Pobierz darmowy fragment

Transkrypt

Pobierz darmowy fragment
Aby rozpocz ć lektur ,
kliknij na taki przycisk
,
który da ci pełny dost p do spisu tre ci ksi ki.
Je li chcesz poł czyć si z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poni ej.
Wacław G siorowski
Pigularz
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, żda sk 2000
3
Buda
Warszawa udawała si na spoczynek. Wielki zegar kolejowy ponurym basem obwie cił
godzin dziesi t . Ulice wyludniały si stopniowo, sklepy zamykano z łoskotem, dokoła zalegała pustka i cisza przerywana dalekim echem turkotu nieuchwytnego szmeru.
Na rozległym placu ródmie cia, w trzypi trowej, naro nej kamienicy czuwała jeszcze
pierwszorz dna apteka, bij c potokami białego wiatła rozpływaj cego si w cieniach ponurej
nocy marcowej.
W aptece ko czono dzienne obrachunki. Pan źdward ż d ba, współwła ciciel firmy
„ż d ba i Miłecki”, stał pochylony nad szuflad kasow i sapi c przera liwie, rachował pieni dześ starszy pomocnik, Werda, dodawał ksi k odr cznej sprzeda y, z materialni dochodził szept prowadzonej rozmowyś słu cy Józef, zamiatał podłog .
– Prosz ! – zacz ł po chwili pan ż d ba, typuj c do szuflady drobne pieni dze do zmiany
i odkładaj c na bok spor paczk banknotów.
– Receptura o mna cie kopiejek dziesi ć, odr czna dwadzie cia czterdzie ci, wody pi ć –
dyktował Werda – razem czterdzie ci trzy pi ćdziesi t.
– Hm! – mrukn ł pryncypał – mało, panowie, zapisujecie... z groszówek blisko pi tna cie
rubli!...
Pomocnik wzruszył ramionami i wyszedł w gł b aptecznych pokoi.
ż d ba pieni dze do s siedniego gabinetu odniósł, do kasy schował i obejrzawszy nie wykupione lekarstwa, zakomenderował w stron laboratoriumŚ – Zamykać!
Źwu zaspanych słu cych zacz ło powoli opuszczać karbowane aluzje, w materialni
rozległy si gł bokie westchnienia.
Pryncypał atoli miał jeszcze zamiar dłu sz chwil zabawić, bo rozsiadł si na czerwonej,
aksamitnej kanapce pod oknem i zawołał cichym, przeci głym głosemŚ
– Panie Władysławie!
Z gł bi lokalu apteki wybiegł siedemnastoletni młodzieniec i rumieni c si z lekka, obrzucił pytaj cym spojrzeniem swego chlebodawc .
– Panie Władysławie! – powtórzył cicho ż d ba, wpadaj c w ton słodkiej przyja ni. – Co
pan robi?...
– Ja... panie?! – odpowiedział z cicha młodzieniec. – Źoprawdy nie wiem!...
– Rozumiem. Jest pan pierwszy dzie w aptece! Otó musz pana obja nić. W aptece jest
robota zawszeŚ gdy jej nie ma, trzeba umieć j znale ć. Jeszcze pan nic nie umie, nale y wi c
ci gle przygl dać si i uwa ać. Tymczasem trzeba być posłusznym chłopaczkiem, grzecz4
nym. Trzeba wstawać rano, nie tak bardzo, o siódmej, i przede wszystkim zetrzeć kurze w
aptece, stoły, szuflady, lo e i trzy dolne półki dokoła. W sobot , raz na tydzie , przychodzi
kobieta, która obciera cał aptek . Panu Władysławowi mo e si to nie podoba... ale jest to
zwyczaj przyj ty od dawna. Papierosów palić nie wolno. Raz w tygodniu, od południa, we
rody, b dzie miał pan wychodni . Pomocnicy dostaj pieni dze na ycie, pan jednak b dzie
miał obiady i niadaniaś na bułki otrzyma pan sze ćdziesi t kopiejek miesi cznie. Mam nadziej , e pan...
– B d si starał zasłu yć sobie na wzgl dy – przerwał rezolutnie Władysław.
– Tak s dz . Niech pan przy tym pami ta, e dawniej inn trzeba było przechodzić szkoł !...
Za drzwiami materialni rozległ si stłumiony chichot. ż d ba brwi zmarszczył i ci gn ł
dalejŚ
– Kiedy ja byłem uczniem u Wankego, mówiono mi „ty”! Pan Władysław zrozumiał?
„Ty” mnie mówiono! Musiałem nadto czy cić wszystkie naczynia, szpadle, menzurki, a nawet chodzić w pi tki z pani Wanke do miasta. Czy pan Władysław rozumie? Twarda była
szkoła, ale dobra! Źzi czasy si zmieniły... byle smarkacz rol pana odgrywa! B d c
uczniem, wstawałem o szóstej, dy urowałem przez całe trzy lata, w nocy biegałem po piwnicach i górach, parobek był wobec mnie osob ! Rygor zawsze ogromny... za uszy si nieraz
oberwało! Czy pan Władysław rozumie?...
Zapytany kiwn ł machinalnie głow .
– To bardzo dobrze! Prosz to, co mówiłem dobrze sobie zapami tać!
ż d ba wstał z kanapki, odwrócił si plecami do młodzie ca, skin ł na słu cego, palto
wdział i trzaskaj c drzwiami apteki, wrzasn ł przera liwieŚ
– Źobranoc panom!
– Źobranoc! – odpowiedziały chórem głosy z materialni.
Apteka była zamkni ta.
Pan Władysław spojrzał dziwnie za wychodz cym, pryncypałem, skłonił si jego plecom i
ocieraj c pot z czoła, wszedł do materialni.
Na jego widok gwar i hałas powstał nie do opisania.
– Patrzcie, jaki puer1 czerwony! – wołał drugi pomocnik, Stefan Werbel, targaj c z lekka
r kaw Władysława.
– To ci mu ż dziu wypalił! – chichotał starszy ucze , Smaczy ski.
– Noś no! Źajcie pokój! Małemu to dobrze zrobi, nosa mu utarli, nie nie szkodzi! – mitygował Werda.
– Jakby młodego pana nie trzeba było nakr cić! – mruczał Józef, słu cy, rozstawiaj c na
rodku materialni elazne łó ko dla dy urnego.
Władysław, milcz c, usiadł przy małym stoliczku obok szafy z flaszkami.
– Mieli my puera warchoła, teraz b dziemy mieli melancholika – zacz ł Werbel.
– Niech go starzy wezm w obroty, to si w mig melancholia ulotni – dorzucił Smaczy ski.
– Przepraszam panów – spytał nie miało Władysław – czy w aptece nie ma jakiej dzisiejszej gazety?...
– żazety! Cha! Cha! – wybuchn li zebrani.
– Panowie! Puer ma fioła!... Proponuj aqua sedativa na głow !
– Źaj pokój, Michałku! Komu si zdaje, e b dzie si zabawiał lektur !... – cedził pogardliwie Werbel.
– S dz , e od jutra rana zaprenumeruje si kilka pism dla łaskawego u ytku!... Naturalnie! Taki pan Władysław! – dra nił Smaczy ski. – Boli pana główka? Pewno boli?...
1
P u e r (łac.) – chłopiec.
5
Źo rozmowy znów wtr cił si JózefŚ
– źt, prosz panów, to nic, ale z tym panem to nie tylko łó ko, po ciel i rzeczy przyjechały, ale jeszcze szafa i całe dwie skrzynie ksi ekś A niepodobna! żdzie si to podzieje?..,
Stoj na rodku pokoju u panów!...
– Co?! – wykrzykn ł Werda, marszcz c brwi, i skierował si przez laboratorium do sypialni pomocników. Za Werd poszli Werbel i Smaczy ski, za nimi Władysław i Józef.
Na rodku niewielkiej izdebki, zastawionej trzema łó kami i kilku kuframi, pi trzyły si
rzeczy Władysława z niewielka szafk na przedzie.
– Któ był taki m dry? – irytował si Werda. – Wynie ć mi zaraz st d! W naszym mieszkaniu nie ma miejsca na takie graty! Szaf i skrzyni zabrać na strych, a łó ko tak e!...
– Za pozwoleniem! – protestował poruszony Władysław. – Łó ko b dzie mi potrzebne!...
– Na co? Przecie pan b dzie spał w pudle!,..
– Cha! Cha! Źo pudła... do pudła... –skrzeczał Smaczy ski.
– Ale , panowie! Mnie pan Miłecki wła nie... mówił!...
– Co pan Miłecki! Ja panu poka . Słuchać! – wrzasn ł zaperzony Werda, wymachuj c r koma. – Józef, Wojciech! Wyrzucić mi w tej chwili!...
– Panie – prosił Władysław – szkoda! Przecie ksi ki wiele miejsca nie zabior , przydać
si mog i panom! Jest tam biblioteka po ojcu... ch tnie po ycz ...
– Macie! Smarkacz pan jeste ! B dziesz starszych rozumu uczył!...
– Zostawcie! – wtr cił si WerbelŚ – Nie irytujcie si ! Puer ma przewrócone w głowie!
Wyniesie si to wszystko do suszarni, i po hałasie!...
Ze stołu w laboratorium zwlókł si drugi słu cy, Wojciech, i kln c, j ł razem z Józefem
wynosić szaf i skrzynie na strych, Panowie farmaceuci powrócili wzburzeni do materialni i
zacz li raczyć si piwem. Władysław blady, dr cy stał wsparty pod cian w sypialni. W
głowie mu si m ciło, nie mógł zebrać my li. Za có go sponiewierano? Czym zasłu ył sobie
na takie obej cie? Wszak dopiero dwie godziny jest w aptece...
Mała, kopc ca lampka rzucała niepewne wiatło. Stos rzeczy Władysława zmniejszał si
stopniowoś została w ko cu po ciel i podłu ny kuferek.
– To we do materialni – dyrygował Józef, potr caj c nog tłumok – a kuferek stanie w laboratorium pod stołem!
– żdzie wi c b d spał? – zapytał Władysław niepewnym głosem.
