W paszczy-lwa pdf

Transkrypt

W paszczy-lwa pdf
SIMONE ARNOLD LIEBSTER
W PASZCZY
LWA
Mała dziewczynka stawia czoło
reżimowi hitlerowskiemu
UWAGA
Żadna część tej publikacji, z wyjątkiem krótkich cytatów w recenzjach lub
artykułach krytycznych, nie może być reprodukowana, zapamiętywana
(poza określonym w regulaminie serwisu www Wydawnictwa A PROPOS)
czy przekazywana w żaden sposób (pisemny, fotograficzny, wizualny, audio
lub jakikolwiek inny) bez pisemnej zgody wydawcy.
Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości tej publikacji oraz udostępniania jej osobom trzecim za odpłatnością lub nieodpłatnie. Łamanie
powyższego postanowienia wydawcy będzie łamaniem obowiązującego
prawa autorskiego, wydawniczego i praw pokrewnych i może być ścigane
prawem.
Chroń swojego E-BOOKA. Nie udostępniaj plików innym osobom.
W paszczy lwa
W pas z czy
lw a
Mała dziewczynka
stawia czoło
reżimowi hitlerowskiemu
Simone Arnold Liebster
W paszczy lwa. Mała dziewczynka stawia czoło reżimowi hitlerowskiemu
Simone Arnold Liebster
Tytuł oryginału: FACING THE LION: Memoirs of a Young Girl in Nazi Europe
Przełożyła: Aleksandra Boczek
Korekta: Stanisław Chopkowicz
Bardzo dziękujemy Aleksandrze Boczek i Stanisławowi Chopkowiczowi za trud i ogrom
pracy włożony w polskie tłumaczenie tej jakże cennej książki. Przede wszystkim dziękujemy
za zaangażowanie się całym sercem w to wyjątkowe dzieło.
Wydawcy
ISBN: 978-83-925695-0-3
Copyright © 2002 Editions Schortgen
Esch-sur-Alzette (Gr.-Duché de Luxembourg)
Boîte postale 367 L-4004 Esch-sur-Alzette
Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo A PROPOS
skr. poczt. 109, 53-350 Wrocław, tel.: 71/352 52 92, 0602 633 478
www.wydawnictwo-apropos.pl, e-mail: [email protected]
Wrocław 2007
Wydanie I
Skład i łamanie: Ewa Głogowska
Wszelkie prawa zastrzeżone.
All rights reserved.
Prawo do publikacji tej książki w języku polskim posiada Wydawnictwo A PROPOS.
Wydanie jej w całości bądź w części bez pozwolenia Wydawnictwa na piśmie, uważa się
za bezprawne i będzie podlegało karze. Żadna część tej pracy nie może być powielana
i rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny), włącznie z fotokopiowaniem, nagrywaniem na taśmy lub przy użyciu innych systemów, bez pisemnej zgody wydawcy.
Druk i oprawa: Drukarnia GS, ul. Zabłocie 43, 30-701 Kraków
5
DEDYKACJA
Książkę tę dedykuję ukochanemu tatusiowi, który otaczał nas czułą opieką
i pięknem, przewodził naszej rodzinie z łagodną stanowczością oraz dawał nam
wzór odwagi, a dzięki poczuciu humoru uczynił nasz dom oazą spokoju.
Publikację tę poświęcam również ukochanej mamusi, która towarzyszyła swej
„małej dziewczynce” na drodze życia i pomogła jej wyrosnąć na szczęśliwą osobę,
pocieszała ją oraz otaczała matczyną miłością i cierpliwością.
Swe wspomnienia dedykuję także:
– najbliższemu przyjacielowi tatusia, Adolfowi Koehlowi, który wielkodusznie
pomagał nam stawiać czoło codziennym trudnościom, a którego nadzwyczajna
odwaga i praktyczna mądrość oświetlała moją drogę życia;
– ponadto oddanej cioci Eugenii, która dla nas poświęcała swe zarobki i ryzykowała życiem, do której byłam przywiązana jak do drugiej matki;
– Marcelowi Sutterowi, który stał się dla mnie wzorem i mnie inspirował.
Był mi bratem i bliskim przyjacielem.
Do tych osób pragnę zaliczyć jeszcze Charlesa Eichera, ponieważ zachęcił mnie,
abym wyjechała do Nowego Jorku. Zapoznał mnie z moim ‘najdroższym’ mężem,
dzięki któremu rozpoczęłam nowe, satysfakcjonujące i bogate życie.
6
W paszczy lwa
SPIS TREŚCI
Komentarz historyczny (Abraham J. Peck)
Przedmowa (Hans Hesse)
Wstęp (Sybil Milton)
Podziękowania
Wprowadzenie
C zę ś ć I
(czerwiec 1933 – lato 1941)
Dzieciństwo pomiędzy miastem a wsią
Rozważania o śmierci i piekle
Odkrywam świat książek
Pogłoski o wojnie
Heim ins Reich
Śmiertelne niebezpieczeństwa
Malowniczy Bergenbach
Część II
(jesień 1941 – jesień 1944)
Lew przypuszcza atak
Oko w oko z lwem
Do lwiej jamy
Wciąż nadchodziła pomoc
Część III
(jesień 1944 – wiosna 1945 i późniejsze lata)
Jak zostałam osierocona
Nieoczekiwana zmiana
Cień wraca do domu
Pomsta czy przebaczenie
Cenna pomoc
Epilog
Załączniki
A.
Alzacja
A.1
Mapa Alzacji (naszkicowana przez Simone Arnold)
A.2
Alzacja: Wydarzenia, które miały wpływ na region
i jego mieszkańców
7
Spis treści
B.
Ofiary prześladowań Świadków Jehowy w Miluzie
(Informacje udostępnione przez CETJAD
i Międzynarodową Służbę Poszukiwań)
C.
Dokumenty dotyczące postępowania sądowego
w sprawie Simone Arnold
D.
E.
C.1
Kwestionariusz dla Sądu Rejonowego w Miluzie
z 25 marca 1943 roku
C.2
Decyzja Sądu Rejonowego z 2 czerwca 1943 roku
C.3
Raport Chrimhilde Lederle z 16 października 1944 roku
C.4
Pismo Chrimhilde Lederle do Rady Nadzorczej
Zakładu Poprawczego im. Wessenberga
C.5
Notatka z prywatnej księgi raportów Chrimhilde Lederle
(za uprzejmą zgodą Prywatnego Archiwum Zakładu
Poprawczego im. Wessenberga)
Metody nazistowskiej indoktrynacji młodzieży
D.1
Fragmenty podręcznika do przedmiotu Lebenskunde –
podręcznik do biologii dla szkół średnich
D.2
Fragmenty Tromm, 1937 (dni Młodzieży Hitlerowskiej)
D.3
Zdjęcia klasowe 1937, 1943
Korespondencja
E.1
Nadruk z wymogami korespondencji na papierze
listowym, udostępnianym więźniom
obozu koncentracyjnego Dachau
E.2
List Adolfa Arnolda z Dachau z 8 sierpnia 1943 roku
E.3
List Emmy Arnold z Bergenbach z 15 sierpnia 1943 roku
E.4
List Adolfa Arnolda z Dachau z 7 listopada 1943 roku
E.5
List Simone Arnold z Konstancji z 5 sierpnia 1944 roku
E.6
List Marcela Suttera z Torgau z listopada 1943 roku,
napisany przed egzekucją
F.1
Fotografia pomnika na cmentarzu obozu Ebensee
(zrobiona przez Simone Liebster)
F.2
Oświadczenie przedkładane Świadkom Jehowy
w więzieniach i obozach koncentracyjnych
F.
9
KOMENTARZ HISTORYCZNY
W okresie dyktatury nazistowskiej wierzenia, nauki i formy działalności
Świadków Jehowy stanowiły publiczne wyznanie wiary, która w swych założeniach musiała kolidować z ideologią państwa nazistowskiego. Niewielkie
grono Świadków, liczące od 20 000 do 25 000 „przeciętnych Niemców” oraz
osób pochodzących z terenów anektowanych do „Trzeciej Rzeszy”, składało
publiczne świadectwo o swojej wierze w niewidzialne królestwo, które stało
w jawnej opozycji do reżimu hitlerowskiego. Ludzie ci odrzucali państwową
ideologię rasizmu, przysięgę wierności wobec Adolfa Hitlera, niemieckie pozdrowienie oraz odmawiali noszenia broni dla Niemiec.
Wiemy, jak wyglądają statystyki: prawie 10 000 Świadków Jehowy uwięziono, z czego co najmniej 2000 zostało osadzonych w nazistowskich obozach
koncentracyjnych. Ponad połowa z nich straciła tam życie.
Mniej natomiast wiemy, jak dokładnie wyglądała codzienna walka o byt
tej niezwykłej grupki stanowczych mężczyzn, kobiet i dzieci, których życie
przypadło na okres panowania terroru nazistowskiego.
Z tego względu autobiografia Simone Liebster ma niezwykłą wartość.
Ożywia statystyki, nadając im głos i tożsamość. Jest to historia duchowej
walki z potworną niesprawiedliwością, relacjonowana wspomnieniami i spostrzeżeniami dziecka.
Osobom, które przeciwstawiły się przemocy władzy terroru nazistowskiego – mimo że zwykłym zadeklarowaniem lojalności wobec państwa mogłyby
zapewnić sobie spokojne warunki czy też w wyniku złożenia jednorazowego
podpisu uniknęłyby cierpień obozu koncentracyjnego lub pracy, znajdując
tym samym ochronę przed przemocą i mordem – należy się szczególne miejsce w historii i szczególny podziw. Osoby te przywracają nam nadzieję i wiarę w ostateczny tryumf człowieczej dobroci.
Simone Arnold Liebster stanowczo trzeba wliczyć w poczet takich wyjątkowych ludzi.
Abraham J. Peck
Wiceprezydent Stowarzyszenia
Organizacji Holocaustu
10
PRZEDMOWA
„ ,Widzisz tam cztery gwiazdy w kształcie kwadratu z takim ogonem z trzech
gwiazd?’
,O, tak! To jest rondel!’
,Nazywa się Wielka Niedźwiedzica’.
,Ale ja tam nie widzę żadnego niedźwiedzia!’
,To dlatego, że nie wszystkie gwiazdy możemy zobaczyć’.
,A, już rozumiem: niedźwiedź siedzi w środku’.
Od tamtej pory zawsze jak urzeczona wpatrywałam się w aksamitne,
mroczne niebo, szukając Wielkiej Niedźwiedzicy, ale każdego wieczora rondel pozostawał pusty”.
Powyższa rozmowa, która odbyła się latem 1936 roku pomiędzy sześcioletnią Simone a jej ojcem, dobrze oddaje ducha tej książki. Publikacja ta jest
odą pochwalną do ukochanego ojca autorki, znawcy gwiazd, który w roku
1945 jakby „wzbudzony z martwych” ponownie spotkał się ze swoją córką.
Stanowi też symbol rzeczy już istniejących, choć jeszcze niewidzianych. Jest
przede wszystkim odzwierciedleniem poczucia humoru Simone Arnold
Liebster, który – na przekór wszystkiemu – przewija się przez całą książkę.
Coraz mniejsza jest liczba głosów tych, którzy mogliby nam zdać autentyczną relację z okresu nazizmu. Dopiero gdy patrzymy świadkom naocznym w twarz, gdy z niej czytamy i na podstawie mimiki próbujemy odgadnąć, jakie uczucia powstały w ich najskrytszych zakamarkach serca, kiedy
opowiadają nam o swoich prześladowaniach, uświadamiamy sobie, co dla
nich oznaczały strach, zwątpienie, głód, śmierć czy nadzieja. Taka forma
„lekcji historii” (pewnie tak stara jak sama ludzkość) na temat nazizmu niechybnie zbliża się do końca. Jakie to więc ważne, aby świadkowie naoczni
przekazali nam swoje relacje utrwalone na piśmie, ocalając tym samym cząstkę wspomnień od zapomnienia.
Tytuł książki „W paszczy lwa” jest również metaforą: mianem „lew”
Świadkowie Jehowy w Miluzie określali gestapo. Nie można też przeoczyć
nawiązania do historii Daniela wrzuconego do lwiej jamy; ponadto – jak
Przedmowa
11
wyjaśniła mi na pewnej uroczystości Simone Arnold Liebster – lew symbolizuje także prześladowania pierwszych chrześcijan.
Pozycja ta przedstawia wewnętrzny świat pewnego Świadka Jehowy –
dziewczynki prześladowanej przez nazistów. Stanowi podstawę do zrozumienia jej postępowania, bez czego niepojęte byłyby wszystkie badania historyczne.
Hans Hesse, niemiecki historyk
Hürth, wiosna 2002 roku
12
WSTĘP
Autobiografia Simone Liebster, z domu Arnold, to poruszająca historia jej
osobistych poszukiwań wiary i tożsamości. Poszukiwania te pociągnęły za
sobą w okresie jej dzieciństwa przykre konsekwencje związane z decyzjami
w sprawach społecznych, politycznych i religijnych. Urodzona w roku 1930
w Miluzie na terenie Alzacji, wówczas jeszcze należącej do Francji, Simone
Arnold Liebster wyrastała na łonie wielkiej, mocno zżytej rodziny katolickiej. Lata trzydzieste cechowały niepokój i niepewność pod względem politycznym oraz społecznym. W owym przeważnie katolickim otoczeniu konformizm religijny był na porządku dziennym. W roku 1938 Emma Arnold,
matka Simone, pomimo sprzeciwu rodziny zmieniła przekonania religijne
i przyłączyła się do Świadków Jehowy. W rezultacie również ojciec Simone,
Adolf Arnold, został ochrzczony jako Świadek Jehowy. Simone uczyniła to
samo w roku 1941, będąc jeszcze dzieckiem.
W latach 1871-1918 Alzacja i Lotaryngia należały do Niemiec, następnie
aż do połowy czerwca 1940 roku znów podlegały jurysdykcji francuskiej, po
czym cały ten obszar ponownie został wcielony do Niemieckiej Rzeszy.
Niemcy prawie natychmiast podjęli działania, by wszystkim poddanym narzucić własną społeczną i polityczną hierarchię wartości. Wyizolowali przy
tym dużą liczbę tak zwanych „niepożądanych elementów”, między innymi
Świadków Jehowy, ponieważ w „nowym ładzie” Niemców nie było już dla
nich miejsca. Niemiecki znów ogłoszono językiem urzędowym. Od tej pory
z uwagi na rozbicie więzi społecznych ci, którzy nie chcieli się dostosować
do nowej rzeczywistości, mogli się obawiać donosu nawet ze strony sąsiadów.
Ojciec Simone został aresztowany 4 września 1941 roku – upłynął więc
niecały miesiąc, odkąd Simone dała się ochrzcić jako Świadek Jehowy.
Ponieważ w chwili aresztowania ojca skonfiskowano jego wypłatę, zablokowano mu konto w banku, a matce nie wydano pozwolenia na pracę, Simone
i jej mamie zagrażały narastające trudności ekonomiczne. W przeciągu następnych dwóch lat obie zarabiały na życie, podejmując prace dorywcze.
Po aresztowaniu ojciec Simone został osadzony najpierw w obozie Schirmeck-Vorbruck w Labroque. Obóz ten wzniesiono w połowie lipca 1940 roku w celu
internowania osób, „co do których można przyjąć, że swoim postępowaniem
Wstęp
13
będą na tym obszarze szkodzić wizerunkowi Niemiec”. Kolejnym zadaniem,
jakie miał spełniać obóz, to „wpajanie elementom sprawiającym trudności
wychowawcze (…) właściwego nastawienia do pracy i ustroju politycznego
w Niemieckiej Rzeszy”.* Lista tak zwanych „niepożądanych” i „elementów
sprawiających trudności wychowawcze” opierała się na tych samych kategoriach, jakie Niemcy wprowadzili na wszystkich okupowanych terenach, dlatego umieszczono na niej również Świadków Jehowy. Ponieważ wierzenia
nie pozwalały im na okazywanie jakiemukolwiek państwu bezwarunkowego
posłuszeństwa, Świadkowie Jehowy mieszkający w Alzacji i Lotaryngii musieli znosić takie same prześladowania, jakie dotykały innych Świadków
w nazistowskich Niemczech już od 1933 roku. Ojciec Simone, Adolf Arnold,
został później przetransportowany z obozu Schirmeck do Dachau i stamtąd
do Mauthausen-Gusen, a ostatecznie w maju 1945 roku został wyzwolony
w Ebensee, filii KL Mauthausen.
Ponieważ po 1941 roku Simone nie chciała postępować w taki sam sposób, jak jej koledzy i koleżanki z klasy – odmawiała pozdrowienia hitlerowskiego i nie wstąpiła do Związku Niemieckich Dziewcząt (Bund Deutscher
Mädel) – była w szkole narażona na coraz dokuczliwsze fizyczne oraz psychiczne szykany. Prześladowania i represje spotykały Świadków Jehowy
w wieku szkolnym zarówno w nazistowskich Niemczech, jak również w Alzacji i Lotaryngii, zaanektowanych do Trzeciej Rzeszy. Jeżeli dzieci Świadków odmawiały wstąpienia do HJ (Hitlerjugend) lub Związku Niemieckich
Dziewcząt i wzbraniały się przestrzegania społecznych lub politycznych
norm nazistów, władze szkolne dbały o to, by rodzicom odebrano prawa rodzicielskie. Wówczas takie dzieci umieszczano w zakładach poprawczych.
W nazistowskich Niemczech ponad 500 niepełnoletnich Świadków Jehowy odebrano rodzicom na drodze oficjalnego postępowania sądowego. Autobiografia Simone daje nam dokładny wgląd w codzienne życie takich dzieci,
które w latach wojny musiały mieszkać w nazistowskich zakładach poprawczych. Rodzicom odbierano prawa rodzicielskie i jakąkolwiek możliwość
kontaktu z dzieckiem, o ile zachowywało się ‘amoralnie’ lub ‘haniebnie’, to
znaczy nie według nazistowskich wytycznych. Władze szkolne, policja, urzędy do spraw młodzieży oraz sądy okręgowe orzekały, że rodzice będący
Świadkami Jehowy zagrażają dobru swych dzieci, ponieważ nie chcą dostosować się do norm nazistowskiego systemu szkolnictwa ani nazistowskiego
społeczeństwa. Rzadko się zdarza, by szczegółowo opisywano nam dzieje
tych odebranych rodzicom dzieci. Autobiografia Simone Arnold Liebster
pomaga nam lepiej zrozumieć ich przeżycia.
* Gudrun Schwarz, Die nationalsozialistischen Lager (Fischer Taschenbuch Verlag, Frankfurt nad
Menem 1996), s. 106.
14
W paszczy lwa
Wobec Simone Arnold stosowano brutalną przemoc fizyczną i psychiczną, poddawano ją presji i w końcu wydalono ze szkoły, ponieważ pozostała
nieugięta. Tę dwunastoletnią dziewczynkę wyrwano spod matczynej opieki
i siłą umieszczono w Zakładzie Poprawczym dla Dziewcząt im. Wessenberga w Konstancji (Niemcy). Pozbawiona wszelkiego kontaktu z rodzicami,
Simone Arnold znalazła się w świecie prześladowań, któremu musiała oddać
swoją młodość, by przetrwać. Dzieciństwo i młodość to zazwyczaj okres
wzrostu i rozwoju. Jednakże dla tych dzieci, które wpadły w sidło dyktatury
hitlerowskiej, życie rozgrywało się w wypaczonym świecie zanikających perspektyw i terroru.
Autobiografia Simone Liebster nadaje innym anonimowym ofiarom narodowego socjalizmu tożsamość i osobowość. Wyjawia również ogromną siłę
woli tej dziewczynki, umożliwiającą jej wyrywanie z nieprawdopodobnie
trudnej codzienności względnie normalnych chwil, aby mogła przetrwać fizycznie i duchowo. Jest to historia nadziei, siły i odwagi. Simone Liebster
opisuje swoją odwagę w walce o zachowanie wartości społecznych i religijnych w obliczu całego okrucieństwa i tragedii okresu nazizmu. Warto przeczytać tę książkę, która pomaga nam lepiej zrozumieć losy dzieci Świadków
Jehowy w okresie holocaustu.
Sybil Milton,
była historyk Amerykańskiego Muzeum
Pamięci Ofiar Holocaustu,
wiosna 2000 rok
15
PODZIĘKOWANIA
Opisałam tę historię, odtwarzając fakty tak wiernie, jak tylko pozwoliła na
to moja pamięć, ale mimo to jestem winna podziękowania wielu osobom,
które pomogły mi doprowadzić moje wspomnienia do ich obecnej postaci.
Do takich osób należą Germaine Villard, Françoise Milde, Adolphe Sperry,
jego wnuczka Virginie oraz Esther Martinez, którzy dokładali starań, by dostarczyć informacji historycznych na temat wspominanych przeze mnie
miejsc i zdarzeń. Kontaktowałam się również z Rose Gassmann i Marią
Koehl, które jako świadkowie naoczni dobrze pamiętają tamte wydarzenia.
Pani Bautenbacher z Zakładu Poprawczego dla Dziewcząt im. Wessenberga
oraz personel Miejskiego Archiwum Konstancji pomogli mi odnaleźć dokumenty dotyczące postępowania sądowego w mojej sprawie. Pisarzowi Andreasowi Müllerowi, który utrwalił na piśmie dzieje życia mojego męża, zawdzięczam interesujące informacje na temat działalności Hitlerjugend.
Dodatkowe materiały zdjęciowe oraz dokumenty udostępniły nam Archiwa
Towarzystwa Strażnica w Selters/Taunus (Niemcy), Thun (Szwajcaria)
i Brooklyn (Nowy Jork). Europejskie Stowarzyszenie Świadków Jehowy Deportowanych i Internowanych (CETJAD), którego jestem członkiem, również miało swój wkład w gromadzenie archiwaliów.
Gorące zachęty ze strony moich dwóch cudownych przyjaciół, zmarłego
Lloyda Barry’ego oraz Johna Barra, dostarczyły mi niezbędnej motywacji, by
przelać dzieje swego życia na papier.
W tym miejscu muszę wspomnieć o dwóch osobach, które odegrały ważną rolę w dokończeniu mej książki. Są to: mój wydawca, Fred Siegel, które go pozytywne nastawienie oraz energiczna pomoc okazały się dla mnie podporą i doprowadziły angielskie wydanie do końca, oraz Jolene Chu, która ze
swoim talentem pisarskim niezwykle mi pomogła. Chciałabym jej bardzo
podziękować za staranną korektę angielskiego manuskryptu, owocne rozmowy i radosne usposobienie, które niezwykle podnosiło mnie na duchu.
Wspólna praca zbliżyła nas do siebie i wytworzyła między nami zażyłą więź.
Jolene stała się dla mnie jak córka, która potrafiłaby nakreślić moją historię
w taki sposób, jak gdyby była jej własnym dziedzictwem.
16
W paszczy lwa
Za niemiecką wersję chciałabym szczególnie podziękować wydawcy
Jean-Paulowi Schortgenowi oraz Uwemu Klagesowi, którzy zawsze byli chętni do pomocy, oraz mojej drogiej współpracowniczce Monice Karlstroem za
odzwierciedlające uczucia, miejscami niemal poetyckie i wierne tłumaczenie z języka angielskiego.
Dziękuję również Wolframowi Slupinie za korektę niemieckiej wersji
oraz Johannesowi Wroblowi, który sprawdził tekst pod kątem ścisłości historycznej.
Na zakończenie dziękuję mojemu ukochanemu mężowi, Maxowi, za jego
nadzwyczaj cierpliwe i czułe wsparcie.
17
WPROWADZENIE
W całej Europie poczyniono uroczyste przygotowania do obchodów pięćdziesiątej rocznicy wyzwolenia spod jarzma reżimu nazistowskiego. Świat
jeszcze raz miał przywieść sobie na pamięć okres, który przeszedł do historii jako „otchłań”, „piekło”, „wiek terroru” lub „mrok”. Niewielka grupka
ocalałych świadków naocznych, którzy nosili „fioletowy trójkąt” (specjalny
identyfikator na pasiaku, odznaczający Świadków Jehowy), na swój sposób
upamiętniała ten dzień w Strasburgu i w Paryżu. Objeżdżali oni z wystawą
wiele miast Francji i opowiadali historie swego życia. W rezultacie posypały się pytania – co do faktów historycznych, jak również co do osobistych
przeżyć. Przenikliwe dociekania odwiedzających zmusiły mnie do otwierania kolejnych, mocno dotąd zaryglowanych drzwi mojej pamięci. Miałam
wrażenie, jak gdybym oczyma wyobraźni przeniosła się w okres swojego
dzieciństwa. Nagle znów stałam się „małą dziewczynką” z wszystkimi swoimi wspomnieniami, odczuciami, radościami i obawami. Pytania niczym
reflektory oświetlały nie tylko moje marzenia, ale również koszmary, ponownie skazując mnie na przeżycie grozy. Wszystko stanęło mi przed oczami tak
żywo, tak wyraziście, że mogłam sobie przypomnieć nawet najdrobniejsze
szczegóły z czasu, gdy stanęłam oko w oko z „nazistowskim lwem” prześladowań.
Wielu przyjaciół przyłączyło się do chóru: „Wszystko spisz. Naszkicuj
obraz, utrwal swoje wspomnienia. Opisz to, co przeżyłaś, teraz, zaraz, dopóki jeszcze jest czas”.
I tak oczyma wyobraźni wróciłam do Alzacji z okresu mojego dzieciństwa
– do wspaniałych krajobrazów i ludzi mających mocno zakorzenione poglądy. Ale ów region pamiętam również jako jabłko niezgody dla narodów, naznaczone bliznami minionych bolesnych konfliktów.
Nędza dzieci robotników, niesprawiedliwość oraz nietolerancja zmieniły
szczęśliwe i rozbawione dziecko w poważną dziewczynę, która bardzo wcześnie trafiła do świata dorosłych. Przyczyniły się do tego liczne kłótnie
pomiędzy francuskimi i niemieckimi stronnikami oraz atmosfera nieubłaganie narastającego strachu dorosłych przed kolejną wojną.
18
W paszczy lwa
Moja rodzina zdawała sobie sprawę, że nazistowski system stanowi dla
nas bezpośrednie zagrożenie. Z chwilą, gdy Alzacja została zajęta przez niemiecką armię i wcielono w życie program „Heim ins Reich”, pojawiło się
u nas państwo policyjne ze swoją partią, gestapo ze swoimi szpiclami – przypominające rozwścieczonego lwa, który chciwie polował na swą zdobycz.
Ten lew odebrał mi wszystko – oprócz wspomnień. Było to dla mnie wstrząsające przeżycie.
Jednakże moje doświadczenia dowodzą, że w obliczu trudności nawet sumienie dziecka nie musi doznać nieuchronnej szkody, o ile zostało wyszkolone i ukierunkowane na gruncie wysokich wartości etycznych. Z całego serca pragnę, by historia mojej rodziny wznieciła odwagę oraz ufność, które
mogą odegrać ważną rolę w odniesieniu zwycięstwa nad każdym przyszłym
„lwem”.
A oto dzieje mego życia.
19
CZĘŚĆ I
(czerwiec 1933 – lato 1941)
21
ROZDZIAŁ l
Dz i e c i ń s t w o p o m i ę d z y m i a s t e m a w s i ą
CZERWIEC 1933 ROKU
a nim II woj na świa to wa rzu ci ła na świat swój cień, ro dzi ce i ja przeprowadziliśmy się do miasta, opuszczając wieś Husseren-Wesserling.
Mieściła się w dolinie Thann w Wogezach, niedaleko gospodarstwa moich
dziadków. W naszej wsi mieszkaliśmy w przepięknym domu z altanką bujnie obrośniętą różami, wychodzącą na ogród i łąki. Było to w Alzacji, regionie położonym na granicy Francji i Niemiec. Przez stulecia toczono spór
o przynależność państwową Alzacji i Lotaryngii.
Miałam prawie trzy lata, gdy nasza trójka wraz z pieskiem Zitą wprowadziła się do Miluzy, na drugie piętro domu czynszowego przy ulicy Mer
Rouge nr 46. Rodzina stanowiła cały mój świat. Nigdy nie śmiałabym przypuszczać, jak wielkie cierpienie, jaka udręka i jaki terror miały nas jeszcze
dosięgnąć.
Nazwę ulicy – Mer Rouge, Morza Czerwonego – można by uznać za symbol losów naszej rodziny: zwątpienie, rozłąka, wędrówka, nadzieja. Ciekawe,
czy rodzice kiedykolwiek rozmyślali nad nazwą naszej ulicy?
Dworzec Miluza-Dornach znajdował się na początku naszej długiej ulicy, przecinającej ogrody i łąki oraz ciągnącej się wzdłuż osiedla domków
rodzinnych i czynszowych. Numerem 46 opatrzony był czteropiętrowy budynek z ośmioma mieszkaniami. Zajmowali je pracownicy firmy Schaeffer i sp.,
wytwórni materiałów o światowej sławie. Tato został zatrudniony w tej firmie jako doradca artystyczny.
Tutaj, w mieście, początkowo nie mogłam sama nawet wyglądać przez
okno ani wychodzić na ulicę. Jakie to przykre dla małej dziewczynki ze wsi!
Nawet kwiaty na balkonie zostały uwięzione w doniczkach!
Na szczęście często odwiedzaliśmy gospodarstwo moich dziadków.
Dojeżdżaliśmy pociągiem do Oderen, miejsca pielgrzymki poświęconego
Dziewicy Marii. Ścieżka, wijąca się wzdłuż zimnego potoku górskiego
Z
22
W paszczy lwa
i ścian skalnych, wiodła stromo pod górę na małą wyżynę pokrytą zielonymi
łąkami, które obfitowały w najróżniejsze drzewa owocowe. Ten ustronny region był znany jako Bergenbach.
W otoczeniu skał, paproci i zarośli stał dom moich dziadków. Po przejściu przez maleńkie drzwi trzeba było najpierw przyzwyczaić oczy do półmroku, zanim w rogu dostrzegało się ogromny czarny komin z wbudowanym
dużym, kuchennym piecem. Wprost uwielbiałam woń dymu wymieszanego
z zapachem siana i zboża. Na zewnątrz znajdowała się sadzawka. Już wiele
pokoleń dobrze znało uspokajający niczym kołysanka odgłos szumu wody.
W latach dziewięćdziesiątych XIX w. moja babcia Maria opuściła rodzinne strony, by później powrócić jako wdowa z dwiema córeczkami – Emmą
i Eugenią, czyli moją mamą i ciocią. Potem po raz drugi wyszła za mąż za
Remiego Staffelbacha, z którym miała jeszcze dwójkę dzieci: ciocię Walentynę i wujka Germaina. Remy okazał się dla mnie dziadziusiem z prawdziwego zdarzenia.
Babcia była bardzo pracowitą kobietą. Gdy mężczyźni szli do pracy, dbała o wszystkie zwierzęta w gospodarstwie i o ogród.
Dziadek pracował w zakładzie włókienniczym przy mieszaniu farb, a wujek
Germain – w kamieniołomach. Babcia bardzo się martwiła o wujka Germaina.
Ponieważ był głuchy, najbardziej się obawiała, że mógłby kiedyś nie zwrócić
Bergenbach, obraz olejny Adolfa Arnolda
Dzieciństwo pomiędzy miastem a wsią
23
uwagi na sygnał wysadzania skał dynamitem. Na odgłos eksplozji dochodzący
z kamieniołomów zawsze stawała w miejscu i odmawiała modlitwę za swojego
syna, obojętnie, gdzie była i czym się w danej chwili zajmowała.
