Wprost

Transkrypt

Wprost
http://www.wolnyswiat.pl/5h2.html
Wprost
nr 44, 3 listopada 2002, ISSN 0209-1747, dostep w dniu 29.02.2016
INKUBATOR DLA URZĘDNIKA
Państwo podejmując trud odgórnego tworzenia nowych miejsc pracy tylko zwiększa bezrobocie. Praca, owszem znajduje się. Ale dla urzędników,
nie bezrobotnych.
Jedno miejsce pracy stworzone w ramach popularnego w czasie prezydentury Billa Clintona
programu "First start" (dla osób na zasiłkach) kosztowało gospodarkę USA około 250 tys.
dolarów. Za te pieniądze sektor prywatny mógłby utworzyć aż osiem stanowisk! W Polsce
nikt nie zadał sobie trudu policzenia kosztów "aktywnej walki z bezrobociem", ale jej
rezultaty widać gołym okiem. Mimo to ochoczo wydajemy krocie na walkę z wiatrakami
(tylko program "Pierwsza praca" pochłonie w tym roku 700 mln zł). "By zrozumieć
nieskuteczność polityki tworzenia przez państwo miejsc pracy, należy sobie zdać sprawę z
tego, że państwo czerpie fundusze na walkę z bezrobociem z podatków, sprzedaży obligacji
oraz dodruku pieniędzy. Wszystkie te źródła finansuje sektor prywatny, co powoduje jego
osłabienie" - napisał noblista Friedrich A. von Hayek. Na każdą stworzoną przez
administrację posadę w gospodarce przypada kolejna dla urzędnika i co najmniej kilka
stanowisk zlikwidowanych w sektorze prywatnym.
Tropem Keynesa
Przekonanie, że kierując ludzi do sadzenia lasu, kopania rowów lub dotując ich miejsca pracy,
można dać im więcej niż dorywcze zajęcie i poprawić ich sytuację materialną, to ułuda.
Pomysł zatrudnienia biurokratów do zatrudniania innych narodził się w czasach wielkiego
kryzysu (1929-1933) i miał być - wedle brytyjskiego ekonomisty Johna Maynarda Keynesa odpowiedzią na "niedoskonałości wolnego rynku". Keynes rozumował tak: robotnik
zatrudniony przy pracach publicznych zarobi pieniądze, które wyda na żywność, buty czy
rower. Skorzystają na tym produkcyjne sektory gospodarki, dzięki czemu powstaną tam nowe
miejsca pracy. Gdyby było tak, jak kalkulował Keynes, dzięki pomocy rządowej we
wszystkich krajach zniknęłoby bezrobocie i zapanowałby dobrobyt. Jest tylko jeden problem pieniądze...
Chora aktywność
Analizując efekty rządowych programów walki z bezrobociem w czasie recesji z początku lat
80. XX wieku, noblista Milton Friedman doszedł do wniosku, że za 5,5 mld dolarów, które
wydano wówczas w USA na walkę z bezrobociem, netto (czyli uwzględniając stworzone i
zlikwidowane w tym czasie stanowiska pracy) gospodarka nie zyskała, lecz straciła 100 tys.
miejsc pracy. Inny amerykański ekonomista, Thomas DiLorenzo, wyliczył, że miejsce pracy
w sektorze prywatnym w 1992 r. kosztowało przeciętnie 29 tys. dolarów, a miejsce pracy w
sektorze publicznym ponad 85 tys. dolarów. Innymi słowy, żeby stworzyć jedno "państwowe"
miejsce pracy, trzeba de facto zlikwidować... trzy posady w sektorze prywatnym. Dlaczego?
"W rezultacie finansowania przez państwo walki z bezrobociem ilość dóbr dostępnych w
gospodarce nie zmienia się, są one jedynie przesuwane z działalności bardziej opłacalnej
(sektor prywatny) do mniej opłacalnej (sektor państwowy). Efektem netto jest wzrost
bezrobocia!" - wyjaśnia prof. Thomas Sowell ("Basic economics") z Hoover Institution.
Państwowa interwencja na rynku pracy przynosi także korzyści - głównie politykom, którzy
mogą się ludowi nie pracującemu miast i wsi pochwalić tym, jak "aktywnie" zwalczają
bezrobocie.
Tłuc głową w mur
Amerykanie już mieli swój "First start". My na najnowszy program "Pierwsza praca"
(zbieżność nazw nie wróży nic dobrego), który ma pomóc znaleźć zatrudnienie absolwentom,
wydamy w 2002 r. prawie 700 mln zł. Mimo że co roku na tworzenie miejsc pracy przeznacza
się więcej publicznych funduszy (w bud-żecie na 2003 r. wydatki na ten cel zwiększono o 1,6
mld zł), bezrobocie uparcie nie chce się zmniejszać. Ile miejsc pracy może bowiem stworzyć
