Przedmowa
Transkrypt
Przedmowa
Przedmowa Tytuł książki Elżbiety Matyni odpowiada wprawdzie jej zawartości, ale kogoś, kto nie wziął jej jeszcze do ręki, może odrobinę dezorientować, zdaje się bowiem zapowiadać lekturę wymagającą zaglądania do słownika wyrazów obcych i rozporządzania jakąś przedwstępną choćby wiedzą z zakresu współczesnych teorii demokracji lub nawet filozofii analitycznej, bo to z niej przecież pochodzi tytułowe pojęcie „performatywności”. Otóż nic podobnego. Jakikolwiek jest stopień intelektualnego wyrafinowania tej książki, nie jest to w żadnym razie wysoce specjalistyczny traktat naukowy, wymagający od czytelnika jakichś szczególnych wtajemniczeń czy to w politologię, czy to w filozofię języka. Wystarczy gotowość podążania za autorką i, oczywiście, jaka taka wiedza o współczesnym świecie i kilku ostatnich rozdziałach najnowszej historii. O niejednym z wielu problemów poruszonych w tej książce można by zapewne napisać traktat teoretyczny, a nawet byłoby warto, ale bynajmniej nie na tym polegał zamysł autorki. Nie miała ona zamiaru ani wtrącać się do nieustającej od czasu słynnego wystąpienia Austina filozoficznej dyskusji o performatywach, ani roztrząsać niezliczonych sensów słowa „demokracja” i wdawać się w polemikę z jej czołowymi teoretykami, ani, wreszcie, pisać politologicznego czy socjologicznego traktatu, którego przedmiotem byłoby funkcjonowanie demokracji jako systemu instytucji i sformalizowanych procedur. Rutyna działania demokracji jako ustroju politycznego niemal w ogóle Matynię nie interesuje. Nie zajmuje się na przykład partiami politycznymi, wyborami parlamentarnymi czy samorządem terytorialnym. Interesuje ją raczej to, co kształtowanie się instytucjonalnej rutyny demokracji poprzedza (i co zresztą stanowi być może w ostatecznym rachunku o sile i atrakcyjności tej postaci życia zbiorowego), a mianowicie spontaniczna działalność jednostek i grup, które porozumiewają się ze sobą, artykułują swe ideały i interesy, uczestniczą w debacie publicznej i, „działając słowami” (słynna praca Austina, do której Matynia nawiązuje, pisząc o demokracji performatywnej, ma tytuł Jak działać słowami), uczą się bycia sobą i ze sobą, tworzenia na tej drodze „wspólnoty pochodzącej z własnego wyboru”. Inaczej mówiąc, chodzi tu nade wszystko o „samoistne tworzenie się demokracji”, kiedy to objawia się „radosna i afirmatywna strona polityczności”, o której w tzw. dojrzałych demokracjach zwykło się na ogół co naj- VIII Przedmowa wyżej marzyć, wspominając dawne czasy lub tworząc utopie wielkiej odnowy. Taka – skierowana w przeszłość i przyszłość – nostalgia przepełnia też niewątpliwie tę książkę, której ambicją zdaje się wydobycie na jaw i utrwalenie tego, co w demokracjach najbardziej ulotne i z samej swojej natury oporne wobec instytucjonalizacji i niepodatne na skostnienie. W okresie tzw. pierwszej Solidarności nader popularne stało się słowo „upodmiotowienie”. Rzec można, że Matynia usiłuje artykułować i analizować właśnie te treści, tęsknoty i nadzieje, które słowo to podówczas wyrażało. Sama zresztą niekiedy go używa, podobnie jak – spopularyzowanego u nas nieco później, ale za sprawą tych samych środowisk – terminu „społeczeństwo obywatelskie”. Wprowadza wszakże zarazem własną terminologię (jeśli nie całkiem własną, to nieporównanie mniej popularną), trafnie wyczuwając, iż skojarzenia wywoływane przez owe dwa określenia niekoniecznie sprzyjałyby dostrzeżeniu przez czytelnika najistotniejszej treści jej własnego przesłania. Przesłanie to, jeżeli je dobrze rozumiem, dotyczy nie tyle uroków „podmiotowości” jako takiej, cokolwiek to skrzydlate słowo mogłoby znaczyć, czy też fundamentalnego znaczenia, jakie dla demokracji ma bez wątpienia na przykład rozwój organizacji pozarządowych, ile tego, że u jej początków znajduje się zawsze wypowiedziane publicznie słowo. Demokracja rodzi się mianowicie przede wszystkim z mowy i