Młodzieniec Panicznie nie lubię pisać i rzadko to robię, dlatego
Transkrypt
Młodzieniec Panicznie nie lubię pisać i rzadko to robię, dlatego
Młodzieniec Panicznie nie lubię pisać i rzadko to robię, dlatego historia, którą zamierzam tutaj przytoczyć, pewnie nigdy nie ujrzałaby światła dziennego, gdyby nie p e w i e n rodzaj pobrzmienia sumienia, który każe mi przywołać zaistniałe wypadki na światło dzienne. Nie jest to bynajmniej oczyszczajaca spowiedź, ponieważ nic z tego, co zostało popełnione nie może uchodzić za czyn „podejrzany moralnie” ani też pretekst do odczuwania winy, co oczywiście zrozumie k a ż d y rozumny czytelnik. Raczej jest to próba rozliczenia i zamknięcia przeszłości – sens jej jest wyłącznie egoistyczny. Było mi dane owego czasu należeć do śmietanki towarzystwa w jednym z miasteczek, które jeszcze nie są na tyle duże, żeby były powszechnie znane, ale są już na tyle duże, że mają swoje śmietanki towarzystwa. Pomiędzy uśmiechami i wizytami piąłem się wyżej i wyżej, tam gdzie wyczulone nozdrza mogą poczuć ślad powiewu większego świata. Ulica Bulońska (niewątpliwie klejnot koronny naszego miasteczka) charakteryzowała się niezmierną czystością, precyzją w rozkładzie i wyważeniu kolorystyki fasad oraz kostki brukowej, finezją konstrukcji oplatających (jakże misternie przycięte) drzewka. Mniej więcej w jej środku mieściła się kamieniczka, subtelna, ale zarazem wręcz niepokorna w swojej czarowności. Nie było przechodnia, który by się za nią nie obejrzał, a zajadli krytycy sztuki, niezmordowani w swoim sceptycyźmie, kiedy znaleźli się przypadkiem (lub nie) na ulicy Bulońskiej, nie mogli wyszukać innego argumentu, prócz tego, że (lakonicznie) „odstaje”, tudzież (elokwentnie) „nie mieści się w ogólnie szeroko rozumianej koncepcji urbanistycznej naszego miasteczka”. To niewątpliwe dziełko architektury należało do wybitnie zacnej rodziny Beguter-Geistów. To była wiosna, ten wczesny okres, kiedy rozleniwiające pieszczoty słońca przerywane są zdradliwymi atakami zimnego wiatru. Łatwo o katar, jeśli się nie jest przygotowanym na wszystko (a zwłaszcza zdradliwe ataki zimnego wiatru), a ja zazwyczaj myślę w mało praktyczny sposób, więc niestety dotknęła mnie ta przypadłość. Pech chciał, że pokryło się to z moją pierwszą wizytą w domu Beguter-Geistów. A trzeba wiedzieć, że familia owa jest wysoce wrażliwa na wszelkie aspekty savouar-vivru, nic, co odstaje od kanonu dobrego smaku nie jest w stanie umknąć jej uwadze. Spotkania nie było sposób jednak przełożyć, nerwowo potarłem więc cieknący nos, wepchnąłem zmięte chustki do kieszeni i podążyłem za moim przyjacielem. Front kamieniczki migotał beżowo w żółtym, delikatnym słońcu, wykusze wychodziły nam naprzeciw, a kamienny putto uśmiechał się do nas z frontonu. Ten uśmiech, ostatni obraz, jaki pamiętam z zewnętrza, stał się jakby zaproszeniem do nowego świata, który otwarł przyjaźnie swe podwoje, gdy zaczęliśmy wchodzić po drewnianych schodach. Nasze dłonie poczęły delikatnie sunąć w górę po subtelnych poręczach. Kiedy pojawia się w naszej głowie myśl: „piękne mieszkanie” lub „gustowne wnętrze” nie potrafimy wyjaśnić do końca na czym ta gustowność miałaby polegać. To coś niejako „zawieszonego w