień czwarty, ranek. Dilando, okazał się honorowym zabójcom, kimś takim jakim ja niegdyś byłem. Uznał swoją porażkę i wyjawił mi, że nasłał go na mnie niejaki Artemis. Przekazał mi też swój dziennik, zbroje, szable i pistolet, inny jednak niż mój – ten potrafił strzelać dwa razy! Potem poprosił mnie bym go wykończył. Nie uczyniłem tego, a wręcz przeciwnie – poprosiłem go, by skończył ze swoim „fachem” (i tak niewiele zrobi bez jednej ręki) i przystanął na propozycję „pracy” w moim skromnym domu, niedaleko Lasu Mgieł. Pomimo początkowych obiekcji – zgodził się! Ja natomiast, poszedłem do garnizonu miejskiego, aby oczyścić się z zarzutów. Dzień piąty, południe. Po tym wydarzeniu, mogłem znów wrócić na zamek. Leczenie tej paskudnej rany będzie jednak trochę trwać, dlatego też póki co paraduję z usztywnioną ręką – nie będę w stanie jej użyć przez jakiś tydzień. Podbiegł do mnie Odo i wręczył zapisane przez siebie notatki. Wyjawiłem, że Artemis szykuje zamach – chciał pozbyć się mnie, gdyż za dużo węszyłem w okolicy. W międzyczasie, odwiedziłem Morathor’a i poprosiłem go o drobną przysługę. Mianowicie – zaoferowałem sowitą zapłatę, jeśli pójdzie do tych miłych najemników, którzy nie dali mi alibi i zrobi im tam masakrę. Szaleńczy błysk w oczach krasnoluda utwierdził mnie w przekonaniu, iż ci durnie będą mieli przerąbane jak Nilfgaar’d długi i szeroki. Natomiast ja, pobiegłem wraz z Odo i Gilbert’em do zamku, by przygotować jakikolwiek plan obrony przed spodziewanym atakiem. DOPISANE PÓŹNIEJ: Morathor wrócił i zdał mi relację z pola bitwy jaka rozegrała się w sali ćwiczebnej najemników. Pierwszą ofiarą szału mojego towarzysza, była niewinna sekretarka – zemdlała ze strachu gdy opancerzony krasnolud roztrzaskał na głowie jej towarzysza jej własne biurko! Prócz tego, w pomieszczeniu było jeszcze kilka osób, które wkrótce poznały co to znaczy wściekły (i nie walczący od trzech dni!) Morathor. Aż serce mi się kraje, iż nie mogłem być tam razem z nim! Tak czy siak, uściskałem Morathor’a jak brata i podziękowałem mu za jego pomoc, mówiąc by „zapłatę” zostawił mi – lecz jutro, gdyż dziś, wszyscy jesteśmy potrzebni by odsunąć niebezpieczeństwo zamachu. Dzień piąty, popołudnie. Nasze wysiłki ustaliły tylko mocną linię obrony, nic więcej. Parter, będzie pilnował Ramirez, natomiast wyższe piętro – Dante i my. Pozwolono nam nosić broń (o dziwo, Gilbert’owi też) a także mieć wolną rękę. Korzystając z przerwy, podbiegłem do pokoju Kary, by opowiedzieć co się dzieje. Zaszokowana dziewczyna (zabawne, nie jestem aż taki brzydki) niemal zemdlała na mój widok. Wyjawiła mi, iż wg niej nie powinienem już żyć. Zaintrygowany, zacząłem z nią rozmawiać. I wszystko się rozwiązało. Nazwisko jej guru, widniało na liście gończym na moją głowę, który Demilio miał przy sobie. Okazało się, iż to ja miałem rację. A prócz tego – miałem przed sobą pół przytomną dziewczynę, która zaraz miała się rozpłakać. Wyjawiłem jej moją historię i pocieszyłem, stwierdzając że gdyby to ona stanęła dziesięć lat wcześniej przede mną z chęcią pomocy, też wyśmiałbym ją. To trochę podniosło ją na duchu, lecz zaproponowałem jej także wyjazd – do mojego domu na prowincji. Argumentując to jako idealną okazję do ucieczki od stresu i niebezpieczeństw, jakie czyhają na nią tutaj, w tym mieście. Zgodziła się. Dodała jeszcze, iż ostatnio na ich spotkaniu, pojawił się nieznajomy, który wg niej „czynił cuda” z cieniami. Artemis! To będzie ciekawe starcie – ogień kontra cień! Wróciłem czym prędzej do swoich towarzyszy i opowiedziałem im najświeższe rewelacje (pominąłem oczywiście informacje o tym, iż Kara należała