– żdzie? Jak przyjdzie czas, to si pan dowie! – odparł hardo Józef.
– Tylko bardzo prosz grzeczniej odpowiadać! – zacz ł ostro Władysław, hamuj c wybuch
gniewu.
– O! Patrzcie!... – odrzekł pogardliwie słu cy. – Jeszcze pana tu nie było, a ja ju byłem!
żrzeczniej! Pójdziesz pan do pudła, i ju !...
– Słuchaj ty... bo...
– Ja si tam gró b pa skich nie boj ! Jeszcze! Powiedział panu pan Werda, e pan do pudła pójdzie!
– Chod , głupi – przerwał Wojciech – co b dziesz słuchać!
Władysław w bezsilnym uniesieniu zagryzł do krwi wargi.
Ładnie go tu przyjmowano! żdyby choć jedno dobre słowo usłyszał! Wi c całe trzy lata
praktyki?!... Nie! On nie zniesie – rzuci wszystko i pójdzie sobie! Pójdzie? żdzie? Zabrzmiało w uszach pytanie i otrze wiło go. Tak, on tu zostać musi, bo inaczej być nie mo e...
Potok nasuwaj cych si Władysławowi my li przerwało wej cie Smaczy skiego i Werdy.
– Puer, do pudła – zaskrzeczał pierwszy.
– Prosz st d! – potwierdził Werda. – Tu nie miejsce dla pana!...
– Panowie – próbował perswadować Władysław – pójd , ale có ja wam...
– No, no! Bez romansów... i spać – przerwał starszy pomocnik – a o siódmej prosz być na
nogach.
6
Władysław poszedł w milczeniu do materialni, cigany miechem Smaczy skiego.
Werbel, wpółrozebrany, le ał na łó ku dy urnego, pal c papierosa. Wojciech znosił pociel Władysława. Wreszcie zbli ył si do stoj cej pod oknem wielkiej, czworok tnej komody
i rzekł, spogl daj c na nowicjuszaŚ
– To jest pa skie pudło...
Władysław po raz pierwssy w yciu zapoznawał si z dziwacznej konstrukcji łó kiem.
Była to wielka, czworot tna skrzynia, której przednia ciana wysuwała si i ł cznie z pustym wn trzem komody stanowiła rodzaj szlabana na ziemi, deski rozło onej na podłodze.
Chc c si poło yć w tym zaimprowizowanym łó ku, nale ało najpierw stan ć na poduszkach,
a nast pnie uchwyciwszy si kraw dzi skrzyni, nogi powoli posuwać w kierunku pudła.
Wstawanie było mniej skomplikowane, bo polegało tylko na umiej tno ci chodzenia na
czworakach.
Władysław oboj tnie patrzył na swoje pudło. Zaci ł si w sobie i postanowił przemóc
wszystko.
Było ju pó no. Czas by si było poło yć. Nowicjusz pró no szukał, gdzie by ubranie ulokować. Źwa krzesełka zaj ł Werbel na swoj garderob . Wierzch za pudła był zastawiony
pustymi słojami i naczyniami aptecznymi.
Wtem z materialni rozległ si krótki, nerwowy odgłos dzwonka elektrycznego.
– Tyran! – zawołał Werbel. – Otwieraj!
Zaspany Józef po małej chwili wysun ł si spoza szaf ze szkłem i poszedł otworzyć.
We drzwiach, prowadz cych do apteki, ukazał si młody człowiek, w kapeluszu na bakier,
z twarz rozpromienion .
– Jak si masz, Kulasie! – zacz ł przybyły krzykliwie.
– Jak si masz! Wyczekiwałem z niecierpliwo ci . Spać mi si chce, a ty marudzisz!...
Przecie miałe mnie zast pić?...
– Wi c co? – odparł zagadni ty. – Źzi moja wychodnia, mogłem i wcale na noc nie wrócić!... Zła z łó ka, niech ci ... pody uruj !... Ale!... To macie nowego puera!... Źzie dobry
panu! Moje uszanowanie panu puerowi!...
Władysław si skłonił z daleka.
Werbel zbierał ubranie.
– Có e dzi porabiał? – zapytał.
– Co?! Żiu! U ywałem jak pies w studni. Najpierw spotkałem si z Jankiem Kr ckim w
cukierni, pó niej byłem na „Nitouche”2. Powiadam ci, Kirszenmanka piewa! No, paradne!
Słowo honoru! Znakomita!... Zaraz, czekaj!... Aha!... „Był sobie dragon, t gi ołnierz!” Żloridor jest niezrównany! Po teatrze poszli my na piwo do Czarnej Rózi! Janek mnie namawiał,
ebym jeszcze z nim szedł... lecz dałem pokój... floty braknie... koniec miesi ca!... Wstawilimy po cztery przepalanki, trzy szkła piwa... kawałek chabaniny w buzi i... jestem!... Tylko...
na „Nitouche” id , id koniecznie!
– Pójd , pójd ... naturalnie!
– A có Zimorodek i żrzebała?... pi ?...
– Pewnie!... Czas i na mnie! Źobranoc ci!... Jutro id do babki...
– A id ... do dziadka! eby pan zdrów był...
Werbel, utykaj c z lekka na lew nog , powlókł si do sypialni.
Przybyły mierzył jaki czas krokami w sk materialnie, wreszcie, spojrzawszy na stoj cego nieruchomie Władysława, stan ł przed nim i zapytał z komicznym u miechemŚ
– Pan puer? Z kim e mam rozkosz?
– Władysław Turkowski. – odrzekł nowicjusz,
2
„N i t o u c h e ” (wła ciwieŚ Mam’zelle Nitouche) – tytuł popularnej niegdy francuskiej operetki, której twórcami byli kompozytor Hervé (1825 – 1892) oraz dramatopisarzeŚ Henri Meilhac (1831 – 1897) i Arthur Millaud
(1844 – 1892).
7
– Kazimierz Pracki!... Źo usług! Bardzo mi przyjemnie.
Władysław patrzył apatycznie na wielki, podłu ny napis na porcelanowej tabliczce.
– No? – pocz ł znów Pracki. – Jeste my skwaszeni? Bajki, kolego! Nie podoba si oficyna? Czy pan puer mówi, czy nie mówi? Mo e papierosika?... Palicie?
Zasypany pytaniami młodzieniec zrazu zmarszczył si , lecz spojrzawszy na otwart , wesoł twarz Prackiego, odpowiedział z cichaŚ
– Ano pal !...
– Wi c brać. Prosz ! Siadaj no pan! Mo e pi cy?...
– Nie, nie bardzo...
– Widział pan Kirszenmank ?
– Nie widziałem!
– To pan ałuj! Cukierek, nie dziewczyna! Ciarki a przechodz !... W gardle mi zaschło...
Napiłbym si czego! A pan?...
– Z ochot – odrzekł Władysław, czuj c budz c si w nim sympati do Prackiego.
A Pracki wstał, przyniósł z podr cznej lodowni syfon wody sodowej, naczynie porcelanowe z apteki i wysuwaj c szufladk z górnej kondygnacji szaf materialni, zapraszał WładysławaŚ
– Teraz jazda, panie! Szukasz szklanki? Naucz e si Ś przyzwoity farmak pije ze słoika...
O! W naczyniu jest syrupus rubi idei... czyli „malinowy sos”, a tu, w szufladce, s migdały do
fabrykowania emulsji i od ywiania pigularzy! Pan by chciał mo e skórki panie skiej!... Niestety, starzy pasta altheae zamykaj na klucz w szafce, w gabinecie... Z rzeczy jadalnych...
pozostaj tylko rotuale menthae piperitae, czyli mi towe pastylki... zreszt , je eli kto lubi
suszone maliny, pasta pectoralis, rzecz nie tylko dobra do kaszlu... no i... cukier.
Władysław z dziecinn ochot raczył si wod z sokiem, ćmił papierosy i z zachwytem
spogl dał na Prackiego. Ten ostatni nie okazywał mu niech ci ani swej wy szo ci – przeciwnie, w jego szorstkim obej ciu było co przyjaznego, yczliwego. Nowicjusz przy tym czuł
potrzeb wygadania si , podzielenia z kimkolwiek wra e . Pracki za , z natury rozmowny,
był dzi w wy mienitym humorze.
– Wi c, kochany panie Władysławie... chcesz zostać aptekarzem... Idea głupia... my l
marna!
– Źlaczego to?...
– Źlaczego? Bo ojciec miał trzech synówŚ dwóch było m drych, a trzeci... farmak! Bo ani
chleba, ani swobody, ani niezale no ci mieć nie b dziesz, bo ci buda zje... Chyba, e masz
grosze, oficyn sobie kupisz albo o enisz si z jak bogat szewcówn ...
– Za pozwoleniem! – zaoponował Władysław. –Żarmacja nie jest gorsz od innych...
– Taak! Hm! A co pan dot d porabiał?...
– Byłem w gimnazjum. Sze ć klas prawie przebrn łem, w ko cu sprzykrzyła mi si ta
walka. Ksi ki nie było za co kupić, na ubranie, na wpis nigdy nie starczyło... pozostawały
korepetycje. Ale sztubakom płac marnie! Miałem trzy godziny dziennie po trzy ruble miesi cznie. Zwariować chyba. nieg, deszcz... wal na piechot z jednego ko ca miasta na drugi... Wprawdzie tu mi płacić nie b d , ale zawsze ycie jest, dach jest... wuj co doło y i
przynajmniej nie ma tej gor czki! Rzuciłem szóst klas , i koniec. Trzy lata to nie wiek.
– Opowiadanie! Przede wszystkim zrobiłe pan wielkie głupstwo, e do szóstej klasy dosiedział.
– A to dlaczego?! – pyta zdziwiony Władysław.
– Bo zmarnowałe dwa lata czasu na pró no. żdyby wyszedł z czwartej, ju by ko czył
praktyk , a tak...
– Być mo e. Jednak wiadomo ci zdobyte mog si przydać...