państwo? Nie wie tego resort pracy, nie wie Ministerstwo Finansów ani NIK, której
obowiązkiem jest kontrolowanie m.in. celowości wydatków publicznych. Program "Pierwsza
praca" ma objąć - według ministra pracy Jerzego Hausnera - około 300 tys. młodych ludzi, a
czasową pracę zapewnić 120 tys. osób. Oznaczałoby to, że utworzenie jednego miejsca pracy
dla absolwenta kosztowałoby zaledwie około 6 tys. zł. To jednak teoria, w rzeczywistości
rozmaite ulgi nie zachęcą do zatrudnienia kogokolwiek, jeśli podatki pozostaną wysokie. Nie będę przecież przyjmował nowych osób, jeśli prowadzenie biznesu nie będzie przynosiło
zysku - mówi Roman Rojek, wiceprezes Grupy Atlas. W najlepszym razie "dotowani"
absolwenci zajmą miejsca dotychczasowej załogi, a stopa bezrobocia per saldo się nie zmieni.
- W rzeczywistości zatrudnienie znajdzie zaledwie kilka tysięcy osób i kilka tysięcy
urzędników obsługujących program - mówi o "Pierwszej pracy" pragnący zachować
anonimowość pracownik Ministerstwa Pracy. Koszt utworzenia jednego stanowiska sięgnąłby
wówczas 30-40 tys. zł. W sektorze prywatnym nie przekracza on 15 tys. zł. - W mojej firmie
stworzenie nisko opłacanego miejsca pracy, a takie posady oferują zwykle państwowe urzędy,
nie kosztuje więcej niż 3 tys. zł - informuje Sławomir Horbaczewski, prezes spółki Dr Witt.
Chcieli dobrze, wyszło jak zwykle
Miraż odgórnej walki z bezrobociem doskonale obrazują rezultaty dotychczasowych
poczynań kolejnych rządów. Na przykład w kilku powiatach województwa mazowieckiego,
gdzie na przeciwdziałanie bezrobociu w ramach programu "Absolwent" wyasygnowano w
2001 r. po 450-500 tys. zł, stworzono średnio po trzy miejsca pracy w gospodarce i po trzy
posady przy obsłudze programu. Oznacza to, że jedno miejsce kosztowało około 75 tys. zł! Za
te pieniądze prywatny przedsiębiorca utworzyłby przynajmniej 5-7 stanowisk. Lokalna
gospodarka tylko jednego ze wspomnianych powiatów straciła netto na "walce z
bezrobociem" 24 miejsca pracy w ciągu roku! Te działania finansują z podatków wszyscy
obywatele, w tym prywatni przedsiębiorcy. Wysokie daniny zmuszają ich do ograniczenia
aktywności i zlikwidowania znacznie większej liczby miejsc pracy, niż rząd mógłby
kiedykolwiek stworzyć. Bezrobocie rośnie, politycy jeszcze energiczniej z nim walczą,
przeznaczając na ten cel coraz więcej pieniędzy z podatków i koło się zamyka. W Ameryce
wyciągnięto stosowne wnioski i wycofano się z bezsensownych interwencji w mechanizmy
gospodarki rynkowej. W Polsce kosztowny eksperyment trwa.
Sposób na CIT
Wojciech Kruk były senator, przewodniczący rady nadzorczej firmy W. Kruk, prezes Wielkopolskiej
Izby Przemysłowo-Handlowej
Rząd, który w 2003 r. chce zmniejszyć podatek dochodowy od firm (CIT) do 27 proc., czyli o 1 proc.
zamiast zapowiadanych 4 proc., wychodzi zapewne z założenia, że jeśli kapitaliście zostawi się
pieniądze w kieszeni, to on je przepuści na samochód lub dom z basenem, ale nikogo nie zatrudni.
Lepiej więc te pieniądze zabrać i wydać choćby na walkę z bezrobociem. To nonsens, ale skoro resort
finansów upiera się przy wyższym podatku, mamy pomysł, jak zmniejszyć zło. Chcemy, by w przyszłym
roku - przy zachowaniu proponowanej przez rząd stawki - pozwolono firmom płacić 24-procentową
stawkę CIT. Zatrzymane 3 proc. przedsiębiorstwa musiałyby przeznaczyć na tworzenie nowych
stanowisk oraz płace i składki dla nowych pracowników. Kto nie chciałby przyjmować nowych osób,
płaciłby 27-procentowy CIT, a ci, którzy w ramach programu nie wykorzystali wszystkich funduszy,
resztę pieniędzy oddawaliby fiskusowi. Przekonalibyśmy się, że prywatny biznes nadwyżki inwestuje, a
nie przejada. Pamiętajmy, że impuls do wzrostu gospodarczego mogą dać tylko najlepsi, a państwo
wciąż pomaga wyłącznie najsłabszym.
Autor: Jan M. Fijor
Współpraca: Krzysztof Trębski

Podobne dokumenty