do sekty). Dzień piąty, wieczór. Wreszcie finał. Aż mnie ciarki przechodzą. Popadamy wszyscy w stan istnej paranoi; sprawdzamy każdego i badamy każdy przedmiot na tej sali. Jednak, nie ma tu niczego co mogłoby być bombą. Tak, bombą – wszystkie poszlaki jasno wskazują, iż zabójca posłuży się materiałami wybuchowymi. Naturalnie, inne hipotezy co do zamachu też „mamy na oku”. Nic się nie działo specjalnego, aż do momentu podawania skrzynki z piórami przedstawicielom Temeri oraz Redani. Wszyscy, przeczuwając najgorsze, rzuciliśmy się w jej kierunku. Tykała! Ignorując gnoma Gilbert’a („Musimy zobaczyć jaki mechanizm został tu użyty!” – i co jeszcze!?) złapałem ją w lewą dłoń i zacząłem biec w kierunku witrażu. Nie było czasu, by przystanąć, wybić szkło nogą i dopiero wyrzucić paczkę – dlatego też, sam po prostu wskoczyłem w ten witraż i cisnąłem paczkę z całej siły w powietrze. Siła wybuchu zmiotła mnie w kierunku muru – inaczej pewnie bym spadł w dół. I wtedy się zaczęło. Na dole widziałem już jak Ramirez i jego ludzie (około 40’stu) walczą z ludźmi sekty (tak na oko 80’ciu). W górze widziałem już kilka cieni, „snajperów”, którzy spuszczali się po linach w kierunku pozostałych witraży. Natomiast trochę niżej, słyszałem krzyki moich towarzyszy. A ja? Ja dyndałem i starałem się nie spaść. DOPISANE PÓŹNIEJ: Morathor pomógł mi się podciągnąć. Ujrzałem jak nasi ludzie są dziesiątkowani przez zdrajców, jakimi okazali się być podopieczni Dante’go. On sam zaś, krzycząc i wyzywają ich od najgorszych, dzielnie bronił się przed atakiem czterech z nich. Odo natomiast i Artemis, zamknięci w kuli cieni, walczyli na swój sposób. Morathor zaczął spychać kilku fanatyków, którzy przedarli się przez te linie obrony na dole (nawet nie myślę jaki koszmar ma teraz Ramirez). Wpadłem na pomysł. Krzycząc wniebogłosy „Zabić Dante’go, zabić Redańskiego zdrajcę!” zaszarżowałem w jego kierunku. Jego zdziwiona twarz była niczym w porównaniu z miną jednego z prawdziwych zdrajców, któremu przystawiłem pałasz (z wybuchową kulą) do skroni. Padł martwy, przeszła na wylot czyściutko. Dante, korzystając z ogólnego zaskoczenia – przebił mieczem kolejnego z nich. I tak oto szanse zostały wyrównane. Tymczasem, walka wrzała. I stawała się coraz bardziej zacięta. Odo opętał jakiś demon, który zaczął walkę z Artemis’em (kto zapłaci za te dwie dziury w suficie tej wieży?), Morathor z pianą na ustach miotał wściekle swym mieczem, a Gilbert – próbował strącić jednego ze „snajperów” kamieniem z procy. Bezskutecznie. Gdy Dante powalił trzeciego z napastników, dałem szansę ostatniemu by się z łaski swojej poddał. Jego samobójstwo nie należało do zbyt przyjemnych – daruję sobie jego opis. I wtedy, serce we mnie zamarło. Jeden ze „snajperów”, ładował właśnie kuszę i celował... w Nicole! Nie mogłem ryzykować i sięgnąłem po swoje magiczne sztuczki. Obok niego, była pochodnia – której ogień wykorzystałem by podpalić zamachowca. Ten, nie dość iż cały stanął w płomieniach, to jeszcze ogień wywołał eksplozję jego fiolki z jakimś płynem. Piękne widowisko zakończył Morathor, a raczej jego miecz – na który zabójca przypadkowo spadł. Walka była już niemal wygrana, tu na górze – lecz na dole trwała w najlepsze. Odo i jego przeciwnik gdzieś znikli, Gilbert skoczył w dół schodów. Nakazałem Dante’mu zeskoczyć razem z nim. Poprosiłem też Morathor’a by miał oko na Dante’go, gdyż oberwał on już mocno od zdrajców. A ja, ze stoickim spokojem i uśmiechem szaleńca na twarzy, zbliżyłem się do stołu, pochwyciłem trunek – i wypiłem, śmiejąc się i radując, iż oto wygraliśmy już niemal całą batalię. Dzień piąty, północ. Walki