Ze łzami w oczach babcia opowiadała mi raz po raz tę samą historię: „Twoja mama chciała zostać zakonnicą, misjonarką w Afryce. Poszliśmy do klasztoru, by dowiedzieć się, jakie są warunki przyjęcia, ale zażądano od nas zbyt
dużej sumy; musielibyśmy sprzedać nasze wszystkie krowy”. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego trzeba było sprzedać krowy, jeśli się chciało służyć Bogu.
„Rodzina postanowiła więc, że mama będzie pracować i odkładać część
swojej wypłaty na opłacenie nauki wujka Germaina w szkole dla głuchych.
W ten sposób nauczyła się tkać adamaszek i poznała twojego tatę, Adolfa.
Był sierotą bez grosza przy duszy i artystą – niestety nie rolnikiem, ale za to
dobrym katolikiem”.
Wujek Germain i ja porozumiewaliśmy się z łatwością, bo byłam zachwycona wymyślonym przez niego, obrazowym językiem migowym.
Poza tym wujek Germain chętnie zajmował się stolarstwem, grawerstwem i uszlachetnianiem drzew. Miał dziesięć uli. Za każdym razem, gdy
przychodziliśmy w odwiedziny, z szczęśliwym i promiennym uśmiechem na
twarzy pokazywał nam swoje najnowsze osiągnięcia. Największą radość
w życiu sprawiały mu aktywność i twórczość. Germain był bardzo przywiązany do swojej matki i tak jak ona bardzo religijny. Ja też.
W latach swojej młodości babcia musiała być śliczna jak obrazek. Nawet
wiek nie odebrał uroku jej pięknym rysom twarzy. Na tle opalonej cery błyszczały blade, błękitne oczy. Siwe włosy, upięte w mały koczek, piętrzyły się na
głowie i w słońcu lśniły niczym aureola. W dni powszednie babcia nosiła obcisłą czarną sukienkę, na którą wkładała fartuch. W niedziele natomiast
miała na sobie jasną suknię w fioletowe lub różowe kwiatki, dzięki którym
jej surowa twarz nabierała miękkości.
Babcia miała trochę obfite kształty, ale nie przeszkadzało jej to w ciągłym krzątaniu się, chociaż raczej spokojnym. Kiedy tylko zaglądałam do
kuchni, zaczynała z ożywieniem rozprawiać: „Teraz zrobimy świnkom
smaczną zupkę – z kartoflami”. Ziemniaki rozdrabniała rękami. „A teraz dodamy jeszcze trochę otrąb, resztek z obiadu – oczywiście bez kości – i serwatki po serze… Chodź, maleńka, pójdziemy wlać wszystko do koryta”. Świnka
wetknęła swój różowy ryjek do zupy… ch-ch-ch. „Spójrz na to głupie zwierzę, wyszukuje sobie najpierw najlepsze kawałki!”
Przed drzwiami kuchni licznie gromadziły się kury. „Pewnie już piąta.
Teraz dostaną trochę ziarna”.
„A sio, a sio!” – klaskała w ręce, gdy tylko większe osobniki wlatywały pozostałym na grzbiety. „Zobacz, maleńka, zachowują się dokładnie jak ludzie,
którzy nie mają względu na słabszych”.
24
W paszczy lwa
„A teraz zawołamy koty. ,Busala, Busala, chodźcie; tu jest wasze mleczko’ ”.
To była piana z mleka krowy, którą właśnie wydoił dziadek. Ja już dostałam
swój przydział w mojej specjalnej, czarnej miseczce. Koty, mrucząc, ocierały nam się o nogi. Kotka dała się napić najpierw swoim młodym. „Zobacz, to
jest prawdziwa matka; patrz, jak dziękują”.
W miarę możliwości wraz z rodzicami spędzaliśmy niedziele w Bergenbach.
Mogłam wtedy towarzyszyć dziadkowi w drodze na wielką mszę. Było to dla mnie
szczególne wydarzenie. Wujek Germain wychodził wprawdzie później z domu,
ale jakoś potrafił dotrzeć do kościoła przed nami. Po mszy chodziliśmy w trójkę
do kawiarni, gdzie spotykali się mężczyźni z całej wsi. Rozmawiali najczęściej
albo o polityce, albo o zwierzętach. „Kupiłem krowę u handlarza bydłem”.
„U którego? U Żyda czy u naszego?” „U Żyda. I znowu wpuścił mnie w maliny!”
„To dlaczego nie pójdziesz do któregoś z naszych?” „Bo ma za drogo. Zawsze wychwala swoje zwierzęta pod niebiosa i chce za dużo. Jest po prostu nieuczciwy”.
Nie mogłam za nimi nadążyć. Skoro tak czy inaczej nie znosili Żydów, to dlaczego chętniej kupowali bydło właśnie u nich? Nie widziałam w tym żadnego sensu.
Wspinaczka w letnim upale po stromej ścieżce aż do Bergenbach była,
jak zwykle mawiała babcia, dodatkową pokutą, dzięki której nasze pójście
do kościoła zyskiwało na wartości. Może i poniekąd miała rację, ale bardzo
chciałam, żeby nie było aż tak gorąco!
Dziadek miał twarz niemal równie czerwoną jak włosy. Nosił ciemnobrązowy, aksamitny garnitur ze złotym łańcuszkiem na zegarek, który chował
w kamizelce. Rozpinał wszystkie guziki i ciągle ocierał chusteczką pot z karku. Wujek Germain wyprzedzał nas w drodze do domu. Biegł jak jeleń,
chował się gdzieś i czatował na nas. Gdy go mijaliśmy, wyskakiwał nam naprzeciw z przeraźliwym śmiechem.
Babcia chodziła na ranną mszę, aby potem przyrządzić dla nas smaczny
niedzielny posiłek z rozmaitymi przepysznymi wypiekami. Podczas posiłków domownicy angażowali się w żywą dyskusję, ale zawsze w pokojowym
tonie, o ile przy stole siedziało nas tylko sześcioro. Zupełnie inaczej było,
gdy przyjeżdżała najmłodsza córka babci, ciocia Walentyna ze swoim mężem Alfredem i moją kuzynką Angèle. Alfred, postawny mężczyzna, dominował w rozmowie; wszystko wiedział najlepiej. Podczas gdy Alfred bezustannie paplał, mój tato siedział cicho. To mi się wcale nie podobało. Tatuś
był przecież o wiele inteligentniejszy. Dlaczego więc milczał?
Wujek Alfred ciągle poruszał w rozmowach sporne tematy i łatwo mu się
to udawało. Dziadek nie pochwalał twardych rządów Niemców. Przez cztery
lata służył w jednostce niemieckiej floty i na własne oczy widział, jak karano krnąbrnych żołnierzy: przewiązywano ich liną w pasie, wrzucano do morza i godzinami wleczono za statkiem. Od razu sobie wyobraziłam, jak świetnymi pływakami musieli być ci marynarze, by nadążyć za statkiem.
25
Dzieciństwo pomiędzy miastem a wsią
Ciocia Eugenia z Simone i chrzestnym
dziadkiem Paulem Arnoldem, sierpień
1930 r.
Ojciec i matka z Simone
(od lewej do prawej, od tyłu do przodu) Mama, tata, dziadek Remy, ciocia Eugenia, babcia Maria
i wujek Germain; Simone pośrodku
26
W paszczy lwa
Babcia stale utyskiwała na Francuzów i twierdziła, że są leniwi. Opowiadała, że nigdy nie zapomni, jak podczas Wielkiej Wojny francuscy żołnierze
odżywiali się jej krowami i już nigdy nie zwrócili należności. Natomiast dla
zdobyczy i osiągnięć Hitlera w Niemczech wyrażała płomienny podziw.
Pod koniec tych potyczek słownych dziadek zazwyczaj zamykał się w sobie, babcia zaś rosła w siłę. Rękami sztywnymi ze złości energicznie zbierała ze stołu deserowe talerze. Filigranowa, antyczna zastawa była przepiękna
i delikatna, dlatego najbardziej obawiałam się, że któregoś dnia w przypływie emocji ją stłucze.
Po deserze razem z Angèle szłyśmy na dwór się bawić. Ja majstrowałam
sobie lalkę. Na głowę wybierałam okrągłego ziemniaka, do którego wciskałam malutkie oczka z kamyków. Kawałkiem patyka przymocowywałam głowę do marchewki, którą następnie ubierałam w piękny zielony liść. Moja
mieszczańska kuzynka nie okazywała najmniejszego zainteresowania moją
lalką. Szybko się kładła i zamykała niebieskie oczka. Jej rude rzęsy wyglądały jak ręcznie przyszyty rąbek materiału. Usta jej zaciskały się na kształt truskawki. Pomiędzy okrągłymi, czerwonymi policzkami widniał piegowaty
nosek, a wspaniałe, miedziane loki, rozrzucone na trawniku, okalały twarz
niczym promienie słońca. Ubrana w niebieską, koronkową sukieneczkę,
Angèle znakomicie nadawała się na moją lalkę. A swoją lalką musiałam się
zaopiekować. Poszukałam więc wielkiego liścia i zrobiłam z niego ochronny
daszek. Potem położyłam się obok
kuzynki pod paprotką i z rozkoszą
wdychałam znajomy zapach. Leżąc
tam, słuchałam brzęczenia pszczół
i patrzyłam na chmury sunące po
niebie. Od czasu do czasu z trawy wyskoczył pasikonik. Rozmyślając nad
rozmową dorosłych, próbowałam coś
z niej zrozumieć.
Tata, mama, wujek Alfred, ciocia Walentyna,
Simone i Angèle
Babcia znów podarowała mi do kolekcji święty obrazek. Gdy tata na
niego spojrzał, jego twarz bardzo się
wydłużyła. Podniósł rzęsy i brwi,
a war gi za ci snął w ma ły ciem ny
punkt. Jego twarz uformowała się
w jeden wielki znak zapytania.
Twarz mamy nie była ani wesoła,
ani poważna. Potem kąciki jej ust
27
Dzieciństwo pomiędzy miastem a wsią
zwisły do dołu, a wzrok stał się jakby nieobecny. Lekko pomachała prawą ręką, szeroko rozstawiając palce. Rodzice nie wyrazili zbytniego zachwytu nad
moim świętym obrazkiem.
„Włóż to do swojego modlitewnika” – polecił tata. Zanim jeszcze poszłam do szkoły, dostałam biały, zdobiony perłami modlitewnik – mój własny modlitewnik. Zdecydowanie zaprotestowałam. Ten obrazek podarowała
mi babcia i został pobłogosławiony przez księdza, dlatego chciałam go postawić na ołtarzyku w swoim pokoju. „Babcia mówi, że przepędza złe duchy” –
dodałam z wyrzutem. „Ma nawet taki nad oborą”.
Tato nie nalegał. Zostawił mamie ostatnie słowo, mogłam więc postawić
obrazek na swoim własnym ołtarzyku. Wszystko ułożyło się pomyślnie.
Odkąd mama kupiła sobie nową maszynę do szycia, wykorzystywała do szycia mój pokój. Z pewnością również będzie mogła korzystać z ochrony świętego, który zagościł na moim ołtarzyku.
Siedząc ze swoim misiem na podłodze, wpatrywałam się jak urzeczona
w wielkie kółko, które mama wprawiała stopą w ruch. Nikt nie potrafił robić
tego szybciej od mojej mamusi! Lubiłam rytmiczny odgłos maszyny do szycia i melodie nucone przez mamę. Zafascynowana przyglądałam się, jak
z materiału powstają wspaniałe ubrania lub piękne koszule, które czyniły
z taty prawdziwego pana.
CZERWIEC 1936 ROKU
Pewnego dnia mama przestała nucić. Chodziła z kąta w kąt, od czasu do czasu przystawała i ukrywała twarz w rękach. Podchodziła do okna i wyglądała
przez nie. Na moje pytanie: „Mamusiu, źle się czujesz?”, potrząsnęła głową
i odwróciła się. Usiadłam obok niej, a ona pogłaskała mnie po głowie.
Tato poszedł do pracy o wpół do drugiej na popołudniową zmianę.
Na próżno czekałam, aż mama jak zwykle się ze mną pobawi. Wkrótce nastała pora pójścia do łóżka. Mamusia przyszła do mnie do pokoju i kazała mi
wziąć wodę święconą, aby mnie nią przeżegnać. Potem pomodliła się ze
mną, otuliła kołdrą i ucałowała na dobranoc.
Później mama zazwyczaj zamykała okiennice, ale tego wieczora usiadła
na brzegu mojego łóżka. Powoli zapadała noc, a księżyc delikatnie oświetlał
czarne, falowane włosy mamy. Jej cera koloru kości słoniowej wydawała się
wtedy jeszcze bledsza. Nie widziałam ciemnoniebieskich oczu mamy, ale
wyczuwałam, że na mnie patrzą. Powoli jej sylwetka znikła. Zasnęłam. Była
godzina ósma – moja zwykła pora chodzenia do łóżka.
Wieczorem, około kwadransa po dziesiątej, najczęściej budził mnie odgłos rowerów, na których robotnicy wracali z fabryki do domów. Słyszałam,
28
W paszczy lwa
jak tato stawiał rower w garażu i wchodził po trzeszczących drewnianych
schodach, po czym wsadzał klucz w zamek i cichutko otwierał drzwi. Moja
suczka Zita, leżąca zazwyczaj w łazience koło wejścia, skakała tacie aż do pasa, po czym dreptała za nim do kuchni. Tam tatuś zmieniał buty na pantofle i wieszał swój żakiet. Był to dla mnie znak, że mam zaciągnąć kołdrę wysoko na nos i zamknąć mocno oczy. Potem nadchodził cudowny moment,
kiedy tato wchodził do pokoju, pochylał się nade mną, a jego ciepły oddech
ogarniał moją twarz; wtedy dawał mi w czoło całusa, zwiewnego niczym motylek. Jego ręce delikatnie głaskały moje krótkie włosy. Czułam na sobie jego pełen miłości wzrok, podczas gdy ja udawałam, że śpię, w pełni rozkoszując się tą cudowną chwilą.
Ale tej nocy obudziłam się nagle ze straszliwym przeczuciem, że jestem
sama. Zrozpaczona zawołałam mamę. Przyszła do pokoju w koszuli nocnej,
z siatką upinającą jej falowane włosy.
„Gdzie jest tatuś? Nie przyszedł mnie pocałować”.
„Ciiii, jest po trzeciej. Tatuś na pewno już śpi. Ty też musisz spać!” Usiadła przy mnie i pogłaskała mnie po włosach, które były zupełnie mokre od
potu spowodowanego przerażeniem.
Następnego ranka taty nie było przy stole na śniadaniu, mama nie naszykowała dla niego nawet filiżanki.
„Tatusia przez kilka dni nie będzie” – oznajmiła mama, z trudem tłumiąc łzy.
Tato nas zostawił! Poszedł sobie! To dlatego w ostatnim czasie był taki cichy, smutny i podenerwowany. Przypomniałam sobie rozmowę rodziców.
„Nastąpiła pomyłka, a nie powinna się zdarzyć” – powiedział cicho do mamy.
„Adolfie, nie martw się, każdy człowiek popełnia błędy”.
Jak mama mogła obwiniać tatusia, że popełnił błąd? On nigdy się nie mylił. Wiedziałam to! Po prostu musiał od niej odejść.
Tylko dokąd? Zapewne udał się do Kruth, wioski położonej na końcu wąwozu. Bardzo lubiłam to miejsce. Powinnam była tam pójść razem z nim,
z daleka od niedobrej mamy.
W Kruth mieszkał wujek i ojczym taty, Paul Arnold, którego tatuś nazywał „ojczulkiem”. Był moim dziadkiem chrzestnym. Często stawał przy małym wejściu do swojego domu, oparty prawą ręką o framugę drzwi, dokładnie pod kamiennym krzyżem z wyrytymi cyframi. Gdy się uśmiechał, jego
oczy ginęły w bruzdach pomarszczonej twarzy. Był tak stary i pomarszczony, że wyglądał jak suszona śliwka. Swoje spodnie podciągał do góry i parę
razy zawijał wokół paska. Chętnie bym odwiedziła dziadka chrzestnego.
Dlaczego tata nie zabrał mnie ze sobą?
Siedziałam urażona w swoim pokoju. Po chwili zaczęłam płakać.
„Adolfie, Adolfie, nareszcie jesteś w domu!” Podenerwowany głos mamy
obudził mnie. Czy ja śnię? Zerwałam się na równe nogi i pobiegłam prosto
Dzieciństwo pomiędzy miastem a wsią
29
w ramiona taty. Mama szybko wróciła do kuchni, by przygotować coś ciepłego do jedzenia.
Tatuś wyjaśnił, co zaszło. „Robotnicy rozpoczęli strajk i zatrzymali produkcję w fabryce, zostawili nawet tkaniny w maszynach! Wszyscy wyszli, tylko tych, którzy nosili białe koszule, zatrzymano w środku. Niektórych urzędników nawet pobito. Nikt więcej nie mógł ani wejść, ani wyjść”.*
„I jak się stamtąd wydostałeś?”
„Poszedłem z inżynierami spać do magazynu. Tam słyszeliśmy groźby
i przekleństwa robotników. Naprawdę było się czego bać, mogę cię o tym zapewnić! Wyliczyłem sobie, że drukarze, malarze i grawerzy z naszej brygady
pojawią się przy bramie około drugiej po południu. No to tam zszedłem.
Gdy tylko mnie zobaczyli, otworzyli bramę i zawołali: ,Ten jest po naszej
stronie, nawet jeśli nosi białą koszulę. Puśćcie go do domu’. Ale musieli
mnie chronić przed robotnikami, którzy mnie nie znali”.
Mój tatuś potrzebował ochrony? On się bał? On spał w warsztacie pomiędzy pojemnikami z farbą i nie miał żadnych plam na koszuli? Wszystko to
brzmiało bardzo dziwnie.
Tato mówił i jadł jednocześnie, używając przy tym obcych słów. Jeszcze
nigdy nie widziałam go w takim napięciu. Na twarz wystąpiły mu rumieńce,
a głos się łamał. Wystraszona pomyślałam, że może spotkać go to samo, co
niegdyś jego tatę, który jeszcze jako młody mężczyzna w pewnej ekstremalnej sytuacji upadł martwy.
Tato mówił dalej, używając dziwnych wyrażeń: proletariusze, komuniści,
socjalizm, hasła, prawa człowieka, klasa rządząca.
Miałam dość całej tej nerwowej paplaniny. Wyszłam na balkon. W świetle dochodzącym z kuchni jawiły się niebieskie i białe petunie oraz czerwone geranie, ale noc uciszyła ptaki i pszczoły.
„Tatusiu, spójrz! Niebo znów ubrało swoją aksamitną wieczorową suknię
z mnóstwem diamentów”.
W końcu tato przestał mówić i wyszedł. Wziął mnie na ręce, podczas gdy
mama sprzątała talerze.
„Simone, te diamenty to gwiazdy. Są przeogromne i leżą bardzo daleko
od nas”. Wskazał na kilka z nich ponad naszymi głowami, mówiąc: „Widzisz
tam cztery gwiazdy w kształcie kwadratu z takim ogonem z trzech gwiazd?”
„O, tak! To jest rondel!”
„Nazywa się Wielka Niedźwiedzica”.
„Ale ja tam nie widzę żadnego niedźwiedzia!”
„To dlatego, że nie wszystkie gwiazdy możemy zobaczyć”.
„A, już rozumiem: niedźwiedź siedzi w środku”.
* Po zwycięstwie „Frontu Ludowego” w czerwcu 1936 roku w całej Francji wybuchły strajki.
30
W paszczy lwa
Od tamtej pory zawsze jak urzeczona wpatrywałam się w aksamitne,
mroczne niebo, szukając Wielkiej Niedźwiedzicy, ale każdego wieczora rondel pozostawał pusty.
LATO 1936 ROKU
Mama i ja spędziłyśmy wakacje u babci i dziadka. Lato powoli odchodziło,
zabierając ze sobą ciepłe, słoneczne dni. Mama już prawie ukończyła wszystkie prace krawieckie. Wujek Germain cieszył się z nowych koszul, dziadek
był zadowolony z aksamitnych spodni, a babcia podziwiała przerobiony odświętny kapelusz. Został przyozdobiony fioletową woalką i kwiatkami.
W kościele wzbudził żywą sensację.
Po raz ostatni w tym roku dziadek odprowadził zimną wodę górską z sadzawki, tak iż pozostająca w niej woda mogła się ogrzać w południowym
słońcu, a my z kuzynką Angèle mogłyśmy z przyjemnością się w niej pochlapać. Ale wcześniej musiałyśmy odpocząć. Leżałyśmy na kanapie, pomiędzy
świętym Józefem a świętą Marią. Przez lekko uchylone firanki wpadało do
środka trochę światła, panował więc półmrok; pod oknem stały w rządku do
wystygnięcia słoiki z marmoladą. Pojedyncze promyki słońca igrały na nich
z barwami, mieniąc się purpurą i najjaskrawszą żółcią. W niektórych słoikach błyszczało „złoto”, w innych – „rubiny”. Wsłuchiwałam się w brzęczenie pszczół i much, które zrozpaczone próbowały przedostać się przez okno.
Jakże kochałam te odgłosy przyrody! Marzyłam z otwartymi oczami, wyobrażając sobie, że jestem świętą w niebie.
Ucieszyłam się, gdy mamusia powiedziała: „Jutro przychodzi tata.
Ale najpierw pójdzie na mszę do Kruth”.
Następnego dnia dziadek bardzo wczesnym rankiem stał już nad sadzawką i się mył. Zanurzył głowę i klatkę piersiową w zimnej wodzie. Potem spojrzał na niebo i postanowił, że tego dnia nie pójdzie na mszę, ale lepiej przyprowadzi krowy, zanim ciemne chmury, wiszące nad lasem pomiędzy
Oderen a Kruth, dosięgną gospodarstwo w Bergenbach.
„Adolf powinien zdążyć. Szykuje się groźna nawałnica”.
Byłam gorzko rozczarowana. Tak chętnie chodziłam z dziadkiem do kościoła. Babcia i mama właśnie stamtąd przybiegły; babcia przytrzymywała
swój nowy kapelusz i pędziła pod wiatr, a mama walczyła ze swoją suknią.
Gdy dotarły do domu, brakowało im tchu, podobnie jak gniewnie prychającym krowom, które przypędził dziadek. Wszystkie chciały naraz wejść do
środka. Ciocia Walentyna, która tego dnia zajmowała się kuchnią, przyniosła wszystkie świeczki, na wypadek gdyby brakło prądu. Pośpieszyła do
ogrodu, by przynajmniej niektóre główki sałaty uratować od gradu.
Dzieciństwo pomiędzy miastem a wsią
31
Jeszcze nie spadły krople deszczu, a już donośny grzmot zwiastował bardzo bliską burzę. Babcia chwyciła swój różaniec i pobiegła do najdalszego
zakątka gospodarstwa. Jej strach podziałał na nas zaraźliwie. Angèle rozpłakała się, a jej mama zaczęła dygotać. Wujek Germain, blady jak kreda,
posłał mnie do domu. Wskazał na psa, który leżał w swojej budzie z łbem
pomiędzy łapami i patrzył na nas błagalnie swymi wilgotnymi, czarnymi
oczami. Kogut jako ostatni wkroczył do kurnika, a bezczelny powiew wiatru
trafił w sam środek jego ogona, rozwiewając go niczym wachlarz.
Ogromna kropla deszczu rozbiła się o moją głowę; następna spadła mi na
nos, dokładnie w momencie, gdy błyskawica z hukiem rozjaśniła cały
Bergenbach. „Raz, dwa” i rozległ się grzmot. „Tylko dwa kilometry stąd” –
powiedział dziadek. Usiadłam na progu pomiędzy kuchnią a bocznym pokojem i popatrzyłam na mamę. Miała zatroskany wyraz twarzy, dokładnie jak
wtedy, gdy tatę zamknęli w fabryce.
Potem zaczęło lać jak z cebra. „Jeśli Adolf właśnie teraz jest w lesie, może
się mu przytrafić coś złego”. Głos cioci Walentyny przybrał tragiczne brzmienie: „A jeśli wyszedł już z lasu, nie może też szukać ochrony pod drzewem”.
Potem mentorskim tonem upomniała mnie i moją kuzynkę: „Zapamiętajcie
sobie, dziewczynki, że podczas burzy nigdy nie wolno stawać pod drzewem”.
Ciocia ściągnęła garnek z pieca, aby zupa na mięsie nie wykipiała, po czym
zwróciła się do swej milczącej siostry: „A jeśli biegnie, żeby poszukać kryjówki, może w niego trafić piorun”. Wkładając mokrą kłodę drewna do ognia, ciągnęła: „Nigdy nie wolno biegać ani rozkładać parasolki”.
Mama kręciła się w kółko, podobnie jak miska psa na podwórku pod
wpływem podmuchów wiatru.
Jakiś cień skradał się pod winogronem, po czym podszedł do drzwi.
Tato, przemoknięty do suchej nitki, sprawiał wrażenie, jakby skurczył się
o połowę. Gdy wszedł do domu, wszystkim spadł kamień z serca.
Potem błysnęło i zagrzmiało równocześnie, tak iż nie mieliśmy czasu na
liczenie. „Piorun trafił właśnie w skałę za domem” – powiedział dziadek.
Tato poszedł do kuchni i wyprostował się, ale ostrożnie,
aby nie uderzyć w porcelanowy klosz, który osłaniał żarówkę. Mama pomogła mu zdjąć mokrą kurtkę i przyniosła suche ubranie, a ciocia postawiła przed nim miskę gorącego rosołu.
Tatuś zaczął jeść. Poprosił wujka Germaina o papierosa, chociaż jak wszyscy zdecydowanie potępiał młodego
opata, który potajemnie palił. Na ścianie wisiał elektryczny zapalnik. Właśnie w momencie, kiedy tata po niego sięgnął, aby zapalić swojego papierosa, piorun uderzył w jabłoń tuż obok przewodów elektrycznych przed domem.
Zapalnik
32
W paszczy lwa
Potężna siła wyrzuciła tatę pod sufit.
Upadł plecami na ziemię. Wszyscy
zaczęli krzyczeć: „Adolf, Adolf!”
Ciocia Walentyna szybko zapaliła świeczki. W ich migoczącym świetle widać było tatę leżącego na
podłodze, bladego jak trup.
„Oddycha” – rzekła ciocia Walentyna do mamy, która właśnie powróciła z suchym ubraniem. „Bogu
dzięki” – powiedziały obie siostry.
Simone z tatą w dolinie Oderen, 1935 r.
Tato z wolna otworzył oczy. „Czy
możesz poruszać nogami?”
Spróbował i posłuchały go. Moje nie chciały mnie słuchać, stałam jak
sparaliżowana.
„Wszystko w porządku, tylko trochę kręci mi się w głowie” – powiedział
i zaraz na dowód tego wstał, powiesił swoje mokre ubranie i wypił z miski
słynną niedzielną zupę.
Kolejna błyskawica przestraszyła nas, ale następna uderzyła już po drugiej
stronie doliny. Deszcz przycichł. Pod wpływem ciężaru wody zmęczone roślinki w ogrodzie pokładły się do snu. Babcia wyjrzała ze swego ukrycia, podeszła
do misy ze święconą wodą i przeżegnała się. „O mały włos uniknęliśmy pożaru, z taką ilością świeżego, jeszcze ciepłego siana na górze” – wykrzyknęła.
Gdy niebo przycichło, jedzenie smakowało nam jeszcze bardziej. Zanim dostaliśmy po grubej kromce świeżego chleba, babcia zrobiła na nim nacięcie
w postaci krzyża. Na dworze drzewa niczym zjawy powoli wyłaniały się z mgły.
„Dziewczynki, jeśli chcecie się pobawić, możecie iść na strych” – powiedziała babcia. Sprawiało nam to szczególną przyjemność, bo tam na górze
nie musiałyśmy słuchać nudnej rozmowy o strajku.
„Najpierw chcę jeszcze jeden kawałek ciasta” – zażądała Angèle. I o dziwo, dostała. Gdybym to ja w taki sposób wyraziła swoje życzenie, moja mama by nie zareagowała. Nauczyła mnie: „Damy nigdy nie mówią ‘ja chcę’,
tylko ‘chciałabym’ albo ‘czy mogę prosić?’ ”
Schody na strych znajdowały się w rogu domu. Na górze po prawej stronie leżało trochę siana. Po lewej stronie, dokładnie nad pokojem gościnnym,
stała skrzynia wypełniona cennymi pamiątkami, które mogłyśmy wykorzystywać do zabawy. Przez drewnianą podłogę dochodził nas odgłos rozmowy
dorosłych, dym papierosów i zapach świeżej kawy. Z kufra wyciągnęłyśmy
stare ubrania i bawiłyśmy się dziewiętnastowieczną zastawą.
Z dołu usłyszałyśmy głos babci: „Gdybyśmy należeli do Niemiec, nie byłoby strajków. Po drugiej stronie Renu nikt nie strajkuje”.
33
Dzieciństwo pomiędzy miastem a wsią
„Zastanów się” – powiedział dziadek – „przecież właśnie należeliśmy do
Niemiec, kiedy to mama Adolfa przyłączyła się do propagatorów pierwszego
strajku socjalistów. Na spowiedzi ksiądz ją za to zganił i spoliczkował. Groził jej nawet utratą pracy, gdyby nie porzuciła działalności socjalistycznej”.
„To było jeszcze przed Wielką Wojną. Ale teraz dzięki Hitlerowi Niemcy mają pracę i godziwe wynagrodzenie. Powodzi im się znakomicie” –
odrzekła babcia.
Znów zaczęło padać i krople deszczu bębniły o dach. Na dole dorośli ciągle pili kawę, a także alkohol: kobiety raczyły się słodkim, domowym winem,
natomiast mężczyźni jakimś mocniejszym trunkiem.
Babcia znowu zaczęła lamentować. „Adolfie, to z powodu Francuzów i ich
sprzymierzeńców niemiecka waluta straciła na wartości, a nie dlatego, że
Niemcy są leniwi. To Francuzi są gnuśni” – twierdziła. „Są ociężali i nieporządni…” Mówiła bez ustanku i nie było dyskusji, bo nikt się jej nie sprzeciwiał.
„Mamo, lepiej, żebyś czytała jeszcze inne gazety, a nie tylko niemieckie”
– dorzucił ktoś na dole.*
„Simone! Angèle! Zejdźcie. Przestało padać”.
Padła propozycja, by wykorzystać ostatnie promienie słońca. Wszyscy
poszliśmy na spacer. Na skrzyżowaniu dziadek spojrzał wysoko w górę i powiedział: „Powinniśmy lepiej zostać w pobliżu gospodarstwa”.
Pobiegliśmy na skraj łąki, gdzie u kresu ściany skalnej wujek Germain
postawił drewnianą ławkę i zasadził trzy jodły.
Było wprawdzie za mokro, aby usiąść, ale stamtąd mieliśmy dobry widok
na całą dolinę: Kruth, gdzie urodził się tatuś; naszą wioskę Oderen, nieco
dalej Fellering z dwoma kościołami, katolickim pośrodku i protestanckim
na obrzeżach.
Pewnego razu spytałam babcię, jaka jest różnica między tymi dwoma kościołami. Odpowiedziała, że „protestanci są wrogami katolików”.
„Dziewczynki, lepiej już idźcie” – powiedział dziadek, wskazując na
ciemnofioletowe chmury.
„No właśnie, widzicie tam mgłę?” – dodała babcia. „Podnosi się. To znaczy, że opadnie tutaj znowu w postaci deszczu. Jeśli pójdziecie szybciej, zdążycie na wcześniejszy pociąg i nie przemokniecie do suchej nitki”.