powietrzu”, istniejącego w niezrywalnej harmonii pomiędzy domownikami i otaczającymi ich przedmiotami, coś, co wyłania się z ich wewnętrznego ładu. Nie było gościa wśród nielicznych wybrańców, który wkraczając do tego domu, nie pomyślałby: „Oto i jest. Nie coś, co ma być dopiero uzyskane, albo i było, ale zostało zakopcone i zniekształcone przez bezlitosny opar czasu. To j e s t piękno.” Ciężko wyobrazić sobie kogoś, kto nie odniósłby podobnego wrażenia, co do pani Beguter-Geist. Wyszła naprzeciw delikatnie stąpając w jedwabnej kryzowanej sukni i przywitała wszystkich tak właśnie, jak należałoby przywitać gości. Z atencją, ale bez pompatycznego zadęcia. Z ciepłem, ale bez sięgania do Szymon Łukasik www.stowarzyszenietworcze.pl poniżającej czułostkowości. W jej spojrzeniu czuć było pewien rodzaj surowości, ale tylko wyćwiczone oko mogło wyłowić nutę badawczości i podejrzenia. Umiała czytać z ludzi bardzo wiele i bardzo szybko, dlatego co uważniejsi miarkowali się, wyszukiwali formy i gesty, które często zdradzały się poprzez swą nadgorliwość. Uśmiech pozostawał przyjazny i otwarty, ale ciemne źrenice widziały wszystko. Potem pojawiły się jej córki. Starsza - Facke i młodsza – Fajer. Pierwsza ciut potężniej zbudowana, bardziej otwarta i konkretna, druga – delikatnie mimozowata i rozmarzona, miała dłonie, które przywodziły na myśl lód czy porcelanę. Wydawały się do pewnego stopnia swoim uzupełnieniem, choć każda z osobna - jaśniała. Były to niewątpliwie, mało powiedzieć, „dobre partie”. Rodzicom ciężko było znaleźć gdziekolwiek w mieście odpowiednich kawalerów dla takich dziewcząt i właściwie to nic dziwnego. Przewrotne wzdychania mimo tego nigdy nie cichły. Wkrótce wszyscy zajęli wskazane miejsca i rozpoczął się dialog. Uważnie dobierane słowa miękko płynęły przez powietrze. Fajer pogrywała na fortepianie jakiegoś menueta. Ciężko przypomnieć sobie, o czym właściwie była rozmowa. Podobnie, jeśli chodzi o twarze zebranych – rysy topniały w blasku. Chłodnawe światło, które wpadało przez wysokie okna zdawało się budować w salonie nową przestrzeń. Eleganccy ludzie stapiali się w wyrafinowane wzory ze sprzętami. Można było milczeć, patrzeć i zanurzyć się w stan błogiego rozmarzenia. Na pewnym etapie ciężko było dostrzec cokolwiek – permanentna harmonia kurczyła zdolność percepcji, lubującej się w wyszukiwaniu dysonansów. Poczucie pełni zdawało się obiecywać swą wieczność. Lecz nagle rozmowy ustały, a fortepian przestał grać. Zapanowała niepokojąca cisza. Pani domu szepnęła coś do swoich córek, a Facke i Fajer pospiesznie wyszły z salonu, znikając za głucho zamkniętymi drzwiami. Kilka nowych osób rozglądnęło się nieufnie, ale uspokoiło się od razu, ponieważ stali bywalcy nabrali jakiegoś kojącego wyrazu błogości. - Drodzy Państwo. – Pani Beguter-Geist wyszła na środek - Myślę, że nadeszła odpowiednia chwila, kiedy powinniśmy ucieszyć nasze dusze czymś prawdziwie podniosłym. Dla tych, którzy są tu pierwszy raz: Poznajcie mojego syna Erbrecha. Białe skrzydła rozsunęły się na boki, a do salonu wszedł ładnie zbudowany, smukły, dwudziestokilkuletni młodzieniec o szlachetnych rysach. Skórę miał wyjątkowo bladą, kroki stawiał powoli i ostrożnie, a równowagę utrzymywał tylko