8
– Na co? Kto tu b dzie cenił... pa sk szóst klas ! Pan si naucz infusa nastawiać, dekokty gotować, pigułki kr cić, proszki wa yć... To zgoda. Ale w aptece!... Szkoda dwu lat!
Byłby młodszym i potulniejszym...
– Stało si ! Cofn ć si ju nie mog ... Chocia , powiem szczerze, przyj cie, jakiego doznałem dzisiaj ze strony kolegów pa skich... No, bo e ż d ba w rezultacie paternoster mi
wypalił, pewno taki zwyczaj, lecz ci panowie nie wiem...
– Cha! Cha! Rozumiem!...
– Jakie przedrze nianie nazywanie puerem!... Zreszt mniejsza o nazw ... ale przecie nie
mieli racji urz dzać sobie drwinek...
– Bajki, kochany panie! Trzeba ich znać. Zimorodek albo Werda jest to stary pomagier...
Suchotnik zdeklarowany, był na drugim kursie i obci ł si ... musi zdawać drugi raz! Raptus
przy tym i narwaniec. Ten, co z panem siedział, Kulas, te chorowity, przej ty urodzeniem
swojej babki, powłóczy jedn nog , głow ma t p , byki strzela i wiecznie zły na siebie i na
wszystkich. A żrzebała Smaczy ski to taki sam puer jak i pan, tylko e praktyk ko czy,
wi c cieszy si , e ma ju nad kim przewodzić... Tu, panie, ka dy ma swego zaj czka! I pan
go b dziesz miał, tylko pan troch posiedzisz... A przecie i ja go mam tak e... Ogromnie
lubi niewiasty! Powiadam panu, jak nieraz wejdzie jaka przystojna do apteki, to mnie jakby
kto w g b dał... po prostu mnie dławi!... Z tym wszystkim Kirszenmanka jest ogromnie fajna
dziewczyna.
– A panowie ż d ba i Miłecki?
– Bo ja wiem! Obaj grzeczni, uprzejmi... ale niech im si co nie podoba!! Ho, ho! żroszoroby zwyczajne! Miłecki o enił si z bogat mydlark , a ż d ba po yczył pieni dzy i te kroi
na posag. Młodzi s , ale tacy sami jak starzy! Naharowali si po kondycjach, biedy najedli, a
dzi ... zapomniał wół, jak ciel ciem był... gn bi drugich, obawiaj c si , eby ich pracuj cym
czasem si lepiej nie działo! Płac marnie! Tacy oni wszyscy. Póki jest pomocnikiem, prowizorem, choć do rany przyłó , ale gdy pryncypałem zostaje, ju do góry nosa zadziera. Taki
Kreutler na praktyce z Werd był, sko czył kursa, bud od te cia dostał... i ju bez kija nie
przyst puj!... A co si dawniej na Wankego nawyrzekał!...
– Niewesołe stosunki. Trudno... jako si poradzi... byleby mnie panowie koledzy yć dali.
Pan rozumie, do lekcewa enia nie przywykłem, a bieda niejednego mnie nauczyła... Chciałbym w zgodzie...
– miej si pan z tego! Trzymać si ostro, bardzo sobie po nosie nie dać je dzić, bo ci
zmarnuj od razu. Z pocz tku ze wszystkimi z daleka. Werdy si strzec, bo postrzeleniec, i
jak mu co przyjdzie do głowy, to z g b do starych leci na skarg ! Lis! Ho! Ho! Wiecznie
opalizuje, niby z kolegami jest dobrze, ale umie na łapkach skakać. Rób pan swoje, i ju !
– Ba! żdybym wiedział, co robić!...
– Poka panu! Nie bój si ! Ka dy b dzie ci uczył na gwałt... eby na ciebie zwalić robot ... Lepiej sprytnego nie udawać, ostrzegam!
– ż d ba zabronił mi palić!
– Trzeba mu było powiedzieć, eby przede wszystkim nie pozwolił swoim pracuj cym
chodzić w dziurawych butach. Zawracanie głowy! B d pan spokojny, nikt si tu pa sk
cnot opiekować nie b dzie, byłe fasunki zrobił, ka dego po kolei wyr czył i jak wróbel na
nici skakał...
Pracki ziewn ł i spojrzał na zegarek.
– Pierwsza! Czas spać! eby tylko nie dzwonili! Ale ta... Kirszenmanka!...
– Przepraszam pana... (o tu zrobić z drobiazgami? Przecie szczotka do włosów, grzebie ,
a nie ma gdzie ulokować...
– Jak toŚ nie ma gdzie? Wybierz pan sobie po prostu szuflad któr , i basta. O, patrz pan,
na przykład t , cortex frangulae albo herba herniariae... To ju taki zwyczaj. Ja, na przykład,
papierosy mam zawsze w semen lini, a przybory tualetowe we flores chamomillae vulgaris.
9
Nie masz si pan czego dziwić – mówił dalej Pracki, rozbieraj c si powoli – apteka ma to do
siebie, e najniewinniejszy rodek, przyniesiony do niej w płachcie przez bab czy chłopa,
zatraca sw prost , wyra n nazw i nabiera szumnego tytułu... wi c cukier nazywa si saccharum album ten e cukier rozpuszczony w wodzie syrupus simplex, najpodlejszy smalec to
adeps suillus, a stara oliwa to oleum olivarum provinciale. Trudno mi tu wszystko wyliczyć,
nauczysz si pan z czasem. Wszystko blaga, i nic wi cej!...
– Blaga?!
– Ma si rozumieć! Jak lekarz zapisze takiemu go ciowi flaszeczk wody z syropem!
odrobin kwasku i zaleci mu pić ły k co godzin , to biedakowi Bóg wie co si zdajeś jak
zobaczy sygnatur , kapsel papierowy i odrobin łaciny, to ju mu lepiej. A gdyby mu ten sam
lekarz powiedział na g b Ś „We acan troch wody i troch syropu z cytryn i pij sobie, ile si
zmie ci”, toby pacjenta utracił. Co tu długo gadać... blaga! Żabrykuj niby za granic ró ne
nowe alkaloidy i rodki, ale to wszystko licha warte. Rok, dwa, trzy lata w modzie, a pó niej
raptem wychodzi z u ycia!... Tak, panie, kto si nowymi rodkami chce leczyć, niech si
spieszy... bo pó niej... przestaj pomagać. Jest naturalnie dwadzie cia, trzydzie ci rodków
prastarych, które s alf i omeg farmacji z medycyna razem, a zreszt wszystko mucha! Źosyć tego b dzie! żadu, gadu i człek si nie wy pi!
W kilka chwil pó niej Pracki le ał w łó ku, a Władysław, przezwyci aj c wstr t, wgramolił si do pudła.
Cisza zaległa aptek . Źrgaj cy płomie gazowy rzucał niepewne, przyćmione wiatło na
materialni , wytwarzaj c dusz ce gor co, spot gowane wyziewami z lekarstw.
Władysław kr cił si niespokojnie na posłaniu. Powietrze apteczne buchało na ze wszystkich stron, nowo ć otoczenia denerwowała, potok my li snu pozbawiał.
Wi c był nareszcie w aptece! Nareszcie – bo wszak tyle trzeba było stara , tyle wysiłków,
tyle protekcji, aby si dostać na praktyk – i na praktyk w Warszawie. Przecie kuzynek daleki, Strzelecki, uwa ał to za niebywałe szcz cie. On wszak całe trzy lata siedzieć musiał w
Mszczonowie... a Władysław od razu si dostał, i do znanej firmy „ż d ba i Miłecki”! Stało
si wszystko tak pr dko. Tydzie , i ju papiery z gimnazjum odebrał, mundurek zrzucił i w
aptece zamieszkał.
Czy był zadowolonym? źt! Nie chciał si zastanawiać. Pracki mo e si myli, a i ci si
zmieni . Taki dobry kawałek chleba jak ka dy inny. Uniwersytet sko czy, mo e si magistrować i stan ć nawet wy ej od niejednego z kolegów.
Władysławowi stan ła przed oczyma matka. Źaleko mu do niej! Wyjechała zupełnie z
Warszawy, bo musiałaŚ interesa si pokrzy owały, wi c u córki zamieszkała. Nie widział jej
Władysław kawał czasu. Wuj si teraz nim opiekował. Źobry, zacny, ale sam w tarapatach,
dzieci ma kilkoro – ci ko mu. Co tam! Sko czyły si kłopoty. Ju go nikt po kilka razy
dziennie o zapłat wpisu atakować nie b dzie! Źopiero si Hela Walkiewicz zdziwi, gdy si
dowie, e jej adorator został farmaceut .
Trzeba b dzie do nich pój ć kiedy. liczna dzieweczka. Zna j od male kiego – przecie
dc jednej szkółki ucz szczali, potem widywali si na ta cach. Ach! Źobre to były czasy! Miał
wówczas, zdaje si , trzyna cie lat – Hela miała dwana cie – a tak mu ju serce biło, gdy z ni
ta czył! Władysław ładniejszej nie znał. Oczy piwne, du e, gł bokie, cera smagła, silna brunetka... a rz sy długie... niby firanki. Pójdzie Władysław! A je eli si powiedz , to chyba tylko Hela... On j kocha! Ona mo e o tym nie wie! źj, a mo e... Na ta cach wszystkie kontredanse i lansjerz ta czyli zawsze tylko ze sob . Żarmaceuta! Wprawdzie bardzo zło liwie odzywaj si o farmaceutach! Władysław pami ta – ten, na przykład, aptekarz z „Źomu otwartego”3... Cały teatr si trz sł ze miechu! Ale dlaczego on ma si stać karykatur ? Przeciwnie, b dzie czytał, pracował nad sob , a ju na magistra wyj ć musi. Poza tym aptekarstwo
3
„Ź o m o t w a r t y ” – tytuł znanej sztuki Michała Bałuckiego (1837 – 1901) – wybitnego komediopisarza
polskiego.
10
nale y do zaj ć przyjemnych! Ci gle chemia! Tyle dziwacznych pudełek, flaszeczeki... W
aptekach przecie i perfumy maj . I ró nie bardzo zapatruj si ludzie. Ciocia Kamila oto
zapewniała Władysława, e aptekarz to nawet m drzejszy od doktora!