Po powrocie do naszego mieszkania mama zaraz ścięła w ogrodzie nieco kwiatów, „aby ożywić dom”. Czerwone oraz żółte dalie dobrze się prezentowały
w typowo alzackim, szaroniebieskim glinianym wazonie i zaraz wytworzyły
* Po I wojnie światowej mieszkańcy Alzacji i Lotaryngii w 75% mówili po niemiecku. Przy próbie
wyeliminowania z obiegu niemieckich gazet francuski rząd napotkał ostry sprzeciw.
34
W paszczy lwa
przytulną atmosferę, która uprzyjemniła nasz powrót do miejskiego życia.
„Simone, chodź, oczyścimy petunie na balkonie”.
„Mamuś, zobacz! Moja kostka cukru znikła!” Zanim wyjechaliśmy do babci, zostawiłam na balkonie
kostkę cukru.
Mama się uśmiechnęła. „Czy wziął ją bocian?”
„Tak” – usłyszałyśmy z sąsiedniego balkonu. Był
to głos pani Huber, jednej z naszych sąsiadek. Dodała: „Bociany odleciały. Teraz pozostaje ci czekać na
Ulica Mer Rouge, nr 46
braciszka lub siostrzyczkę. Bocian powróci na wiosnę
i być może przyniesie ci bobaska”.
U nas, w Miluzie, to bociany przynosiły dzieci, ale w Wesserling dzieci
chowały się w główkach kapusty i stamtąd wyszukiwały sobie rodziców.
Natomiast tutaj w kapuście chowały się nie dzieci, tylko robaki! Uwierzyłam, że dziecko jest już w drodze. Byłam pewna siebie, bo wyszukałam sobie
najlepszą mamę pod słońcem. Tęskniłam za braciszkiem albo siostrzyczką.
Od czasu do czasu przychodziły do nas także inne dzieci. Nasz sąsiad,
pan Eguemann, miał dwie wnuczki, które niekiedy go odwiedzały. „Weź psa
na dół i pobaw się z nimi” – mawiała wtedy mama. „Traktuj je jak swoje
młodsze siostrzyczki”.
Ale w ich towarzystwie czułam się niezbyt dobrze. Odkąd przyłapałam
ich dziadka na kradzieży, zawsze spoglądał na mnie spode łba. Pewnego
dnia, wczesnym rankiem, mama poleciła mi przynieść z dołu mleko i chleb.
Każda rodzina wywieszała u wejścia do budynku koszyk i garnek z pieniędzmi dla piekarza i mleczarza – u nas wisiało osiem koszyków. Gdy wszyscy
jeszcze spali, przychodził mleczarz z wózkiem ciągniętym przez dwa psy
oraz piekarz ze swoim zaprzęgniętym psem, aby zaopatrzyć rodziny w towar
za sumę wyłożonych pieniędzy. Tamtego ranka przyłapałam pana Eguemanna, jak wkładał rękę do koszyka sąsiada.
Mimo wszystko razem z wnuczkami pana Eguemanna i Zitą całkiem
przyjemnie spędzałyśmy czas. Pewnego dnia tak bardzo zaangażowałam się
w naszą grę, że nie słyszałam, jak mama wołała mnie na kolację. Następnego dnia sytuacja się powtórzyła.
„Słuchaj uważnie tego, co powiem” – upomniała mnie mama. „Dzisiaj
znów musiałam cię wołać aż trzy razy. Co ludzie sobie pomyślą? ,Córka
pani Arnold jest nieposłuszna, a matka nie potrafi jej nauczyć respektu dla
siebie’ ”. Z mrocznym spojrzeniem spod poważnie zmarszczonego czoła powoli i dobitnie wypowiedziała następujące ostrzeżenie: „Jeśli jutro się to powtórzy, zostaniesz potraktowana tak, jak Brumel, ta uparta krowa. Biada ci,
jeśli będę musiała wołać cię jeszcze trzy razy!”
Dzieciństwo pomiędzy miastem a wsią
35
Posmutniałam i zwiesiłam głowę. Czy mama rzeczywiście potraktowałaby mnie tak jak Brumel? Jeszcze nigdy mnie nie zbiła. Tata też nie. Ale wiedziałam, że ma do tego prawo. Może nawet faktycznie byłby gotów spełnić
swą groźbę.
Jedno wiedziałam na pewno: mówiła serio. Teraz moje posłuszeństwo było niezmiernie ważne. Przecież byłam już dużą dziewczynką – w końcu miałam sześć lat! Gdy więc usłyszę wołanie na kolację, będę musiała się mieć na
baczności.
Kiedy następnego dnia mama mnie zawołała, szybko zaczęłam zbierać
swoje zabawki. Były wszędzie porozrzucane. Usłyszałam wołanie po raz drugi. Gdy chciałam się pośpieszyć do wejścia, jedna z obu dziewczynek
wyprzedziła mnie i upadła. Zaczął jej krwawić łokieć. Obie wybuchłyśmy
płaczem. Potem mama zawołała mnie po raz trzeci. Zostawiłam na ziemi tę
małą dziewczynkę i z panicznym strachem wbiegłam po schodach na górę.
Drzwi były otwarte i na łóżku zobaczyłam rakietkę do tenisa stołowego.
Zbladłam jak kreda. Zanim się obejrzałam, mama złapała mnie za sweter
i zaciągnęła do mojego pokoju, położyła mnie na łóżku, zdjęła mi spodenki
i bez słowa sprawiła lanie. Wychodząc, powiedziała: „Kiedy tylko skończysz
płakać, możesz przyjść i zjeść swoją zupę. Jeśli będziesz zwlekać, zupa wystygnie”. Ukrywszy twarz w pościeli, płakałam i wycierałam nos. Najgorszy
był wstyd z powodu gołych pośladków i ten wewnętrzny ból, że mama nie
wiedziała, jak bardzo byłam gotowa posłuchać.
Usłyszałam dzwonek do drzwi. Pan Eguemann zażądał, by ukarano mnie
w jego obecności, bo twierdził, że popchnęłam jego wnuczkę. Wystraszyłam
się na śmierć! Mama zdecydowanym tonem odparła: „Panie Eguemann, karanie córki to moja sprawa, a nie pańska!”
„Najlepiej będzie, jeśli pani dziecko przestanie się bawić z moimi wnuczkami” – powiedział z groźbą w głosie.
Mama zrozumiała teraz, co się stało i dlaczego nie usłuchałam jej natychmiast. Weszła cicho do mojego pokoju, delikatnie mnie obróciła i usiadła
tuż obok.
„Bardzo mi przykro, że się tak pomyliłam. Naprawdę jest mi z tym źle.
Wybaczysz mi?” Moja mama prosi mnie o przebaczenie – to natychmiast osuszyło moje łzy. „Chodź i zjedz swoją zupę, podgrzeję ci ją”. Chociaż uderzenia
wciąż jeszcze paliły mnie żywym ogniem, czułam się o wiele lepiej. A ponieważ tato jeszcze nie wrócił z pracy, miałam mamę tylko i wyłącznie dla siebie.
Mama zazwyczaj poświęcała mi cały swój czas po kolacji. Wołała mnie
wtedy do małego pokoiku, który rodzice dumnie nazywali „salonem”. Miejsca starczało tylko na zieloną kanapę, fotel i stojący przy ścianie stół
w kształcie półksiężyca. Wielki, jedwabny, pomarańczowy abażur, który
uszyła mama, nadawał pomieszczeniu nastrój zachodu słońca. Drzwi zostały
36
W paszczy lwa
usunięte z uwagi na piec, który stał w lewym rogu. Tuż obok znajdował się
regał z globusem i radiem. Zawieszone w korytarzu lustro odbijało bukiet
dalii stojący na małym stoliku, okno balkonowe oraz abażur. Dzięki temu
nasz mały, przytulny pokoik gościnny wydawał się dwa razy większy. Zita
zawsze leżała dokładnie w tym samym miejscu, gdzie tato kładł stopy, gdy
siadał, by czytać lub „podróżować” palcem po globusie.
Cóż to był za dzień! Zrozumiałam, jaką wartość ma posłuszeństwo i respekt. Stwierdziłam również, że moja mama jest bardzo pokorną osobą –
przyznała się do błędu i poprosiła mnie o wybaczenie. To zajście stanowiło
dla mnie cenną nauczkę, która w moim późniejszym życiu miała się okazać
niezwykle przydatna.
Gdy wieczorem mama kładła mnie do łóżka, znów byłam radosną małą
dziewczynką. Jej ciemnoniebieskie oczy, delikatny całus i pożegnanie
„Good night, darling” (pierwsze słowa, jakich nauczyłam się po angielsku)
doprowadziły ten pamiętny dzień do końca.
1 PAŹDZIERNIKA 1936 ROKU
Chłodny poranny wiatr orzeźwił moje zaspane oczka. Mimo że znałam drogę
do szkoły, dzisiaj towarzyszyła mi mama. Szkoła dla dziewcząt mieściła się
koło kościoła. Różowy budynek szkolny, wybudowany z piaskowca, miał trzy
piętra. Dzieci zebrały się przed kamiennymi schodami. Na najwyższym stopniu stała nauczycielka, a obok niej dyrektorka szkoły z listą w ręku. Tylko
nieliczne dziewczynki miały nowiutkie tornistry. Gdy kupowałyśmy mój tornister, mama powiedziała: „Musi być z dobrej skóry, aby wytrzymał następnych osiem lat”.
„Lekcje odbywają się w godzinach od 8.00 do 12.00 oraz od 14.00 do
16.00. Czwartki są wolne od zajęć” – napisano w liście informacyjnym.
„Oprócz tornistra uczennica potrzebuje tabliczkę łupkową z suchą szmatką
i mokrą gąbką, przymocowanymi do tabliczki na sznurku. Dziecko powinno
nosić fartuszek z długimi rękawami, zapinany z tyłu na guziki. Powinien on
w miarę dokładnie zakrywać ubranie i mieć z przodu dwie kieszonki,
a w jednej z nich – chusteczkę do nosa. W dni powszednie fartuszek ma zostać w szkole, natomiast w soboty należy go wyprać i wyprasować”. Mamusia zręcznymi paluszkami wyczarowała trzy fartuszki – jeden różowy, drugi
jasnobłękitny, a trzeci jasnozielony. Ze swoją maszyną do szycia potrafiła
dokonać prawdziwych cudów. Moje fartuszki miały duże zakładki, bo musiały „rosnąć razem ze mną przez przynajmniej dwa lata”.
„Simone Arnold” – zostałam wywołana jako pierwsza. Wystąpiłam z szeregu i obejrzałam panią, począwszy od kozaczków aż do górnego rąbka jej
Dzieciństwo pomiędzy miastem a wsią
37
długiej szarej sukni. Miała charakterystyczną sylwetkę, podobną jak matka
mojego taty na zdjęciu w naszym rodzinnym albumie. Biała stójka i związane
z tyłu siwe włosy upodabniały okrągłą twarz nauczycielki do księżyca w pełni.
Stalowoniebieskie oczy za okrągłymi szkłami przypominały mi oczy mojej
mamy. Na twarzy nauczycielki dostrzegłam mnóstwo brodawek. Pośrodku
każdej brodawki rósł biały włosek, dokładnie jak u cioci Eugeni. Była starszą
damą tak jak babcia, ale autorytetem dorównywała tacie. Czułam się przy niej
całkiem swobodnie, bo uosabiała cechy moich ukochanych bliskich.
Pani przydzieliła mi miejsce obok Fridy. „Ta ławka jest jeszcze całkiem
nowa i jak dotąd nie została pobrudzona atramentem. Usiądź tu w drugim
rzędzie, bo jesteś jedną z najniższych uczennic”. Od razu wyczułam, że jest
do mnie przychylnie nastawiona. Pierwszy dzień w szkole upłynął lotem błyskawicy.
Cztery dziewczynki z mojej klasy mieszkały na naszej ulicy. Andrée,
Blanche i Madeleine miały do domu trochę dalej niż ja, natomiast pierwszy
dom, który mijałyśmy w drodze powrotnej, to dom Fridy. Frida drżała jak
osika. Czułam potrzebę, żeby się nią opiekować – była taka delikatna. Blond
włosy, przejrzysta cera, małe różowe policzki i ciemne obwódki pod błyszczącymi oczami sprawiały, że wyglądała bardzo mizernie.
„Dzieci z szarymi lub ciemnoniebieskimi fartuszkami pochodzą z biednych rodzin” – wyjaśniła mama. Fartuszek Fridy był nie tylko niebieski, ale
również wypchany i połatany, a tornister znoszony.
Wszystkie razem, w piątkę, chodziłyśmy do szkoły ulicą Mer Rouge,
długą na kilometr. Najpierw mijałyśmy zakręt, potem dworzec, następnie
zostawiałyśmy z tyłu osiedle robotników, piekarnię, pasmanterię, sklep spożywczy oraz mleczarnię. Później ulica zmieniała nazwę na „Zu-Rhein”, upamiętniając szlachecką rodzinę, która miała swoją rezydencję w ogromnym
parku po prawej stronie ulicy. Naprzeciwko stały wspaniałe wille z przestronnymi balkonami.
„Adolfie, czytałeś list informacyjny?” – zapytała mama. Napisano w nim,
że w każdy piątek wszystkie dzieci z klasy – bez wyjątku – mają brać prysznic. Mydło i spodenki kąpielowe wydaje szkoła. Dzieci, których rodziny
korzystają z pomocy socjalnej, o godzinie dziesiątej będą otrzymywać miseczkę mleka i bułkę.
„W naszych czasach nie było takich udogodnień” – powiedział tato. „Ale
nie jestem zaskoczony. Miluza to socjalistyczne miasto”.
„Tatusiu, a co to jest socjalistyczne miasto?”
„W takim mieście robotnicy się zrzeszają, by bronić swoich praw i walczyć o sprawiedliwe traktowanie. Otrzymują tak niskie wynagrodzenie, że
zakrawa to na rażącą niesprawiedliwość”.
„Tatusiu, a co to jest niesprawiedliwość?”
38
W paszczy lwa
Tato pokazał mi w naszym małym salonie obraz olejny, szeroki na półtora metra. Przedstawiał pasterza zmawiającego w południe modlitwę „Anioł
Pański”. Namalował go tatuś, gdy miał piętnaście lat i uczęszczał do szkoły
plastycznej. „Ten obraz znalazł się na wystawie i otrzymałem za niego najwyższą nagrodę. Ale gdy przyszło do rozdzielania nagród, zamiast złotego
otrzymałem srebrny medal. Wtedy mój ojczulek poszedł do szkoły i poprosił dyrektora szkoły o rozmowę”. Tato usiadł, wziął mnie na kolana i z rozżaloną miną oświadczył:
„Simone, na zawsze zapamiętaj sobie odpowiedź kierownika szkoły:
,To niesłychane, żeby dawać złoty medal małemu, nieznanemu, góralskiemu
chłopcu z nieznaczącym nazwiskiem. Złoty medal otrzyma syn pana Untela,
ponieważ ten wspiera nas finansowo i jest znany w całym mieście’ ”. Nastało długie milczenie.
„Powiedział nawet do mojego ojczyma: ,Jeśli to panu nie odpowiada,
również srebrnego medalu nie będę dawał chłopcu na siłę’”. Otworzyłam
szufladę i popatrzyłam na srebrny medal, a tato powtórzył: „Niesprawiedliwość – tak, przeciwko niej robotnicy chwytają za broń. To właśnie oznacza
bycie socjalistą”.
Lipa rosnąca na szkolnym podwórku zmieniła swą barwę na żółtą, a wiatr
wyrywał jej liście i igrał z nimi, jeszcze zanim zdołaliśmy je pochwycić do
zabawy. Frida nigdy za nimi nie goniła. Obserwowała nas tylko, jak się bawimy, i jadła moje kanapki z masłem i marmoladą, które wymieniłam na jej
suchą bułkę. W swoim różowym fartuszku nie czułam się zbyt dobrze.
Nie chciałam, by inne dzieci uznały mnie za „bogatą dziewczynkę”.
„Frida, wyglądasz, jakbyś była zmęczona” – powiedziałam z troską.
„Ja tylko nie lubię wiatru” – odpowiedziała mi, kaszląc.
„Gdzie pracuje twój tata?”
„W ogrodzie”.
„Ale przecież w swoim ogrodzie nie otrzymuje się żadnego wynagrodzenia, prawda?”
„Nie, jest inwalidą”.
Pomyślałam sobie, że muszę koniecznie się dowiedzieć, co to za zawód.
Frida nie potrafiła mi tego wytłumaczyć. Była taka nieśmiała. W poniedziałkowy ranek nie towarzyszyła mi w drodze do szkoły. W domku, w którym
mieszkała, okiennice od strony ulicy były zamknięte. Ale na szczęście Frida
pojawiła się w szkole po południu. Bardzo mi jej brakowało i musiałam innej
dziewczynce oddać drugie śniadanie. Nie potrafiłam jeść swoich kanapek,
gdy otaczało mnie tak wiele biednych dziewczynek.
Dzieciństwo pomiędzy miastem a wsią
39
W następny poniedziałek padało i Frida znów nie przyszła do szkoły.
„Chyba nie jest z cukru?” – pomyślałam. Ale dlaczego boi się deszczu?
Nasze mokre od deszczu kapturki, włosy i buty rozniosły w klasie zapach
obory. Tego ranka przez cztery wielkie okna wpadało do środka niewiele
światła. Nawet żarówki otoczone porcelanowymi kloszami dostarczały nam
dokładnie tyle przygaszonego światła, ile potrzebowałyśmy na poniedziałkową ceremonię sprawdzania obecności.
Blanche i Madeleine podenerwowane trajkotały o straży pożarnej, karetce i policji, które widziałyśmy rano w drodze do szkoły. Ktoś ostrzegł: „Pani
idzie!” Popędziłyśmy na nasze miejsca i ułożyłyśmy nasze rzeczy na stołach
– tabliczkę łupkową z wyszorowaną, białą, drewnianą ramką, czystą gąbkę
i poskładaną chusteczkę. Musiałyśmy nawet wyciągnąć na stół ręce z równo
rozstawionymi dziesięcioma palcami. Gdy pani weszła do klasy, cisza wypełniła pomieszczenie, jakby ktoś wyłączył radio. Trochę to trwało, zanim
nauczycielka przeprowadziła dokładną inspekcję, bo poza butami i spódniczkami sprawdzała nawet uszy.
Tamtego dnia moje myśli uporczywie powracały do „rzeczki”, która płynęła za naszym domem i znikała pod ziemią. Widziałam, jak coś jasnoniebieskiego dryfuje z prądem, a dwóch mężczyzn próbuje to wyciągnąć na ląd
hakami. „Simone, wejdź szybko do środka” – zarządziła mama. Później słyszałam, jak sąsiedzi rozmawiali o zaginięciu trzyletnich bliźniaków. Znaleziono zwłoki jednego chłopca, a drugiego pochłonęła kłębiąca się toń.
„Mamusiu, gdzie są bliźniaki?”
„W niebie. Są teraz aniołkami”.
Chodząc do przodu i do tyłu pomiędzy rzędami, pani zwróciła nam uwagę na zdradliwość potoku. „Wybrzeże jest bardzo niebezpieczne. Może się
zarwać, gdy się na nie wejdzie”. Było widać, że nie chce dzisiaj mówić ani
o świętych i ich życiu, ani o ofiarności. Tematem miało być zatonięcie
i śmierć, a nie religia czy święci. Brakowało mi naszej lekcji religii.
Gdy późnymi popołudniami wracałyśmy do domu, zawsze byłam smutna,
że muszę zostawić Fridę. Nie czekała na nią mama, również przyjemna muzyka nie wypełniała jej domu. Nie miała ani gorącej herbaty do ogrzania się,
ani chłodnego napoju na orzeźwienie. Nie miała nawet pieska, który by jej
skakał na powitanie. Natomiast na mnie czekała w deszczową pogodę gorąca kąpiel dla stóp, a mamusia robiła mi przepyszną kanapkę z marmoladą.
Kochałam nasze poufne rozmowy. Mogłam otworzyć przed mamą całe swoje serduszko i rozmawiać z nią o wszystkim – prawie o wszystkim. Miałam
tylko jedną małą tajemnicę, ciche marzenie, którego wolałam nie zdradzać
mamie. Nie chciałam, żeby była zazdrosna.
Na naszą ulicę sprowadziła się młoda, szykownie ubrana dama. Podziwiałam jej urodę i wytworność. Została moim ideałem. Codziennie o określonej
40
W paszczy lwa
porze przechodziła koło naszego domu; wtedy z wielkim biciem serca podbiegałam do okna. Z niecierpliwością wyczekiwałam chwili, gdy będę mogła ją
oglądać zupełnie z bliska.
Tatuś zawsze bardzo poważnie traktował moją pracę domową. Nie zadowalały go jakieś bazgroły ani nie pozwalał mi odłożyć pracy na bok, gdy
próbowałam się z nim przekomarzać. Często powtarzał: „Wiem, że potrafisz
zrobić to lepiej. Nie zapominaj, że nosisz moje nazwisko”. Sprawował swój
autorytet w spokojny i delikatny sposób, a ja za każdym razem wstydziłam
się, że byłam krnąbrna. Wtedy musiałam siebie zapytać: „Dlaczego znowu
postawiłaś się swojemu ukochanemu tatusiowi?”
41
ROZDZIAŁ 2
Rozważania o śmi erci i piekle
ni sta wa ły się co raz krót sze, mgła spo wi ja ła po la, a dalie zwieszały
swe główki. Razem z innymi dziećmi goniłam za kolorowymi liśćmi
i zbierałam kasztany. Chłopcy obrzucali nimi dziewczyny, a my musiałyśmy
się przed nimi chować. Nie znosiłam chłopaków!
Ludzie zewsząd tłumnie gromadzili się na cmentarzach, ciągnąc ręczne
wózki napełnione białymi i różowymi chryzantemami. Nadchodziło Święto
Zmarłych i rodziny odwiedzały groby swych bliskich, którzy odeszli. Znów
czekało nas wielkie spotkanie rodzinne. Również ciocia Eugenia miała dotrzeć z daleka.
Nasi sąsiedzi znowu będą mylić ją z mamą. Za każdym razem mnie to bawiło. Ciocia wprawdzie miała kruczoczarne włosy podobnie jak mama, ale
jej cera przybierała raczej odcień bursztynów osadzonych w kolii, a oczy wyglądały jak czarne wiśnie. Jednakże właśnie swoim pogodnym sposobem
bycia ciocia łudząco przypominała mamę. A obie rzeczywiście czuły się jak
bliźniaczki. Ciocia Eugenia była dla mnie drugą mamą.
Razem z babcią poszłyśmy na cmentarz w Oderen, aby posprzątać groby.
Ciocia Eugenia przyniosła wielką donicę chryzantem na grób swego zmarłego męża. Tam modliła się i płakała.
„Babciu, dlaczego ciocia płacze?”
„Bo twój wujek dopiero niedawno zmarł. Byli tylko trzy lata po ślubie”.
„Czy utopił się w rzece?”
„Nie, zmarł na gruźlicę”.
„Mamusia powiedziała mi, że śmierć otwiera drogę do nieba”.
Byłam jeszcze bardzo mała, gdy przypadkiem weszłam do pokoju, gdzie
leżał ojciec babci. Miał zamknięte oczy i wyglądał, jakby się modlił; otaczały go wieńce ze sztucznych kwiatów. Cztery wielkie świece rzucały delikatny
blask na pomieszczenie, które wypełniał zapach kadzidła. Powiedziano mi
wtedy, że jest już w drodze do nieba. Ale dzisiaj, stojąc przed jego grobem,
miałam mieszane uczucia.
D
42
W paszczy lwa
„Babciu, a czy śmierć naprawdę jest bramą do nieba?”
„Równie dobrze może być bramą do piekła”.
„Już widziałam dym z piekła. Nieraz unosi się z piwnicy fabryki taty. Kiedy
widzę dym, omijam to miejsce”. Babcia uśmiechnęła się, wzięła mnie za ręce
i zmówiła modlitwę, do której przyłączyła się również ciocia Eugenia.
„Dlaczego się modlisz? Czy zmarli nas słyszą?”
„Tak, oczywiście, i mogą nam pomóc, jeśli tylko nie są w czyśćcu”.
„Gdzie?”
„Czyściec to miejsce, w którym ogień oczyszcza nas ze złych uczynków
lub z naszych grzechów. Tylko święci idą prosto do nieba”.
„Ale kto rozpala ogień?”
„Lucyfer, archanioł. Ponieważ uniósł się pychą, musiał opuścić niebo
i teraz jest stróżem piekła i czyśćca”.
„Babciu, tu jest zimno. Mam dreszcze, chodźmy stąd!”
W Alzacji określaliśmy cmentarz mianem „Kirchhof”, co oznacza „dziedziniec kościelny”. Odchodząc, widziałyśmy, jak budynek kościoła ocienia
wszystkie groby; stało tam wiele donic z kwiatami. Z pewnością wszyscy ci
zmarli byli świętymi.
Gdy znów dotarłyśmy do babci do domu, mojej kuzynki Angèle jeszcze
nie było.
Rodzina zakończyła przygotowania do obchodu Święta Zmarłych. Wujek
Germain wystawił stół i krzesła do innej izby. Dziadek przyniósł do domu
wielkie kłody drewna. Mama i ciocia Walentyna przygotowywały pieczone
kasztany, a babcia zapaliła wielką świecę obok krzyża, który został ustawiony pomiędzy dwoma oknami. Cała rodzina uklękła w szeregu – z wyjątkiem
małej Angèle, która obrządki religijne miała za nic. Wymieniono imię zmarłego. „Zmówmy różaniec za jego duszę”. Te modlitwy przypominały żałosne
jęki. Dochodzące z komina zawodzenie wiatru i trzeszczący ogień sprawiały,
że atmosfera była jeszcze bardziej przytłaczająca. Uważnie obserwowałam
twarze domowników.
Gdy ukradkiem spojrzałam na wujka Alfreda, zobaczyłam, że ma otwarte oczy. „Wujku, dlaczego nie modlisz się jak należy?”
„Gdybyś sama modliła się jak należy, nie mogłabyś mnie zobaczyć” – odparował wujek Alfred. Ale ja umiałam modlić się i patrzeć jednocześnie.
Płomień świecy tańczył na suficie. Czy był to ogień dochodzący z piekła?
A może z czyśćca? Na dworze chmury raz po raz odsłaniały blady księżyc,
który ożywiał dziwne i straszliwe cienie. Czy to duchy zmarłych? Ogarnęło
mnie nieprzyjemne uczucie. Modlitwy ciągnęły się w nieskończoność. Bolały
mnie już kolana. Dopalała się ostatnia kłoda drewna, a kasztany przestały pękać.
43
Rozważania o śmierci i piekle
W pokoju panował coraz większy mrok. Płomień świecy migotał i drżał,
podobnie jak ja. Świeca wypaliła się aż do uchwytu i ostatnimi języczkami
ognia podświetlała wytworną ramę obrazu Dziewicy Marii. Na ramieniu miała Dzieciątko Jezus, które w rękach trzymało kulę. Otwarta pierś Marii pokazywała krwawiące serce. Gdy je obserwowałam, wydawało mi się, że zaczyna
bić i krwawić jeszcze mocniej. Po chwili wszystko znikło w mroku.
Ktoś wstał i pstryknął światło. Wujek Germain z powrotem przyniósł do
pokoju stół i krzesła. Wniesiono miski do picia i mleko, a mama i ciocia
Walentyna obierały pieczone kasztany. Ale tego wieczora jakoś mi nie smakowały.
GRUDZIEŃ 1936 ROKU
Stałam na krześle, a na podłodze klęczała moja mama i upinała szpilkami
zakładkę mojego kostiumu z delikatnego białego tiulu, ozdobionego z tyłu
anielskimi skrzydłami. Raz po raz recytowałam swój tekst. Nauczycielka zapytała rodziców, czy mogę wstąpić do katolickiego kółka, które nazwało siebie „Skowronkami”. Pod nadzorem księdza proboszcza zaraz wybrano mnie
do wystąpienia w teatrzyku na Boże Narodzenie – miałam grać archanioła
Gabriela. Przygotowania do tego wystąpienia pochłonęły mnie do tego stopnia, że powoli zapominałam o koszmarach ognia piekielnego, które mnie
dręczyły od Święta Zmarłych. Wrócił mi dobry nastrój.
Byłam tak podekscytowana, że nie mogłam zasnąć. Nastała wreszcie wigilia – noc, w którą miało przyjść Dzieciątko Jezus. Koniecznie chciałam
czuwać. W środku nocy mama zawołała mnie, żebym wstała z łóżka. Z naszego pokoju jadalnego biło delikatne światło. Mama przyczesała mi włosy
i pomogła ubrać szlafrok. Powiedziała: „Przyszło Dzieciątko Jezus. Zobaczmy, co ci przyniosło”.
Nie mogłam wprost uwierzyć! Dzieciątko postawiło w rogu pokoju małą
choinkę, ozdobioną płonącymi świeczkami, które odbijały się w szklanych
bombkach. Całe drzewko było pięknie przybrane błyszczącymi girlandami.
Pod gałązkami leżały pomarańcze i orzechy. Gdy podeszłam bliżej, odkryłam wózeczek i przepiękną lalkę. „Mamusiu, tatusiu, zobaczcie! Dzieciątko
bardzo dobrze wiedziało, o czym marzyłam!” Mamusia miała rację, gdy odpowiedziała naszej wścibskiej sąsiadce, która chciała wiedzieć, co sobie
zamówiłam: „Prezentów się nie zamawia. Dzieciątko doskonale wie, o czym
Simone marzy i na co sobie zasłużyła!”
I oto lalka siedziała z wyciągniętym ramionkami, jakby błagała o mamę.
Dzieciątko wiedziało, jak bardzo chciałam mieć córeczkę. Przytuliłam lalkę
do siebie i od razu nazwałam ją Claudine.
44
W paszczy lwa
Następnego dnia wystawiano bożonarodzeniową sztukę. Po pierwszym
akcie opadła kurtyna. Bardziej niż aplauz publiczności dodali mi otuchy nauczyciele, życzący powodzenia w drugim akcie, który był o wiele dłuższy.
Ostatnio jakże często śniło mi się, że stoję na scenie z otwartymi ustami, nie
mogąc wydobyć głosu!
W przerwie przyszła do mnie ciocia Eugenia. „Zostaw tu swoje anielske
skrzydła i chodź ze mną. Masz jeszcze sporo czasu”.
Ciocia Eugenia pracowała u rodziny Kochów jako guwernantka. „Kochowie chcieliby cię poznać. Siedzą z twoimi rodzicami w loży na balkonie”.
W półmroku prawie w ogóle nie mogłam dostrzec balkonu. Krzesła były
pokryte czerwonym aksamitem. Zalatywało tu stęchlizną i panowała ciasnota.
Pan Koch wstał, ukłonił się i wyciągnął do mnie prawą rękę. „To dla mnie
zaszczyt, że mogę poznać tak miłą i utalentowaną młodą damę”. Ujął moją
dłoń i delikatnie ją pocałował. W ogóle nie wiedziałam, jak mam się zachować. Na szczęście pani Koch dorzuciła: „… i w dodatku tak pięknie ubraną!”
„Tak, a to dlatego, że mamusia uszyła mi tę sukienkę”. Zachwycałam się
swoją czarną aksamitną sukienką z lamówką z różowych różyczek, która
zdobiła końce małego żakietu. Byłam z tego bardzo dumna i chciałam to obwieścić całemu światu.
Nagle otworzyły się drzwi do loży. Henriette, biedna i upośledzona psychicznie dziewczyna, stanęła z koszykiem zawieszonym na szyi. Drżała na
całym ciele. Z błagalnym wzrokiem podsuwała koszyk każdemu pod nos.
„Niech pan kupi jeden z małych losów, proszę, proszę. Na pewno pan wygra”. Wszyscy wykupili losy, po czym Henriette wybiegła i weszła do następnej loży. Samotnie siedzący pan kiwnął ręką i potrząsnął głową na znak
odmowy. Henriette, czerwona ze wstydu, wybiegła. Biedna dziewczyna!