dlatego, ponieważ wpijał się kurczowo długimi palcami w ramiona podtrzymujących go sióstr. Uśmiechał się delikatnie fioletowymi ustami, co nadawało mu jakiś odcień melancholii pomieszanej z dobrocią. Zaraz jakiś mężczyzna litościwie podsunął fotel. Mimo to młodzieniec podpełzał do niego dość długo, a kiedy wreszcie przy akompaniamencie ciszy dotarł do miejsca przeznaczenia siostry były czerwonawe z wysiłku i kompletnie zasapane. Odeszły do któregoś kąta sali i dyszały tam jeszcze przez chwilkę (w sposób niezwykle kobiecy). Potem znów kompletnie ucichło. Minęło jeszcze trochę czasu zanim młodzian zdołał przyjąć odpowiadającą mu pozycję na fotelu. Jedną nogę w czarnym smokingu (swoją drogą piękny popis sztuki krawiectwa) wysunął do przodu, oparł twarz na łokciu i powiódł po sali spojrzeniem, które odziedziczył po swojej matce, pełnym siły, jakże kontrastującym z jego anemicznością. - Witam wszystkich – powiedział Erbrech głosem delikatnym, a zarazem zadziwiająco męskim. Aż chciałoby się, aby powtórzył to powitanie tylko po to, by można się było przysłuchać magicznemu głosowi. Jeszcze słowo! Jeszcze! A więc jednak Erbech istniał, a nie był tylko legendą, jak wielu przypuszczało! Podobno otrzymał on od rodziców wychowanie niezwykłe. Od urodzenia zawsze pod gorliwą opieką, wśród pięknych sprzętów, muzyki, poezji. Nie wychodził często z domu, niektórzy mówili, że Szymon Łukasik www.stowarzyszenietworcze.pl wcale. Lekcje miał zawsze prywatne, udzielane przez niezwykle starannie dobranych nauczycieli, książki czytał najwybitniejsze, nosił się najmodniej i z wielkim smakiem. Ale tak naprawdę to chyba nikt go nigdy wyraźnie i z bliska nie widział, oczywiście z wyjątkiem znamienitych gości państwa Beguter-Geistów. - Synu, może zaprezentujesz nam jeden ze swoich ostatnich wierszy? Erbech uśmiechnął się pojednawczo i skinął leciutko głową. Za chwile w jakiś sposób znalazła się przy nim karta zapisana piękną kaligrafią. Nie widać było ani jednej poprawki. Potem hipnotyczne dźwięki, płynące ze szlachetnej krtani wypełniły salę. Ciężko przytoczyć treść samego wiersza. To było coś o wróbelku czy jakimś innym widoku zza okna. Dość, że wszyscy się bardzo wzruszyli, a parę dam uroniło kształtną łezkę czy dwie (bywa, że krople pięknie błyszczą w słońcu). Dusze wzniosły się wysoko, wysoko i teraz powracały powoli do swoich ciał. To była jedyna przyczyna, dla której gromkie brawa rozległy się z chwilowym opóźnieniem. Młodzieniec był speszony. Ale wszystkim obecnym było wyjątkowo m i g o t l i w i e w środku. Wibrujący tembr miał właściwości pryzmatyczne. I wtedy w tym wszech-błogostanie stała się rzecz najmniej spodziewana pod słońcem. Wypadki toczyły się bardzo szybko, dlatego warto byłoby cofnąć się nieco w czasie i prześledzić przyczyny i skutki. Po kolei: 1. Z powodu kataru (niechlubny i zarazem jedyny spadek po moim świętej pamięci dziadku), który skrzętnie starałem się ukryć w obecności pani Beguter-Geist, miałem kieszenie wypchane zmiętymi i wyjątkowo nieestetycznie oblepionymi chusteczkami, których faktura i wynikająca z użycia wątpliwa konsystencja zostawiała daleko w tyle klasycznie rozumianą Ideę Piękna. 