rozmowy konkretnych ludzi, którzy odkrywają, co ich łączy, i dają temu odkryciu coraz pełniejszy wyraz, czyniąc ze swego spotkania dostępny dla każdego spektakl, a ze swoich słów brzemienne w praktyczne konsekwencje fakty społeczne. Luźne skądinąd nawiązanie do Austinowskiej teorii aktów mowy potrzebne było Matyni właśnie po to, aby wskazać i uwydatnić sprawczą moc słowa, które nie tylko służy bardziej czy mniej trafnemu opisowi niezależnej od niego rzeczywistości społecznej, ale bywa także najważniejszym narzędziem jej zmiany. Matyni chodzi oczywiście nie o słowo pogrążającej się akurat w kryzysie władzy politycznej i nie o słowo ideologów, których przekazywane z góry na dół idee miałyby z czasem wprawić w ruch masy, lecz o słowo każdego z nas, nawiązujące do najprostszego codziennego doświadczenia, do „wiedzy lokalnej” zwykłych zjadaczy chleba, zdobywających się w pewnych momentach na to, aby swoją wiedzą podzielić się publicznie z podobnymi sobie, korzystając jednocześnie z tego, co oni mają w zamian do powiedzenia. Ową performatywną demokrację zdaje się przede wszystkim wyróżniać to, iż nie jest urzeczywistnieniem żadnego abstrakcyjnego pierwowzoru. Jest to z definicji wolny od doktrynerstwa i pionowych zależności „projekt lokalny”. Aktorzy okazują się tu współautorami granej przez siebie sztuki i zarazem widzami dawanego przez siebie przedstawienia. Raczej improwizują, niż korzystają z jakiegokolwiek gotowego tekstu. Nawiązująca do Bachtina Przedmowa IX metafora karnawału okazuje się w tym kontekście przydatniejsza aniżeli kategorie zawodowych teoretyków polityki. Nawet takie terminy jak „ruch społeczny” czy „demokracja bezpośrednia” nie wydają się autorce dość dobre, aby wyrazić ów szczególny rodzaj zaangażowania i działania społecznego. Motyw „lokalności” wydaje się zresztą zgoła motywem kluczowym tej książki. Owszem, żyjemy w czasach globalizacji, o której zresztą autorka ma to czy owo do powiedzenia, ale to wcale nie znaczy, że wolno nam czy to w myśleniu, czy to w działalności praktycznej zadowalać się czyimikolwiek gotowymi rozwiązaniami. Demokracja z prawdziwego zdarzenia nie polega na zastosowaniu dokonanych wcześniej gdzie indziej doktrynalnych i organizacyjnych wynalazków, lecz musi być wynajdowana wciąż od nowa, gdyż inaczej będzie oderwanym od życia schematem, który nikogo nie poruszy – czystą, by tak rzec, formą. A Matynia chciałaby uchwycić najgłębszą treść demokratycznego doświadczenia. Stąd niejakie dystansowanie się przez nią od hasła społeczeństwa obywatelskiego, jeśli występuje ono jako ideologiczny ogólnik przesłaniający „konkretnych ludzi i odkrywanie przez nich drogi odzyskiwania autonomii”. Stąd również na przykład namawianie polskich feministek do szukania przez nie własnego języka i niezadowalania się przenoszeniem na nasz grunt zachodniego know-how. Stąd mocniejszy niż w innych tekstach poświęconych demokracji nacisk na sztukę, w której normą jest poszukiwanie własnego głosu i wyrazu. Stąd nadanie w tytule jednego z rozdziałów nieoczekiwanie pozytywnego zabarwienia czasownikowi „prowincjonalizować”, chociaż cały czas mowa jest przecież o wartościach jak najbardziej uniwersalnych – takich jak wolność i autonomia jednostki, współpraca i przyjaźń, człowiek i wspólnota. Według autorki tej książki demokracja to zatem nie tyle zastosowanie jakiejś gotowej formuły i nie tyle instytucje dające się wyczerpująco opisać w języku politologii czy prawoznawstwa, ile nieustające spotkania jednostek odkrywających, jak wiele zależy od nich samych, jeśli tylko zdobędą się na odwagę mówienia głośno, czego potrzebują i czego chcą, na „praktykowanie mowy w sytuacjach publicznych”, na „działanie słowami”, co jest w istocie tym samym, co rozprostowywanie karku. Można też powiedzieć, że tym, co najbardziej interesuje Matynię, jest nie funkcjonowanie ustalonego już porządku demokratycznego, lecz zdarzające się tu czy tam święto