Jakie to okropne! Naprawdę było mi jej żal. Mama z poirytowaniem spojrzała na tego mężczyznę. Podążyłam za jej wzrokiem i rozpoznałam w nim naszego księdza proboszcza.
Gong zwiastował następny akt. Musiałam już iść. Światło powoli gasło.
Minęłam po drodze Henriette, która wracała do holu. Ksiądz ją przywołał.
Wystąpienie zakończyło się sukcesem. Po ostatnim akcie kurtyna opadła,
ale za chwilę znów się podniosła. Z powrotem zawołano nas na scenę. Niektórzy musieli wyjść do przodu. Burza oklasków wycisnęła mi łzy z oczu. Teatr
miejski był przepełniony i wszyscy klaskali. Najchętniej bym uciekła, ale stopy miałam jakby przygwożdżone do podłogi. Znów opadła czerwona, aksamitna kurtyna. Wszyscy wyszli, ale mnie ktoś musiał prowadzić za rękę. Byłam
wykończona i bardzo chciałam już się znaleźć w domu pod swoją kołdrą.
Mamusia weszła za kulisy, objęła mnie i pocałowała. Przytulając się do
niej, wyczułam, że jest sztywna i spięta. Coś musiało ją zdenerwować.
Oburzona powiedziała do dyrektora teatru: „Simone już więcej nie będzie
Rozważania o śmierci i piekle
45
występować w sztukach teatralnych i wypiszę ją z kółka ‘Skowronków’.
Nie po to wychowuję córkę, żeby ją tu wystawiać na niebezpieczeństwo”.
„Co pani ma na myśli?” – zapytał zakłopotany dyrektor.
„Musiałby pan widzieć, do czego dochodziło w sąsiedniej loży!” (Wiele
lat później dowiedziałam się, że ksiądz obmacywał Henriette.)
Gdy już się oddaliliśmy, mama powiedziała mi: „Teraz masz swoją
córeczkę Claudine, która czeka na ciebie w domu. Potrzebuje cię. To o wiele lepsze niż te ‘Skowronki’!” Czułam się okropnie zmęczona. Mamusia to
rozumiała. Była po prostu cudowna!
„Tak, naprawdę muszę się zająć Claudine. Biedna, jest w domu całkiem
sama”.
Następnego dnia Claudine siedziała obok nas, a ja uczyłam się robić na
drutach. Zita też nam towarzyszyła. Za oknem zobaczyłam deszcz ze śniegiem.
Deszcz zburzył piękną, równiutką pierzynkę śniegu. W drodze do cioci
Eugenii musiałyśmy wędrować przez błoto, dlatego nasze stopy przemokły
i zmarzły. Jej pracodawczyni, pani Koch, poprosiła ją, aby wzięła mnie na
przyjęcie, jakie urządziła z okazji święta Bożego Narodzenia kilka dni
później.
Mamusia przed drogą powtórzyła mi całą litanię zasad dobrego wychowania – ciągle to samo, wszystkie znałam na pamięć. Bądź grzeczna. Kiedy
stoisz, nie stawiaj jednej stopy na drugiej. Nie wolno ci dotykać mebli.
Nie wolno ci obsługiwać się samodzielnie. Zamykaj usta przy jedzeniu.
Nie wchodź do pokoju bez zaproszenia. Nie wolno ci stawiać łokci na stół
i podpierać rękami głowy. Nie wolno ci bawić się włosami. Gdy siedzisz, nie
wolno ci machać nogami. Nie wolno ci, nie wolno ci, nie wolno ci!
Widząc wielką willę z marmurowymi schodami, kryształowymi lustrami
i kolorowym dywanem, poczułam się bardzo zakłopotana. Zapach jodeł,
świec, czekolady i ciasta, głośny śmiech trzech chłopców i ich kuzynów, choinka sięgająca do sufitu, a w niej stosy kolorowych paczek tak mnie przeraziły, że najchętniej bym wzięła nogi za pas.
„Wejdź, Simone, nie krępuj się. Chłopcy nic ci nie zrobią”.
Ciocia Eugenia przedstawiła mnie trzem synom państwa Kochów oraz
ich kuzynom, którzy absolutnie nie byli zainteresowani tym, żeby poznać jakąś dziewczynkę. Wszyscy chłopcy są tacy sami, tak jak ci ze szkoły, którzy
stale obrzucali nas kasztanami. „Nie znoszę chłopaków” – pomyślałam.
Krzesło było tak wysokie, że moje nogi przebierały w powietrzu. Przeszkadzały mi włosy. Ciocia uśmiechnęła się i delikatnie, aczkolwiek stanowczo położyła mi rękę na kolanie, abym przestała machać nogami. Następnie
wyjęła mi rękę z włosów. Poczerwieniałam. Czy ktoś to zauważył?
46
W paszczy lwa
Pani Koch usiadła obok mnie w przepięknej, koronkowej sukni i w potrójnej kolii. Powiedziała po francusku: „Simone, Święty Mikołaj coś ci przyniósł”. Wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do bogato przyozdobionej choinki,
stojącej naprzeciw stołu pokrytego koronkowym obrusem. W kryształowych
filiżankach i srebrnych sztućcach odbijały się tuziny świec umieszczonych na
drzewie. Ten widok tak mnie urzekł, że miałam trudności z odszukaniem
wśród wszystkich paczuszek swojego prezentu.
Ciocia przyszła mi z pomocą. „Simone, poszukaj swojego imienia”.
Pod drzewem stał taki sam żłobek, jaki mieliśmy w Boże Narodzenie w kościele. Ale święta już minęły. Co tu więc robił żłobek? Dostałam w prezencie
wąskie pudełko. W środku był dwudziestocentymetrowy, drewniany ludzik
z wąskim otworem na plecach. „To jest skarbonka. Przez otwór możesz
wrzucać swoje oszczędności”. Otworzyłam skarbonkę. Była pusta.
Wzięłam paczuszkę i wróciłam na swoje miejsce. Przyszła pokojówka
ubrana w czarną sukienkę oraz biały fartuch i zaproponowała mi słodycze.
Ciocia zachęciła mnie, żebym czegoś spróbowała. Czułam się nieswojo.
W końcu pani Koch powiedziała: „Eugeniu, za dziesięć minut odjeżdża
tramwaj do Dornach. Może pani odprowadzić tę młodą damę”. Co za ulga!
Pokojówka przyniosła mi płaszczyk, małą mufkę i filcowy kapelusz. Chciała mi pomóc się ubrać.
„O, nie, dziękuję! Jestem dużą dziewczynką. Już sama potrafię to zrobić”.
Wszyscy lekko się uśmiechnęli.
„Prawdziwa mała dama!” – powiedziała pani Koch. Odprowadziła nas do
drzwi. Przez otwarte drzwi boczne pan Koch kiwnął swoją siwą głową w moją stronę. Za nim zobaczyłam stół z szufladami, stojący na złoconych nogach,
oraz regały z książkami, sięgające aż do sufitu. „Co to za pokój?” – zastanawiałam się.
Znów padał śnieg. Żółte światło, które dochodziło ze wszystkich okien,
zmieniało dom państwa Kochów w baśniowy zamek.
W drodze do domu spytałam ciocię Eugenię, dlaczego państwo Kochowie
nazywają Dzieciątko Jezus „Świętym Mikołajem”, dlaczego przyniosło mi
prezent do ich rodziny, a nie do mnie do domu, i dlaczego przyszło w zupełnie innym dniu. Odpowiedzi cioci w ogóle mnie nie zadowoliły. Poczułam
w głowie kompletny zamęt.
Byłam szczęśliwa, że po feriach znów mogę chodzić do szkoły. Ale w klasie panowało lodowate zimno. Trochę czasu trwało, zanim świeżo rozpalony
ogień rozprowadził ciepło. Ani Madeleine, ani Andrée, ani Blanche czy
Frida nie miały w domu podczas Bożego Narodzenia choinki. Każda z nich
dostała tylko jedną pomarańczę, jedno jabłko i kilka orzechów. „Bo są biedne” – wytłumaczyła mama.
Rozważania o śmierci i piekle
47
W nocy pod kołdrą robiłam wyrzuty Dzieciątku Jezus. „Dlaczego inaczej
traktujesz bogatych, a inaczej biednych? Dlaczego chłopcom od państwa
Kochów przyniosłeś kolejki, książki, gry i samochodziki? Dostali tak dużo, że
nie mogli sobie poradzić z rozpakowywaniem prezentów – a większość moich
koleżanek szkolnych nie dostała nic, żadnej zabawki! To jest niesprawiedliwość – o tak, niesprawiedliwość!” Czy właśnie nie w ten sposób tatuś objaśnił
słowo „niesprawiedliwość” – faworyzowanie bogatych kosztem biednych?
Postanowiłam położyć kres tej rażącej niesprawiedliwości. Codziennie
kupowałam więc czekoladki i placuszki, które później rozdawałam w szkole.
Pewnego dnia, przechodząc obok sklepu z zabawkami, odkryłam uroczą,
małą lalkę, która siedziała na krzesełku dziecięcym. Chciałam ją kupić dla
Fridy. Na Boże Narodzenie została całkowicie pominięta. Weszłam do sklepu i zapytałam o cenę: pięć franków. „Proszę, niech pani zatrzyma dla mnie
tę lalkę. Dzisiaj po południu chciałabym ją odebrać”. Następnie poszłam do
domu na obiad. Po południu Madeleine zawołała mnie z ulicy, abyśmy
poszły razem do szkoły. Mama jednak poprosiła ją na górę. „Madeleine” –
powiedziała, patrząc na mnie – „chcesz przyjaźnić się ze złodziejką? Proszę,
powiedz pani, że dzisiaj Simone trochę spóźni się na lekcje”.
Madeleine nie wiedziała, co się stało. Ja też nie! Poszła beze mnie.
„Oddaj z powrotem pieniądze, które ukradłaś”.
„Mamusiu, nic nie ukradłam!”
„I w dodatku nie kłam”.
„Nie kłamię. Nic nie ukradłam”.
Mama szybko włożyła rękę w moją kieszeń i wyciągnęła pięciofrankową
monetę.
„I co to ma znaczyć?”
„Wzięłam pieniądze, ale ich nie ukradłam!”
„Czy możesz mi to jakoś wyjaśnić ?”
„Oczywiście! Dzieciątko było tak rażąco niesprawiedliwe dla Fridy.
Chciałam jej to wynagrodzić i kupić lalkę”.
Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu mama kupiła lalkę i posadziła ją na
regale obok skarbonki, którą dostałam od pani Koch.
„Moja droga, kradzież polega na tym, że bierze się cudzą własność, obojętnie w jakim celu. Ta lalka ma ci zawsze o tym przypominać. Zostanie tutaj. Nie waż się jej stąd zabrać. Dopóki pozwolisz jej tu siedzieć i nie będziesz
więcej kradła, dopóty nic nie powiem tacie. Czy nie wiesz, że aby zarobić pięć
franków, twój tata musi pracować przez wiele godzin, a nawet dni? To będzie
nasza tajemnica. Dobrze wiesz, jak dużą wagę twój tata przywiązuje do uczciwości. Uważaj więc. Jeszcze nigdy nie sprawił ci lania, ale na pewno to zrobi. Nigdy nie zdejmuj lalki z regału, bo w przeciwnym razie będziesz miała
poważne kłopoty!”
48
W paszczy lwa
W czwartki nie mieliśmy zajęć w szkole i niekiedy, gdy uczyłam moją lalkę, Claudine, przychodziła do mnie w odwiedziny kuzynka Angèle ze swoją
lalką. Bardzo poważnie brałam sobie wszystko do serca i powtarzałam lekcję
naszej pani o społeczeństwie. Jednakże trudno mi było wyjaśnić lalkom,
czym jest sumienie. Nie rozumiałam, co to jest, jak funkcjonuje, jak można
je utracić albo nawet w ogóle go nie mieć.
Pewnego dnia zapytałam więc tatę: „Co to jest sumienie?”
„To wewnętrzny głos, który powie ci, czy coś jest dobre, czy złe”.
„Tatusiu, pani powiedziała, że każdego wieczora powinniśmy rozmyślać
nad tym, jak minął dzień i co zrobiliśmy”.
„Nazywa się to sprawdzianem sumienia. Im starsza będziesz, tym łatwiej
ci to przyjdzie. Małe dzieci jeszcze nie potrafią sobie z tym poradzić”.
„Ale ja nic nie słyszę, mimo że każdego wieczora nasłuchuję. U mnie nikt
w środku nie mówi. A co mam robić, żeby zaczęło działać?” Nie chciałam już
być małym dzieckiem.
„Po prostu dalej szukaj i nasłuchuj. Pewnego dnia usłyszysz ten głos.
Tkwi w twoim wnętrzu”.
„Tatusiu, wczorajszej nocy w łóżku mówiły do mnie moje nogi”.
„I co ci powiedziały?”
„Że chcą się obrócić na drugą stronę”.
„A co ty na to?”
„Obróciłam się”.
„To były twoje mięśnie. Ale pewnego dnia coś podobnego pojawi się
w twoim umyśle; wtedy musisz uważnie słuchać i zrobić to, czego zażądają
twoje myśli”.
Uczenie Claudine traktowałam
nadzwyczaj poważnie. Pewnego razu
siedziałam z nią w swojej „klasie”
i obserwowałam mamę, jak szyje.
Ucie szy łam się, gdy do po ko ju
wszedł tato, dopóki nie zauważyłam,
że patrzy na lalkę siedzącą na półce.
Nagle poczułam się jak Zita, która
wchodziła pod łóżko, ilekroć coś
zbroiła.
„Co to za lalka?”
Już wiedziałam, że będę miała
kłopoty.
„Czyż nie jest urocza? To właśnie gust Simone” – powiedziała
Simone z lalką Claudine,
Boże Narodzenie 1936 r.
49
Rozważania o śmierci i piekle
mama, nie odrywając spojrzenia od swojej pracy. Znieruchomiałam i spuściłam wzrok.
„Musiała być pewnie całkiem droga, bo miniatury zawsze kosztują dużo
pieniędzy”. Byłam zgubiona! Kurczowo patrzyłam na mamę, która spokojnie dalej szyła.
„Adolfie, a skoro już mowa o drogich rzeczach, to czy dowiedziałeś się,
jaka jest cena nowego roweru?”
„Tak. Na razie nie możemy sobie na niego pozwolić. Jest zbyt drogi”.
„A jak długo musimy na niego oszczędzać?”
Moja kochana mamusia dochowała naszej tajemnicy. Jakże wielką ulgę
poczułam! Leżąc nocą w łóżku, patrzyłam na lalkę i myślałam o czekoladkach i placuszkach, które rozdzieliłam wśród koleżanek. Widziałam szczęśliwe twarze dzieci z klasy. Nagle zaczęło mi mocniej bić serce. Za wszystkie
pieniądze, które wzięłam, może bylibyśmy w stanie kupić dla taty rower.
Serce waliło mi jeszcze szybciej. Czyżby przemówiło moje „sumienie”?
Jak się o tym upewnić? Nie mogłam zapytać taty, bo musiałabym zdradzić
nasz sekret. Znalazłam się w naprawdę kłopotliwej sytuacji.
Następnego ranka usunęłam lalkę z mojego pola widzenia. Robiłam tak
przez wiele dni. Jednak każdego wieczora znów siedziała na swoim miejscu.
Z czasem moje serce biło coraz gwałtowniej. Rankiem, gdy chowałam lalkę
na regale, drżałam na całym ciele. Nadszedł moment, gdy już nie mogłam
wytrzymać tej sytuacji. Obecność mamy stała się nie do zniesienia, a jej milczenie bardzo mi ciążyło. Teraz miałam pewność: przemówiło do mnie moje sumienie!
Dziś przed naszymi oczami znów rozpostarła się fascynująca wizja, kiedy
nauczycielka żywo opisywała tron Boga. Z entuzjazmem opowiadała o aniołach, które stworzył Bóg w specjalnym celu. Otaczały Jego wspaniały tron,
grając niebiańskie dźwięki na harfach. Tak bardzo chciałam znaleźć się
wśród nich.
„My, ludzie, nie możemy ich zobaczyć, ponieważ są duchami. Nie widzimy duchów. Mają ogromne skrzydła i latają po niebie”.
Po tym porywającym wykładzie nie mogłam się skoncentrować na zadaniach rachunkowych. Po dwóch lekcjach przyszedł ksiądz, by przeprowadzić
z nami lekcję religii.
Gdy wszedł do klasy, była godzina jedenasta.
„Niech będzie pochwalony przychodzący w imieniu Pana” – rzekł uroczystym głosem.
Klasa powstała i powiedziała: „Amen”.
„Jak możemy dostać się do nieba?” – zapytał ksiądz.
50
W paszczy lwa
Właśnie tego chciałam się dowiedzieć.
„Najlepiej przez znoszenie cierpień” – odpowiedział. „Za każdym razem,
gdy ludzie cierpią, są karceni przez Boga, a On karci tych, których kocha.
Tak więc cieszcie się, gdy musicie cierpieć”.
Po lekcji podeszłam do księdza. „Ojcze, dlaczego Bóg stworzył anioły zaraz do życia w niebie, a my musimy najpierw cierpieć, żeby się tam dostać?”
Oblicze księdza przybrało srogi wyraz, a jego oczy ciskały iskry. Donośnym głosem odparł: „Masz dopiero sześć lat, a śmiesz osądzać Boga?”
„Ojcze, ja chciałam tylko…”
„Milcz! Masz przekornego ducha; jeśli dalej tak będzie, to pójdziesz prosto do piekła. Ucz się lekcji katechizmu i nigdy jej nie podważaj!”
Ze smutkiem powoli wyszłam z klasy. Czułam się do reszty przytłoczona
i zawstydzona – nie chciałam opowiadać mamie o dzisiejszej lekcji religii.
Tylko bym przysporzyła jej zmartwień. Już na samą myśl o tym pojawiły mi
się w oczach łzy. Począwszy od tego dnia nie lubiłam już lekcji religii. Surowy wzrok księdza i jego groźne spojrzenie wzbudzały we mnie niepokój.
Sprawiał wrażenie, jakby zawsze umiał mówić tylko o piekle. O wiele chętniej chodziłam do kościoła.
LUTY 1937 ROKU
W niedzielę odświętnie ubrani szliśmy na mszę. Mamusia miała na sobie
śliczny kapelusz, a tata nosił elegancką baskijkę, której dotykał prawą ręką,
ilekroć ktoś go pozdrawiał. Wzięłam tatę za lewą rękę, a w drugiej ręce trzymałam swój wysadzany perłami modlitewnik. Mamusia przyciskała torebkę
oraz modlitewnik do piersi i każdemu z uśmiechem kiwała głową.
„Jest dziesiąta, bo Arnoldowie idą do kościoła” – mawiali niektórzy sąsiedzi. Byłam bardzo dumna, obserwując, jak ludzie uprzejmie pozdrawiają
moich rodziców.
Nasz kościół był imponujący. Drzwi były otwarte na oścież. Promienie
słońca, wdzierające się do środka przez wysokie witraże, oświetlały złoty
ołtarz, czyniąc płomienie świec prawie niewidocznymi. Ale już nie było tak
jak kiedyś. Popatrzyłam na obrazy ze świętymi. Wszyscy mieli dramatyczny
wyraz twarzy. Nie chciałam już więcej oglądać księdza i jego ministranta
podczas eucharystii. Ale tak jak pozostali biłam się w piersi i wołałam:
„Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina”.
W lutym, pewnego pięknego, ciepłego dnia, po mszy poszliśmy na wycieczkę. „Zostaw Claudine w domu. Nie możesz jej wziąć ze sobą. Wybieramy się na długi spacer przez pola i łąki”.
Rozważania o śmierci i piekle
51
Jak okiem sięgnąć, rozpościerała się przed nami brunatna ziemia.
Niektóre łąki już się zazieleniły.
Bocian, ptak widniejący na alzackim godle, brodził dokoła w błocie nad
rzeką Doller. Zita biegała po łące w tę i z powrotem, machając ogonem,
goniła wszystkich i bawiła się ze mną w chowanego. Promienie zachodzącego słońca tańczyły pomiędzy kłębami mgły, unoszącymi się nad łąką. Nagle
w oddali dostrzegłam jakiegoś mężczyznę i chłopca, którzy wyszli z zarośli.
Zaczęli uciekać i szybko znikli.
W tamten niedzielny wieczór, zanim poszłam do łóżka, mama usiadła koło mnie i zaczęła ze mną rozmawiać. Trochę mnie to zaniepokoiło.
Jej ciemnoniebieskie oczy popatrzyły na mnie czule, ale z zatroskaniem.
„Wiem, że każdego ranka przed szkołą idziesz do kościoła, żeby się pomodlić.
Ale tatuś i ja już nie chcemy, żebyś kiedykolwiek poszła do kościoła bez nas”.
Jej słowa trafiły mnie jak grom z jasnego nieba! „Mamusiu, ale dlaczego?”
„Kościół jest bardzo duży i słabo oświetlony. Ktoś zły mógłby się ukryć
i zrobić ci krzywdę”. Wzięła mnie pod brodę i ściszonym głosem powtórzyła: „Nigdy więcej nie chodź sama do kościoła, jasne?”
W poniedziałek rano przechodziłam obok kościoła. Serce mi waliło jak
młot. Usłuchałam polecenia moich rodziców, chociaż wcale mi się nie podobało. W szkole wszystko przebiegło według zwykłego poniedziałkowego rytmu – na religii uczyliśmy się o Świętej Teresie z Lisieux i nauczycielka
sprawdzała nasze prace domowe (znów dostałam najlepsze oceny i pochwałę od pani). Frida też przyszła do szkoły. Tylko że teraz musiała siedzieć sama w ostatnim rzędzie, ponieważ potwornie kaszlała. Niebo pociemniało
i zaczął padać śnieg. Trzeba było włączyć światło. Mniej więcej pod koniec
przedpołudniowych lekcji rozszalała się prawdziwa śnieżna burza. Musiałyśmy iść tyłem, wzdłuż ścian budynków. Frida z trudem szła pod wiatr.
Ciągle kaszlała i ledwie chwytała powietrze.
Gdy przyszłam do domu, pocałowałam mamę i szepnęłam jej do ucha:
„Mamusiu, dzisiaj nie byłam w kościele”.
„Wiem, że jesteś grzeczną dziewczynką”. Mama otrzepała mnie ze śniegu i przyniosła ogrzane pantofle, a ja opowiadałam o naszej uciążliwej drodze powrotnej.
„Wiesz, biedna Frida musi teraz siedzieć zupełnie sama w ostatnim rzędzie, bo tak bardzo kaszle”.
„Zawsze gdy kaszle, odwracaj głowę w drugą stronę”.
Po południu niebo się rozjaśniło. Fridy już nie było na lekcji. Pusta ławka w ostatnim rzędzie klasy uświadomiła mi, że choroba to coś poważnego.
Jeszcze tego dnia postanowiłam, że zanim zostanę świętą, będę pielęgniarką.
Wyglądając w klasie przez okna, obserwowałam wróble, które siedziały
naprzeciwko, na gzymsie okna kościoła. Wyobraziłam sobie promienie słońca,
52
W paszczy lwa
które przez kolorowe witraże przedzierają się do wnętrza kościoła, by oświetlić ołtarz. Ale teraz nie wolno mi już było tam pójść.
Leżałam pod kołdrą, wściekła na swoich rodziców. Próbowałam nakłonić
tatę, aby pozwolił mi chodzić do kościoła. „Co ci powiedziała twoja mama?”
Bronił jej, co zresztą było do przewidzenia.
Dlaczego rodzice zawsze musieli się jednoczyć przeciwko mnie? Gdy mama coś powiedziała, tata stał po jej stronie. Gdy mamę o coś pytałam, zawsze
mówiła: „Rozmawiałaś już o tym z tatą? Jeśli nie, to możemy zrobić to razem”. Jakoś nie umiałam znaleźć innego wyjścia. Nie mogłam zasnąć.
Jak co wieczór rodzice siedzieli w salonie; tato czytał na głos, a mama robiła na drutach. Ale teraz dyskutowali. A może rozmawiali o mnie? Byłam
nawet całkiem pewna, że teraz mówią o mnie. Wstałam, aby posłuchać, ale
serce biło mi tak głośno, że wolałam przysłuchiwać się rozmowie, leżąc
w łóżku.
Rozmawiali o religii. Trudno mi było za nimi nadążyć. Ich głosy często
przechodziły w szept. „Adolfie, to po prostu niewiarygodne, nawet niemożliwe, że Bóg mieszka w hostii, którą ten ksiądz trzyma w swoich brudnych
rękach”.
„Emmo, my, ludzie, nie mamy prawa oceniać Boga, a…”
Nie mogłam zrozumieć tej rozmowy. Znów przykryłam się kołdrą. Ciekawił mnie jednak ksiądz, który nie wie, że przed odprawieniem mszy należy
umyć ręce.
Stałam przy bocznym wejściu do kościoła. Serce waliło mi jak oszalałe.
„To jest dom Boży. Przecież nie mogą tu czyhać żadne niebezpieczeństwa…
chyba”. Powoli otworzyłam drzwi. W kościele było pusto i panował półmrok.
Szybko zamknęłam drzwi i uciekłam. Następnego dnia po długich zmaganiach podjęłam decyzję. Postanowiłam, że szybko przeżegnam się wodą święconą, za ławkami przemknę na palcach do przodu i tam przykucnę. Później
szybko uklęknę przed ołtarzem i poproszę Boga o przebaczenie, bo nie mam
czasu, by zostać dłużej, ponieważ zakazano mi chodzić samej do kościoła.
Potem szybko pobiegnę na drugą stronę i wyjdę przeciwległym wyjściem.
Moje łomoczące serce nieomal mnie nie powstrzymało. Drzwi głośno
skrzypiały. Drżałam na całym ciele. Miałam wrażenie, że twarze świętych się
poruszają. Przed ołtarzem zabrakło mi tchu w piersiach. Jeszcze zanim dotarłam na drugą stronę kościoła, poczułam, że nogi nie chcą mnie już więcej
nosić. Zdziwiło mnie, że z nawy głównej rozległ się głos. Możliwie jak najszybciej wybiegłam przez drzwi boczne i zamknęłam za sobą drzwi.
Sumienie dręczyło mnie na samą myśl, że znów byłam sama w kościele.
Ale doszłam do następującego wniosku: „Bóg jest ważniejszy niż rodzice, a oni
nie znają mojego celu. Chcę przecież zostać świętą”. To była wielka tajemnica.
53
Rozważania o śmierci i piekle
Aby osiągnąć ów cel, brałam pod uwagę nawet dezaprobatę rodziców. Ale na
szczęście nigdy nie dowiedzieli się o moich potajemnych wizytach w kościele.
Od chwili chrztu byłam poświęcona Dziewicy Marii, a teraz otrzymałam przywilej brania udziału w procesji. Ksiądz miał kroczyć pod baldachimem, niesionym przez czterech mężczyzn. Nad głową miał nieść złotą monstrację przedstawiającą słońce, podczas gdy dziewczynki rozrzucałyby przed nim płatki róż.
Cóż za święta służba! Mamusia uszyła mi z organdyny delikatną, białą sukieneczkę z bladoniebieską szarfą. Kupiła mi nowe buty i wianek z róż. Nie mogłam się doczekać tej uroczystości. Ale trzeba było odwołać mój udział, bo nagle dostałam kokluszu. Skoro nigdy przedtem nie byłam chora, to dlaczego
właśnie teraz musiałam złapać ten straszny kaszel? Czyżby Bóg się na mnie pogniewał? Mama podarowała mój piękny kostium innej dziewczynce. Kipiałam
z zazdrości. Zaledwie w trzy dni później znów byłam w jak najlepszej kondycji
i mogłam wychodzić na dwór. To wprawiło mnie w jeszcze większą złość.
Gdy znowu poszłam do szkoły, zobaczyłam, że Fridy ciągle nie ma.
Doktor powiedział, że nie może chodzić do szkoły, zanim nie minie jej kaszel. Każdego dnia wołałam po nią, ale jej domek stał otulony milczeniem.
Pewnego dnia, gdy przechodziłam koło jej domu, na tylnim podwórzu
dojrzałam donice z przepięknymi białymi kwiatami. Nareszcie ktoś zatroszczył się o Fridę i podarował jej odrobinę uwagi.
Mamusia wysłała mnie do sklepu Aliny po cukier do naszych truskawek.
Weszłam po czterech schodkach do sklepu spożywczego i stanęłam w kolejce
za damą, która nosiła buty z krokodylej skóry. Była wysoka i miała na sobie letni płaszcz. Prawdziwa dama, tak bardzo różniła się od kobiet z naszej ulicy.
Widok jej ręki w koronkowej rękawiczce zaparł mi dech w piersiach.
To ta przepiękna dama, którą tak bardzo podziwiałam! Pewnie przyglądałam się jej z otwartą buzią. Na szczęście nie widziała mnie mama.
Alina szepnęła do mnie: „Simone, nie wytrzeszczaj tak oczu! Ta dama
zjadła za dużo wiśni i popiła je wodą”. Cóż za gorzkie rozczarowanie! Czyżby ta delikatna dama nie umiała się opanować? Wcześniej nie zauważyłam
jej ogromnego brzucha. Widziałam tylko piękną bluzkę i wspaniałą kolię.
Teraz dostrzegłam, że była tak gruba, jakby za chwilę miała eksplodować.
Usunęłam się na bok i po zrobieniu zakupów szybko uciekłam jak najdalej
od tej głupiej damy!
„Simone, dlaczego nie wzięłaś ze sobą Zity na zakupy?” – zapytała mama.
„Zita jest chora i Claudine też”. Ponieważ byłam pielęgniarką, mamusia
uszyła mi specjalny strój. Powiedziała: „Ale pamiętaj! To tylko zabawa.
Mimo wszystko musisz wyprowadzić Zitę, ona tego potrzebuje”.
54
W paszczy lwa
„No to ubiorę ją i włożę do wózka Claudine, bo jest chora!” Mama zaczęła się śmiać – wiedziała, jak chętnie ubieram mojego pieska i kładę na
grzbiet, co wzbudzało zdziwienie przechodniów.
„Ale teraz Zita szybko musi pobiegać na czterech łapach”.
„Mamusiu, ona naprawdę jest chora!” Byłam przecież pielęgniarką i wiedziałam lepiej niż mama.
„Skąd wiesz?”
„Nie widzisz, że każdego dnia jej głowa staje się trochę mniejsza?”
Mama nie zareagowała. Posypała truskawki cukrem. „Widzisz, z truskawek wychodzi cały sok i rozpuszcza cukier. Kiedy wrócimy z ogrodu, ugotujemy truskawki”.
Z naszego ogrodu mieliśmy przepiękny widok. Na horyzoncie, po jednej
stronie wzniesienia, majaczyły niebieskawe zarysy Wogezów. Po drugiej
stronie rozciągał się Schwarzwald, skąpany w promieniach słońca.
„Miej Zitę na oku. Nie pozwól jej wygrzebywać dziur w ziemi”. To wcale nie było takie proste. Kiedy tylko Zita zwęszyła mysz, potrafiła się uprzeć
i rozwinąć swoje najlepsze możliwości. Z trudem wyciągaliśmy ją potem
z dziur za tylne nogi.
Za drzewami zaczęła się rozpościerać noc. Pośpiesznie zbierałyśmy narzędzia ogrodnicze. W drodze powrotnej prowadziłam Zitę na smyczy. Nagle
usłyszałyśmy głośny szum jakby
gwałtownego wiatru. Niebo przybrało ognistoczerwoną barwę.