2. W pewnym momencie (zapewne podczas recytacji) jeden z owych „przedmiotów” musiał wydostać się dziwnym trafem z mojej kieszeni i spaść pod fotel. 3. Jeden z „profesorów czy literatów” (dostrzegłem tylko kontur twarzy), jak przypuszczam, niechcący wykopał omawiany „obiekt” na sam środek salonu. Erbrech dostrzegł chusteczkę i zamiast, jak wielu by sądziło, zmarszczyć groźnie brwi, albo rzucić pogardliwe spojrzenie, wykrzywił twarz w ohydnym grymasie, po czym runął na kolana na ziemię. Podparł się rękami, a jego ciałem zaczął wstrząsać jakiś rodzaj konwulsji. Wymiotował raz po razie jakąś zieloną papką. Strasznie dużo tego. W tym samym czasie zebrani zdążyli powstawać z miejsc (co robić w takiej sytuacji?), a matka i siostry rzuciły się pędem w kierunku młodzieńca. Chwyciły go pod ramiona i zaciągnęły za te same drzwi, z których przyszedł. Długą zieloną smugę błyskawicznie uprzątnięto. Pani domu weszła z powrotem do salonu dopiero po kilku minutach powszechnej konsternacji i bezradności. Wszyscy zostali błyskawicznie „najmocniej przeproszeni” i rozeszli się do domów. Na ulicy tego wieczoru było troszkę brudniej, ale przecież dokładnie n i g d z i e nie było nawet najmniejszego papierka. * Minęło kilka tygodni. Zrobiło się strasznie gorąco. Moim zdaniem nasze miasteczko najlepiej wygląda zimą, kiedy pierzyna śniegu jest na tyle gruba, że litościwie harmonizuje kształty i barwy. W pełni wiosny jest inaczej. Przychodzi kurz i śmieci, której nawet wszędobylska zieleń nie jest w stanie ukryć. Śmieci gromadzą tak agresywne spięcia i kontrasty, że nie sposób ich przeoczyć. Zawsze krzyczą „dzień dobry” pierwsze. Miałem jednak to szczęście, że w dzielnicy, w której mieszkam wrażenie jest marginalne - zapewne tylko i wyłącznie dzięki wysokim czynszom. Byłem zaskoczony, kiedy listonosz wręczył mi bilet z imiennym zaproszeniem do państwa Beguter-Geistów na wieczór literacki. Miło było zobaczyć swoje imię, śpiewające na kartce Szymon Łukasik www.stowarzyszenietworcze.pl arię kunsztu. Niemal pierwszy raz w życiu poczułem jakąś nieprzepartą sympatię do tego ciągu liter. Koparta miała lekko zgięty rożek, ale to była zapewne wina moich – jak widać jeszcze – nieokrzesanych paluchów. Incydent, który miał miejsce jakiś czas temu zbladł prawie do reszty w mojej pamięci. Wszystko stało się tak szybko, że lubiłem sobie mówić, iż było to tylko złudzenie optyczne. Dlatego tez nie zastanawiałem się dwa razy nad wykorzystaniem możliwości ujrzenia Erbrecha i usłyszenia, a właściwie poczucia, jego głosu. * Ulica Bulońska i znajomy putto, który zdawał Si nie tracić nic z autentyczności swojego uśmiechu, witał zapowiedzią wykwintnej uczty dla ucha. Pani Eguter-Geist przyjęła wszystkich wyjątkowo miło. Nikt nie mógł ani na chwilę poczuć się źle. Raczej można było sądzić, że jest aż n a z b y t troskliwa. Nigdzie nie było widać sióstr. Rozpoczęło się czytanie utworów; panowie, o co bardziej znanych nazwiskach, wymawiali słowa, które miały szlachetną tendencję do subtelnego zlewania się w muzykę. „Ach! Jak dobrze!” – Jaśniało w każdej duszy. Czas tylko prawdopodobnie płynął. Być może przestał istnieć, ale to nie była myśl, która mogła kogoś zaprzątać. Można było się zatracić w spoglądaniu na otoczenie, które kojarzyło się z kołysaniem kalejdoskopu. Świetlista