Władysław przymru ał z wolna oczy i zaczynał drzemać, gdy posłyszał przytłumiony głos
PrackiegoŚ
– Panie Władysławie! Panie Władysławie! Czy pan pi?! – wołał pomocnik.
– Nie!... Nie pi !
– Kiedy pan b dzie miał wychodnie?
– We rody!...
– To pilnuj pan afisza i id pan zobaczyć Kirszenmank , jest czaruj ca!...
–Źobrze... panie!
Pracki przewrócił si na drugi bok i zasn ł. Władysław w dalszym ci gu czuwał, wpółsenny i rozmarzony.
I widział si wychodz cego stopniowo na magistra i wła ciciela ogromnej apteki. Otaczał
go szacunek i uznanie. Był uczonym i bogatym. Tu , tu przy nim stała ona – Hela, pi kna i
u miechaj ca si . On dopomagał rodze stwu – niedostatek znikn ł... Wyje d aj z ni , z Hel , za granic ... podró uj ... szcz liwi, weseli – i tak płyn ... płyn ... nieprzerwanie dni pogodne, jasne, promienne... ma... ma wszystko, co chce, czego dusza zapragnie...
Władysław w sennym upojeniu otworzył z lekka oczy, spojrzał w gór ... i drgn ł – na
skraju pudła wysokie, szklane słoje raziły go swoimi napisami.
Kali chloricum! Pulvis pediculorum! Magnesia usta... Calcaria... carbonica! – wołały słoje.
Władysław głow odwrócił, powieki przymkn ł i poddaj c si ogarniaj cemu go znu eniu,
powtarzał automatycznieŚ Kali chloricum... pulvis pediculorum, magnesia usta... calcaria...
carbonica...
Około godziny szóstej rano ju w aptece ż d by i Miłeckiego rozległ si przera liwie natarczywy głos dzwonka przy drzwiach wchodowych. Zwlókł si leniwie słu cy z posłania,
drzwi otworzył, zbudził Prackiego i w kilka chwil pó niej do uszu wpółdrzemi cego w szlabanie Władysława doszły d wi ki nast puj cej rozmowyŚ
– Có to?! Recepta! Tak rano?!
– Ano, zrobiło si naszej pani gorzej, cał noc biegali my po doktorach i nareszcie si jeden zjawił... Czy to pr dko b dzie?.,.
– Pr dko, pr dko! Trzeba gotować! Za pół godziny albo i dłu ej!... Licho nadało! Mo e
panienka przyjdzie pó niej!
– Ale gdzie tam! Poczekać musz !... Wygl daj lekarstwa jak zbawienia... choć nasza pani
kiepska taka... e jej by ksi dza lepiej...
– Tyran! Józef! Có , u stu diabłów, rozwaliłe si ?! Wyła ! Maszynk zapal i przynie infuzork !... A i garnek z laboratorium, ten na lewo, pod oknem, z półki... wiesz infusum sennae compositum.
– Co nie mam wiedzieć! Jenfu um... to si wie!
Rozmowa na chwil ucichła, w laboratorium rozległ si syk gotuj cej si wody, do apteki
znów kto zadzwonił.
– Prosz rumianku za sze ć, olejku za dziesi ć i ma ci mietankowej za trzy!
– Ma ci nie ma za trzy, tylko za sze ć... Tu nie... Koziegłowy!
– Jakie tam głowy, nie wiem!... Niech b dzie za sze ć!
– A nie mo ecie to pó niej przychodzić... skoro wit ju po rumianek! żwałt taki?!...
– O, ju by te pan japtykarz nie wydziwiał! eby to tak pana kolka sparła jak mojego...
toby pan chyba pół aptyki zjadł!...
Znów cisza i znów pó niej trza niecie drzwiami, znów dzwonek – i tak coraz cz ciej, cz ciej.
11
W aptece zaczynał si ruch. aluzje skr cono. Władysław podniósł si z wolna z posłania i
zacz ł si ubierać. Pracki chodził, biegał i kl ł niespodziewany ruch, który mu dot d ani umyć
si , ani doko czyć rannej tualety nie pozwalał.
Młody praktykant tymczasem, id c za dorywczymi wskazówkami Prackiego, wycierał kurze apteczne. Przykro mu było! Po prostu Władysław wstydził si , wstydził nie tej brudnej
cierki, nie zło liwych u mieszków porozsiadanych na kanapkach sług czekaj cych na lekarstwo, ale wstydził si ... tej podłej roboty, jak mu powierzono. I pytał samego siebieŚ czy w
istocie do pracy po yteczniejszej, wymagaj cej wi kszej inteligencji jest jeszcze niezdatnym?...
Około ósmej cały personel apteki był ju na nogach. Na stoliku w materialni kipiał samowar. Pomocnicy w milczeniu zapijali herbat wraz z uczniami, pal c papierosy i rzucaj c półsłówkami. Słu cy wynosili po ciel dy urnego i porz dkowali gabinet i laboratorium. Od
czasu do czasu skrzypiały drzwi od ulicy – wówczas jeden ze niadaj cych zrywał si od herbaty z kawałkiem bułki w ustach i... „załatwiał interesanta”...
– Podły dy ur! – mruczał Pracki. – W nocy było cicho, ale od samego rana istne piekło.
Źwa infusa, dekokt i emulsja z semen cannabis!
– Przyjemne! – dorzucił Werda.
– Co tam! – mówił Werbel. – Ale ja dzi w laboratorium mam ork ! Opodeldok! Nienawidz tej roboty! Stary dusi! Akurat mi wypadło na wychodni . I jeszcze diachilum mam do
malaksowania!
– We puera!
– Masz racj , Michałku – potwierdził Werbel, spogl daj c aa Władysława.
Wtem drzwi apteki otwarły si z niezwykłym łoskotem. Smaczy ski wychylił si spoza
stołu, zerkn ł do apteki i wyszeptał uroczy cieŚ
– Panowie, stary!
W s siednim gabinecie dało si słyszeć chrz kni cie, przy pieszone kroki, w ko cu w
materialni zjawił si drugi współwła ciciel oficyny, pan Konstanty Miłecki.
Pracuj cy powstali na powitanie pryncypała.
– Źzie dobry! – zacz ł niepewnym dyszkantem Miłecki.
– Jaki tu dym!... A... pan Władysław! To bardzo dobrze. Có , powiedzieli panowie ju , co
pan Władysław ma robić?
–Jeszcze nie!–odparł Werda.
– Obcierałem aptek – dodał miało Władysław.
– Tak, tak! Źobrze, bardzo dobrze. Tylko aptek trzeba obcierać staranniej!... Pana Władysława nale y zaj ć... Mo e pan Smaczy ski poka e panu, gdzie stoj wody... nast pnie trzeba
odrobić zaległe fasunki...
– Mam emplastrum plumbi do... malaksowania – wtr cił Werbel.
– Źiachilum? Tak, bardzo dobrze!... Niech tylko pan Władysław uwa a, panie, i... tego...
Tak, tak! Panie Werda, jest tam co pilnego?...
– Owszem! Talcum, acidum hydrochloratum purum i spiritus vini s na defekcie od wczoraj.
– Trzeba napisać zapotrzebowanie do składu. Tak! Ale niech panowie b d łaskawi spiritus na noc zamykać do szafki, bo tyrani pewno wypijaj ...
– Zamykamy, a jak e! – odrzekł Pracki.
– Tak? To dziwne. Bardzo! Bo spiritus si widocznie ulatnia. Ja, bro Bo e, nie mówi ,
eby panowie... prosz , niech panowie do obiadu... tego... aqua vitae... i owszem, tylko wysycha, wysycha!...
Zjawienie si interesanta z recept przerwało rozmow z pryncypałem. Pracuj cy rozeszli
si do swoich zaj ć. Werda zasiadł na wysuni tej szufladzie przy aptecznym pulpicie do pisania sygnatur i sprawdzania lekarstw. Pracki ulokował si w „lo y” oszklonej i zabrał si do
12
wykonywania pisanych hieroglifami recept. Werbel zaj ł si opodeldokiem w laboratorium,
Miłecki za rozsiadł si w gabinecie.
Smaczy ski z Władysławem zeszli do piwnicy, do której wej cie było ukryte za szafami
pryncypałów w gabinecie.
Piwnice apteki ż d by i Miłeckiego, dosyć widne i obszerne, składały si z trzech izb. W
dwóch pierwszych porozstawiane na poprzegradzanych półkach stały syfony, butelki i kamionki z wodami mineralnymi, kefirem i kilkunastu flaszkami win leczniczych – w trzeciej
izbie, na klucz zamkni tej, lokowały si zapasowe tynktury, oleje, ma cie, kwasy, etery, spirytusy.
Informacje Smaczy ski rozpocz ł od uderzenia Władysława po przyjacielsku... w kark, po
czym, spogl daj c z całym poczuciem swej wy szo ci na nowicjusza, j ł recytowaćŚ
– Prosz uwa ać! Tu stoj wody sztuczne w syfonach i odrutowanych butelkachŚ sodowa,
selcerska, Vichy Celestin, Vichy żrand żrille, źms Kraenchen, Kissingen, Rakoczy... limoniada magnezjowa... .Jak pan raz i,drugi si naszukasz, to pan trzeci raz znajdziesz! Tutaj s
kartki zapasowe z napisami i klajster w kubku!... U nas wody adnej nigdy nie mo e zabrakn ć! Rozumiecie?...
– Nie rozumiem.
– To bardzo proste! Co drugi dzie przyje d a furgon z wodami sztucznymi z fabryki. Pan
daje mu zamówienie w miar potrzeby. Pó niej pan wymiarkuje, której wody wi cej idzie.
Ale, przypu ćmy, jest nagle moc amatorów na Vichy i naraz zabrakło... posłać nie mo na!...
Wi c... zeskrobuj pan kartk z selcerskiej wody i nalepia pan kartk od Vichy!... Cała filozofia. Byleby był niebieski syfon!
– Ale to chyba nie wszystko jedno?...