Nad naszymi głowami unosiły się
ciemne kłęby dymu. Mama wzięła mnie za rękę. Musiałyśmy
uciekać, by szukać schronienia
przed „fajerwerkami”, które fruwały ze wszystkich stron. Pewne
gospodarstwo stało w płomieniach!
Iskry ognia przeskakiwały
z morza płomieni na suchą trawę,
rozpalając pomniejsze ogniska.
Dokoła biegały kury, niektóre zaczęły się palić. Nie zdołano już
uratować krów ani świń uwięzionych w oborze. Z miasta przybyły tu wszystkie wozy straży pożarnej i z długich węży polewały
wodą budynek mieszkalny oraz
Simone jako pielęgniarka
55
Rozważania o śmierci i piekle
sąsiednie domy. Kaski strażaków odbijały płomienie. Twarze mieli czerwone,
a ubrania – czarne. Z głośnym trzaskiem obora się zawaliła, co rozdmuchało
jeszcze większy ogień. Zrozpaczone krzyki uwięzionych zwierząt umilkły.
Gdy pozwolono nam pójść dalej, zwęglone kłody jeszcze się żarzyły.
Potem przez jakiś czas w powietrzu unosiło się mnóstwo dymu.
Dotarłam do domu cała drżąca i przemarznięta. Nie mogłam ani jeść, ani
się bawić. Mama położyła mnie do łóżka, bo miałam gorączkę. Również
Zita była całkowicie rozstrojona i z wilgotnymi oczami leżała obok mojego łóżka. W zasadzie jeszcze nie nadeszła zwykła pora spania, ale mama nalegała:
„Poczujesz się o wiele lepiej, jeśli tej nocy dobrze i długo pośpisz”.
Ale ta noc bynajmniej nie była „dobra”. Wszędzie widziałam ogień, nawet z zamkniętymi oczami. Przez sen słyszałam straszliwe krzyki palących
się zwierząt. Mama przyszła i położyła się koło mnie.
Ranek wcale nie poprawił mi humoru. „Mamusiu, czy to Lucyfer spalił
oborę z wszystkimi zwierzętami?”
Mama wyliczyła mi najróżniejsze czynniki, które mogły spowodować pożar,
ale wcale nie zmniejszyło to mojego strachu przed piekłem. Tata próbował mnie
czymś zająć. Zaproponował mi malowanie, ale nic nie przynosiło mi ukojenia.
Mimo pięknej pogody i ciepłych dni Frida nie pokazywała się w szkole.
„Proszę pani, dlaczego Frida nie może przyjść do szkoły?” Zamiast odpowiedzieć na moje pytanie, nauczycielka pogłaskała mnie po głowie.
„Czy ona jeszcze kaszle?”
„O nie, już nie kaszle. Jest w niebie”.
„A, to dlatego”.
„Co masz na myśli?”
„To dlatego widziałam na jej podwórku donice z białymi kwiatami”.
Mijając skromny domek z zamkniętymi okiennicami, wprost nie mogłam
powstrzymać łez. Kwiaty zwiędły. One również zmarły. Ogarnął mnie taki
żal z powodu odejścia Fridy do nieba, że nie chciałam więcej oglądać tego
domu i przeszłam na drugą stronę ulicy. Mimo wszystko odczuwałam też
pewną ulgę. Frida już nie kasłała, tylko siedziała sobie na chmurce i grała
na harfie. Ciekawe, czy stamtąd mogła mnie widzieć?
Znów mieliśmy lekcję religii. O czym będzie dzisiaj mówił ksiądz?
„Istnieje różnica między piekłem a czyśćcem. Jeżeli ktoś popełnił grzechy i umiera, to może uniknąć wiecznych mąk w ogniu piekielnym, jeśli
otrzyma ostatnie namaszczenie. Do tego trzeba przywołać księdza, a umierający musi się wyspowiadać ze wszystkich grzechów – bez wyjątku. Dopiero wtedy może przyjąć świętą komunię. Możliwe, że nie od razu trafi do nieba, tylko do czyśćca. To coś w rodzaju przedsionka do piekła. Tam zmarli
56
W paszczy lwa
cierpią męki w ogniu, ale mogą się stamtąd wydostać, kiedy tylko zostaną
oczyszczeni ze swoich grzechów. Można skrócić czas trwania tych mąk, ale
pod warunkiem, że rodzina poprosi księdza o mszę za zmarłego. W tym celu rodzina musi przynieść ofiarę i modlić się za zmarłego”.
Następna noc była koszmarna. Widziałam Fridę w płomieniach i tę elegancką damę, która jęczała z powodu pękniętego brzucha. Strażacy mieli
z tyłu ogony jak u diabła i ognistoczerwone twarze, a bliźniacy topili się
w morzu ognia. Błagałam za nimi, ale z powodu trzeszczącego ognia święci
nie słyszeli moich modlitw. Krzyknęłam i obudziłam się. Mama przyszła
i usiadła na brzegu łóżka, a następnie otarła mi pot z czoła. Pościel była zupełnie pognieciona. Mamusia doprowadziła ją do porządku, ponownie otuliła mnie kołdrą i ucałowała. Wykończona, zasnęłam po raz drugi. Ale znów
dręczyły mnie podobne koszmary. Następnego wieczoru w ogóle nie chciałam iść do łóżka. Moje własne łóżko zmieniło się w piekło.
Głowa Zity z powrotem urosła do normalnej wielkości. Wydała na świat
szczenięta. Krótko potem, pewnego słonecznego dnia, zobaczyłam wytworną damę, pchającą przed sobą dziecięcy wózek. Ona też zeszczuplała. Szybko pobiegłam do mamy i spytałam: „Czy kobiety też noszą dzieci w brzuchu jak Zita?”
Po wyjaśnieniach od mamusi stwierdziłam, że pani Huber i Aline kłamały.
„Ale dlaczego ludzie mówią, że mam wystawić kostkę cukru dla bociana,
abym dostała siostrzyczkę?”
„To bajka dla małych dzieci”.
Znów małe dzieci! Nie jestem już małą dziewczynką. „Dlaczego, dlaczego dorośli kłamią?” Na to pytanie nie otrzymałam odpowiedzi.
„Czyż Bóg nie powiedział: ,Nie wolno ci kłamać’? Czy dorośli już w ogóle
nie boją się piekła?”
W nocy, leżąc pod kołdrą, postanowiłam schodzić pani Huber z drogi.
Nie chciałam już zamienić z nią ani słowa. Ale dlaczego mama nie odpowiedziała mi na pytanie? Dlaczego dorośli okłamują małe dzieci? Od tej pory
będę musiała się mieć przed nimi na baczności! To wprawiło mnie w kiepski nastrój.
Tatuś był cudownym towarzyszem zabaw: zawsze mnie zachęcał, bym wypróbowała coś nowego. Miałam trudności z bąkiem, który zrobił dla mnie
wujek Germain. Co prawda bąk się kręcił, ale po chwili zwalniał obroty i upadał. Aby mógł wirować, musiałam owinąć go dookoła sznurkiem, postawić jego czubek na równym podłożu i uwolnić go jednym pociągnięciem za sznur.
„Próbuj. Następnym razem będzie ci szło już lepiej” – zawołał do mnie
z balkonu tata. Na naszej ulicy nie jeździły samochody, miałam więc całą
Rozważania o śmierci i piekle
57
jezdnię dla siebie. Niektórzy sąsiedzi w letnie wieczory wyglądali z okien,
oparci na poduszkach. Przekomarzali się ze mną. To jeszcze bardziej mnie
zmobilizowało. Ale szybko nastał czas, by iść do łóżka. Upał był tak wielki,
że mama zostawiła okiennice lekko otwarte.
„Mamusiu! Tatusiu! Chodźcie szybko, proszę! Pomocy! Pomocy! Wszędzie jest pożar!” Do mojego pokoju wpadało intensywne, pomarańczowoczerwone światło. Tata zabrał mnie z łóżka i wyniósł na balkon. Pani Huber,
pani Beringer, pani Eguemann – wszystkie wyszły na zewnątrz, by podziwiać spektakularny przepych barw. Słońce zaszło, na horyzoncie majaczyły
czarne zarysy góry, niebo pokryło się ognistą czerwienią, a na dole nasz młody sąsiad, Jean, wygrywał na mandolinie bluesa.
„Kto otworzył wrota do piekła?”
„To nie jest ogień piekielny. To przepiękny zachód słońca”.
„Ale tylko ogromny ogień może wysłać na niebo tak dużo czerwonego
światła!”
Rodzice spojrzeli na siebie, kręcąc głowami.
„Jestem pewna, że to światło pochodzi z piekła, bo ksiądz powiedział, że
idzie się albo w dół do ognistego piekła, albo w górę do nieba” – uparcie obstawałam przy swoim.
Tata opowiedział coś o ogniu i lawie we wnętrzu ziemi, co umocniło we
mnie przekonanie o istnieniu piekła i wzbudziło jeszcze większy strach.
Mama znów położyła mnie do łóżka. Usiadła obok i ponownie zapewniła, że
to było nie piekło, tylko słońce.
„Nie bój się piekła. Przecież święci modlą się za nas, a ponadto mamy
anioła stróża”.
Ale wszystkie wyjaśnienia nie pomogły, bo byłam dobrze zorientowana
i wiedziałam, jakie to straszne umrzeć nieprzygotowanym.
To byłoby przerażające – wręcz okropne – gdyby moi rodzice umarli podczas snu. Każdej nocy ukradkiem wchodziłam do ich sypialni i obojgu trzymałam pod nosem palec, aby się upewnić, czy jeszcze oddychają. Dopiero
wtedy mogłam spokojnie zasnąć.
Pewnej niedzieli jak zwykle poszliśmy na spacer. Zbliżaliśmy się do tawerny z ogródkiem. Przypomniałam sobie, że byłam tam raz jako trzyletnie
dziecko. Tańczyłam na stole, a goście bili brawo. Mając zapewne na myśli
mój występ, tato z udaną powagą powiedział: „Pamiętasz? Teraz chciałbym
wyjaśnić coś raz na zawsze: nie chcę, żebyś została tancerką rewiową”.
Czyżby? To upomnienie było całkowicie zbędne. Przecież stałam się już
poważną dziewczynką – wkrótce skończę siedem lat. W końcu wiedziałam
dużo o chorobach, śmierci, czyśćcu, piekle i że Bóg zsyła na nas wszelkie
możliwe próby, by sprawdzić naszą wiarę. Rodzice chcieli mnie rozweselić,
ale mój niewinny i beztroski sposób bycia przeminął. Wychowanie religijne,
58
W paszczy lwa
jakie odebrałam w szkole, nauczyło mnie, że życie na tej ziemi może być bardzo bolesne i że trzeba przejść wiele prób, by zostać świętą. Właśnie to stało
się głównym celem mojego życia.
W przeciągu jednego jedynego roku intensywna nauka religii wzbudziła
u mnie bezustanny strach. Dopadł mnie obezwładniający lęk przed Bogiem,
tym nadzwyczaj surowym, wymagającym niebiańskim Ojcem. Nie byłam
w nastroju, żeby tańczyć. Jakże bym mogła!
Siedząc na taborecie, prowadziłam kolejne zajęcia dla Claudine. Starałam
się nauczyć ją wymowy niemieckiego alfabetu. W korytarzu mama pastowała
drewniane schody, bo była zdania, że drewniane schody muszą się błyszczeć.
Właśnie na nią przypadła kolej sprzątania. Zawsze narzekała, że sąsiadka
zmywa schody tylko mokrą ścierką. Słyszałam, jak mama rozmawia z kimś
w korytarzu. Po chwili szybko weszła do mieszkania, wzięła coś i znów wyszła.
„Przeczytam te pisma” – dobiegł mnie głos mamy. „Mam jednak wrażenie, że Pan Bóg śpi i nie widzi tego, co się dzieje. Chciałabym wiedzieć, co
Państwo mają do powiedzenia na ten temat”.*
Nie umiałam sobie wytłumaczyć, jak moja mama mogła coś takiego powiedzieć. A może teraz pójdzie do piekła? Uklękłam przed swoim ołtarzykiem i błagałam wszystkich świętych, by wstawili się za mamą dobrym słowem, aby Bóg nie zapałał na nią gniewem. Bałam się o jej duszę.
Tego samego dnia przypadła na mnie kolej zmywania naczyń, ale nie
zdołałam doszorować przypalonych garnków.
„Wlejemy w garnki trochę wody i odstawimy, aby się namoczyły. Później
spalenizna będzie schodzić o wiele łatwiej” – powiedziała mama, nieobecna
myślami. Postawiła garnki na balkonie na małym blacie za roletą, którą
przymocowała, aby sąsiedzi nie zaglądali do naszej kuchni. Ale garnki stały
na balkonie nietknięte przez kolejne dni.
Mama była zachwycona otrzymanymi broszurkami. Kupiła w księgarni
Biblię, w której rozczytywała się dzień za dniem. Prawie w ogóle przestała
gotować. Od dnia, w którym zakazała mi uczęszczać samej do kościoła, nie
postawiła tam swojej stopy ani nie chodziła do spowiedzi i komunii. Wprawdzie niekiedy poszła do innego kościoła katolickiego w sąsiedztwie, ale po
pewnym czasie postanowiła zupełnie z tym skończyć. Dlatego chodziłam na
mszę tylko z tatą. Wyglądał na przytłoczonego, ja też miałam smętny nastrój. Nawet wspaniała muzyka organowa nie zdołała mnie rozweselić.
Teraz mama prawie oduczyła się gotować. „Za dużo czyta” – pomyślałam.
Pewnej nocy – leżąc w łóżku – słyszałam głosy rodziców. Wyciągnęłam
szyję, aby podsłuchać ich rozmowę. Byłam przekonana, że coś przede mną
* Mama rozmawiała ze Świadkami Jehowy, którzy od drzwi do drzwi rozpowszechniali broszury
oparte na Biblii.
Rozważania o śmierci i piekle
59
ukrywają. Musiałam się dowiedzieć, co to było. Dlatego przemknęłam na
palcach pod ścianę i próbowałam wychwycić, o czym rozmawiają. Głos taty
brzmiał natarczywie. Zdecydowanym, ale ściszonym głosem mama mówiła
o wolności wyznawania religii w zgodzie z własnym sumieniem.
„Jesteśmy katolikami!” – mówił wciąż tata.
„Przecież wszyscy to wiemy. Co się z nim dzieje, że powtarza to w kółko?”
– zastanawiałam się. Nie usłyszałam odpowiedzi mamy.
Tata wpadł w złość. Wciąż obstawał przy swoim: „Musimy pozostać wierni”. Powiedział jeszcze coś na temat skały w Rzymie, która nazywa się Piotr,
i papieża, który na niej siedzi. Nagle tato wstał, a ja odwróciłam się, by uciec
do łóżka, ale było już za późno. Zobaczył mnie. Rozgniewany, wybiegł z salonu, mówiąc do mamy: „Rób, co chcesz”. Po kilku krokach nagle obrócił się
w stronę mamy i podniesionym tonem zawołał: „Zakazuję ci opowiadać
Simone o twoich ideach i lekturach!”
Nikt nie zwrócił na mnie uwagi; pominięto mnie i potraktowano jak
dziecko. Kipiałam ze złości. Byłam tak wściekła na tatę, że postanowiłam się
sprzeciwić.
„Mamusiu, co tak czytasz każdego dnia?” – spytałam z samego rana.
„Literaturę opartą na Biblii”.
„A co to jest?”
„Biblia to Słowo Boże”.
„Też będę to czytać”.
„Później, gdy dorośniesz”.
„Nie, ja chcę teraz”.
„Simone, obiecałam twojemu tacie, że nie będę ci pokazywać nic z protestanckiej Biblii ani z żadnych innych publikacji religijnych”. Wiedziałam,
faktycznie coś przede mną ukrywali!
„Przecież taty tu nie ma”.
„Ale mu obiecałam”.
„Tata cię nie zobaczy i ode mnie też niczego się nie dowie”.
„Tak nie można; to oszustwo. Moje dziecko, twój tatuś ciężko pracuje, by
na nas zarobić i opłacić czynsz. Ma pełne prawo podejmować decyzje w sprawie twojego wychowania”. Wszystko we mnie wrzało.
„Ale dlaczego? Dlaczego nie mogę czytać tego, co chcę?”
Do naszego domu wkradła się nieprzyjemna atmosfera. Mama dalej nie
chodziła do kościoła, ale przynajmniej już nie przypalała naszego jedzenia.
Tato przeważnie milczał, nie mówił nawet o socjalizmie! Pozdrawiał mamę
tylko mechanicznie – zupełnie bez ochoty i jakiejkolwiek serdeczności, a potem zaczynał ją wypytywać.
„Z kim rozmawiałaś? Gdzie byłaś?” Co za głupie pytania! Tata przecież
dobrze wie, że chodzi tylko do handlarza artykułami spożywczymi, rzeźnika
60
W paszczy lwa
i piekarza. Dlaczego nie zostawi jej w spokoju? Pewnego razu jego pytania
przypominały nawet przesłuchanie.
„Twierdzisz, że mężczyźni, którzy przynieśli ci te pisma, już więcej się tu
nie pokazali?”
„Nie, nie przyszli i bardzo tego żałuję, bo miałabym do nich mnóstwo pytań”. Ta odpowiedź też była nie po myśli taty. Tak dalece wdali się
w sprzeczkę, że zupełnie mnie nie dostrzegali. Tato drążył dalej.
„Kto ci przyniósł pozostałe broszury?”
„Zamówiłam je” – odparła mama i szybko wyciągnęła brązową kopertę ze
znaczkami. „Oto dowód” – dodała zdenerwowana.
„Dlaczego zamówiłaś ich tak dużo i gdzie są wszystkie?”
„Zamówiłam trzy różne broszury i otrzymałam z każdej po dziesięć egzemplarzy”.
„Co z nimi zrobiłaś?”
„Rozdałam niektórym sąsiadom z naszego domu i jeszcze kilku innym
z naszej ulicy”.
Tato gniewnie potrząsnął głową.
Zakradłam się w kąt pokoju i pomyślałam, że tata na pewno zapomniał
o mojej obecności. Siedziałam cicho jak mysz.
Tata uporczywie mierzył mamę wzrokiem i powiedział, podkreślając każde słowo: „To teraz jeszcze rozpowszechniasz propagandę?” Mama zbladła.
Kiedy wreszcie zacznie się bronić? Ja bym tak zrobiła! Tata traktował ją jak
dziecko.
Po chwili powiedziała: „Adolfie, każdy człowiek ma równe prawa, w tym
prawo wolnego wyboru. Ale aby móc wybrać, każdemu z ludzi trzeba coś dać
do wyboru – a to nie jest propaganda”.
Pomyślałam: „Brawo, mamusiu!” Ale nagle zaczęłam głośno mówić
i mamrotać, że każdy ma prawo czytać to, co chce, ja również! Oboje zwrócili ku mnie swoje osłupiałe twarze i zamilkli.
61
ROZDZIAŁ 3
O d k r y w a m ś w i a t k si ą ż e k
d kąd z pozostałymi trzema dziewczynkami dowiedziałyśmy się o śmierci Fridy, zaczęłyśmy chodzić do szkoły drugą stroną ulicy, gdzie stały
domy czynszowe. W jednym z nich mieszkała dziewczynka, której nigdy dotąd nie widziałam. Już z ulicy dobiegał nas jej silny kaszel. Blanche ją znała. Nazywała się Jacqueline. Po dłuższym pobycie w sanatorium powróciła
do rodziców, ponieważ lekarze oznajmili, że jej choroba jest nieuleczalna.
Była starsza od nas i chorowała na gruźlicę. Chciałyśmy czegoś więcej dowiedzieć się na temat tej choroby, dlatego obiecałam dziewczynkom, że sprawdzę to w podręczniku medycznym. Przecież byłam pielęgniarką.
Wspięłam się wysoko na drabinkę, by sięgnąć ostatniego regału biblioteczki taty. Serce biło mi w szalonym tempie i pulsowało mi w skroniach.
Drżącymi rękami sięgnęłam po grubą czerwoną książkę, oprawioną w skórę,
zatytułowaną „Lekarz domowy”. Wolałam czytać, stojąc na samej górze drabiny. Tym sposobem miałam dość czasu, by zręcznie odłożyć książkę na swoje miejsce, zejść z drabiny i ją odstawić, gdybym tylko usłyszała, jak mama
schodzi po schodach do piwnicy, aby odnieść narzędzia ogrodnicze.
Jakiś wewnętrzny głos nieustannie mnie upominał: „Nie poprosiłaś o pozwolenie! Ale jeśli spytasz mamę, tak czy inaczej powie ,Nie!’ Przecież
jestem pielęgniarką i muszę się nauczyć tak wielu rzeczy; nie będę ryzykować, bo mama i tak powie ,Nie’ ”. Rodzice już mi zabronili czytania książki,
którą nazywali Biblią. Fascynowało mnie samodzielne podejmowanie decyzji.
Takie nęcące było robienie czegoś za plecami rodziców.
Książka lekarska stała się moją ulubioną, potajemną lekturą. Najchętniej
odrysowałabym sobie rysunki, tylko rodzice mogliby mnie na tym przyłapać.
Cóż za osobliwe wyrażenia znajdowałam w tej książce! Opisy chorób zazwyczaj kończyły się słowami: „…po czym następuje zgon”.
„Nic się nie dzieje bez woli Boga” – zwykł mawiać nasz ksiądz. „Bóg ustala godzinę naszej śmierci”. Ale jak wynikało z tej książki, to, co doprowadzało do śmierci, wzbudzało strach i przerażenie. Musiałam lepiej zrozumieć te
O
62
W paszczy lwa
informacje. Przecież dałam dziewczynkom swoje słowo. Dlatego postanowiłam wypytać mamę.
Pewnego dnia ostrożnie zapytałam: „Mamusiu, co to jest gruźlica?”
„To taka choroba. Ale czemu pytasz?”
Musiałam ostrożnie sformułować odpowiedź. „Rozmawiałyśmy o tym,
przechodząc obok domu Jacqueline. Blanche mówi, że nie wolno jej chodzić
do szkoły”.
„To prawda. Faktycznie cierpi na gruźlicę i choruje na nią od dawna, już
kiedy opiekowała się Fridą jako dzieckiem”.
„Czy to od niej Frida dostała tę chorobę?”
„Najprawdopodobniej tak. Nazywa się to zarażeniem. Widzisz, Simone,
gdy raz po raz ci przypominam, żebyś nie siadała na chodniku, to nie mam
na myśli tylko tego, że wypróżniają się tam psy, ale też to, że niektórzy ludzie plują na chodnik”.
„Tak, tak! Czytałam nawet, że wypluwają sobie płuca!”
„Co mówisz?”
„Powiedziałam, że zawsze się boję, że wyplują sobie płuca. Czy to jest
choroba, którą miał wujek Louis? Czy on też umarł na gruźlicę?”
„Tak”.
„To w takim razie ciocia Eugenia też ma gruźlicę?”
„Dzięki Bogu nie!”
W ten sposób otrzymałam wszelkiego rodzaju informacje i potrzebne wyjaśnienia. Uzbrojona w nową wiedzę, mogłam iść do szkoły i powiedzieć dziewczynkom, że nie powinny nic podnosić z ulicy, bo możliwe, że gdzieś leżą resztki
płuc. Ponieważ byłam pielęgniarką, spoczywał na mnie obowiązek wzbudzenia
w nich tak wielkiego strachu przed gruźlicą, jaki sama odczuwałam.
W końcu nadeszły wakacje. Tato dostał urlop – pierwszy, jaki sobie wziął
od początku zatrudnienia. „Jestem do tego zmuszony – fabryka przerwała
swoją pracę na dwa tygodnie”. Strajkujący robotnicy wymogli na rządzie dodatkowe postanowienia, tak iż od roku 1937 wszystkie fabryki we Francji
były prawnie zobowiązane do zapewnienia przerwy urlopowej. Miałam
nadzieję, że ten wymuszony urlop wprawi tatę w lepszy nastrój.
Teraz tato znalazł sobie nowy temat do rozmowy: „Emmo, co powiesz na
to, abyśmy sobie kupili nowe rowery?”
„A możemy sobie na nie pozwolić?”
Moja lalka za pięć franków, siedząca na regale, znów wprawiła mnie
w niepokój.
„No tak, będziemy musieli podjąć pieniądze z banku. Nie jestem co prawda
zachwycony tą myślą, bo przecież zawsze może się zdarzyć jakaś nieprzewidziana sytuacja, ale z drugiej strony jeśli kupimy sobie rowery, dobrze ulokujemy swoje pieniądze. Będziemy mogli wyjeżdżać całą rodziną w góry”.
Odkrywam świat książek
63
Nasze nowiutkie rowery wzbudziły w całym sąsiedztwie sporą sensację.
Oba były ciemnoczerwonego koloru i miały delikatną złotą ramę, a także
trzystopniowe przerzutki. Jedno siodełko dziecięce dla mnie zostało przymocowane na kierownicy roweru u taty, a drugie na bagażniku roweru mamy. Gdy jeździliśmy pod górę, siedziałam u taty; z góry natomiast mama
brała mnie na siodełko. Planowaliśmy wycieczkę rowerową nad jeziora
Longemer i Gerardmer. Wtedy dowiedziałam się, że będzie nam towarzyszył
mój kuzyn Maurice. W ogóle mi to nie odpowiadało.
Maurice był wysokim, czternastoletnim blondynem o stalowoniebieskich
oczach. Ciągle się przechwalał. Mama nazywała go „biednym sierotą”. Towarzyszyłby nam tylko na czas wycieczki rowerowej wokół jezior; mieliśmy
go odstawić do domu, zanim dotrzemy do Bergenbach. Nie pozostało mi
więc nic innego, jak tylko pogodzić się z tą myślą.
Wpadłam na pomysł, żeby go przechytrzyć. Naśladowałam go we wszystkim: we wspinaczkach, w biegach, ale nie narzekałam. Gdy mówił, że jest
zmęczony, odpowiadałam: „A ja nie!”
W odwiedzinach u babci oznajmiłam mojej zdumionej kuzynce Angèle:
„Od tej pory będę chłopcem”. Na dowód tego wspięłam się wysoko na drzewo mirabelkowe i z najwyższych gałęzi strząsnęłam na ziemię słodkie, żółte
owoce. Gdy zeskakiwałam, sukienka zaczepiła się o konar. Zawisłam więc
w powietrzu, dopóki sukienka się nie podarła i nie uwolniła mnie. Z całym
impetem upadłam na brzuch. Angèle z krzykiem uciekła, natomiast nasz
młody owczarek, Joly, ciągnął mnie za sukienkę, dopóki nie została porwana na strzępy. Z bólem powoli się podniosłam. Przecież chłopcy nie płaczą?
Zagryzłam wargi i udałam, że wszystko jest w najlepszym porządku. Zataczając się, dźwigałam do domu koszyk wypełniony mirabelkami.
Na gospodarstwie babci wszystkie zwierzęta musiały mieć śliczne mordki. W przeciwnym razie sprzedawano je. Joly był przepięknym, dobrze wyrośniętym i silnym psem. Uznałam to za wielką szkodę, że całe jego zadanie
polegało na szczekaniu, podczas gdy dziadek i wujek Germain sami pchali
ze szczytu góry ogromne sanie wypełnione sianem.
„Angèle, musimy nauczyć Joly’ego ciągnąć sanie, które potem załadujemy”. Wzięłyśmy go więc ze sobą i zaciągnęłyśmy zrobione przez wujka sanie
na wzgórek za gospodarstwem. Następnie zaprzęgłyśmy w nie psa. Na początku nie chciał się ruszyć z miejsca i musiałyśmy go ciągnąć. Gdy tylko zauważył, że coś za sobą wlecze, zaczął coraz szybciej zbiegać z góry. Śmiałyśmy się
do rozpuku, ale tylko z początku. Wkrótce śmiech uwiązł nam w gardle
i wpadłyśmy w panikę. Joly pędził przez kamienne schody na dół, pomiędzy
warsztatem wujka a gospodarstwem. Sanie z niesamowitym łoskotem uderzyły
o osiem schodków. Wszyscy wybiegli z domu, poza niesłyszącym wujkiem
Germainem, który właśnie rąbał drewno. Joly koniecznie chciał uwolnić się
64
W paszczy lwa
od swojej uprzęży. W przystępie rozpaczy wskoczył w granitową sadzawkę,
rozbił sanie i wszystkich ochlapał wodą. Miał dziki wzrok i wywiesił cały język. Za nasze „głupoty”, jak to nazywali dorośli, zostałyśmy ukarane pójściem do łóżka. Dorośli najwidoczniej nie mieli żadnego zrozumienia dla
naszego genialnego pomysłu.
Mama wyjęła z torby dużą, czarną książkę i zawołała mnie. „Zobacz, co kupiłam – katolicką Biblię”.
„Co to jest Biblia?”
„To słowo Boga, które kazał spisać, aby dać ludziom wskazówki, jak mają żyć”. Próbowałam ją czytać, ale literki były dla mnie za małe. Zawsze pogubiłam się przy jakimś słowie.
„Każdego ranka podczas śniadania przeczytam ci jakiś fragment”.
W końcu mama przestała traktować mnie jak dziecko.
„Usiądź koło mnie” – powiedziała, otworzyła na pierwszej stronie i pokazała mi podpisy biskupów i kardynałów. „Widzisz? Ta Biblia została wydana za zgodą katolickiego kościoła i papieża. Każdy ksiądz ma Biblię. Tata
z pewnością nie zabroni nam czytać katolickiej Biblii, prawda?”
„No pewnie”.
„Położę tę księgę tu, obok radia. Nie będziemy jej chować, dobrze?”
„Dobrze, bo wtedy tatuś też będzie mógł ją czytać”.
Ale tego nie robił.
W tygodniach, kiedy tato szedł do pracy na ranną zmianę, każdego dnia
mama czytała mi na głos, podczas gdy ja jadłam kanapki z marmoladą i piłam gorące kakao, które wypełniało swym aromatem całe mieszkanie.
Czasem mama czytała jedno zdanie dwa razy i mówiła: „Zapamiętaj to sobie” lub: „Czy dobrze to zrozumiałaś?” Następnie powtarzała kilka słów
z poprzedniego zdania. W ten sposób lepiej mogłam zapamiętać te wersety
i je opowiedzieć. Po takim czytaniu Biblii zawsze miałam coś interesującego do powiedzenia koleżankom z klasy.
Myślałam, że tato zapadł na jakąś chorobę, nawet zaraźliwą, bo zaczął
nas omijać z daleka. Nawet sąsiadom schodził z drogi. Bardzo się o niego
martwiłam. Mama codziennie przygoto wywała dla niego jego ulubione potrawy. Potem rozgrywała się ta sama scena: ponura mina taty, ręka wyciągnięta na znak sprzeciwu i szorstki ton głosu: „Nie tak dużo, nie jestem
głodny”.
Byłam zakłopotana. Tata wydawał się odżywiać samymi papierosami.
Po kolacji szybko wstawał od stołu, aby do kawy obowiązkowo wypalić cygaro i posłuchać wiadomości. Zita spoglądała na niego, prosząc, by ją pogłaskał.
Tato nie dostrzegał jej błagalnego wzroku. Ale gdy przychodziła pora, by ją
Odkrywam świat książek
65
wyprowadzić, nie prosił o to ani mamy, ani mnie. Regularnie wychodził wtedy na długie spacery.
Już prawie przestaliśmy ze sobą rozmawiać jako rodzina. Nawet gdy nie
było mnie w domu, rodzice nie mieli sobie nic do powiedzenia. Stale dochodziłam do tego samego wniosku: tato musi być bardzo chory, może naprawdę cierpi na jakąś zaraźliwą chorobę. Nawet gdy wychodził na balkon,
zawsze stawał za roletą, aby nie gawędzić z naszą ciekawską sąsiadką, panią
Huber. Miałam wrażenie, że wszyscy sąsiedzi uważają nas za zaraźliwie chorych i schodzą nam z drogi.