pajęczyna przeskakiwała z elementu na element, jakby porywając ze sobą strzępy przedmiotów w przedziwnej metamorfozie. A przecież zarazem wszystko trwało niewzruszoną katedrą, która nie może nigdy upaść. Czyżby istniało Piękno, którego można dotknąć? Siostry były cały czas w salonie. Cień w jednym z kątów okazał się dość głęboki, aby skryć obie postaci. Fajer, mimo iż jej twarz była piękna, zdawała się wyjątkowo szczupła i rachityczna. Siedziała na krześle w stylu Ludwika XIX. Jej artretycznie poskręcana, niczym pnącze, postać, nie mogła się wpasować do regularnych kształtów mebla. Dlatego wierciła rozpaczliwie kończynami. Ale pomimo dramatycznych wysiłków fakt ten pozostawał aż nazbyt widoczny. Facke siedziała obok, na niewielkim szezlongu. Pewne potrawy z racji swej wątpliwej jakości nie mogy znaleźć się na takim przyjęciu. Lecz, gdyby w wyniku pewnego (oczywiście hipotetycznego) przeoczenia, takowa obecność stałaby się faktem, to byłoby aż nazbyt oczywiste, że pożywienie to musiałoby się kojarzyć z ciałem dziewczyny. Różowym i wilgotnym. Facke dzierżyła łyżeczkę z porcelanową rękojeścią. Sprawiało to trudność niezgrabnym palcom, odpowiednim raczej dla drewnianej chochli. Chciała wsadzić koniecznie kawałek tortu siostrze do ucha. Sprawiało to jej szatańską uciechę. Wywracała maciupeńkimi oczkami i szczerzyła bezgłośnie ostre ząbki. Duet zniknął bardzo szybko, pochłonięty przez smolisty cień. Ciężko było uwierzyć, że istniał naprawdę. Amalgamat muzyki słów i świtała znów zaczął zalotnie kiwać palcem do wszystkich zmysłów. Kolejne wiersze zmazały wszelkie resztki przykrego wrażenia. Dzielni żołnierze szli wespół ze szlachetnymi mędrcami przez piękne pejzaże. Jednostajny rytm ich kroków stawał się piosenką spełnionego szczęścia. Zadziwiające było nie tylko to, że nie było do tej pory wśród uczestników Erbrecha, ani że nikt o nim nie wspomniał, ale to, że zjawił się uprzedzony jedynie przez huk białych drzwi, sunąc na czworakach. Brnął naprzód, przebierając rękami i nogami, niczym gigantyczny Szymon Łukasik www.stowarzyszenietworcze.pl pająk. Ślizgał się troszkę, ale szło mu to zdecydowanie sprawniej niż stawianie normalnych kroków. Konsternujący pokaz dobiegł końca, gdy młodzieniec dotarł do środka Sali. Podniósł się do góry dość sprawnie i otarł eleganckie ubranie. - Excuse moi – powiedziały fioletowe usta – Dobry wieczór. Chciałbym wyrecytować wiersz. – drżąca ręka wyjęła złożoną na ćwierć kartkę. Wszyscy wierzyli, że odetchnęli i chcieli wierzyć, że sytuacja kieruje się na tor wyznaczony przez bon ton, dlatego też ochoczo przytaknęli. Erbrech rozpoczął słodkim, aczkolwiek nieco ochrypłym głosem: Oto posępny obraz, co w sennym marzeniu Do mych jasnowidzących przywarł dzisiaj oczu; Siebie także widziałem, jak - stojący w cieniu, Wsparty na łokciu, zimny, niemy, na uboczu – Zazdrościłem wam, kurwy, trupiego wesela, Podziwiałem ich grafomanię wiecznie młodą, Gdy tak chwacko kupczyli bez skrupułów wiela Jedni swoim talentem, drugie swą urodą! Coś zatuptało tu i tam. Z daleka usłyszałem jakieś okrzyki i parsknięcia. Otworzyłem oczy, niewidoczne twarze rozmyły się zupełnie. Starałem się skupić, rozchybotany upijającym wpływem poezji, wzrok na otoczeniu. - Ty