– Zapewne. Lecz przynajmniej apteki si nie dyskredytuje! W aptece nie mo e niczego
brakn ć. A przecie selcerska nikomu nie zaszkodzi! Tu gaz i tu gaz! No, id my dalej. Teraz
ma pan wody naturalneŚ Karisbad Mühibrunn, Karlsbad Schlossbrunn, znów Vichy dwa rodzaje, źms w kamionkach, Krynica, Iwonicz, Levico w tych niebieskich flaszkach, Roncegno
w takich samych, tylko białych, Victoria, Hunyada, Żranciszek-Józef, Żranzensbad, Szczawnica...
Władysław, post puj c za Smaczy skim, potkn ł si o bezkształtn kup ziemi.
– Powoli, ostro nie! – upominał starszy ucze . – Marnujesz pan szlam ciechoci ski.
– To jest szlam ciechoci ski? Przecie w nim wi cej kurzu i mieci ni ...
– Zawracanie! To jest, prosz was, byczy szlam! Jak byłem w Lubkowie u Tabaczkiewicza, to my sami robili szlam ciechoci ski... Brało si troch sal marinum... soli morskiej albo... kuchennej ze sklepiku, dodawało si piasku, błota lubkowskiego i był ci taki paradny
szlam, e a o trzy mile do nas je dzili po ten rarytas!
– To pan nie od pocz tku praktyki był tutaj?...
– żdzie tam! Mordowałem si przez półtora roku z Tabaczkiewiczem. Łajdak był, wyzyskiwacz! Pan masz szcz cie, e do Warszawy trafił! No... zapalmy sobie! Siadaj pan tutaj
na Skrzynce i pogadamy. Pokazywać tu nie ma wi cej co... a tam niech starzy my l , e si
pan obznajmia! Źzi kolejka MiłeckiegoŚ w ciubinos to tak e, ale mniejszy od ż d by. Źo
piwnicy nawet nie zajrzy.
– Pan mówi „kolejka”?...
– Jest ich przecie dwóch, wi c jeden z nich wi tuje, a drugi siedzi w budzie! Z tego zawrót głowy. Jeden chce tak, drugi siak, jednemu inaczej trzeba i drugiemu inaczej!
– A który lepszy?
– Lepszy?! Obydwaj smol . Ja wol Miłeckiego, bo nie taki fałszywy, bo ten ździo to
słodki z pozoru... Widziałe pan, jak on ci gle doln warg wysuwa?... Miałem z nim ju hec . Posłałem tyrana po destylat do piwnicyŚ łajdak nalał zamiast wody alkoholu do aptecznego sztanglasa... Robili recepty i zamiast wody leli alkohol... Mo e by uszło, ale było ci jedno
13
szprycowanie... Jak ci facet wpadnie do apteki i zacznie wymy lać! Awantura! Starzy do
mnie z g b . A to wszystkiego tyran narobił. Sko czyło si na strachu, bo w pismach nic o
tym nie było, a mogła być heca z urz dem lekarskim! Ale chod my na gór , bo i tak zasiedzieli my si porz dnie...
Na górze czekała ju na Władysława pierwsza robota. Na stole w laboratorium le ały wyci gni te szuflady apteczne, zawieraj ce resztki rozwa onych w papierkach „groszówek” do
odr cznej sprzeda y. Nale ało je nafasować, czyli napełnić.
Wysłuchał wi c młody praktykant wykładu pana Werdy na temat, e kali chloricum zawija
si w kapsułki, wa c po trzy drachmy za dziesi tk i po sze ć drachm za dziesi ć kopiejek,
boraks po pół uncji za dysk , a magnesia sulfurica, gorzk sól, wprost si nasypuje, bo tania.
Władysław w my l polecenia zabrał si przede wszystkim do kali chloricum. Lecz sól
Bertholleta zwarła si w bezkształtne, twarde bryły, trzeba j było przede wszystkim na proszek zetrzeć. Wzi ł wi c puer du y mo dzierz porcelanowy i z cał energi nie znaj cego
niebezpiecze stwa młodzie ca zacz ł rozbijać bryłk kali chloricum.
Sól Bertholleta była dobrze wysuszona w słoju, pod uderzeniem pistla zatrzeszczała, rozpadła si w drobne kawałki, wreszcie eksplodowała w gór czerwonym płomieniem, parz c
bole nie r ce Władysława i osmalaj c mu twarz.
Wybuch kali chloricum, wywołał popłoch. Słu cy rzucili si do stłumienia ognia, pomocnicy zaordynowali sycz cemu z bólu uczniowi okłady z wody wapiennej i lnianego oleju, pan
Miłecki miał przemow do pracowników na temat nieostro no ci i braku pouczenia Władysława o niebezpiecze stwie. Przemowa była o tyle serdeczna, o ile warto ć spalonej soli Bertholleta niewielka.
W pół godziny pó niej młody praktykant fasował dalej nieszcz sne kali chloricum, a nast pnie i boraks, i sól glaubersk , i ałun, i karmin, i proszek troisty, i próchno. Szuflad pustych przybywało. Po proszkach zjawiła si seria plastrów, które z długich, cienkich wałków
nale ało dzielić na kawałki odpowiedniej wagi i zawijać w papier woskowany. I w dalszym
ci gu za plastrami przyszło nakładanie ma ci szpadlem stalowym w małe, drewniane pudełeczka. Robota si waliła na Władysława, obja nienia sypały jedne za drugimi z tak szybkoci , e nie mógł si chwilami zorientować w tej powodzi obcych mu d wi ków, bo nie był
przyzwyczajony do aptecznego argonu, który mu kazał zastanawiać si nad pewnymi wyraeniami i okre leniami.
Czas do obiadu upłyn ł szybko. Około godziny trzecie we drzwiach laboratorium zabrz czały składane piramidalnie mena ki i zjawiła si kr pa, pyzata Marysia z obiadem od pani
Miłeckiej dla „pana ucznia”. Posiłek był suty i zawiesisty, nadspodziewanie odpowiadaj cy
wilczemu apetytowi Władysława, ale... nie było kiedy go skonsumować, bo zanim młody
praktykant zd ył zanurzyć ły k w zupie, wysłano go do piwnicy po butelki z wod mineraln . Podczas sztuki mi sa Werda obja niał Władysławowi sztuk nastawiania infusum, a na
pieczyste trafiła emulsja migdałowa, a z ni nowy wykład pogl dowy. Władysław nie był w
tym wypadku wyj tkiem. Pomocnicy spo ywali przynoszone im kolejno w mena kach obiady z restauracji i z domów prywatnych cz ciowo, dorywczo, niekiedy z recept w r ku.
Po południu ruch w aptece si zwi kszył. Roboty w laboratorium i fasunki uległy przerwie
do dnia nast pnego i cały personel, z wyj tkiem wychodz cego Werbla, zaj ty był ekspedycj . Władysław był w ci głym ruchu, w jaki go wprowadzały ustawiczne nawoływania i komendyŚ
– Panie Władysławie, syfon źms z piwnicy! Panie Władysławie, flaszk czterouncjow !
Panie Władysławie, prosz zapami tać, tu stoi spirytus mrówczany! Tak si obwi zuje flaszki!... Prosz zapalić maszynk ! Mo dzierz czysty! Niech . pan „wygładzi” kapsułki z proszkami! Wymyć słoik! Źwa pudełka do ma ci!... Jeszcze pan nie wie? żazy w oknach! Niech
pan obetrze lo !...
14
I biegał pan Władysław z apteki do materialni, z materialni do piwnic, z piwnic do laboratorium. Zgrzany, zziajany, rozczerwieniony, nie ustawał, chc c wszystkich zadowolić, ka demu usłu yć i jak najpr dzej... si nauczyć. Czuł, e mu chwilami w głowie si kr ci od napr enia uwagi, a nogi odmawiaj posłusze stwa, ka de atoli nowe polecenie było dla bod cemŚ przecie powiedziano mu wyra nie, e gdyby okazał si nieodpowiednim... b dzie w
ci gu tygodnia usuni ty! I bał si jak ognia tego ultimatum, cał inteligencj i siły fizyczne
skupiał, byle si stać u ytecznym...
Smaczy ski, zaj ty ju receptur , patrz c na swego młodszego koleg podrwiwał sobie z
niego, nie szcz dz c mu przy ka dej sposobno ci zło liwych uwag. Szept Smaczy skiego
dochodził do uszu Werdy, a ten wówczas u miechał si z politowaniem.
Jeden Pracki, widz c ochot Władysława, pocieszył go słowamiŚ
– Źobrze, puer! Nic! Widzicie, sezon jest, ludziska wynosz si na tamten wiat na pot g !
Teraz cicho, a pó niej si nie dasz!
Turkowski upatrzył woln chwil , gdy Pracki mył zapami tale flaszki przy zlewie, i chciał
zagadać do niego. Cały dzie nie miał do kogo ust otworzyć. Ale pan Kazimierz ramionami
ruszył, głow wstrz sn ł i do apteki poszedł. Był zły. Pracki miał opini dobrego farmaceutyś
jak przyszła robota, stał kamieniem w lo y, a taka go przy tym pasja i zło ć ogarniały, e
zdawać si mogło, e ten człowiek preparuje trucizny dla siebie i całego wiata.
Nad wieczorem w aptece zjawiła si pani Miłecka, pulchna mieszczka o twarzy nalanej,
bezmy lnej, płowych włosach, z grymasem znudzenia na ustach. Pryncypałowa skin ła protekcjonalnie głow schylonym głowom farmaceutów i powitała m a pytaj cym spojrzeniem.
Jednocze nie prawie Smaczy ski mrukn ł do PrackiegoŚ
– Jak Boga kocham, id do teatru!
– źet! Opowiadanie! – szepn ł przez z by pan Kazimierz.
– Słowo daj ! Ma lornetk !
– Prawda!
Lotem błyskawicy wie ć, e stary idzie do teatru, rozniosła si po wszystkich ubikacjach
oficyny, wywołuj c z piersi pracuj cych dziwne i niezrozumiałe westchnienie ulgi.