W szkole nie byłam już tak lubiana. Przestałam nadawać ton, jak kiedyś,
i nie mogłam już przekazywać swojej wiedzy. Moi przyjaciele coraz bardziej
się ode mnie odsuwali. „Trudno” – pomyślałam. Mama wpajała mi do serca:
„Przecież nie chcesz być taka sama jak wszyscy pozostali. Chcesz zostać
prawdziwą damą”. Przez długi czas był to jeden z moich celów. Pewnego
dnia ja też będę nosić buty z krokodylej skóry, potrójną kolię i rękawiczki.
Moja cudowna mama na wszelkie możliwe sposoby wspierała mnie w dążeniu, bym została damą. Pewnego razu, kiedy byłyśmy w sklepie z materiałami, pomogła mi wyszukać odpowiednią tkaninę. Potrzebowałam nowego
płaszczyka na niedzielę. Sprzedawczyni wyłożyła różne bele materiału,
mówiąc: „To jest właśnie w modzie. Wszyscy biorą ten lub tamten”.
Mama pochyliła się i powiedziała słowa, które dały mi wiele do myślenia:
„Wybierz, Simone, ale pamiętaj, że nie musisz być taka sama jak wszyscy.
Musisz być sobą. Istnieje tylko jedna Simone Arnold. Każdy ma swój własny
gust, a ty chcesz zostać damą. Damy nie naśladują, one same tworzą. Mają
indywidualną osobowość”.
Starsza sprzedawczyni miała wypisane w oczach zdziwienie. Wpatrywała się
w nas z otwartą buzią. „Dobrze, że nie latają tu żadne muchy!” – pomyślałam.
„Jesteś jeszcze za mała, by sama wybierać” – powiedziała w końcu.
Czy ona nie widzi, że nie jestem już dzieckiem? Przecież mam siedem lat!
„Bierz pod uwagę jedynie jakość i cenę” – odparła mama.
„Proszę pokazać nam ten, tamten i jeszcze tamten” – pokazałam palcem
na niektóre materiały.
Mama zapytała o cenę i stwierdziła: „Ten tutaj jest za drogi, Simone. Z pewnością nie chcesz mieć płaszczyka, na który twój tatuś musiałby pracować cały
tydzień, prawda?” Następnie odłożyła tamten materiał. „Możesz wybrać któryś
z tych dwóch”. To było takie fascynujące! Chciałam być inna niż wszystkie
dziewczynki w moim wieku i miałam się ubierać według własnego gustu.
„Nie wolno ci robić sobie rzeźbionego wizerunku. Mają oczy, lecz nie widzą; mają uszy, lecz nie słyszą. Do nich staną się podobni ich twórcy – wszyscy, którzy im ufają”.
66
W paszczy lwa
Ten fragment Biblii przeczytała mi dziś mama. Jeszcze zanim zdążyła mi
przeczytać te słowa po raz drugi i zanim wypiłam do końca gorące kakao,
zdjęłam medalioniki z Marią, które nosiłam na łańcuszku i na bransoletce.
Wrzuciłam je do toalety i spuściłam wodę. Potem pobiegłam prosto do mojego pokoju i zniszczyłam swój ołtarzyk. Mama zaniemówiła, osłupiała ze
zdumienia. Gdy wróciłam, by dokończyć śniadanie, zauważyła: „Te złote
medaliki mogliśmy podarować Angèle”.
„Mamusiu, ale skoro Bóg nie lubi obrazów, to Angèle tak samo miałaby
grzech, gdyby je nosiła”.
Był czwartek. Siedziałam więc w domu, gdy tato wrócił z pracy. Z jakiegoś powodu wszedł prosto do mojego pokoju. Zbladł jak ściana, dokładnie
tak samo jak wtedy, gdy w kuchni u babci nieomal nie trafił w niego piorun.
Przeraziłam się. Bez słowa poszedł do kuchni. Mama w milczeniu przygotowywała dla niego posiłek. Wolałam trzymać się z daleka. Wściekła mina taty zwiastowała burzę.
„Gdzie jest ołtarzyk Simone?” – zapytał opryskliwie. Mama spokojnie
stała dalej przy piecu.
„Zniszczyła go”.
„Namówiłaś ją do tego!”
„Nie. Ja tylko przeczytałam jej przykazania z Biblii”.
„Przecież powiedziałaś, że nie będziesz jej uczyć swoich nowych nauk.
Obiecałaś mi to”.
„Adolfie, to jest katolicka Biblia! A Simone wybiegła, zanim w ogóle
skończyłam czytać. Zupełnie cię nie rozumiem. Nigdy nie przywiązywałeś
wagi do ołtarzyka Simone ani do jej obrazków i świec. Dlaczego więc teraz
tak bardzo się denerwujesz?” Potem wzięła jego talerz, mówiąc: „Jeszcze raz
podgrzeję ci jedzenie. Proszę, zrób nam tę przyjemność i zjedz”. Zaczął ponuro mamrotać coś niezrozumiałego. Wyglądało na to, że burza nieco przycichła. Ale nie znalazłam odpowiedzi na moje pytanie, dlaczego tato tak
mocno się rozgniewał? Naprawdę się przeraziłam. A może te posążki były
bardzo drogie? Może tato musiał na nie pracować przez wiele dni?
Nasze spotkanie z ciocią Walentyną było cudownym odprężeniem. Tego
mglistego październikowego popołudnia byłam szczęśliwa, że mogę uciec od
nieprzyjemnej atmosfery w domu. Ciocia Walentyna czekała na nas na przystanku tramwajowym. Szyję owinęła lisim ogonem ze sztywnymi, szklanymi
oczami. Otaczał ją zapach naftaliny. Nie wzięła ze sobą Angèle.
Ciocia Walentyna chciała mi kupić prezent, który mogłam sobie sama
wybrać, a mama postanowiła sprawić jakąś niespodziankę Angèle. Zdecydowałam się na pudełeczko z przyborami do szycia.
Odkrywam świat książek
67
Aromat pieczonych kasztanów wypełnił ulicę z wystawami sklepowymi
w Miluzie. W drodze na dworzec minęliśmy człowieka, który obracał swoją
dużą żelazną patelnię na ogniu podsycanym drewnem i węglem. Gdy kasztany się piekły, skręcał z gazety małe rożki. Ciocia Walentyna dała mu trochę
pieniędzy i dostała w zamian świeże, gorące, pieczone kasztany, które mi wręczyła. Cóż za wspaniałe popołudnie! Zupełnie zapomniałam o gniewie taty.
Śpieszyłyśmy się do domu, bo nastało już późne popołudnie. Byłam zachwycona swoim prezentem, zwłaszcza dlatego, że był to pierwszy podarunek od cioci Walentyny, a nawet mogłam go sobie sama wybrać! „Mamusiu,
tatuś też się będzie z tego cieszył, prawda?”
„Oczywiście. Ale musisz zrozumieć, że jest zmęczony. Ostatnio już nawet
nie był w stanie przejrzeć twoich zadań domowych. Być może dzisiejszego
wieczora również chciałby mieć trochę spokoju. Chyba lepiej będzie, jak
pójdziesz do swojego pokoju i porozmawiasz z Claudine”.
Schody na nasze drugie piętro wydały mi się jakby paroma schodkami.
Uskrzydlona biegłam na górę, do tatusia. „Tatusiu, zobacz, co dostałam!”
Rozdarłam paczkę, by pokazać mu swój prezent. Tata bezczynnie siedział
w fotelu. Uznałam to za bardzo dziwne. Przecież zawsze upowszechniał pogląd, że tylko próżniacy i zmarli nic nie robią. Pokazałam mu swój prezent.
„Mm hmm”.
„Tatusiu, czyż nie jest piękny?”
„Mm hmm”.
„Kupiła mi go ciocia Walentyna”.
„Ach tak?”
„Ale sama go sobie wybrałam”.
„Dobrze, dobrze”. Niebieskie oczy mamy dały mi znać, abym zostawiła
tatę w spokoju.
Poszłam do Claudine i pokazałam jej śliczny neseserek z przyborami do
szycia, pokryty materiałem w kwiatki. Znajdowały się tam wszelkiego rodzaju nici i małe nożyczki. Przynajmniej ona to doceniła.
Przygniatające milczenie położyło cień na naszą rodzinę. Mama już wcale nie próbowała porozumieć się z tatą, który niemal zupełnie stracił głos.
Choroba taty musiała już przejść w zaawansowane stadium. Również mój
pokój wydawał mi się taki inny, tak dziwnie pusty. Jedyne, co zostało mi na
regale po mojej niszczycielskiej gorliwości, to niewinna, mała lalka. Zawsze
stała mi na drodze i teraz tym bardziej mi przeszkadzała. Wyobrażała moje
sumienie, a siedząc na regale, miała mi uroczyście o nim przypominać.
Mama wciąż obstawała przy tym, aby lalka pozostała na półce. Te mroczne
dni zdawały się ciągnąć w nieskończoność.
W szkole nauczycielka znów z obojętną miną przyjęła ode mnie dalie
i wstawiła je do brzydkiego garnka na parapecie. „Być może już nie przepada
68
W paszczy lwa
za daliami” – pomyślałam. Kiedyś częściej wręczałam jej kwiatki, które
z podziękowaniem i z uśmiechem wkładała do pięknego wazonu. Teraz nawet kwiaty nie poprawiły jej humoru. Również ona wyglądała na chorą.
W końcu po wielu szarych dniach wyjrzało słońce, ale blade i słabe.
Nieśmiały promyk słońca oświetlił paczkę, która leżała na stole w naszym
salonie. Mama wzięła ode mnie tornister i wskazując na paczkę, powiedziała: „Twój tatuś zamówił u Badaczy Pisma Świętego* w Strasburgu jedną
książkę. To niespodzianka. Nic nie będziemy mówić. Być może chciałby
przeczytać tę książkę po kryjomu”. Położyła palec na ustach, aby pokazać, że
potraktujemy tę sprawę z dyskretnym milczeniem; z miną konspiratora dodała jeszcze: „Pssst!”
Gdy tato wrócił z dopołudniowej zmiany, wszedł do salonu, podniósł
książkę i szybko rzucił ją z powrotem na stół. „Tym to dopiero się śpieszy!
Napisałem zaledwie dwa dni temu”.
Przez wiele dni paczka leżała nierozpakowana, a natarczywy wzrok mamy nakazywał mi czekać w milczeniu.
Gdy ktoś pukał do drzwi, nie wolno mi było otwierać. Mama często upominała mnie: „Jesteś dobrze wychowaną dziewczynką i tylko wtedy masz otwierać drzwi, kiedy cię o to poproszę”. Musiałam w takiej sytuacji usunąć się do
któregoś z pokoi, „bo to bardzo nieuprzejmie wypatrywać ciekawskim wzrokiem, kto przyszedł”. Ale mama nawet nie przeczuwała, że wchodziłam do
pokoju, z którego w lustrze mogłam dokładnie obserwować, kto stoi
w drzwiach, i w ten sposób bezkarnie zaspokoić swoją ciekawość.
Wujek Germain przyszedł po raz ostatni, zanim Bergenbach na całą zimę
zostało zasypane śniegiem. Radośnie wybiegłam z pokoju. Ale ostre spojrzenie mamy kazało mi się cofnąć, co jeszcze spotęgowało moją ciekawość i nieufność. Znów wyczuwałam jakiś spisek! Wujek Germain był obładowany.
Mama szybko zaprowadziła go przez kuchnię na balkon, gdzie przechowywała nasze artykuły spożywcze, dopóki nie było jeszcze mrozu. Gdy wszystko
rozładowali, mama zawołała do mnie: „Nie wolno ci wchodzić na balkon.
Tak kazał tata!”
„Tata ciągle ogranicza nasze życie” – mruczałam pod nosem. Raz mogę
wyjść na balkon, drugi raz nie. Jak niekonsekwentni potrafią być dorośli!
Przepyszne czerwone jabłka i orzechy, które przyniósł wujek Germain,
wkrótce wypełniły całe mieszkanie zapachem Bergenbach. Znienacka połaskotałam wujka i się roześmiał. Wyglądając przez kuchenne okno, zauważyłam
* Międzynarodowe Stowarzyszenie Badaczy Pisma Świętego, od roku 1931 znane jako Świadkowie
Jehowy.
69
Odkrywam świat książek
na balkonie choinkę. „Co ona tu robi o tej porze?” – zastanawiałam się. Sama znalazłam odpowiedź: Dzieciątko Jezus jest przeciążone. Dlatego w tym
roku rodzice postanowili je w tym wyręczyć. Czy również w ostatnim roku
nie zapomniało czegoś i potem doręczyło mi przez rodzinę Kochów, bo wiedziało, że zostałam tam zaproszona? Tylko dlaczego rodzice zdobyli choinkę
na tak długo przed świętami Bożego Narodzenia?
Dzisiaj postanowiłam zostać z mamą w domu i nie pójść do kościoła. Mama
popatrzyła na mnie zdumiona, a tato surowym głosem spytał:
„A dlaczego nie chcesz iść?”
„Bo nie jestem katoliczką”.
Tata szorstkim tonem odparował: „Dopóki mam w tym domu jeszcze coś
do powiedzenia, dopóty ja będę decydował, jaką religię masz wyznawać.
Tu polecenia wydaję ja!”
Mama niezwłocznie dodała: „Simone, szybko się ubierz i idź z tatą do kościoła”.
Zakryci parasolami, stawialiśmy czoła wiatrowi i lodowatemu listopadowemu deszczowi. Tata zapytał: „Czy to mama ci powiedziała, że nie jesteś
już katoliczką?”
„Nie, powiedziały mi to koleżanki z klasy”.
„Bo rozmawiasz z nimi o religii?”
„Tak. Właśnie to robię”.
„To znaczy, że twoja mama cię naucza?”
„Tak, każdego dnia czyta mi fragment z księgi, którą ma ksiądz, z Biblii”.
Ze zwątpieniem w głosie zapytał: „I nic więcej?”
„Nie. Czasem czyta te same słowa dwa lub trzy razy, abym mogła się ich
dobrze nauczyć i później je powtórzyć, tak jak są napisane w katolickiej Biblii”. Tato zamilkł.
„Tatusiu, moje przyjaciółki mówią, że nie jestem katoliczką. Czy to
prawda?”
„Jesteś katoliczką i już ja się o to postaram, abyś nią pozostała”. Podczas
mszy nie mogłam spokojnie wysiedzieć, bez przerwy się wierciłam. Gdzie tylko sięgnęłam wzrokiem, otaczały mnie oczy, które nie widziały, i uszy, które
nie słyszały. Wszystkie te figury świętych i aniołów w domu Bożym mnie
prześladowały. Przecież w Słowie Bożym napisano, że nie wolno sporządzać
obrazów, a mimo to w domu Bożym jest ich pełno. W końcu doszłam do wniosku, że Bóg zachowuje się dokładnie tak samo jak moi rodzice: nie dotykaj
pieca, a sami dotykają; nie wchodź na drabinę, a sami wchodzą.
Mimo lodowatego zimna tato wybrał inną, dłuższą drogę powrotną.
Twierdził, że wtedy nikt nam nie będzie przeszkadzał. „Jakim sposobem
70
W paszczy lwa
twoje koleżanki z klasy doszły do wniosku, że nie jesteś już katoliczką? Jak
to się stało?”
„To dlatego, że nie chciałam wyrecytować wiersza z moją lalką”.
„Co masz na myśli?” W głosie taty znów dało się wyczuć napięcie.
„Na lekcji miałyśmy wyrecytować wersy z właściwym akcentem, ale tak
poruszać lalką, jakby to ona mówiła. Pani kazała mi powiedzieć trzecią
zwrotkę. To miała być poranna modlitwa lalki. Nie chciałam tego zrobić”.
Oczy taty przygasły, a jego brwi uformowały się w dobrze znany mi znak zapytania.
„Czy mama ci powiedziała, jak masz postąpić?”
„O nie. Mama nigdy nie słyszała tego wiersza”.
„A więc?”
„Po prostu nie mogłam”.
„Ale dlaczego nie?” Przystanął i popatrzył na mnie z uwagą.
„Bo Claudine nie ma serca, żeby mogła się modlić do Boga. Poza tym to
nie w porządku bawić się modlitwą. Claudine nie potrafi się modlić.
Co prawda ma uszy, ale nie słyszy. Ma nogi, ale nie umie chodzić. Jest tylko
lalką. Lalki się nie modlą, tatusiu!” Tymi słowami przynajmniej na razie położyłam tamę powodzi nieufnych pytań.
Kiedy tylko dotarliśmy do domu i weszliśmy do środka, dobiegł nas
wspaniały zapach niedzielnego obiadu. Mama przygotowała ulubione dania
taty: kiszoną kapustę z Bergenbach i na deser ciasto z malinami. Ale tato ciągle jeszcze walczył ze swoją chorobą. Prawie nie tknął jedzenia. Wstał od
stołu i poszedł do salonu, aby zapalić cygaro i wypić swoją kawę. Zita nie położyła się u jego stóp, bo był zbyt niespokojny. Ledwie mama usiadła obok
niego, wybuchnął. Gwałtownie ją oskarżył: „Pouczasz Simone za moimi plecami”. Tego było już za wiele, musiałam przyjść mamie z pomocą. Nie mogłam ścierpieć swojego upartego taty!
„Już nigdy więcej nie będę się z tobą bawić. Po prostu mi nie wierzysz!”
– zawołałam. „I już nigdy więcej nie pójdę z tobą do kościoła”. Aby podkreślić swoją wypowiedź, mocno tupnęłam nogą. „Nie jestem katoliczką!” Tata
stanął jak wryty.
Z wolna podniósł rękę i wskazał na mój pokój. Rozkazującym tonem zagroził: „Ty mały smrodzie! Marsz do pokoju i siedź tam, dopóki nie pozbędziesz się swojej upartości! Nie chcę cię dzisiaj widzieć na oczy!”
Poszłam, ale jeszcze chciałam coś powiedzieć. „Nie chcę już słyszeć od
ciebie ani słowa, w przeciwnym razie dostaniesz lanie!”
Nie ruszył się z miejsca, dopóki nie znikłam w pokoju. Byłam okropnie
wściekła. Usiadłam na dywanie, oparłam się o łóżko i zaczęłam płakać, nie
tyle dlatego, że zostałam ukarana, ale raczej dlatego, że nie mogłam mu powiedzieć, co mi leżało na sercu.
Odkrywam świat książek
71
Między rodzicami wybuchła ostra sprzeczka. Ich słowa nakładały się na
siebie. Mówili szybko – jak dla mnie o wiele za szybko. Słyszałam, co mówił
tata, gdy stawał nieopodal moich drzwi. A od czasu do czasu mogłam rozróżnić pojedyncze słowa mamy.
„Adolfie, naprawdę się dziwię, że potrafisz być tak nierozsądny. Dlaczego nie czytasz katolickiej Biblii, by samemu to sprawdzić?”
Nienawistnym, prawie pogardliwym tonem syknął: „Spójrzcie na tę mądralińską! Oczywiście, odkąd czytasz Biblię, uważasz, że wszystko wiesz najlepiej”. Kipiałam ze złości. Jeszcze nigdy nie słyszałam czegoś takiego.
Mama odrzekła: „Odpowiedz mi na jedno pytanie: dlaczego księża nie
nauczają tego, co jest napisane w Biblii?” Słysząc to, podskoczyłam ze zdumienia.
„Księża mają wieloletnie wykształcenie. Są obrońcami tradycji. Do nich
należy nauczanie. A ty kim jesteś? W wieku dwunastu lat opuściłaś szkołę”.
Jak ją upokarzał! Jak bardzo mój tata się zmienił! A ja nawet nie mogłam
wyjść z pokoju i wygarnąć mu tego, co o tym wszystkim myślę!
W końcu mama zajęła stanowisko i zaczęła się bronić. Mocnym, zdecydowanym głosem wyłożyła mu jasno i dobitnie: „Adolfie, czytam płynnie zarówno po francusku, jak i po niemiecku. I gdy w Biblii są zapisane słowa
Jezusa: ,Nikogo na ziemi nie nazywajcie waszym ojcem’ albo ,Mój Ojciec
w niebiosach jest większy niż ja’, albo ,Jesteście moimi przyjaciółmi, jeśli
przestrzegacie moich słów’, to powiedz mi, w czym potrzebuję wyjaśnienia?
Czy potrzebny jest ktoś, żeby wytłumaczył ci te słowa?”
Brawo, mamusiu, udało ci się! W swoim pokoju cicho triumfowałam.
„Przecież spójrz, gdy Jezus mówi do swego Ojca: ,W Twoje ręce złożę ducha mego’, to czy prowadzi ze sobą dialog? A gdzie była trzecia osoba z tak
zwanej Trójcy?”
„Już przestań z tymi swoimi wersetami!” Jak strasznie tata mówił na katolicką Biblię! Wyszedł z domu w napadzie złości, a Zita wybiegła za nim.
Mama przyniosła mi kawałek ciasta i szklankę herbaty.
„Co porabiasz?”
„Nic” – wymruczałam.
„Nie martw się. Dalej będę ci czytać na głos Biblię, ale musisz słuchać taty.
To, co czytamy wspólnie, możesz porównywać z tym, co mówi ksiądz. Ucz się
obu wersji, wtedy będziesz mogła sama wybrać”. Wracając do salonu, zawołała: „Pobaw się trochę z Claudine”.
Byłam strasznie nieszczęśliwa. Nie chciałam być posłuszna tacie, ale
przecież kazała mi mama. Tkwiłam między młotem a kowadłem.
Gdy tato wrócił do domu, jeszcze był rozdrażniony. Z pogardliwą miną burknął: „Obejrzę sobie książkę tych Badaczy”. Z szyderczym uśmiechem dodał:
„W swojej książce Stwarzanie Świadkowie Jehowy na pewno piszą same bzdury”.
72
W paszczy lwa
„Claudine, słyszysz, co mówi tata? Nareszcie zacznie czytać książkę,
którą dostał pocztą. Tata bardzo interesuje się astronomią i pochłania wiele
książek. Zanim tak bardzo zachorował, czasem brał mnie na kolana i pokazywał mi obrazki. Claudine, wiesz, że Saturn ma pierścień? Pokażę ci”.
Gdy parę razy musiałam wstać w nocy do toalety, widziałam, jak tata siedzi z książką i pali. Następnego ranka również czytał i kasłał. Każdego dnia
z rana męczył go ten potworny kaszel. Może miał już zajęte płuca. Wiedziałam, że jest chory. Był blady i w złym nastroju. Próbowałam schodzić mu
z drogi. Najchętniej zapadłabym się pod ziemię.
W szkole ksiądz dużo mówił o narodzinach Jezusa – o dniu, w którym Bóg
przyszedł na świat w wybranej przez siebie miejscowości Betlejem w ziemi
judzkiej. Ale nie było dla niego miejsca, Maria i Józef nie mieli żadnej kwatery. Święta rodzina musiała pójść do stajni i Jezus ogrzewał się oddechem
krowy i osła. „Pamiętajcie, że Jezus, Bóg w ciele, został zabity przez Żydów.
Prosili nawet, aby jego krew spadła na nich i na ich dzieci. To dlatego Żydzi
zostali przeklęci na zawsze” – powiedział ksiądz.
W domu pachnące placuszki anyżowe zdusiły zapach politury mebli.
Mama była zajęta pieczeniem różnych tradycyjnych ciast i ciastek. Wszystko porozstawiała na białym lnianym obrusie, zdobiącym nasz stół jadalny.
Czekało nas wiele uroczystości typowych dla końca roku. Miały to być cudowne święta Bożego Narodzenia. Odkąd tato czytał książkę Stwarzanie,
czuł się o wiele lepiej. Jedzenie znowu mu smakowało, a zabawa ze mną
sprawiała mu przyjemność.
Mama zawołała mnie do pokoju jadalnego. Postawiła choinkę w rogu
obok rzeźbionej szafy. W rękach trzymała duże pudełko. „Chodź i pomóż
mi” – zawołała. Położyła pudełko na kanapie i zdjęła pokrywę. Rozbłysły
wszystkie kolorowe bombki z poprzedniego roku.
„Zachowałaś je, dlatego Dzieciątko Jezus nie musi w tym roku przynosić
nowych bombek”.
„Simone, każdego roku obchodziliśmy święta Bożego Narodzenia, ale nie
ma takiej postaci, jak ‘Dzieciątko Jezus’. Francuzi nazywają go ‘Świętym
Mikołajem’. Każdy kraj ma swoją własną legendę. Spójrz teraz, jak się stroi
choinkę; nigdy nie wieszamy obok siebie dwóch bombek o takim samym
kolorze. Podstawy do świeczek przymocujemy tutaj”. Sprawiało mi to dużą
radość, a poza tym dookoła unosił się zapach lasu babci. Odbity w szkle, płochliwy promyczek słońca olśnił włosy anioła.
„Nasz ksiądz mówi, że Boże Narodzenie to dzień narodzin Jezusa. Dlatego w kościele obok ołtarza ustawia się żłobek. W żłobku leży niemowlę,
otoczone zwierzętami”.
Odkrywam świat książek
73
„Dwudziesty piąty grudnia nie jest dniem narodzin Jezusa. Poza tym
Jezus nie jest już małym dzieciątkiem. Urósł, dokładnie jak ty. Później
zmarł, został wskrzeszony i teraz panuje w niebie jako Król”.
„Mamusiu, Zita chce ciastko. Mogę jej dać?”
„Tak. Ale tylko jedno”.
Zdążyłyśmy ubrać drzewko prawie do końca, zanim dotarło do mnie, co
mama mi przed chwilą powiedziała.
„Ale dlaczego stawiamy choinkę, skoro to nie są urodziny Jezusa? A właściwie, kiedy urodził się Jezus?”
„Jezus urodził się jesienią, nie zimą”.
„To po co choinka?”
„Nie ma z Jezusem nic wspólnego. To stary pogański zwyczaj”.
„Ale dlaczego ją stroimy?”
„Dla ciebie. Nie chciałam cię rozczarować”.
W rękach trzymałam złotą gwiazdę, którą właśnie chciałam przymocować na samej górze. „Mamusiu, a czy Bóg lubi pogańskie drzewa?”
„Myślę, że nie”.
Wypuściłam z ręki szklaną ozdobę, pozdejmowałam wszystkie pozostałe
bombki i zaczęłam je rozdeptywać. Drżałam na całym ciele.
Mama w milczeniu zmiatała potłuczone szkło i odstawiła choinkę na balkon.
Tej nocy, gdy leżałam w łóżku, moje serce ogarnęły rozczarowanie
i gniew. Dorośli kłamią. Bocian, który przynosi dzieci, Dzieciątko Jezus,
które rozdaje prezenty, drzewo, które w rzeczywistości nie miało nic wspólnego z Jezusem, ale było pogańskiego pochodzenia – oni myślą, że to są tylko śliczne bajeczki, tak jak Baśnie braci Grimm! Z religii zrobili bajkę.
Byłam jeszcze bardziej oburzona.
Mama próbowała wyjaśniać: „Tak, oszukiwaliśmy cię. Ludzie, którzy nie
studiują Biblii, nic sobie nie robią z obchodów pogańskiego święta i nie wiedzą, że Boże Narodzenie wzięło się z rzymskiego święta ku czci słońca. Podjęłaś słuszną decyzję. Zawsze pozwalaj się prowadzić sumieniu. Odtąd
wspólnie będziemy próbowali wyeliminować z naszego wielbienia Boga
wszystkie bajki i kłamstwa”.
Odczułam niewielką ulgę, ale w moim wnętrzu coś się złamało. Rodzice
przez siedem długich lat mnie okłamywali. A ksiądz dalej opowiadał kłamstwa! Od tego dnia stałam się jeszcze bardziej nieufna, bo zrozumiałam: dorośli potrafią opowiadać bajki, potrafią okłamywać, potrafią wprowadzać
w błąd.
Podczas ferii nie mogliśmy dotrzeć do Bergenbach – leżało zasypane śniegiem. Odwiedzimy je znowu na wiosnę. Tatuś bawił się ze mną i z Zitą.
Podrzucał do góry kulki ze śniegu, a Zita za nimi goniła. Pod koniec tych wspaniałych ferii zimowych tata powiedział: „Jutro mama pójdzie z tobą do szkoły.
74
W paszczy lwa
Twoje koleżanki mają rację: nie jesteś katoliczką, zresztą my wszyscy już nie
jesteśmy katolikami. Twoja mama znalazła prawdę. Biblia jest prawdą i całą rodziną chcemy jak najściślej się jej trzymać”.
Do naszego domu powróciły śmiech, gry i muzyka. Tatuś znowu był szczęśliwy i rozpieszczał mnie, jak tylko mógł. Po raz pierwszy od wielu miesięcy był
radosny i zadowolony. Jego gruntowny powrót do zdrowia wyrażał się również w tym, że znów malował i grał na skrzypcach. Rzucił nawet palenie. Raz
chciałam się z nim podroczyć i włożyłam mu do papierośnicy czekoladowe
papierosy, na co powiedział do mamy: „Skoro potępiałem księży, którzy palą, to również ja muszę z tym skończyć. Simone musi mieć tatę, który potrafi bronić tego, co mówi”. Tato już nigdy więcej nie sięgnął po papierosa. Powoli zaczął też znikać okropny kaszel, który go dusił każdego ranka.
Pewnego dnia rozpromieniony tatuś przyniósł mi śliczne bawełniane
płótno we wzory, o którym opowiadał mi już dawno temu i miesiącami zapominał. Mama radośnie przyśpiewywała w rytm odgłosów maszyny, szyjąc
z tego materiału nowe zasłonki na moje okna i nową narzutę na moje łóżko.
Nasz młody sąsiad z dołu, Jean, miał wkrótce wytapetować mi pokój, podczas gdy my mieliśmy na dłużej zatrzymać się w Bergenbach. Tato udzielił
mi parę lekcji na temat zimnych i ciepłych barw. Potem pozwolił mi wybrać
sobie kolor nowej tapety. Nie chciałam niebieskiego, bo nie zamierzałam
marznąć w swoim pokoju.
W szkole już nikt nie chciał słuchać moich cytatów biblijnych. A zachowanie nauczycielki pokazywało tylko, co ludzie ogólnie sądzą o mojej rodzinie.
Przestałam być ulubienicą nauczycielki. Najczęściej omijała mnie wzrokiem
i rzadko dawała mi sposobność wypowiadania się na lekcji. Ale szczęśliwa
atmosfera w domu wynagradzała mi nieprzyjemny, chłodny nastrój w klasie.
Zaczęłam rozumieć, że coś podobnego miało miejsce już dużo wcześniej.
Nauczycielka często mówiła o pierwszych chrześcijanach z czasów panowania Rzymian. Gdy my, dzieci, grzecznie pracowałyśmy, chętnie opowiadała
nam historie Fabioli, Nadine, Ben Hura oraz bohaterów znanej powieści
Quo vadis?
W domowym zbiorze reprodukowanych obrazów tato miał dzieło włoskiego malarza, przedstawiające chrześcijan na rzymskiej arenie, którzy za
swoją wiarę woleli raczej być rzuceni na pożarcie lwom albo iść na stos, niż
wyprzeć się swojej wiary. Począwszy od pierwszego roku szkolnego postawiłam sobie za cel, by ich naśladować. Ale jednego nie potrafiłam zrozumieć:
dlaczego nikt nie chciał zdobywać szerszej wiedzy o Biblii? Miały jednak
nadejść dla mnie gorsze czasy. Kiedy tylko rodzice zwolnili mnie z lekcji religii, koleżanki zaczęły mnie nienawidzić. Te same dzieci, którym przedtem
Odkrywam świat książek
75
rozdawałam swoje kanapki, ciastka i czekoladki, zaczęły traktować mnie
wrogo. „Dlaczego to robią?” – dociekałam. Co się zmieniło?