zasrana szmato! Osłupiałem zupełnie. Krzesła wokół były puste. Delikatnie, niezauważalnie rozsunięte w stosunku do swojej zwykłej pozycji. Kątem oka dostrzegłem leżącą postać Fajer i odbijającą się od niej jak kauczukowa piłeczka, Facke, która biła ją po twarzy, czy też może rozsmarowywała jakiś torcik z kremem.Mogło mi to przypomnieć czarno – białą komedię, ale moje oczy skierowały się gdzie indziej. W tle światło z okien formowało się w gigantyczne prostokąty, tworząc jakby, dla leżącego na podłodze Erbrech, scenę. Nie było formy dla tego ciała. Uparcie nie chciało pasować ani do stiuków, ani do kandelabrów, ani do karniszy, posążków, bogatych ram i rzeźbionych, pozłacanych gałek. Jego rozpaczliwy jęk mógłby wywołać przerażenie, gdyby nie jego radosny uśmieszek. Nie byłem nigdy zwykłym człowiekiem. Muszę się przyznać, że od lat najmłodszych wykazywałem pewne symptomy genialności. Chyba właśnie ta „najwyższa” część mnie wzięła nade mną kontrolę w następnych minutach. Wziąłem Erbrecha na ręce i zniosem na dół. Okazał się lekki i potulny, jak dziecko. Cały czas coś tam chyba pojękiwał, ale chyba może nie przysłuchiwałem się dość dobrze. Zatrzymałem przejeżdżającą taksówkę (jedną z nielicznych eleganckich w okolicy) i poprosiłem o kurs do dzielnicy (a nie ma ich przecież w naszym miasteczku tak wiele), której nazwy jakoś nikt nie morze zapamiętać, mimo najszczerszych wysiłków. Erbrech już nic nie mwił – leżał potulnie w moich ramionach, a taksówkarz tez nic nie mówił. Młodzieniec strzelał dużymi oczami na boki, taksówkarz patrzył w sposób nieokreślony, albo nie patrzył. Szymon Łukasik www.stowarzyszenietworcze.pl Oczywiście nie jechaliśmy do szpitala. To chyba wie już od dawna każdy liczący się człowiek, który sobie światłą, świadomą myśl, dlatego dalszy bieg wydarzeń nie powinien wydać się zaskakujący i treść, która teraz nastąpi jest poniekąd formalnością Wysiedliśmy i po pewnym czasie już niosłem Erbrecha pośród górujących mas betonu. Z trudem mogłem stwierdzić, że się poruszamy, ponieważ rytmy okien zdawały się nie zmieniać. Okno, okno, okno, okno, okno… Przez myśl przemknęło mi jakies bliżej nieokreślone wspomnienie z zeszytu na lekcji w liceum. Tylko pastelowe kolory na niektórych budynkach i zmęczenie, podpowiadały mi, że idziemy naprzód. Tam położyłem Erbrecha. W piaskownicy na skraju placu zabaw. Zacząłem drżeć jak w febrze. Przyglądałem się z napiętą uwagą młodzieńcowi, ktry powiódł wokół wzrokiem.. niemal pogryzłem sobie kostki. Niemal zacząłem piszczeć z podniecenia. Erbrech zaczął wierzgać w piasku, a ja byłem niemal pewien. Oto za chwilę ujrzę C z ł o w i e k a. Pierwszego! A ja byłem Kolumbem, byłem Faustem, byłem Armstrongiem! - Wytrzymaj! Wytrzymaj! – tak krzyczałem być może tylko w myślach. Beton wgryzł się między zęby i podskakujący język starał się go wygarnąć, zupełnie jakby wierzył w jego materialność. Oczy zmieniły się w dwie podobne okiennice, a palce stały się żerdkami. Erbrech zastygł z ohydnym grymasem na twarzy, na brudnym zielonkawym piasku, pośród blokowisk, pod którymi nie było nas widać. Niestety. Ale oczywistym musi się wydać każdemu, że ta próba m u s i a ł a zostać wykonana. Szymon Łukasik www.stowarzyszenietworcze.pl