Przewidywania Smaczy skiego si sprawdziły. Miłecki przywitał si z on , zmienił w
gabinecie tu urek, r ce wymył i, wydawszy kilka rozporz dze Werdzie, tycz cych si wysyłki lekarstw dla „Przytułku”, wyszedł razem z on .
Władysław dowiedziawszy si o wybieraniu si „starego” do teatru nie zdawał sobie sprawy, by go to tak dalece interesować mogło. Jemu było wszystko jedno! Ale gdy si drzwi za
Miłeckim zamkn ły, dopiero poznał cał doniosło ć wydarzenia.
Przede wszystkim Smaczy ski wybiegł w podskokach z apteki do materialni i chwytaj c
Józefa obur cz za ramiona, wrzasn ł mu nad uchemŚ
– Tyran! Źwie butelki piwa!
Pracki wyekspediował zacz te proszki i powlókł si za Smaczy skim, przywołał z kolei
drugiego słu cego, Wojciecha, i d ł mu kartk z kabalistycznym napisemŚ „Przyłazić na chin ”, polecaj c odnie ć j do s siedniego domu.
W aptece zapanowało ogólne rozprz enie. Smaczy ski z Prackim zacz li opowiadać sobie anegdotyś Werda kl ł, przekomarzał si z interesantami i załatwiał ich byle pr dzejś Władysław, oparty w lo y, zamy lił si , porzucony przez komend .
Na szcz cie napływ recept ustałś były tam jeszcze do zrobienia jakie czopki czy pigułkiś
poniewa jednak Pracki i Smaczy ski wypowiedzieli posłusze stwo, wi c i Werda umie cił
recept pod przyciskiem i wykrzykuj cŚ „A niech sobie... le !” – rozsiadł si w materialni.
– Nie irytuj si , Zimorodku – zacz ł Pracki. – Chcesz machać czopki, to machaj, a mnie
daj spokój! Naorałem si jak ko !... Zreszt zap d do roboty żrzebał ś po co tu siedzi?
– Tak, żrzebał ! – oponował Smaczy ski. – Akurat, ledwie si ruszać mog . Jutro si zrobi. To dla tego... radcy. Źiabli go nie wezm , a nawet słu ca dzi nie przyjdzie, ona ju wie!
15
– Hml – rzekł Werda. – To i dobrze!... Źzisiaj Werbel dy uruje, niech ma na jutro czopki.
Ale ja mam jeszcze robot ! Obiecałem jednej facetce znajomej pudru zrobić! Panie Władysławie, chod pan, nauczysz si pan robić puder!...
Władysław poszedł za Werda do laboratorium, gdzie starszy pomocnik zasadził go do mieszania ró nych proszków i zapachów w wielkim porcelanowym mo dzierzu, a nast pnie polecił przecierać mieszanin przez jedwabne sita.
Zanim blejwajs pokumał si z cynkwajsem i wonnymi olejkami, a w nast pstwie poł czył
si z talkiem, magnezj palon i krochmalem, Werda przygotował zamaszyste, ozdobne pudło
i stos pstrych wst eczek i papierków dla spowini cia swego wonnego daru, mog cego, mówi c nawiasem, wystarczyć na sute otynkowanie trzypi trowej kamienicy.
Po uko czeniu pracy nad dotrzymaniem obietnicy, danej przez Werd , Władysław poszedł
do materialni, w której akurat zjawiła si ju Marysia z kolacj .
W materialni panował gwar, hałas i zamieszanie. Prócz pomocników, Smaczy skiego i
Marysi, rozstawiaj cej mena ki dla Władysława, na wysuni tych szufladach siedziało dwóch
obcych jegomo ciów z wygolonymi twarzami. Jeden z nich, starszy i nadmiernie otyły, sapał
i miał si chropowatoś drugi niemniej był w wesołym usposobieniu, nie gorszym wreszcie od
nastroju farmaceutów.
Ukazanie si Władysława spot gowało gwar.
– Patrzcie, puer! Jak on wygl da! – piszczał Smaczy ski
– Có e pan od młynarza uciekł? – pytał Pracki.
– Władysław spojrzał na ubranie – był cały ubielony pudrem.
– żłupstwo! – zakonkludował pan Kazimierz, popijaj c piwo. – Panowie pozwol sobie
przedstawić naszego puera... Panowie Żloger i Strzy ecki... – prezentował Władysława Pracki.
Władysław przywitał si uprzejmie i zabierał si do zastawionej przez Marysi kolacji.
– Ho! Ale ta panienka jak rzepa! Skaranie boskie! Słowo daj – zacz ł krzykliwie Żloger,
ci gn c Marysi za r kaw.
– Có bo, panowie! źee! – chichotała słu ca.
– Jak ci nasz kochany artysta mówi, e rzepa, to wi te – perorował Pracki.
– A czy to drogi materiał? – pytał filuternie Strzy ecki, skubi c Marysi .
– Chłopcy, nie bałamucić mi dziewczynyś ona si we mnie kocha! – wołał rozbawiony
Pracki.
– ź! Bo, panowie! – krzykn ła zarumieniona Marysia, silnym ruchem zdrowej dziewczyny
uwolniła si od natarczywo ci zebranych i uciekaj c do laboratorium, zawołała rozbawionaŚ
– Jednego kocham, a którego... nie powiem...
– Id na zbity łeb! – warkn ł przez z by Werda, zatrzaskuj c drzwi za słu c . – Pracki ma
zawsze fioła! Tłumek taki gotów jeszcze wypaplać co starej i b dzie kram!
– miej si z tego! – dorzucił drugi pomocnik.
– Przepraszam magistra – zwrócił si Żloger do Władysława, przypatruj c si uwa nie zawarto ci mena ek – to.. to magister jada królewskie kolacje!... Befsztyczek i dwa kotleciki!
Bogato! Akurat napiłbym si chiny...
– Źajcie spokój! – przerwał Werda. – Na co b dziemy puera objadać! Ma kolacj , bo mu
stary daje ,, ycie”ś nam ju ono bokiem wylazło! Czekajcie, posłali my po szynk i serdeliansy... zaraz b d .
– Ale , panowie – zacz ł nie miało Władysław, podsuwaj c mena ki – dla mnie i tak za
du o tego! Prosz bardzo. Zrobicie mi prawdziw przyjemno ć!...
– Có znowu! – oponował Pracki.
– A ja powiadam, e kiedy magister, panie, zaprasza... dawać chiny... i jazda! – przekonywał Żloger, widruj c male kimi oczkami befsztyk i dwa kotleciki.
16
– No! Niech i tak b dzie. Puer dostanie za to naszej szynki i serdeliansów! – zawyrokował
Pracki. – Smaczy ski syp aquavit !
– A jak ? – pytał starszy ucze .
– Tinctura corticis aurantiorum, chinae compositae i par kropli vanillae – dyktował powa nie Werda.
– eby oko zbielało! – zako czył Pracki. – A dajcie słoiki!
Po chwili w materialni zjawiła si flaszka aromatycznej. prawdziwej aptekarskiej wódki i
kilka słoików. Zebrani wawo zabrali si do picia i jedzenia, dziel c si skwapliwie kolacj
Władysława i konsumuj c przyniesion Szynk , serdelki i pieczywo.
Młody praktykant, utraktowany wódk , wypił odwa nie dwa ogromne słoiki „chiny”, a
choć czuł do niej odraz , wstr t nawet, uczynił to z niekłamanym zadowoleniem, ciesz c si z
kole e skiego traktowania. Wódka zakr ciła mu nieco w głowie i zaostrzyła apetyt, zapychał
si wi c chlebem i bułkami, nie bardzo mog c si docisn ć do kawałków befsztyka, kotletów
i w dlin.
Po dwóch kolejkach o ywienie w ród wesołej kompanii spot gowało si . Smaczy ski rozbawiony dorabiał wódk , dolewał go ciom i od czasu do czasu wybiegał do apteki dla zatatwienia interesanta.
Pracki zadysponował tymczasem kilka butelek piwa, a e faktycznie słab miał głow ,
wpadł w pewnego rodzaju tkliwe rozmarzenie.
– Źyrektorze! – szeptał, ci gn c opasłego Żlogera za poł surduta. – Ja si kocham! Wasza
Kirszenmanka mnie wzi ła! Mówiłe jej... mówiłe ? żadaj!
– Słowo daj ! Niech zdechn ! Strzy ecki wiadkiem! Źzi gadałem. Podoba mi si ... mówi... miły, tego...
– Czy to prawda – pytał Pracki – e ona z jakim naczelnikiem?...
– Oo! Chciałby , magister, eby kradła czy co? Napijmy si chiny!
– Sypać! – krzykn ł Pracki. – Panowie, ja si kocham! I ta albo adna!
– Kazik fermentuje! – za miał si cicho Werda, któremu na wy ółkł twarz wyst piły chorobliwe wypieki.
– Musi pan przyj ć kiedy do nas za kulisy – namawiał Werd Strzy ecki – tylko jak b dzie
operetka... wówczas baletu moc, na miać si mo na.
– Ale, magistrze! Słuchaj! Źaj e mi odrobin wody kolo skiej i jakich perfum... Czekaj
no! Aha! Majczy ska prosiła o chinow pomad , a Kropkowski o plaster na odciski!
– Żloger – szeplenił Pracki – ja ci kocham! Chcesz czego, to gadaj puerowi. Puer! Słyszysz?... Pan dyrektor chce pomady!... Źać mu! Smaczy ski! Niech dyrektor cały teatr uperfumuje... dać mu! No, piwa! Nasze kawalerskie!...
– Kazimierza wzi ło – zauwa ył Strzy ecki, zwracaj c si do Werdy – gdyby tak jednak
dla mnie mo na spore pudełko proszku do z bów i eliksiru! O, ja zapłac ! Nie miałbym! Có
znowu!
– Prosz pana! To przecie głupstwo! Panie Smaczy ski, dajcie tam dla tenora butl eliksiru i pulvis dentifricus!...
Smaczy ski zabrał si do przygotowywania prezentów dla Żlogera i Strzy eckiego.
We drzwiach do laboratorium ukazała si rozczochrana głowa słu cego Wojciecha.