na dole trwały jeszcze jakiś czas, lecz gdy Morathor przebił swym mieczem serce guru, jego baranki rozpierzchły się na wszystkie cztery strony świata – w chwili gdy to piszę, strażnicy miejscy ścigają już niedobitków. Morathor odnalazł Odo – a raczej to co z niego zostało, oraz ciało Artemis’a – na szczęście już martwe. O dziwo, udało się krasnoludowi uratować Odo, ale i tak potrzebne będzie tej musze solidne leczenie. Morathor, przeszukawszy plecak pokonanego, odnalazł dziennik, z którego jasno wynikało, iż Gilbert wyrobił bomby na zlecenie Krwawych Cieni – mówcie co chcecie, ucieszyłem się z tego powodu. Osobiście też, wzniosłem pierwszy toast gdy przedstawiciele Temeri oraz Redani podpisali dokument ustanawiający mnie oficjalnym władcą Lasu Cieni oraz regulujący granice państw na tym odcinku. Mimo wszystko, zwycięstwo kosztowało wiele – spośród trzydziestu osób, obecnych na górze, przeżyło tylko dziesięciu. Nie miałem serca pytać ilu zostało tam, na dole. Uroczystość jednak, przebiegała bez zakłóceń – do czasu gdy Dante, odrzucił swoje miecze i klęcząc przed przedstawicielem Redani, zdymisjonował się. W tym samym czasie, ten zaszczuty psi syn, ten pastuch ze stadka Lucyfera, ten świr i idiota jakich mało – czyli Gilbert – chciał podwędzić Dante’mu jego miecze! Jakimś cudem, strażnicy zdołali załagodzić sytuację. Do czasu, gdy Gilbert nazwał Dante’go głupkiem (użył bardziej niecenzuralnych słów, ale nie zamierzam ich tu przytaczać) i splunął w twarz. Czym prędzej podbiegłem do Dante’go (strzelając przy okazji w pysk tego gnoma z ciężkiej rycerskiej rękawicy) i zacząłem gratulować Dante’mu wspaniałej walki. Rozpogodził się i wyjawił, iż teraz zapragnął życia jako najemnik – oby przeznaczenie ponownie skrzyżowało nasze ścieżki. Do ranka, było już spokojnie i miło. Dzień szósty, południe. W końcu się wyspałem! Morathor także – nawet nie chrapał, tak bardzo był zmęczony po wczorajszym. Po sutym śniadaniu (na koszt Kary – nie ma co, dziewczyna zmieniła się nie do poznania przez ten jeden dzień), pogawędziliśmy trochę, powspominaliśmy wcześniejsze wydarzenia – i postanowiliśmy wyruszyć jutro do ... do domu, by odpocząć, nabrać sił i ruszyć do Wolnego Miasta Novigrad, by stamtąd statkiem popłynąć w kierunku Gors Velen, pierwszego celu naszej wyprawy. Ale – to dopiero jutro. Dziś, wypadało załatwić ostatnie sprawy. Po pierwsze, znów udałem się porozmawiać z Karą – ucieszyła się, iż moja propozycja wypoczynku na łonie natury jest nadal aktualna. Jej brat, Artur także z nią jedzie – będzie ją nie tylko ochraniał, lecz także... A, nieważne. Póki co – cieszę się, iż będą oni moimi gośćmi w dworku niedaleko Lasu Mgieł. Dzień szósty, wieczór. Musiałem załatwić jeszcze kilka spraw na mieście. Po pierwsze – dokupiłem sześć kotek, co by moi przyjaciele (tj. kotołaki, które obecnie przechadzają się w kociej formie w moim dworku) nie nudzili się za bardzo. Poza tym, z mordem w oczach, wbiegłem do sali ćwiczeń najemników. Byli zamurowani moją obecnością. Zagroziłem, że pozwę ich do sądu za fałszywe oskarżenia – wyciągnąłem 8 000 denarów. Nieźle, nieźle – ale jak na byłego zabójcę, jakim byłem to stanowczo za mało. W tym samym momencie, Morathor podpalił podłogę. Za dodatkowe 2 000 denarów, zaoferowałem pomoc w ugaszeniu tego pożaru. Gdy mi odmówili, sprawiłem że rozszerzył się jeszcze bardziej – poskutkowało a ja zadowolony wyszedłem bogatszy o 10 000 denarów w kieszeni. Połowę oddałem Morathor’owi – zasłużył sobie na taką nagrodę! Panie i panowie, jutro ruszamy do domu (długi, sympatyczny śmiech)! Niech Melitele chroni nas w naszej wyprawie powrotnej.