jego tworzenia w warunkach braku jakichkolwiek instytucjonalnych ram i gwarancji – tworzenia z własnej inicjatywy i na własne ryzyko zainteresowanych, którzy początkowo mogą być jeszcze nieliczni i skazani na działanie wbrew panującemu porządkowi. Książka Matyni jest właśnie opowieścią o jednym z takich świąt, a mianowicie o tym, które przed nie tak wielu, w gruncie rzeczy, laty miało miejsce w naszym X Przedmowa kraju – za sprawą najpierw stosunkowo niewielu „performatywistów” tworzących opozycję demokratyczną, następnie zaś Związku Solidarność. Tak, jest to przede wszystkim opowieść o Polsce lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, a poniekąd i dziewięćdziesiątych (bo to wtedy własny głos zaczynają mieć polskie kobiety), choć są w niej odniesienia do innych krajów i otwarta pozostaje droga do generalizacji, do których Matynia miałaby zapewne większe niż kto inny prawo jako uważna i wytrwała obserwatorka przemian demokratycznych w bardzo wielu krajach. W tej książce zachowuje ona wszakże pod tym względem niejaką powściągliwość, ogniskując niemal całą uwagę na przypadku polskim, który, po pierwsze, skłonna jest bodaj uważać za paradygmatyczny, po drugie zaś, zna go w sporej części z własnego doświadczenia, a nie tylko z książek i bardziej czy mniej przypadkowej obserwacji. O tym, co działo się poza Polską, traktuje stosunkowo obszerniej jedynie piąty rozdział, a i on głównie dlatego, że opis dochodzenia do demokracji w RPA stwarza dogodne tło porównawcze dla analizy polskiego Okrągłego Stołu, który jest dla Matyni koronnym dowodem skuteczności „działania słowami”. Bardzo ważną osobliwością tej książki jest niewątpliwie to, że wyszła z komputera autorki, która była i jest jednocześnie obserwatorką i uczestniczką, Amerykanką i Polką, socjolożką i kronikarką własnej „edukacji sentymentalnej”. Książka ta jest tyleż rozprawą naukową, co autobiografią, wyznaniem wiary i świadectwem. Elżbieta Matynia urodziła się w Polsce, w tym „miejscu cudu”, w tym „czarodziejskim kraju, w którym – jak pisze tyleż emfatycznie, co trafnie – działy się rzeczy niesłychane”. Tu wyrosła. Tu chodziła do szkół, po czym ukończyła studia polonistyczne. Tu zrobiła doktorat z socjologii i pracowała przez parę lat na Uniwersytecie Warszawskim. Tu przeżyła swoją przygodę ze „wspólnotowymi teatrami eksperymentalnymi” (przenikliwą analizę ich pozaartystycznej roli jako prefiguracji demokracji ogólnospołecznej znajdujemy w drugim rozdziale książki). Tu, wreszcie, doświadczyła uniesień solidarnościowego „karnawału”, który pozostał jej najważniejszym bodaj politycznym doświadczeniem i – obok amerykańskiego już spotkania z feminizmem – decydująco, jak się zdaje, wpłynął na sposób myślenia o demokracji jako fakcie bardziej emocjonalnym i egzystencjalnym niż ustrojowym. To właśnie zapamiętana z tamtego czasu Solidarność, która zmieniła cały nasz kraj w jeden wielki wspólnotowy teatr eksperymentalny, jest w jej oczach „majstersztykiem demokracji performatywnej”. A klasycznymi „performatywistami” są dla niej bohaterowie tamtego czasu, a zwłaszcza Adam Michnik, któremu całkiem słusznie poświęciła osobny rozdział, nie przejmując się dzisiejszą poprawnością polityczną nakazującą pisać o nim źle i wspominać co najwyżej półgębkiem, co dobrego potrafił zrobić. Przedmowa XI Bez owego osobistego doświadczenia niniejsza książka byłaby, jak sądzę, nie do pomyślenia i napisania, chociaż jej druga połowa wykracza poza horyzont 1981 roku, rozdział 5. dotyczy bowiem Okrągłego Stołu, a tematem rozdziałów 6. i 7. jest polski feminizm, który znalazł się na widoku dopiero w latach dziewięćdziesiątych. Z perspektywy autorki jest to wszakże dalszy ciąg tej samej opowieści o rodzeniu się sfery publicznej i „emocjonalnym aspekcie życia demokratycznego”, której główny morał mogłaby sformułować na podstawie samej tylko obserwacji uczestniczącej, przerwanej latem 1981 roku. Do