– Czego chcesz? – zapytał niech tnie Werda.
– A to... prosz panów, zdałoby si nam troch akwy na ten przykład!...
– Nie ma! I ć do licha! – bełkotał wpółprzytomny Pracki. – Czego si tyranom zachciewa!
Stary zakazał! Spirytus wysycha, i ju !...
– Id do pana Smaczy skiego, powiedz, e kazałem... – odrzekł Wojciechowi Werda.
A gdy słu cy wyszedł do apteki, zwrócił si z perswazj do PrackiegoŚ
– Wstawili cie si i gadacie! Źać im trzeba, eby plotek nie było!...
17
Wreszcie piwo było wypite, prezenty dla go ci gotowe, a główny aran er zebrania niepoczytalny... Żloger i Strzy ecki zacz li si egnać.
– Bóg wam zapłać, magistry! Ubawili my si ! Przyła cie do nas za kulisy! Nie kupujcie
aby biletów, po lijcie do mnie kartk przez wo nego, ju ja was wtryni na darmoch , choćby
na prasowe krzesła – mówił Żloger.
– Naturalnie! Naturalnie! – potakiwał Strzy ecki. –Prosimy bardzo! Panie Kazimierzu,
niech e pan pami ta o Kirszenmance!
– A zajd cie znów na chin !
– Zgoda! Byle my trafili w por !
– Ju my wam damy znać!...
– Jutro i pojutrze wyst pujemy, wi c chyba w sobot !...
– Wybornie, bo starzy maj posiedzenie w towarzystwie farmaków!
Po wyj ciu Żlogera i Strzy eckiego zaległa na chwil cisza w aptece. Pierwszy przerwał j
WerdaŚ
– Pracki! Id spać!
– Spać?... Pójd !... Ale Kirszenmank kocham!...
– Źobrze, dobrze! Tylko wyno si do łó ka!
– Ale dzi była frajda, jakiej dawno nie pami tam! – zauwa ył Smaczy ski.
– Jest tam co do roboty? – pytał Werda, nie odpowiadaj c na uwag starszego ucznia.
– A cztery recepty odprawiłem do jutra!...
– To i dobrze. Co to? Ju jedenasta godzina? Tyran, murować! Panie Smaczy ski, dodajcie
ksi ki i przynie cie mi kluczyk od kasy.
W kilkana cie minut pó niej oficyna spoczywała twardym snem ludzi zm czonych prac i
odurzonych trunkami. Jeden Władysław, mimo silnego zm czenia, długo musiał walczyć z
bezsenno ci . Powietrze materialni, przesi kni te dzisiaj dymem tytuniowym, dusiło go.
Aqua vitae w głowie szumiała, a na domiar Werbel poszedł na dy ur nie sam... i do pó nej
nocy prowadził jedn z takich konwersacji, jakie wstr t i odraz budzić tylko mogły w nie
zepsutej, uczciwej naturze Władysława.
18
Puer
I rozpocz ły si dla Władysława dni ci kiej, mudnej pracy, dni szarego ycia, na pozór
tak łudz co do siebie podobne, a jednak tak odr bne w szczegółach, w troskach i przykrociach. Był uznany za zdolnego ucznia, wiadomo ci w lot chwytał, orientował si szybko.
Jego zapalny entuzjastyczny charakter niewolił go do zaj cia si aptek z cał gorliwo ci , z
cał energi nie zu ytego organizmu. A raptem ostygł – farmacja wydała mu si przykrym i
niewdzi cznym obowi zkiem, apteka przekle stwem nieubłaganym, które zaci yło nad jego
przyszło ci .
Pół roku min ło od czasu wst pienia Turkowskiego do apteki, a ju pod ka dym wzgl dem
był po ytecznym pomocnikiem. Chciwy wiedzy, ciekawy, póty l czał wieczorami nad farmakope , nad nomenklatur , póki nie przetrawił kunsztu aptekarskiego i nie poznał jego tajników. Wiedza Władysława nie była gruntown , wyrozumowan , ale nie ust powała zbytnio
wiadomo ciom pomocników firmy „ż d ba & Miłecki”. Poza farmacj Władysław czytał
nocami bardzo wiele, mo e bez wyboru, ładu i składu, lecz czytał, a tym samym uosabiał pot nie wi ksz sum ogólnej wiedzy ni jego bezpo redni zwierzchnicy. Źziwny bo mi dzy
Władysławem i nimi wytworzył si stosunek. Pomocnicy radzi korzystali na ka dym kroku z
obznajmienia si Władysława z aptek , ale kiedy tylko ten miał okazj popisania si swoj
sztuk przed pryncypałami, albo rozmy lnie powierzali mu podrz dne czynno ci, albo wyraali mu gło no swoje niezadowolenie. Wi c gdy ż d by ani Miłeckiego nie było, Władysław
załatwiał sprzeda odr czn , przygotowywał lekarstwa, dyrygował w laboratorium, wpisywał
do kontroli wydane recepty – słowem, ka da robota była dla odpowiedni i nigdy zbyt
skomplikowan .
żdy atoli w aptece był obecny jeden ze współwła cicieli, wówczas pomocnicy okazywali
niebywał gorliwo ć. Ka de pudełeczko ma ci było kontrolowane, papierowa tutka z ziółkami rewidowana, a co ju jakiego kwasu, narkotyku, alkaloidu – nawet tkn ć nie było wolno
Władysławowi.
Turkowski był rozgarni tym i przytomnym, trudno go było na pomyłce złapać. Niekiedy
zwłaszcza Werda potrafił tego dokazać. Pewnego wieczira, gdy Miłecki siedział w gabinecie
pomocnicy pili herbat weszła do apteki biednie odziana starowina i od wybiegaj cego naprzeciw niej z materialni Władysława za dała rumianku rzymskiego za trojaka. Turkowski
zawahał si – najmniejsza doza rzymskiego rumianku kosztowała trzy kopiejki. Starowina
j ła si trz ć, wzdychać i tłumaczyć, e nie ma przy duszy ani grosza. Władysławowi al si
19
zrobiło babiny. Nie namy laj c si długo, nało ył jej cał rogówk
danych ziółek. Na to
wszedł Werda, dopatrzywszy z daleka, e Władysław co zbyt długo załatwia si z interesantk .
– Jak to? Co to? Czep? – pytał starszy pomocnik.
– Nic! Rumianek rzymski! – odparł niedbale Turkowski.
Werda wzi ł papierow torebk , rozwin ł, w r ku zwa ył i zagadn łŚ
– A za ile to?
– Za trojaka!
– Co? Za trojaka? Panie, dałe pan za dziesi tk ! A przecie flores chamomillae romanae
sprzedaje si tylko za sze ć! Pan nie znasz taksy odr cznej! Źo czego to podobne! Trzeba si
pytać!
Wykrzykniki Werdy zwabiły z gabinetu Miłeckiego. Pryncypał, wysłuchawszy zarzutów
Werdy, uwa ał za wła ciwe dać moraln nauk uczniowi.
– Panie Władysławie! Jak pan b dziesz tak lekcewa ył nauk , to my bez butów wyjdziemy! Któ to słyszał!!! Żlores chamomillae romanae za trzy grosze. Bo te panowie... tego...
nie powinni jeszcze dopuszczać pana... tego... do sprzeda y!!!
– Ale , prosz pana, ja... – próbował usprawiedliwić si Władysław.
– Nie tłumacz si pan! – przerwał Miłecki. – Jest... le... tego... le jest...
Werda tymczasem o wiadczył ostro starowinie, e ziółek dostanie tylko za szóstk . Baba
spojrzała. na Werd , pachn ła gro nie kosturkiem i, zakl wszy, trzasn ła drzwiami.
Turkowski był po tym zaj ciu wzburzony. Widział w zachowaniu si Werdy oczywist
ch ć dokuczenia czy podchlebienia si pryncypałowi. Bo czy Werda, który wynosił z apteki
pudła kosmetyków i lekarstw dla znajomych, miał prawo udawać tak drobiazgowo ć? Przy
tym Władysław czuł si skompromitowany wobec tej kobieciny. Nie powinien być dopuszczanym do sprzeda y! Przecie on ju pigułki i globulae ekspediował sam!
Młody praktykant postanowił dosłownie traktować uwagi Miłeckiego i kiedy ten wyszedł,
a Werda rozsiadłszy si przy pulpicie polecił mu sprzeda odr czn załatwiać, zaci ł si i
odmówił posłusze stwa. Na drugi dzie rano Werda wytoczył spraw przed ż d b . Turkowski znów dostał nauczk , a na domiar wszystkiego opatrzon uwag , e... zaczyna si psuć, co
zreszt nie jest nic dziwnego, bo młodzie aptekarska jest z gruntu zdemoralizowan .
Władysław pohamował wzburzenie przekonawszy si , e ka da jego ywsza odpowied ,
mielsze tłumaczenie mo e postawić kwesti „być albo nie być” na ostrzu no a.
Pryncypałowie uznawali prawo silniejszego, ucze przeto nie mógł mieć racji wobec pomocnika. W my l tej pot nej zasady Turkowski im lepiej si obznajmiał z aptek , tym wi cej doznawał przykro ci
Werbel był typem przedwcze nie zawi dłego młodzie ca, Zgarbiony, włócz cy lew nog ,
z oczyma matowymi, z ustami na wpół rozchylonymi, uosabiał bezmy ln , t p organizacj .
Powierzchowno ć w zupełno ci odpowiadała rzeczywistemu. usposobieniu. Zawsze roztargniony, powolny, a nieuwa ny popełniał tysi ce bł dów, psuł materiały, a co najwa niejsza
w yciu farmackim... tłukł naczynia...
Pryncypałowie, zachowuj c pozorne ćwierćkole e stwo wzgl dem pomocników, nie
mieli czasami wprost wyrazić im swego niezadowolenia i u ywali do tego Władysława.
Źlatego te apteka była niekiedy wiadkiem takich rozmówŚ
– Panie Władysławie
– Słucham pana!
– Musz panu zwrócić uwag , e do pana za cz sto go cie przychodz !...