Gdy ksiądz prowadził lekcję religii, miałam z dyrektorem szkoły zajęcia
z wiedzy o społeczeństwie. Pewnego dnia, po lekcji religii, dzieci czekały na
mnie na dworze, ustawione w półokrąg. Zablokowały oba wejścia kamiennych schodów. Wpadłam w pułapkę. Widząc mnie, zaczęły skandować:
„Poganka, poganka, jesteś poganką!”
Ktoś zawołał: „Przestałaś chodzić do kościoła!”
Inna dziewczynka krzyknęła: „Przestałaś chodzić na katechizm!”
Kolejna dodała: „Jesteś teraz komunistką!”
Stojąc samotnie na schodach przed wejściem do szkoły, zawołałam:
„Jestem chrześcijanką!” To jeszcze bardziej rozdrażniło moje koleżanki.
„W takim razie powiedz nam, dlaczego nie chodzisz na katechizm!”
Przeczytałam w Biblii, że Bóg nie mieszka w budynkach uczynionych
ludzką ręką. Dlatego wskazałam ręką na stojący nieopodal kościół i powiedziałam: „Bóg nie może tam mieszkać, bo jest tam pełno bożków, które mają oczy, a nie widzą, i mają uszy, a nie słyszą, a w drugim przykazaniu Bóg
powiedział, że nie wolno mieć takich bożków i…” Przerwałam, bo ktoś uciszył wszystkie dzieci, klasnąwszy w ręce. Naprzeciwko, w eleganckiej willi,
pewna wystrojona dama zwróciła na siebie ich uwagę.
„Pozwólcie jej odejść. Nie widzicie, że ma twarz diabła, który zbiegł
z piekła? Uciekajcie, ona jest niebezpieczna!”
Jedno przerażone dziecko natychmiast wzięło nogi za pas, wołając:
„Uciekajcie! Uciekajcie!” Wkrótce dołączyły do niego inne dzieci, w tym
Blanche, Madeleine i Andrée. Zostałam sama. Odwróciłam się i zobaczyłam
za sobą w korytarzu nauczycielkę – osłupiałą, chłodną i milczącą.
Gdy doszłam do rogu ulicy, zastąpiła mi drogę mniejsza grupka dzieci.
Kilku chłopców doskoczyło do mnie, okrążyło mnie, jak pszczoły obsiadają
słodycze, i zaczęło mnie wyzywać: „Śmierdząca Żydówka, śmierdząca
Żydówka!”
Dlaczego nazywali mnie Żydówką, i to w dodatku śmierdzącą? Nie byłam
ani jednym, ani drugim. W końcu przechodnie rozgonili te dzieci.
Tego dnia w jednej z Ewangelii mama czytała o prześladowaniach, nienawiści i szyderstwach. Byłam przekonana o słuszności moich poglądów religijnych, bo pochodziły z Biblii. Ale chciałam wiedzieć: „Dlaczego przezywają mnie ‘śmierdzącą Żydówką’?” Nasz rzeźnik był Żydem, a zarazem bardzo czystym człowiekiem. Mama lubiła go za jego uczciwość i przyjazne
usposobienie. Te zarzuty bardzo mnie dotknęły, chociaż niezbyt dobrze rozumiałam, dlaczego.
Siedząc u taty na kolanach, słuchałam, jak mama czyta na głos Biblię.
Otrzymałam też wyjaśnienie tego wyzwiska. „Będziesz jeszcze sporo uczyć się
76
W paszczy lwa
na historii o tym, jak rzekomi chrześcijanie zabraniali Żydom wykonywania
pracy w charakterze rzemieślników itp. Trzymano ich w osobnych dzielnicach, z dala od innych mieszkańców miasta, ponieważ uważano ich za morderców Boga”.
„To wiem. Ksiądz nam o tym opowiadał”.
„Ale Bóg nigdy nie przyszedł na ziemię, aby zostać zabitym przez ludzi.
Jak można zamordować Wszechmocnego, Źródło wszelkiego życia? Bóg nie
chciał, żeby Żydów prześladowano, bo On nie karze nikogo poprzez cierpienie, a poza tym nie czyni różnicy pomiędzy ludźmi różnych ras, kolorów
skóry i stanów majątkowych. Jehowa nie jest niesprawiedliwy. Jest Bogiem
miłości. Ludzie, którzy nie wyznają takiej nauki, są w mocy Złego. Mogą
mówić lub czynić potworne rzeczy w przekonaniu, że postępują dobrze”.
W końcu dzieciom sprzykrzyło się robienie na mnie nagonek na ulicy.
Powiedziałam im, że Jezus, Syn Boży, był Żydem i dlatego to zaszczyt nosić
miano Żyda. Byłam dumna z tego, że również wszyscy apostołowie Jezusa
oraz pisarze Biblii byli Żydami, a ja chciałam ich naśladować.
WIOSNA 1938 ROKU
W całej okolicy wiosna usiała łąki kolorowymi kwiatami, podobnymi do niebieskich, różowych i żółtych punkcików na mojej nowej tapecie. Mama i ja
pojechałyśmy do Bergenbach, podczas gdy Jean tapetował mój pokój. Tata
miał dołączyć do nas na weekendy. Gdy przyjechał wujek Alfred, przy stole
rozgorzała wojna słowna na temat francuskich i niemieckich ideologii, co zepsuło rodzinie obiad.
Po południu wybuchła kolejna sprzeczka, tym razem na tematy religijne.
Mężczyźni wybrali się na spacer, a kobiety zostały w domu i dyskutowały.
Było mi trudno nadążyć za tokiem rozmowy.
O czym mówiła babcia? Ciocia Walentyna powiedziała: „Biblia jest protestancką książką”. Mama pokazała jej podpis kardynała na wstępie do Biblii. „Każdy może coś podpisać” – odparła ciocia Walentyna.
Ciocia Eugenia dodała: „My, katolicy, mamy Ewangelie, a nie Biblię”.
Mama próbowała wyjaśnić jej, że Ewangelie wchodzą w skład Biblii. Ale nikt
nie chciał jej słuchać.
„Zabierz stąd tę protestancką książkę”.
„Ale jest uznawana przez kościół”. Po prostu musiałam się wtrącić.
„Babciu, ksiądz ma dokładnie taką samą Biblię”.
„On może mieć wszystko i ma również prawo wszystko czytać”. Rzuciwszy
mojej mamie nieznoszące sprzeciwu spojrzenie, oznajmiła: „Jesteś moją córką.
Jeśli chcesz, żeby nadal łączyły nas dobre relacje, pozostań lepiej katoliczką”.
Odkrywam świat książek
77
Mężczyźni wrócili ze spaceru i wciąż rozmawiali o tajemniczym słowie
Lebensraum*, które wywołało kłótnię przy stole. Gdy tato usłyszał, jak kobiety sprzeczają się o religię, powiedział: „Pojadę lepiej następnym pociągiem
do domu. Nie lubię ducha inkwizycji, który panuje w tym domu”. Zostawił
nas same w „gnieździe os”, jak zwykł nazywać takie sprzeczki. Mama i ja
przebywałyśmy tam jeszcze przez parę dni.
Kilka dni przed Wielkanocą znów pojechałyśmy z mamą do Bergenbach
na wiosenne początki. Babcia postanowiła, że jak co roku nabędzie prosiaka
i wymieni kilka jajek przeznaczonych do wysiadywania, aby „wprowadzić do
hodowli świeżą krew”.
Razem z babcią wspinałyśmy się na górę. Słońce świeciło w pełni. Babcia
stwierdziła, że jest „kąśliwe”. Według niej tworzące się chmury zapowiadały zmianę pogody. Po dwugodzinnej wspinaczce doszłyśmy do małej, baśniowej doliny, w której leżało tylko kilka większych gospodarstw. Dolina kończyła się stromym zboczem Felleringkopf, który wziął swą nazwę od pobliskiej miejscowości. Tam z upodobaniem zbierałyśmy jagody. W końcu po
długiej wędrówce dotarłyśmy do Langenbach. Cóż za ulga!
W drodze babcia wiele razy mi przykazywała: „Próbuj przyprowadzić
swoją mamę z powrotem do kościoła, w przeciwnym razie ściągnie nieszczęście na całą rodzinę”.
„Ale przecież Biblia nie jest złą książką”.
„To diabeł chce was wypędzić z kościoła katolickiego, czyha na wasze dusze!
Wpędzi was prosto do piekła!”
„Ależ, babciu, nie ma żadnego piekła. A poza tym nie mam duszy, tylko
jestem duszą”.
„Właśnie tak postępuje diabeł: najpierw odbiera komuś strach przed piekłem, a później prowadzi prosto do niego”. Opowiedziała mi później kilka
historyjek mrożących krew w żyłach – o diable, który potrafił tak kusząco
wabić.
Kuzynka babci ucieszyła się, bo wreszcie mogła usłyszeć nowinki z drugiej strony doliny. Pieniądze i jajka przeszły z ręki do ręki, po czym udałyśmy się na poszukiwania naszego nowego prosiaka. Pocieszne różowe zwierzaczki biegały bezładnie w tę i z powrotem. Schwytałyśmy zabawne małe
stworzenie i mimo buntowniczego kwiku związałyśmy mu tylne nóżki.
Babcia wsadziła prosiaczka do worka i włożyła go sobie na plecy. Jej kuzynka wskazała na chmurkę, mówiąc: „Powinnyście już ruszyć w drogę”.
* Lebensraum („przestrzeń życiowa”) – takim pojęciem naziści określali zazwyczaj politykę ekspansji,
a zwłaszcza okupację terenów wschodnich.
78
W paszczy lwa
Niewielka chmura nad górą rosła coraz szybciej. Z trudem dotrzymywałam tempa szybkim krokom babci. Kiedy dotarłyśmy na szczyt góry
Talhorn, obie byłyśmy mokre z wysiłku. Stamtąd można podziwiać obie doliny, ale dosięgnął nas lodowaty wiatr. Babcia zawołała: „Musimy biec, aby
nie przeziębić sobie płuc”.
Rozpościerająca się przed nami gęsta, brunatna chmura zmierzała prosto
w naszym kierunku. Wkrótce spowiła całą dolinę i zaczął padać grad. Na
tym stromym zboczu nigdzie nie mogłyśmy znaleźć schronienia, dlatego
chcąc nie chcąc, musiałyśmy iść dalej. Biedna świnka dostała tak wiele uderzeń od gradu, że zaczęła się głośno uskarżać, a jej rozpaczliwy kwik wtapiał
się w jęk wiatru. Nie widziałyśmy drogi, po prostu chwiejnym krokiem posuwałyśmy się naprzód po omacku. Na początku zagryzłam wargi, by się nie
rozpłakać (byłam przecież chłopcem, prawda?), ale przemokłam do nitki
i zmarzłam. Moja wełniana sukienka zrobiona na drutach podarła się i miała mnóstwo dziur. Zmęczona, bez tchu, przestałam już sobie radzić z nawałnicą. Ciemna chmura, która teraz zakryła całe zbocze góry, uwięziła nas.
Po niedługim czasie pojawiły mi się w oczach łzy. Babcia kazała mi złapać
troczki jej fartucha, bo sama obiema rękami musiała trzymać wierzgające
prosiątko, które niosła w worku na plecach.
Gdy zeszłyśmy na dół ze zbocza góry, gruba chmura odpłynęła, a my wreszcie zobaczyłyśmy Bergenbach. Dym unoszący się z komina pobłyskiwał niczym ogromny wąż.
„Udało nam się! Bogu dzięki!” Ale ja wiedziałam, że babcia uważa tę niepogodę za karę od Boga. Wszystko, co się działo, zawsze pochodziło od
Boga, a szczególnie nawałnice. Czekała nas jeszcze dość długa droga przez
bagno.
„Spójrz, tam jest nasza ścieżka”. Od czasu do czasu zbaczałyśmy z kursu
i z wysiłkiem brodziłyśmy w bagnistej trawie. Za każdym razem, gdy stawiałyśmy stopy na płaskim kamieniu, w naszych przemokniętych butach
chlapała woda. W końcu dotarłyśmy do gospodarstwa.
„Kochanie, twoja sukienka wygląda jak sito”. Czekała na nas ciepła, podgrzana na piecu bielizna. Gorąca kąpiel stóp przywróciła mi krążenie. Z zachwytem i dumą opowiadałam o naszej przygodzie. Babcia spojrzała na
mnie, a z jej oczu wyzierało rozczarowanie. Nie spodziewała się mojej radosnej relacji. W milczeniu usiłowała przywrócić do życia biedne, zesztywniałe prosiątko.
Byłam podekscytowana zapachem świeżej farby. Możliwie jak najszybciej
wbiegłam po schodach na górę, aby zobaczyć, czego Jean dokonał w moim
pokoju. Rozpierała go duma, bo jako prawdziwy tapeciarz ukończył swój
Odkrywam świat książek
79
pierwszy pokój. Nawet moją szafę pomalował na delikatny, zielony kolor.
Tatuś przesunął mi łóżko i przymocował na pewnej wysokości do ściany
ozdobny materiał w kwiatki, pasujący dokładnie do mojej dziennej narzuty
na łóżko. Powyżej wisiało siedem oszklonych obrazków, a każdy z nich
przedstawiał jednego krasnoludka Królowej Śniegu. Namalował je dla mnie
Jean. Byłam w siódmym niebie! Mój pokoik wyglądał przepięknie – przy
otwartych drzwiach mógł go widzieć każdy, kto wchodził do naszego mieszkania!
Mamusia dała mi praktyczną wskazówkę: „To twój pokój. Musisz utrzymywać go w należytym porządku i ścielić łóżko. W jakim stanie opuścisz go
rankiem, w takim zastaniesz go po południu. Wiesz, co masz robić, jeśli
chcesz się cieszyć dobrą opinią”.
Rodzice dali Jeanowi Biblię. Tata opowiadał, że Jean bardzo się z niej
ucieszył, ale jego mama wpadła w złość i zrobiła mu scenę. Dalej traktowała go jak uczniaka. Tato próbował nam wyjaśnić jej zachowanie: „Może jej
jako wdowie trudno rezygnować ze swojego autorytetu”.
Pewnego dnia tatuś wczesnym rankiem jak zwykle zszedł na dół, by przynieść dzbanek mleka i chleb z koszyka, który wisiał obok drzwi do piwnicy.
Wrócił blady jak ściana. Kaszląc usiadł, a na jego czole błyszczały perliste
krople potu. Opowiadał nam, że gdy był na dole, gwałtownie otworzyły się
drzwi do jednego z mieszkań i nagle stanął przed nim pan Eguemann,
wymachując siekierą.
„Wybiegłem ze swoim dzbankiem na ulicę, rozlewając przy tym mleko.
Sąsiad leciał za mną z krzykiem. ,Ty zdrajco, trzeba cię zamordować!’
Przestał mnie gonić dopiero wtedy, gdy zobaczył, że ktoś idzie”.
„Emmo” – ciągnął – „będziesz musiała odtąd kupować mleko i chleb tylko w sklepie. Przykro mi, że nakładam na ciebie dodatkowe obowiązki, ale
mieszkając w jednym budynku z alkoholikiem, musimy zachowywać się
ostrożnie i roztropnie. Poproszę też o zmianę godzin pracy. Dzięki temu nie
będę go spotykał samego w drodze do pracy. Nie ma sensu narażać się na
niebezpieczeństwo”.
Co za szok! Taki dobry katolik jak pan Eguemann chciał zamordować
mojego tatusia! W moim wnętrzu zawrzało. Mama próbowała uspokoić
mnie, czytając słowa Jezusa: „Będziecie przedmiotem nienawiści wszystkich
ludzi”. Potem zacytowała słowa Pawła: „Nikomu nie oddawajcie złem za
złe”. Całą trójką postanowiliśmy zachować jak najdalej posuniętą ostrożność
przy wychodzeniu z domu. Przestaliśmy rozmawiać z panem Eguemannem,
aby uniknąć z jego strony gwałtownych reakcji. Zitę wyprowadzaliśmy tylko
po kryjomu. W miarę możliwości wychodziliśmy z nią na spacer wyłącznie
za dnia i zawsze pozostawaliśmy przed domem, gdzie przechodnie w razie
80
W paszczy lwa
potrzeby mogli nam przyjść z pomocą. Nigdy nie wybaczyłam panu Eguemannowi, że nalegał, aby ukarano mnie w jego obecności. Teraz namiętnie
go nienawidziłam!
Mój drugi rok szkolny dobiegł końca latem pewnego upalnego, ale deszczowego dnia. Jak zwykle przypomniano nam, abyśmy „kupiły sobie specjalny
zeszyt wakacyjny i każdego dnia przerabiały jedną lekcję oraz codziennie
powtarzały jeden katechizm”. Potem nastał czas pożegnania z nauczycielką,
która wkrótce przechodziła na emeryturę. Dla każdej dziewczynki, albo ściślej mówiąc, dla prawie każdej dziewczynki, która przychodziła przed pulpit, pani miała w zanadrzu uprzejme i radosne słowo. Jesienią miała przyjść
nowa nauczycielka. Cóż za ulga!
Rowy uliczne były wypełnione wodą. Mając na nogach gumowe kalosze,
koniecznie chciałam wdepnąć w sam środek każdej kałuży. Dopóki mama
nie widziała mnie z okna, chciałam wyszaleć się do woli. Miałam ochotę na
swój sposób uczcić rozpoczęcie wakacji – z szaloną przyjemnością ochlapywałam wodą ludzi idących chodnikiem. Ale gdy tylko dotarłam do zakrętu,
znów zmieniłam się w dobrze wychowaną dziewczynkę. Zdradzała mnie jednak bielizna – była zabłocona i mokra.
Wakacje miały przynieść ze sobą zmianę rozkładu zajęć. Rodzice ostatecznie postanowili przyłączyć się do Badaczy Pisma Świętego (Świadków
Jehowy) i uczęszczać na organizowane przez nich zebrania. Kilka rodzin,
które chętnie studiowały Biblię, spotykało się w ratuszu. Tam moi rodzice
usłyszeli o spotkaniach biblijnych dla dzieci, prowadzonych przez emerytowaną pielęgniarkę. Na imię miała Laura. W każdą niedzielę mniej więcej
ośmioro dzieci uczęszczało na te zajęcia i zgłaszało się na pytania z podręcznika Harfa Boża. Mnie też pozwolono tam chodzić – otrzymałam Biblię
oprawioną na czarno, z czerwoną obwódką. Była dla mnie najpiękniejszym
prezentem – i to bardzo cennym! Moja własna Biblia. Jak bardzo te lekcje
różniły się od katechizmu! Nareszcie mogłam swobodnie zadawać pytania
i uczyć się, jak znaleźć na nie odpowiedź w swojej Biblii. W moim odczuciu
jedna godzina zawsze mijała o wiele za szybko, a innym nieraz się dłużyła.
Niektóre dzieci nawet narzekały, jeśli Laura nie kończyła zajęć punktualnie.
Gdy ciocia Eugenia usłyszała o tej szkółce niedzielnej, wpadła w gniew.
Umówiła się z panem Kochem i jej szwagrem. Pan Koch, który jest wykształconym człowiekiem, na pewno zdoła z powrotem przyprowadzić mojego tatę tam, gdzie jest jego miejsce, czyli do kościoła katolickiego. Ale na próżno
się trudził.
„Adolf jest twoją ofiarą, Emmo” – powiedziała ciocia Eugenia, grożąc
mamie palcem przed oczami. Szydziła: „Pan Koch twierdzi, że Arnold ustąpił,
Odkrywam świat książek
81
ponieważ jego żona nosi spodnie i ważniejszy jest dla niego spokój w domu”.
Jak w ogóle mogła twierdzić coś podobnego? Dlaczego dorośli wydają osąd,
nie sprawdziwszy dokładnie faktów? Mój tato wcale nie był słaby. To przecież on zwolnił mnie z lekcji religii. To on w przeciągu jednego dnia rzucił
palenie. To on przyprowadzał nas na zebrania. Właśnie dzięki temu, że usłuchałam jego propozycji, uczęszczałam w niedziele na lekcje dla dzieci oraz
odwiedzałam z mamą ludzi. Ale moja ciocia zachowywała się dokładnie tak,
jak jej mama – zamknęła szczelnie uszy i dalej rzucała oskarżenia: „To hańba ciągać Simone po domach jak jakąś żebraczkę”.
„Ale ciociu Eugeniu, przecież chętnie to robię” – zaprotestowałam.
Jej uszy były szczelnie zamknięte, a oczy zwężyły się do dwóch kresek.
„Twoja mama już wcześniej zaraziła cię swoim fanatyzmem!” Zupełnie
obcy mi wyraz: „Fanatyzm”. Gdy tylko zrozumiałam jego znaczenie, stwierdziłam, że pasował raczej do mojej cioci i babci!
Często towarzyszyłam mamie podczas jej wizyt u sąsiadów. Gdy uważnie słuchałam spostrzeżeń ludzi, wyjaśnia ło mi się wiele wątpliwości, które
mnie samą nurtowały. Niekiedy stykałyśmy się z osobliwymi poglądami.
Na przykład pastor chciał obronić dogmat o trójcy. Próbując udowodnić
równię mocy, pozycji i wieczności „Boga Ojca, Bo ga Syna i Boga Ducha
Świętego”, powiedział: „Gdy z trzech jajek zrobi się jeden omlet, dalej to
będą trzy jajka”.
Tak samo dziwna wydała mi się myśl, że dusza co prawda zaraz po śmierci zostaje osądzona, ale ciało jest zachowywane na sąd ostateczny przy końcu świata. Zastanawiałam się też: „Która część osoby popełnia grzechy, duch
czy ciało? Czy ciało może samodzielnie grzeszyć?” Rozmowy zaczynane na
wizytach u ludzi kontynuowaliśmy w domu przy stole.
Bardzo chciałam raz sama pójść do kilku gospodarstw, aby zaproponować broszurę pod tytułem Uleczenie. Napisano w niej o wspaniałej perspektywie na przyszłość – że pod panowaniem Chrystusa ziemia zostanie przeobrażona w raj i że przeminą cierpienia oraz śmierć. Gorąco pragnęłam
podzielić się tą pokojową wieścią z rolnikami. Wszyscy byli dla mnie bardzo
mili i chętnie przyjmowali broszury. Ale gdy po jakiejś godzinie wróciłam
do wioski, z jednego domu broszury wyleciały na zewnątrz. Pewien rolnik
wrzeszczał: „Przeklęci Badacze Pisma Świętego! Taka hańba, to wielka hańba wykorzystywać w ten sposób dzieci!” Czy nie widzieli, że nie jestem już
małym dzieckiem? Miałam przecież osiem lat! Zupełnie sama i z nieprzymuszonej woli postanowiłam odwiedzić tych rolników.
Pozbierałam swoje broszury z ulicy, uniosłam wysoko głowę i poszłam
dalej, cytując słowa: „Niewolnik nie jest większy od swego pana. Jeżeli mnie
prześladowali, was też będą prześladować”. Przepełniała mnie duma, gdy
spotkałam grupkę, która odwiedzała inne gospodarstwa.
82
W paszczy lwa
Nie rozumiałam, dlaczego wszyscy katolicy nazywali Biblię księgą protestancką i przeklętą. Nieco później, jeszcze tego samego dnia, tatuś usiadł
obok mnie i z pomocą pewnej historycznej książki pomógł mi znaleźć na to
pytanie poprawną odpowiedź.
„Dawniej Biblia była dostępna tylko po łacinie. Niektórzy katoliccy księża przetłumaczyli ją na inne języki wbrew woli kurii rzymskiej, papieskiej
władzy, której celem było zachowanie Biblii po łacinie. Ale miłość do tej
księgi była silniejsza od każdego zakazu. Spójrz na tę rycinę. Pokazano tu
noc św. Bartłomieja, kiedy to na mocy decyzji katolickiego rządu zamordowano protestantów, którzy wówczas występowali w obronie Biblii (w nocy
z 24 na 25 sierpnia 1572 roku rzymskokatoliccy możnowładcy i inni mieszkańcy Paryża wycięli w pień francuskich hugenotów). Również w czasach
inkwizycji kościół próbował pozbyć się swoich wrogów. Często palono ich na
stosach – co w piętnastym wieku spotkało czeskiego reformatora Jana Husa
i innych”.
„A ja myślałam, że inkwizycja miała obejmować Żydów”.
„Była skierowana przeciwko wszystkim, którzy przeciwstawili się kościołowi”.
Bardzo przylgnęłam do naszej małej grupki Badaczy Pisma Świętego.
Miałam dwóch towarzyszy zabaw – Andrego Schoenauera oraz Edmunda
Schaguene’a. Dostałam też przybranego dziadka – owdowiałego pana Hubera, emerytowanego inżyniera. Był to siwowłosy, bardzo uprzejmy, życzliwy
mężczyzna z zegarkiem na złotym łańcuszku, przechowywanym w kieszeni
kamizelki. Marcel Graf, postawny, łysy i wielomówny, pracował jako urzędnik biurowy w kopalniach potasu. Małżeństwo Zinglów często nosiło golfy;
oboje uwielbiali wspinaczkę górską po szwajcarskich Alpach. Pan Lauber,
owdowiały ojciec dwóch małych dzieci, stracił na wojnie nogę. Aktywnie
uczestniczył we wszystkich formach działalności zboru i razem z pięcioletnią córką Jeannette przyjeżdżał na przedpotopowym rowerze. Byli jeszcze
Dossmannowie, których syn pracował w paryskim Biurze Oddziału Świadków Jehowy, oraz inni Świadkowie spoza miasta.
Mama z misjonarskim zapałem angażowała się w działalność tej grupy;
odwiedzała ludzi i pomagała im pokonywać problemy oraz prowadzić lepsze
życie. W ten sposób pomogła na przykład rodzinie Salerów. Mama przykładała wielką wagę nie tylko do nauczania, ale również do szlachetnych czynów. Regularnie odwiedzała między innymi Martinę Ast – pełną temperamentu, dwudziestoletnią dziewczynę, zatrudnioną w domu żydowskiej
rodziny, do której należał największy sklep towarowy w Miluzie – Galeria
Lafayette. Lubiłam chodzić do Martiny. Miała nie tylko najciekawsze i najbardziej pobudzające do myślenia pytania biblijne, ale również najsmaczniejsze ciastka. Czasem nawet się ze mną bawiła.
83
Odkrywam świat książek
Ze wszystkich naszych przyjaciół szczególną przyjaźnią darzyliśmy małżeństwo Koehlów. Pewnego razu, gdy mieli nas odwiedzić, z niecierpliwością i w napięciu czekałam na nich przy oknie.
Przyszli, mimo że panowało lodowate zimno. Adolf, imiennik mojego
taty, jedną ręką lekko przytrzymywał łokieć swojej żony, Marii, a drugą prowadził na smyczy psa. Delikatne ręce Marii tkwiły w mufce, która idealnie
pasowała do srebrnego, lisiego kołnierza płaszcza. Oboje wyglądali tak, jakby właśnie wyszli z okładek żurnala. Siedząc w naszym małym salonie, obaj
Adolfowie wkrótce zagłębili się w żywą dyskusję. W tym samym czasie mama i Maria wymieniały w kuchni przepisy kulinarne. Gdy skończyłam grać
na pianinie ulubioną piosenkę Marii, „La paloma”, mama poprosiła mnie,
abym podała do stołu herbatę. Moje uszy kursowały pomiędzy obiema grupkami. Ale z jakiegoś powodu moje lewe ucho było „większe” niż prawe.
Ciągnęło mnie w kierunku dwóch Adolfów.
„Co on właściwie sobie myśli, że jest kim – Bogiem?” – powiedział jeden
do drugiego.
„Jest tylko marionetką w rękach demonów” – odpowiedział drugi.
„Podaje się za zbawiciela Niemiec. A jest nędznym robakiem”.
„Bardzo szkodliwym, zepsutym robakiem”.
„Odnosi jedno zwycięstwo po drugim”.
„Racja, ale nigdy nie zwycięży Świadków Jehowy”.*
Zastanawiałam się, kim może być ten „ktoś”. Rozmowa toczyła się wokół
książki, jaką przynieśli nasi goście: Krucjata przeciwko Chrześcijaństwu**.
Otworzyli książkę na stronie ze szkicem jakiegoś obozu.
„Z tej książki wypływa bardzo cenna nauka – aby być sprytnymi jak węże i niewinnymi jak gołębie” – zgodnie oświadczyli obaj Adolfowie.
Gdy Koehlowie wyszli, oprócz zapachu perfum swojego salonu fryzjerskiego pozostawili po sobie wielką pustkę. Już zaczęłam za nimi tęsknić
i z radością wyglądałam rychłego spotkania. Czułam się tak, jakbym dostała
drugich rodziców.
Razem z ciocią Eugenią wróciłyśmy do Bergenbach. Postanowiła, że już nigdy więcej nas nie odwiedzi. Zauważyłam, że babcia traktuje mnie całkiem
* Gdy wysyłano do rządu Hitlera telegramy z protestem przeciwko prześladowaniom Świadków
Jehowy, Adolf Koehl należał do zboru w Miluzie. Telegramy z protestem, wysyłane 7 października
1934 roku przez Świadków z 50 krajów, wprawiły Hitlera we wściekłość.
** Oryginalny tytuł brzmi: Kreuzzug gegen das Christentum. Książka ta, wydana w roku 1938, jest zbiorem dokumentów zebranych przez Franza Zürchera, omawiających temat prześladowań Świadków
Jehowy w Niemczech. Zawiera szkice obozów koncentracyjnych Esterwegen i Sachsenhausen.
(Ukazała się też w języku polskim w roku 1939 [tłum.]).
84
W paszczy lwa
inaczej niż Angèle. Dawała mi dużo
zajęć. „Jesteś teraz wystarczająco duża.
Idź kupić we wsi dwa bochenki chleba”. Na drodze wiodącej z góry zadowolona podskakiwałam, wyobrażając
sobie, że wyrosły mi skrzydła.
Ale o dziwo, gdy mijałam ludzi we
wiosce, zdawali się szeptać do siebie:
„Czy ona nie jest na to jeszcze za
mała?” Za mała? To raczej kuzynka
Angèle jest za mała – była prawie dwa
miesiące młodsza ode mnie. Przez noc
wystrzeliłam w górę jak grzyb, a babcia to dostrzegła. Krowy też. Miałam
za zadanie wyprowadzać je codziennie
na łąkę, a dźwięki ich różnych dzwoAngèle i Simone, „śluby”, 1938 r.
neczków sprawiały mi przyjemność.
Nawet krowy nie uważały mnie już za
małą dziewczynkę. To dlaczego ludzie nie widzieli, że jestem już duża?
Ale gdy w drodze powrotnej z trudem wspinałam się pod górę z dwoma
świeżo upieczonymi bochenkami chleba, ważącymi po 2,5 kg, nie chciałam
już tak szybko rosnąć. Żar słoneczny i gorące bochenki zmusiły mnie, abym
podłożyła ręce pod szelki plecaka. Nawet kilka razy przystawałam, żeby położyć na ziemi swój ciężar. Szumiący potok nęcił mnie i oferował orzeźwienie. Ale miałam żywo w pamięci ostrzeżenie mamy: „Gdy jesteś spocona, nigdy nie wkładaj stóp do zimnej wody, bo się rozchorujesz. Zobacz moje stopy
i ręce zniekształcone przez artretyzm – w taki sposób się tego nabawiłam”.
Spojrzałam na stromą ścieżkę do farmy i chciało mi się płakać. W jakimś
momencie usłyszałam z oddali szczekanie psa, gdakanie kur i szum wody
w sadzawce, co znów dodało mi sił. Na sam widok mojej małej kuzynki,
która nie urosła przez noc, zadarłam głowę do góry.