powstania tej książki potrzeba było jednak czegoś więcej, a mianowicie odkrycia przez autorkę Ameryki, i to nie byle jakiej Ameryki. Stan wojenny zaskoczył Matynię na stypendium w Nowym Jorku, gdzie dość niespodziewanie osiadła była na stałe, wchodząc niezadługo w rdzennie amerykańskie środowisko rodzinne i wybierając tę podwójną tożsamość, którą się, można powiedzieć, szczyci. O swojej książce powiada zresztą jak najsłuszniej, że jest to próba przerzucenia mostu między dwoma światami, do jakich obecnie należy. To prawda, toteż nie podobna zrozumieć w pełni tej bardzo polskiej książki bez uwzględnienia, gdzie została napisana, w jakim środowisku intelektualnym dojrzewała i co robiła jej autorka w drugiej odsłonie swej biografii. Otóż nie mamy w żadnym razie do czynienia z dziełem emigrantki rozpamiętującej gdzieś na uboczu swą górną i chmurną młodość, której na każdym kroku zaprzecza wiek dojrzały. Matynia pielęgnowała pamięć o tym, co przeżyła w Polsce, ale od razu weszła przebojem w życie amerykańskie. Co ciekawsze, swój niewątpliwy sukces w drugiej ojczyźnie zawdzięcza w jakimś stopniu właśnie swym polskim doświadczeniom i przemyśleniom. Było to możliwe dzięki temu, że nowojorskie środowisko naukowe, w którym się znalazła, to środowisko New School for Social Research, czyli tej niekonwencjonalnej amerykańskiej uczelni, w której zainteresowanie przyszłością demokracji po obu stronach Atlantyku było od początku czymś naturalnym i zgoła zasadniczym. Wydział Nauk Politycznych i Społecznych tej uczelni wykluł się przecież z Uniwersytetu na Wygnaniu, w którym w czasach faszyzmu znajdowali przystań uchodźcy z niemieckich uniwersytetów (wśród nich Hannah Arendt, której cień niezmiennie patronuje Matyni i pomaga odnaleźć sens wcześniejszych doświadczeń) oraz uniwersytetów okupowanych przez Niemcy krajów zachodniej Europy, później zaś uchodźcy z krajów komunistycznych (wśród nich na przykład Agnes Heller oraz inni Węgrzy, którzy wyemigrowali z ojczyzny po 1956 roku). W środowisku New School wyjątkowo żywe było zainteresowanie opozycją demokratyczną w Europie Środkowej i Wschodniej, a następnie rodzeniem się demokracji politycznej w tym regionie, zanim jeszcze w USA temat ten stał się przejściowo nad wyraz modny. Powiedziałbym także, że w owym zain- XII Przedmowa teresowaniu było mniej niż gdziekolwiek indziej protekcjonalizmu i filantropii, więcej natomiast autentycznego zaciekawienia, czy z doświadczenia walki z komunizmem na wschodzie Europy nie płyną jakieś pożyteczne wnioski dla nazbyt z siebie zadowolonych demokracji zachodnich, a zwłaszcza dla amerykańskiej liberalnej lewicy poszukującej (mniejsza o to, czy skutecznie) swej nowej tożsamości. Wystarczy wspomnieć na przykład – ogłoszoną także w Polsce – książkę Iry Katznelsona z 1996 roku pt. Krzywe koło liberalizmu. Listy do Adama Michnika, aby przywołać szczególną atmosferę uczelni, o której mowa, a także zdać sobie sprawę, jak fascynująca mogła być dla niektórych zachodnich intelektualistów polska, węgierska czy czeska przygoda z wolnością. Nie wszystko byli oni w stanie zrozumieć czy zaakceptować, ale nie podobna odmówić im gotowości do uważnego przyglądania się, uczenia i poważnej dyskusji, nie wspominając tu o nieocenionej pomocy, jaką w latach siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych, była każda nowa książka i każdy gest solidarności. To był kolejny uniwersytet Matyni. Zaczęła w nim jako stażystka, dość szybko wszakże stała się bardzo ważną osobą, stopniowo skupiającą w swym ręku bodaj wszystkie nici współpracy uczelni z wybijającymi się na duchową niezależność ludźmi z krajów bloku komunistycznego – współpracy, która z czasem przybrała postać East and Central European Program pod jej kierownictwem, chwalonym, jak się zdaje, zgodnie przez wszystkich zainteresowanych. Matynia pracuje zresztą w New School do dzisiaj, nie ustając w inicjowaniu, organizowaniu i