– Kiedy, prosz pana prócz wuja, który bywa raz na dwa tygodnie... nikt do mnie nie przychodzi!
– To nic! Ale pan b dzie łaskaw sobie zapami tać, i apteka nie mo e słu yć za salon do
przyjmowania go ci. Po zamkni ciu trzeba si poło yć spać!... a nie markować do witu!...
AlboŚ
20
– Panie Władysławie, czy pan sprzedawał wod kolo sk ?
– Nie, nie sprzedawałem!
– Co si to dzieje z wod ? W ksi ce nie ma zapisanej ani jednej flaszki sprzedanej...
Źziwna rzecz!... Wiem, e spiritus coloniensis si ulatnia, lecz eby si ulatniał hermetycznie
zapiecz towany i w dodatku z flaszkami, o tym nie słyszałem!
Turkowski otrzaskany powoli z podobnymi przemówieniami pryncypałów wzruszał ramionami i nawet nie próbował oponować. Niech sobie gadaj !
Władysław nie był przystojny, miał atoli w sobie co ujmuj cego, co sympatycznego, co
razem z wrodzon mu grzeczno ci i uprzejmo ci jednało ogromnie kupuj cych. Obej cie
si Turkowskiego tym bardziej odbijało w aptece ż d by i Miłeckiego, e Werda był z natury
opryskliwym, Pracki rubasznym, a Smaczy ski drwi co-zimnym. Publiczno ć wkrótce
upodobała sobie bardzo Władysława. Z ka dym dniem przybywało mu yczliwych, którzy
zazwyczaj swoje wzgl dy tym objawiali, e gdy kto inny chciał ich załatwić, wzbraniali si Ś
– żdzie jest ten młody pan?
– To tylko ten młody prowizor wie!
– Mam interes do tego pana!
Ze swej strony Turkowski nauczył si wkrótce rozró niać klientel apteki. Znał niemal na
pami ć wszystkie słu ce, lokajów, panów i panie. Miał mi dzy nimi swoje wi ksze i mniejsze sympatie.
Podobała si grzeczno ć Władysława pryncypałom, choć tego nie objawiali, podobała si
pomocnikom, bo zmniejszała im robot . Niekiedy zdarzało si inaczej, zwłaszcza gdy nie
było pryncypałów. W aptece, przypu ćmy, zjawiła si zgrabna, młoda pokojówka i na zapytanie podochoconego Werdy, czego by sobie yczyła, zwracała si płochliwie w stron Władysława. Starszy pomocnik zazwyczaj burzył si , i puera przekładaj ponad niego, i uwa ał
za wła ciwe okazać swoj wy szo ć, głos podnosił i komenderowałŚ
– Panie Władysławie! Marsz do piwnicy! Syfon sodowej?
Turkowski czerwienił si , niekiedy stawiał si hardoŚ
– Nie pójd ! Nie mam dla kogo! Wprzód załatwi !
– Nic pan nie załatwisz! Pa ska rzecz syfony nosić... ja ka !...
Po takim zaj ciu, zdaje si , e Werda wcale nie zyskiwał w oczach przystojnej klientki,
która najcz ciej przy pierwszej okazji spieszyła tym silniej zaakcentować swoj sympati dla
Władysława. Niemniej miło ć własna młodego farmaceuty cierpiała bardzo. Źławił w sobie
zło ć, gniew, oburzenie, ale do ć było na spojrzeć niekiedy, by si przekonać, ile go to
kosztowało siły woli i samozaparcia.
Jeszcze gdy takie zaj cie wynikło wobec obcych, znosił je m nie. Co mu tam! Sko czyć
si to chyba raz musi! Nikt go nie zna! Lecz bywało, e wiadkiem niehumoru pryncypała czy
pomocnika był znajduj cy si przypadkiem w aptece jaki daleki znajomy czy kolega gimnazjalny. Wtedy wra enie si pot gowało. Ambicja upominała si o swoje prawa. Z by zaciskał
i wybiegał z apteki, by ukryć łzy, jakie mu si do oczu cisn ły.
Raz na tydzie , we rody, od południa miał Władysław wychodni , czyli pół dnia wypoczynku. Wychodnie popołudniowe, według przyj tych w aptece ż d by i Miłeckiego zwyczajów, zaczynały si od godziny drugiej, ale Turkowski zaledwie około czwartej mógł si
wydostać ze swego deptaka. Przed wychodni musiał poko czyć fasunki, nastawiać w aptece
syfonów, kefiru, butelek z limoniad , aby, bro Bo e, czegokolwiek nie zabrakło pomocnikom w czasie jego nieobecno ci. żdy biła godzina druga we rod , Władysława ogarniało
jakie dr enie nerwowe, rwał si do swobody, do wolnego czasu, a tu przetrzymywano go, w
ostatniej chwili zasadzano do mudnej roboty, a egnano w ko cu ironicznymŚ „Tak panu
pilno lecieć? żotów pan nie wiem co zrobić, byle ju uciec!...”
Jemu było pilno... do wiatła, do powietrza, do ludzi. Wszak cały tydzie pracował – naleał mu si chyba wypoczynek.
21
Miał przecie lat siedemna cie – zbyt wcze nie dano, aby cenił elazne p ta obowi zku!
A wreszcie ta wychodnia, ten wypoczynek, ta chwilowa swoboda była parodi zaledwie wytchnienia!
Wychodził z apteki o czwartej, uporz dkowanie garderoby zajmowało pół godziny. I
punktualnie o wpół do pi tej we rod stawał Władysław przd aptek , onie mielony panuj cym na ulicy ruchem, yciem i zastanawiał si , dok d i ć. Szedł do wuja. Wizyta trwała do
ósmej, niekiedy przeci gała si dłu ej. A pó niej, nie maj c rodziny ani bli szych znajomych,
chodził po ulicach, placach – czy deszcz, czy pogoda, byleby do apteki przed zamkni ciem
nie wrócić... bo mogliby go zaprosić do roboty, co par razy si zdarzało. Turkowski próbował odnowić stosunki przyjazne z kolegami gimnazjalnymi – gdzie tam! Tak mało miał z
nimi wspólnego! Zreszt oni, bezwiednie mo e, dawali mu uczuć swoj wy szo ć, podkrelaj c swoje szczytniejsze aspiracje ni aptekarstwo.
W ko cu Władysław dałby wiele za to, eby mógł swoj rod sp dzić w swoim k cie z
ksi k w r ku lub po prostu drzemi c. Takiego k ta nie było, bo chocia by uzyskał pozwolenie pomocników na u ytkowanie ich pokoiku, bez w tpienia wezwano by go do apteki...
Wuj za mieszkanie miał szczupłe i kilkoro hałasuj cego wiecznie drobiazgu.
Pewnej rody Władysław spróbował szcz cia i poszedł do pa stwa W drowskich, rodziców swego kolegi, u których wła nie tyle błogich chwil sp dził dzi ki jej, Heli Walkiewicz.
Spotkał go i tu zawód. Sta W drowski, który od dwóch lat chodził ju do innego gimnazjum,
przyj ł Władysława ozi ble, dziwi c si obranemu zawodowi. Panna Zofia wr cz powiedziała
mu, e słyszała, jakoby go wyp dzili ze szkół i e to było powodem wst pienia do apteki. A
pan W drowski dosyć wyra nie dał do zrozumienia farmaceucie, e gdy on zacz ł ju ... yć...
Sta ma przed sob długie lata nauki... pojedzie do instytutu in ynierów cywilnych – tymczasem o ksi ce tylko wolno mu my leć, przeto podtrzymywać stosunków z aptek ... nie moe...
Wobec takiego przyj cia o Hel Władysław bał si zapytać. Źo W drowskich wi cej nie
poszedł i jedyna nić, wi ca go ze wspomnieniem pi knej Walkiewiczówny, została zerwana.
Turkowski powoli zacz ł swoj wychodni urozmaicać. Pozostawiony samemu sobie, bez
opieki, bez jakiegokolwiek moralnego kierunku – szedł za pop dem, instynktem czy przypadkiem.
Wizyt u wuja skracał do chwili otrzymania jakiego pieni nego zasiłku na drobne wydatki, a pó niej szedł do teatrzyku, gdzie za protekcj Żlogera lub Strzy eckiego wpuszczano go
bezpłatnie, wchłaniał po kilka kufli piwa, dotrzymuj c kompanii puerom z innych aptek, z
którymi zd ył si zapoznać, lub wprost szedł dla spotkania si z nimi do restauracyjki.
Zdarzyło si , i pewnej rody kompania nie dopisała. Przedstawienie sko czyło si wczeniej ni zwykle, Żloger i Strzy ecki siedzieli w obcym mu towarzystwie. Władysław wyszedł
bezmy lnie na ulic , nie wiedz c, co z ostatni półgodzin do zamkni cia apteki zrobić. Na
dworze było wilgotne, przejmuj ce powietrze. Młody farmaceuta czuł si znu onymś wiele by
dał za to, gdyby mógł teraz ju wypocz ć. Wtem na skr cie w skiej uliczki zarysowała si
przed Władysławem niewyra na sylwetka kobiety, a do uszu jego doszło przeci głe, bezczelneŚ „chod do mnie!” – i poszedł.
Poza rod Turkowski marzyć nie mógł o wolno ci. Niekiedy wymykał si po zamkni ciu
apteki, ale to zdarzało si dopiero w drugim półroczu, kiedy zapałał afektem do utrzymuj cej
dystrybucj wdowy i gdy zdołał w ród pomocników wyrobić sobie pewn samodzielno ć.
W wi ta próbował niekiedy uwolnić si , motywuj c pro b jak mniej wi cej wa n
uroczysto ci familijn – ale rzadko mu si to udawało. Pryncypałowie nie rozumieli, aby
ucznia ci gn ło lato, aby poza okre lonym czasem mógł my leć o wypoczynku.
Turkowski wyniósł z domu bardzo religijne zasady i miał szczer ochot ucz szczania do
ko ciołaś pierwsze kroki w tym celu u chlebodawców trafiły na nieprzezwyci ony opór,
22

Podobne dokumenty