koordynowaniu przedsięwzięć o podobnym jak przed 1989 rokiem charakterze. Kierowana przez nią placówka zwie się obecnie Transregional Center for Democratic Studies. Nie tu, rzecz jasna, miejsce na szersze omawianie zasług New School dla promocji demokracji i pobudzania dyskusji na jej temat. Wspomnę więc tylko o jednym epizodzie (wspomina zresztą o nim także sama Matynia oraz Katznelson w przedmowie do przywołanej tu książki), który, jak się zdaje, wiąże się z obecną publikacją ściślej aniżeli inne. Otóż w 1984 roku, czyli w pięćdziesiątą rocznicę powołania do życia nowojorskiego Uniwersytetu na Wygnaniu, powstała w środowisku New School myśl stworzenia transnacjonalnego, by tak rzec, seminarium na temat demokracji, którego siedzibami były najpierw Nowy Jork, Warszawa i Budapeszt, z czasem zaś inne niż dwa wymienione miasta w bloku komunistycznym, gdzie tylko znaleźli się odpowiednio liczni zainteresowani, a warunki polityczne choć trochę takiemu przedsięwzięciu sprzyjały. Jeśli się nie mylę, owa inicjatywa znalazła w końcu silniejszy lub słabszy oddźwięk w kilkunastu krajach. Stosunkowo licznym warszawskim oddziałem seminarium – wspomaganym radami i książkami przez amerykańskich kolegów, z których przynajm- Przedmowa XIII niej niektórzy mogli i chcieli nas podówczas odwiedzać – kierował (w każdym razie w zdarzających się, na szczęście, przerwach między okresami przymusowego odosobnienia) Adam Michnik, zasłużenie obdarzony mniej więcej w tym samym czasie honorowym doktoratem New School. To od momentu warszawskiej wizyty ówczesnego prezydenta New School Jonathana Fantona, który przywiózł mu stosowny dyplom, zaczęło się bodaj urzeczywistnianie pomysłu na ów uniwersytet latający ponad granicami krajów i bloków. Niemały udział w tym przedsięwzięciu miała, jak się zdaje, Matynia, o czym mimochodem wspomina w tej książce, choć nie uwydatnia należycie własnych zasług jako „naszego człowieka” w Nowym Jorku. Beznadziejnie, jak się chwilami wydawało, oddaleni od siebie uczestnicy seminarium studiowali te same książki i szukali odpowiedzi na te same pytania o drogi do demokracji i demokrację, w jakiej chciałoby się żyć. Do pierwszych lektur należały Korzenie totalitaryzmu Hannah Arendt. Nie bez wzruszenia natrafiam teraz na ten oraz inne czytane podówczas tytuły w przypisach do Demokracji performatywnej. Co wszakże dla mnie ważniejsze, odnajduję w książce Matyni tę samą atmosferę poważnego namysłu nad tym, czym demokracja powinna być, który u nas uległ jak gdyby osłabieniu czy też przytłumieniu przez zgiełk sporów politycznych o to, co trzeba było kiedyś zrobić, lub, co trzeba teraz zrobić, aby wygrała ta czy inna partia, totalną natomiast klęskę poniosła jakaś inna. Urok książki Matyni polega na tym, że programowo sytuuje się ponad tymi, przeważnie dość jałowymi, sporami, już przez to samo wzywając do powrotu do pytań fundamentalnych i przemyślenia na nowo doświadczenia czasów burzy i naporu, kiedy mogło się zdawać, że z demokratycznej debaty narodzi się wkrótce prawdziwa wspólnota ludzi wolnych. Politykowi wnioski autorki wydać się mogą nazbyt proste, by nie powiedzieć naiwne, wolno wszakże twierdzić, iż bez formułowania takich wniosków myślenie o demokracji nie może się obejść, jeżeli ma prowadzić do czegokolwiek innego niż pogodzenie z każdą rzeczywistością polityczną, która spełnia minimalne wymagania formalne. Bo demokracja to istotnie coś więcej aniżeli tylko wolne wybory raz na kilka lat oraz ileś tam instytucjonalnych rozwiązań, które „implementowane” są wszędzie, gdziekolwiek w taki lub inny sposób kończy się dotychczasowe zniewolenie. Niełatwo zaiste orzec stanowczo, co to takiego demokracja, ale warto się zastanawiać. Dlatego wystosowane przez Matynię zaproszenie do demokracji performatywnej, przypominające o znaczeniu debaty toczonej przez zwykłych ludzi, jest wciąż aktualne i nie powinno zostać zignorowane. Sierpień 2008 Jerzy Szacki