W miarę upływu czasu babcia wyglądała na coraz bardziej podenerwowaną i przytłoczoną. Nadchodził dzień, w którym jej ulubiona córka, ciocia
Walentyna, miała się przeprowadzić w pobliże Vichy, do Cusset. Tam mąż
cioci Walentyny znalazł mieszkanie.
Również ciocia Eugenia stała się ponura. Nie miała już dla nas zagadek,
gier ani piosenek. Gdy rodzina Kochów, u której pracowała ciocia Eugenia,
przeprowadziła się do bardziej bezpiecznego interieur*, babcia nakazała jej:
„Ty zostajesz tutaj. Francja nie ma ci nic do zaoferowania”.
* Interieur – alzackie określenie pozostałej części Francji (przyp. tłum.).
Odkrywam świat książek
85
Wszędzie krążyły pogłoski o nadchodzącej wojnie. Dziadek nie wierzył,
że wybuchnie, natomiast babcia była przekonana, że tak się stanie. Na dole,
na parterze, znów wybuchła sprzeczka pomiędzy czterema kobietami.
„Angèle, nie martw się. Mój tato wie, jak zatrzymać wojnę. Mówi, że wystarczy tylko zabrać mężczyznom ich mundury i puścić ich w samej bieliźnie”. Zgodnie stwierdziłyśmy, że tym sposobem można zlikwidować ów
problem z całego świata.
Podczas naszego ostatniego posiłku w gronie rodzinnym, gdy wszyscy zebraliśmy się wokół świątecznie nakrytego stołu, dookoła siedziały same złamane serca. Nie dotyczyło to tylko Angèle i mnie. Po jedzeniu miałyśmy na
pożegnanie dopełnić uroczystej ceremonii. Jeszcze raz poszłyśmy na strych,
wyciągnęłyśmy suknie i buty damskie z dziewiętnastego wieku, razem z woalkami i koronkami, aby złożyć święte śluby. Właśnie na tym strychu tak
wiele się nauczyłyśmy z pożółkłych stron gazet, z opowieści i nowel, wesołych i smutnych, a nawet ze sztuk teatralnych na temat inkwizycji. Ale tamte czasy należały już do przeszłości. Nadszedł czas, aby złożyć uroczyste
śluby wierności. Przyrzekłyśmy sobie nawet, że wymienimy pocztą zadania
domowe naszych lalek.
Na dole dyskusja czterech kobiet stawała się coraz bardziej zacięta.
„Badacze Pisma Świętego to agenci komunistyczni” – szydziła babcia.
„Musisz dostawać ładną sumkę pieniędzy, skoro tak latasz po ludziach”
– zawołała Walentyna.
„A przy tym na pewno już nie narzekasz na twoje obolałe stopy!” – wtrąciła złośliwie ciocia Eugenia.
„Ty idiotko! Wzbogacasz tylko amerykańskich przywódców” – stwierdziła sarkastycznie ciocia Walentyna.
„Jesteś opłacana przez imperium żydowskie, aby podburzać kościół!” –
wykłócała się ciocia Eugenia.
Natarczywym, grożącym głosem babcia zasyczała: „Jeśli chcesz być częścią naszej rodziny, trzymaj się z dala od tej sekty”. Ciocia Walentyna,
ciocia Eugenia i babcia nie ustąpiły w tej szermierce słownej ani na krok.
Jak użądlona zbiegłam po schodach na dół i wpadłam do pokoju. „Wy
wszystkie jesteście wstrętnymi, podłymi kłamczuchami!” – zawołałam.
Mama przerwała mi i wyprowadziła mnie za rękę na dwór.
„Idź i pobaw się w stodole; ta rozmowa nie powinna cię obchodzić” – powiedziała i zawołała Angèle na dwór. Po tym wszystkim moja kędzierzawa
kuzynka była do reszty wzburzona i poirytowana.
„Nie bawię się z poganką!”
„Jestem chrześcijanką!”
„Nie, jesteś poganką!”
„Jestem…”
86
W paszczy lwa
Mama musiała nas rozdzielić. Angèle wróciła do domu, podśpiewując
swoją ulubioną pieśń – Marsyliankę, francuski hymn narodowy. W rezultacie
babcia jeszcze bardziej straciła panowanie nad sobą.
„Tata właśnie poszedł do Kruth, aby odwiedzić twojego dziadka chrzestnego. Możesz jeszcze go dogonić”. Cóż za świetny pomysł! Chętnie przebywałam u dziadka chrzestnego. Był dobrodusznym, odważnym człowiekiem.
Miał wspaniały sad. A ponieważ kuzyna Mauricego nie było w domu, przy
zabawie będę miała święty spokój.
Śliwki u dziadka chrzestnego miały smak miodu. Pobiegłam do okna
i spojrzałam do środka. Na stole spostrzegłam dwie szklanki z niewielką ilością likieru z czereśni oraz książkę – prezent, który przyniósł ze sobą tato.
„Zabieraj to stąd, bo pójdzie do pieca!”
„Ale to katolicka Biblia”.
„Każdy może tak powiedzieć”.
„Pokażę ci” – powiedział tata i wziął Biblię do ręki. „Zobacz, tutaj napisano dokładnie takie same słowa, jakie słyszymy w niedziele na nabożeństwie. Problem polega na tym, że tam się czyta, ale tego nie stosuje”.
Mój łagodny dziadek chrzestny zerwał się na równe nogi i wyrzucił Biblię
na dwór, a następnie pokazał tacie drzwi. Tata wstał z ociąganiem, blady
i milczący. Pobiegłam do przedniej strony domu. Widziałam, jak dziadek
chrzestny złapał tatę za pasek i wyrzucił go przez drzwi frontowe. Mój tato
miał szkliste oczy i nie odezwał się ani słowem.
„Nigdy nie powinienem był wychowywać cię na syna! Już nigdy nie chcę
cię widzieć na oczy, chyba że nawrócisz się, okażesz skruchę i na moich
oczach przyjmiesz komunię. Nie przysyłaj do mnie ani Emmy, ani Simone.
Dopóki nie wrócisz do kościoła, twoja rodzina dla mnie nie istnieje.
Wszyscy jesteście przeklęci!”
W domu w Miluzie groziło nam niebezpieczeństwo, że pan Eguemann
zatłucze nas siekierą. Stale byliśmy wystawieni na zaczepki księdza, który nawet specjalnie przechodził przez ulicę, by splunąć przed stopami mamy.
Nie oszczędzał nam tego nawet wtedy, gdy ja jej towarzyszyłam. Odrzuceni i wykluczeni z rodzin obojga rodziców, czuliśmy się rzeczywiście jak „przeklęci”.
JESIEŃ 1938 ROKU
Moi rodzice podejmowali starania, by przywrócić pokój w rodzinie, ale bez
pójścia na niedopuszczalne kompromisy. Jednak czy nasi krewni nie żądali
od nas zbyt wygórowanej ceny? Jakże byśmy mogli tylko na pozór powrócić
do kościoła, aby zapewnić sobie z nimi pokojowe relacje, nie poświęcając
przy tym własnego wewnętrznego spokoju? Jak moglibyśmy wyprzeć się
87
Odkrywam świat książek
prawdy biblijnej? Po wielu próbach zrozumieliśmy, że nie zdołamy ich niczym pozyskać. Ich drzwi i serca otworzyłyby się dla nas tylko wtedy, gdybyśmy powrócili na łono kościoła.
Tatuś doszedł do wniosku: „Nie mogę postępować wbrew swoim przekonaniom, w przeciwnym razie byłbym obłudnikiem!”
A mamusia powiedziała: „Nawet jeśli moja mama wyrzuci mnie z powodu mojego chrztu, to przecież złożyłam już śluby. Dam się ochrzcić bez
względu na wszystko. Niech się dzieje, co chce”.
Jesienią Świadkowie zorganizowali kongres w Szwajcarii, w Bazylei. Przy
basenie do chrztu stałam przytulona do taty. Byłam smutna, że nie mogłam
się ochrzcić, ponieważ mówiono mi, iż jestem jeszcze „dzieckiem”. Tato
mocno przycisnął mnie do siebie. Wyczułam jego wewnętrzne napięcie, gdy
mama weszła do wody. Po policzku spłynęła mu łza, po czym szepnął: „Dokonało się”. Popatrzył na mnie i powiedział: „Od tej pory twoja mama będzie stawiała Boga ponad wszystko. Będzie nawet gotowa dla Niego umrzeć,
gdyby wymagały tego okoliczności”.
„A ty, tatusiu?”
„Ja jeszcze nie jestem na tym etapie”.
Później spytałam: „Mamusiu, co tato miał na myśli, mówiąc: ,Ja jeszcze
nie jestem na tym etapie’? Czy to znaczy, że nie kocha Boga?”
„Twój tatuś traktuje to wszystko bardzo poważnie. Postawił sobie bardzo
wysoką poprzeczkę. Kiedy tylko zostanie ochrzczony, zamierza przejąć także
dużą odpowiedzialność w obrębie zboru. Ale do tego nie jest jeszcze gotowy”.
A może miało to związek z tym, że wszystko zwiastowało wybuch wojny?
Żądania Hitlera co do autonomii Sudetów wywołały międzynarodowy
kryzys. W dniach 28 i 29 września 1938 roku przywódcy Francji, Wielkiej
Brytanii i Włoch spotkali się z Hitlerem w Monachium. W wyniku tej konferencji Niemcy w dniu 10 października 1938 roku zaanektowali ten region.
Podczas konfliktu o Sudety tata podjął służbę wojskową w dziedzinie
niezwiązanej z walką z bronią w ręku. Jego zadanie polegało na odsłuchiwaniu rozmów telefonicznych na poczcie w Miluzie. Nie rozumiałam wtedy,
jak funkcjonuje taki telefon; nie posiadaliśmy go zresztą, a mogli sobie na
niego pozwolić tylko bogaci ludzie. Tak więc wyobraziłam sobie, że tatuś ma
łapać słowa, które zjeżdżają po elektrycznym drucie.
Chociaż bezpośrednie niebezpieczeństwo wojny chwilowo się oddaliło, coś
ciężkiego wisiało w powietrzu. Tata znów przebywał w domu i nosił ubranie
cywilne, ale popadł w głęboką zadumę – jak niegdyś. Stracił apetyt. Zita nie
mogła się doprosić o jego uwagę. Dni były coraz krótsze, liście przybierały
88
W paszczy lwa
brązową barwę, a nasze nastroje stawały się coraz smętniejsze. Czy to dlatego,
że wzgardziła nami rodzina?
Być może krewni myśleli, że takie odseparowanie zmusi nas do przemyślenia swojej sytuacji i powrotu do kościoła katolickiego. Ale jak mogliśmy działać wbrew sumieniu? Rodzice zdecydowanie obstawali przy swym postanowieniu, by stosować się do Biblii. Mała grupka Badaczy Pisma Świętego w pełni
zaspokajała nasze potrzeby. Ich wszystkich pokochaliśmy z całego serca.
Główna ulica Miluzy, prowadząca do dworca, przebiegała wzdłuż parku
miejskiego zasadzonego w kształcie kwadratu. Park ten otaczały arkady, rzucające chłodny cień na chodniki. Ten przyjemny cień znakomicie nadawał
się do chodzenia po sklepach. Wśród butików mieścił się salon fryzjerski
z trzema fotelami i trzema krzesłami dla czekających klientów. Należał do
fryzjera, a zarazem bliskiego przyjaciela taty, Adofla Koehla. Miał on zostać
również moim fryzjerem.
W drodze do salonu już z pewnej odległości poczułam odurzający zapach
wody kolońskiej, który unosił się w powietrzu, nad chodnikiem. Wisząca naprzeciwko wejścia, ogromna kotara oddzielała salon od pomieszczenia gospodarczego, w którym leżały złożone ręczniki. Przed tą kotarą stało krzesło,
a pod nim – taborecik. Pomiędzy krętymi schodami, prowadzącymi do mieszkania na górze, a drzwiami do tylnego podwórza wystarczało miejsca dla
trzech osób. Czwartek był „dniem głowy dziecka” – ale również dniem,
w którym dwóch Adolfów spotykało się dwa razy na miesiąc. Wtedy również
ja otrzymywałam nową fryzurę. W tym dniu Adolfowi łatwiej było pozostawić salon pod opieką jego pomocnika. Dzieci rzadko kiedy korzystały
z usług szefa. Nie dotyczyło to jednak wykwintnej klienteli, która składała
się z lekarzy, sędziów, handlowców itp. Wielu życzyło sobie, aby ich włosami
zajął się wytworny, nadzwyczaj szarmancki właściciel salonu.
Twarz Adolfa Koehla zdobiła ostro zakończona, czarna bródka, która jeszcze lepiej uwypuklała jego delikatnie wymodelowany nos i nad którą rozpościerało się klasyczne, wysokie i szerokie czoło. Pod szerokimi, czarnymi
brwiami błyszczały głębokie, szafirowe oczy. Bujne wargi formowały pogodne, humorystyczne zdania i wypowiedzi świadczące o praktycznej mądrości.
Właściciel tej twarzy był szczupły i energiczny. Jego żona Maria, stojąca
obok niego, była jeszcze bardziej wiotka, a jej postać – prawie niezauważalna. Z czarującym uśmiechem witała klientów w salonie. Maria zawsze przypominała mi wdzięczne damy z Dalekiego Wschodu, namalowane na naszych filiżankach do herbaty. Jej mąż żartował: „Maria jest tak delikatna,
że przewróciłby ją lekki podmuch wiatru”.
Odkrywam świat książek
89
Gdy już oboje zostaliśmy ufryzowani, pan Koehl znikał z tatą za zasłoną. Wtedy siadałam na krześle obok nich, aby wychwycić strzępki cichej
rozmowy. Do czytania przynosiłam ze sobą swój cotygodniowy komiks
z Myszką Miki. Ukrywałam w nim twarz, ilekroć jakiś klient zwracał ku
mnie swoją głowę i obserwował mnie w ogromnym lustrze, wiszącym
przede mną na ścianie. Zatapiałam się w lekturze również wtedy, gdy widziałam, że pan Koehl lekko unosił palcem zasłonę, aby stwierdzić, czy
w salonie wszystko jest w porządku podczas jego nieobecności. To tatuś zamówił mi komiksy z Myszką Miki. Powiedział: „Jesteś małą, poważną
dziewczynką, stanowczo zbyt poważną, jak na swój wiek. Na życie składają się również żarty i rozrywka. Naucz się śmiać, Simone. Dokładnie oglądaj ilustracje – powiedzą ci o wiele więcej niż słowa. Będziemy razem je
oglądać i się z nich śmiać”.
Wizyta u fryzjera co dwa tygodnie weszła nam w zwyczaj. W czwartki,
dni wolne od szkoły, przychodziły pocztą moje komiksy. Co drugi czwartek
mieliśmy termin u fryzjera. Salon Adolfa stał się dla nas źródłem wytchnienia i praktycznych rad.
Zmęczonym głosem tato narzekał: „Naprawdę źle się czułem w moim
ciężkim mundurze khaki, gdy samotnie przez długie godziny musiałem odsłuchiwać wszystkie rozmowy telefoniczne. W ostatnim czasie dręczyły mnie
90
W paszczy lwa
wyrzuty sumienia” – wyznał – „i zadaję sobie pytanie, czy któryś z apostołów również wykonywałby taką pracę”.
Wahanie mojego taty przysparzało mi wiele trosk. Jakże mógł postępować wbrew własnemu sumieniu, skoro zawsze podkreślał, że niezwykle ważne jest pozostawanie ze sobą w zgodzie? Dlaczego sam nie zastosował się do
swojej recepty na przywrócenie pokoju: „Wojnę można przerwać, gdy się
zmusi wszystkich do biegania w bieliźnie”?
„Czy sądzisz, że pierwsi chrześcijanie byliby gotowi wykonywać taką pracę jak ja?” Nie usłyszałam odpowiedzi fryzjera. Ale sama sobie odpowiedziałam: „Co w tym złego, skoro się łapie podróżujące słowa?”
„Pierwsi chrześcijanie z pewnością nie walczyli w armii rzymskiej”.
Ukryta za „trzema małymi świnkami”, przytaknęłam tym słowom.
Nauczycielka opowiadała nam na lekcji o pewnym żołnierzu, który wystąpił
z armii rzymskiej i został za to wysłany na arenę. Następne słowa pana
Koehla już zrozumiałam: „Nie zawsze jest łatwo ocenić, co należy się Cezarowi, a co Bogu. Mamy spłacać to, co Cezara, Cezarowi, ale także co Boże,
Bogu. Jest to zupełnie osobista decyzja”.
Rodzice nigdy mi nie mówili, że również obecnie istnieje ktoś taki jak cezar. W szkole nigdy o kimś takim nie słyszałam. Wiedziałam wprawdzie
o królu Anglii, francuskim prezydencie, niemieckim wodzu, włoskim duce
i hiszpańskim caudillo, ale teraz chciałam wiedzieć, w jakim kraju mieszka
cezar.
91
ROZDZIAŁ 4
Pogłosk i o wo jnie
ziad ku, czy cią gle je szcze je steś prze ko na ny, że nie bę dzie
woj ny?”
„Trudno powiedzieć, ale mam taką nadzieję”. Po krótkim milczeniu
smutnym głosem dodał: „Chociaż kto wie? Narody są nieobliczalne!”
„Ale dziadku, powiedziałeś przecież…!”
„Tak, tak, wiem, co powiedziałem; ale Simone, w katolickiej Hiszpanii
nawet niektórzy kapłani walczyli z bronią w ręku”.
„Gdzieś widziałam zdjęcie pokazujące księży w długich sutannach za
działami”.
„Też je widziałem. Być może w czasopiśmie Pociecha”. (Wydawali je Badacze Pisma Świętego.)
„Dziadku, to ty czytasz Pociechę?”
„Zamówiła ją dla mnie twoja mama. Ponieważ to ja stale chodzę do wsi
po chleb, odbieram też pocztę. Mam dobry schowek na czasopisma”. Potem
ściszył głos: „Pokażę ci go”. Jego rude wąsy poruszyły się, gdy szepnął:
„Tam, obok toalety”. Po dłuższej przerwie jego wąsy znów zadrżały: „Gdyby
twoja babcia je znalazła, byłbym naprawdę biedny!”
Jego twarz przybrała poważny wyraz. „Pracuje dzisiaj na najdalszym polu. Dziwię się, że nie zaciągnęła cię tam ze sobą. W ostatnim czasie zrzuca
na twoje barki wiele obowiązków, moje biedne dziecko!”
„Ale chętnie je wykonuję. Jestem już duża, dziadku”.
Dziadek wstał i podszedł do szafy, w której trzymano mleko i produkty
mleczne. Opowiadałam mu, jak biegłam na Felleringkopf i Drumont,
wzdłuż starej niemiecko-francuskiej granicy, ale tym razem nie widziałam
żadnej czaszki.
„Czaszki?” Dziadek ostrożnie zdjął z półki wielką miskę mleka z rannego udoju. Lekko zamoczył kromkę chleba w śmietanie i mi ją podał. Jego
wąsy powędrowały do góry, a oczy zmniejszyły się do wąskich szparek.
Odstawił miskę na swoje miejsce i żartobliwie powiedział: „Ta śmietana to
„D
92
W paszczy lwa
dla babci największa świętość. Nikomu nie wolno jej dotykać ani się nią delektować. Gdy przyjdzie, będziesz musiała szybko ulotnić się przez tylne
okno”. Położył palec na ustach, mówiąc: „Ukradnę jeszcze odrobinę”.
Potem wziął jeszcze jedną miskę. „Zobacz, tutaj, w tej szklanej misce, zachowałem jeszcze resztki sera z Münster. Dodaję do tego trochę śmietany i przykrywam, a potem stawiam w ukrytym słonecznym miejscu, aby się prażyło. Kiedyś
będziemy z rozkoszą go zjadać, gdy w pobliżu nie będzie babci. Nie przejmuj
się. Babcia jak stara czarownica zawsze przyłapuje mnie na każdej psocie.
Gdy nadchodzi burza, pozwalam jej po prostu się nade mną przetoczyć”.
Dziadek otworzył szeroko swoje niebieskie oczy, a jego wąsy opadły na dół.
Głosem spiskowca wyznał: „Jak tylko będę mógł, zaczynę wszystko od nowa”.
To był właśnie mój cudowny dziadek! Jeszcze raz zagadnął: „No i co z tą czaszką?”
„Nasza klasa urządziła sobie wycieczkę na szczyt górski, który widać
z naszego balkonu. Wiesz, tam, gdzie nocą świeci światło”. Dziadek zdawał
się wiedzieć, o czym mówię.
„Ludzie twierdzą, że te sygnały świetlne przekazują tajne informacje
podczas wojny” – powiedział.
„Jak się nazywa ta góra?”
„Hartmannswillerkopf”.
„Czy byłeś już tam kiedyś?”
„Nie, rozegrała się tam jedna z największych bitew pomiędzy francuskimi i niemieckimi oddziałami podczas Wielkiej Wojny. Tysiące ludzi straciło życie. Miejsce to nazwano alzackim Verdun*”.
„Dziadku, a dlaczego na szczycie nie ma lasu? Trudno nam było znaleźć
cień, gdy chcieliśmy zjeść swoje kanapki”.
„Cóż, wojna nie tylko zabija ludzi, ale również niszczy środowisko”.
„Wiesz, to właśnie tam, całkiem w pobliżu miejsca, gdzie zatrzymaliśmy
się na jedzenie, zobaczyliśmy ten zardzewiały hełm. Chciałam go obejrzeć
z bliska i znalazłam w nim czaszkę. Dziadku, powiedz, czy ten zabity był
młody? Czy miał dzieci? W jaki sposób zmarł? Dostał kulką czy bagnetem?
Był Francuzem czy Niemcem? Katolikiem czy protestantem? Kim był?”
„To nie ma nic do rzeczy, moja mała. Był po prostu człowiekiem”.
„Wiesz, dziadku, co mówią katolicy? Że jeśli był Francuzem, to teraz jest
tam na górze, w niebie”.
„Moje dziecko, podczas Wielkiej Wojny mówiono nam dokładnie odwrotnie: ,Jeśli był Niemcem, poszedł do nieba’”.
* W okresie pierwszej wojny światowej na obszarze mniej więcej jednego kilometra kwadratowego toczyły się niszczycielskie bitwy. Około 30 000 żołnierzy zabito przeważnie bagnetami. Dalsze tysiące
zmarły w szkołach przekształconych w szpitale polowe. W Alzacji prawie w każdej wiosce jest cmentarz poległych żołnierzy. Wszędzie w alzackich wioskach znajdują się pomniki z listą nazwisk synów,
którzy poświęcili swe życie dla ojczyzny. Niektórzy polegli w walce dla Niemiec, inni dla Francji.
Pogłoski o wojnie
93
„Dziadku, ja wiem, że bez względu na narodowość zmartwychwstanie.
On tylko śpi”.
Dziadek spojrzał na niebo i wzruszył ramionami. Gdy głęboko westchnął,
poczułam na sobie jego oddech. Po długim milczeniu nareszcie otworzył
jeden ze słoików z serem i z upodobaniem wciągnął ulatniający się zapach.
„Pycha, no nie?” – powiedział. Ser dojrzał i podczas rozmowy ukradkiem
się nim zajadaliśmy. Stwierdziłam wprawdzie, że wydziela odpychający
odór, ale smak ma pysznie śmietankowy! A poza tym najbardziej ekscytowało nas robienie czegoś za plecami babci.
„Dziadku, dlaczego babcia wieczorami zawsze wyzywa, gdy słuchasz
wiadomości?”
„Nie znosi radia, które nam podarowali twoi rodzice”.
„Ale dlaczego?”
„Po prostu odrzuca wszystko, co jest nowe, czego nie mieli jej rodzice.
Była bardzo niezadowolona, gdy podłączono nam prąd. Nam jako pierwszym
w górach założono instalację elektryczną. Odpowiadałem wtedy za gminę
i zdecydowałem się na założenie dwóch latarni, jednej na skrzyżowaniu
dwóch dróg, a drugiej przy górskim potoku. Przed laty wujek babci w ciemnościach zboczył z mostu, wpadł do lodowatej wody i się utopił. Mimo to
babcia przez dłuższy czas nie chciała mieć w domu światła elektrycznego.
Często mawiała: ,Nie chcę, żeby te druty spowodowały mi jakiś pożar’.
Jeszcze teraz jest przeciwna założeniu światła elektrycznego w miejscach,
których nie może stale sprawdzać, na przykład na strychu i w piwnicy.
Dlatego widzisz ją, jak krząta się ze świecznikiem”.
„Ale babcia zawsze twierdzi, że świeczki są niebezpieczne”.
„Tak, oczywiście. Tylko że świeczki może trzymać w ręce i wtedy się czuje bezpieczniej. Wyrośliśmy po prostu przy świetle świec i lamp naftowych.
Używamy ich również dzisiaj podczas gwałtownych burz”.
„Mój tatuś mówi, że pewnego dnia będziemy oglądać obrazki na radiu”.
„Nie wiem dokładnie, czy kiedykolwiek będzie to możliwe, ale twój tata
bardzo dużo czyta i wiele rzeczy ci opowiada. A rozumiesz, o czym mówi?”
„To będzie coś w rodzaju filmu”.
„Jeszcze nigdy nie widziałem filmu. Filmy są wyświetlane w mieście dopiero wieczorami, kiedy nadchodzi pora dojenia krów. Ludzie uważają je za
bardzo interesujące. Przed laty twoja mama chciała pójść na projekcję Fotodramy stworzenia* w Miluzie. Ale wtedy jeszcze nie kursował żaden pociąg
powrotny do Oderen”.
* Premiera Fotodramy Stworzenia odbyła się w 1914 roku. Był to zestaw filmów i przezroczy, zsynchronizowanych z dźwiękiem. Do końca 1914 roku Fotodramę obejrzało ponad 9 000 000 widzów
w Ameryce Północnej, Europie i Australii.
94
W paszczy lwa
„Mam w domu broszurę z tym filmem” – powiedziałam. „Dał mi go pewien brat podróżujący”.
„Kto to jest?” – chciał wiedzieć dziadek.
„To taka osoba, która odwiedza z wykładami biblijnymi kolejne zbory
w miastach”.
„Nazywacie go ‘bratem’?”
„Każdy ochrzczony Świadek Jehowy jest bratem albo siostrą, ponieważ
Bóg jest naszym Ojcem w niebiosach”.
„A ten człowiek to ktoś taki jak nasi księża misjonarze?” – spytał dziadek
pomiędzy jednym a drugim kęsem jedzenia.
„Nie. Jest kimś takim jak ty. Nie nosi specjalnego ubrania. Nie zbiera też
żadnych datków na misje. W naszej sali zebrań nie ma żadnych zbiórek pieniędzy. Wiesz, on nawet jadł u nas”.
„Naprawdę?” – wymamrotał dziadek.
„To było takie śmieszne! Mama spytała go, co by chętnie zjadł i czego już
dawno nie jadł. Na początku powiedział tylko: ,Obojętnie, co podasz, będzie
dobrze’, ale gdy mama dalej drążyła, wyznał, że najczęściej dostaje ręcznie
robione kluski i królika oraz że cieszyłby się z dania rybnego. No to mama
kupiła wielkiego żywego karpia i wpuściła go do wody w naszej wannie.
Cały wieczór się z nim bawiłam i próbowałam go złapać”.
„Na pewno ci się nie udało!”
„To prawda, ale następnego dnia przyszedł brat, żeby go zabić i wypatroszyć. Mama wzięła mnie na bok. Słyszeliśmy plusk wody – pomyślałam,
że on też bawi się z rybą. Nagle usłyszeliśmy głośny plusk. Mama popędziła
do łazienki, a ja za nią. Brat leżał w wannie, a karp wylądował na podłodze
i jak dziki uderzał ogonem o ziemię”.
„Szybko, zeskakuj z okna” – szepnął żywo dziadek – „i zabierz ze sobą słoik.
Babcia idzie!” Okno znajdowało się tylko mniej więcej czterdzieści centymetrów nad ziemią. Z bijącym sercem zeskoczyłam i schowałam się za jabłonią.
Kręcąc nosem jak węszący zając, babcia wkroczyła do kuchni. Wkrótce głębokie zmarszczki poorały jej czoło – nadchodziła burza. Nagle twarz babci
ściągnęła się i zagrzmiało. Dziadek siedział na krześle, podciągnął wysoko
ramiona, spuścił pomiędzy nie głowę, pochylił się do przodu i zaczekał, aż
wszystkie krzyki ucichną. Gdy po jakimś czasie się spotkaliśmy, jego twarz
znów promieniała. Puszczając oczko, mój ukochany dziadziuś szepnął:
„Powtórzymy ten numer, prawda?” Co za wspaniały dziadek!
Słuchanie wiadomości w radiu stało się nadzwyczaj poważną sprawą.
Wszyscy siedzieli wokół radia, nasłuchując cicho i w skupieniu. Później
przy stole babcia obwiniała Francuzów za wszczynanie wojny, a dziadek
obarczał odpowiedzialnością Niemców. Toczono spory o Gdańsk, Polskę,
Albanię i przyłączenie Austrii do Niemiec (co nastąpiło 13 marca 1938 roku).
Pogłoski o wojnie
95
Dziadek spojrzał na mnie i powiedział: „To jest daleko stąd, Simone, nie
martw się!”
Babcia była najzupełniej przekonana o tym, że wybuchnie wojna. Każdego wieczora kazała wujkowi Germainowi znosić do domu artykuły spożywcze. Ciężko obładowany i zupełnie wyczerpany przychodził do domu po
ciężkiej pracy w kamieniołomach. Wtedy babcia szła z nim do kryjówki,
gdzie składowali całą żywność, którą dźwigał wujek Germain. Głębię rozpaczy mojej rodziny mierzyłam liczbą opowieści o wojnie, które każdego wieczora opowiadali mi dziadek z babcią.
„Dziadku, jesteś pewny, że nie będzie wojny?”
Dziadek wziął mnie na ławkę na skalnym punkcie widokowym i wskazał
na łysy szczyt górski z drugiej strony doliny. „Widzisz tam samotnie stojące
drzewo, na górze Gummkopf?”
Oczywiście, że je widziałam, każdy mógł je dostrzec z daleka.
„Ktoś z mojej rodziny zasadził je po wojnie z roku 1870. Jest to ‘drzewo
pokoju’. Bardzo wyrosło, ale niestety, pokój nie rósł równie dobrze. To drzewo przeżyło już Wielką Wojnę i wciąż jeszcze stoi; być może przetrwa
jeszcze następną wojnę. W okresie mniejszym niż długość życia jednego pokolenia moi rodzice przeżyli dwie wojny”.*
„Dziadziusiu, będzie wojna?”
„Całkiem możliwe, że tak”.
„A czy przyjdzie również tutaj?”
„Kto wie? Wzdłuż Renu postawiono umocniony wał obronny – linię Maginota”.**
„Czy dzieci będą umierać?”
„Gdy toczy się walka z bronią w ręku, każdy jest zagrożony. Ale może
unikniemy tego losu”.
„Dziadku, czy wszyscy idą na wojnę?”
„Zostają powołani wszyscy mężczyźni w wieku od 20 do 40 lat”.
„Tak więc oni wszyscy chcą iść na wojnę? To okropne!”
„O nie, nie! Nie chcą iść na wojnę, ale muszą”.
„Dlaczego muszą?”
„Bo państwo ma nad nimi władzę”.
„Co to znaczy?”
* W roku 1870 na rozkaz Bismarcka niemieckie oddziały zajęły Alzację. Od tamtego czasu Alzacja
podlegała Niemcom. Po pierwszej wojnie światowej (1914-1918) należała do Francji.
** Linia Maginota to dwustukilometrowy wał ochronny składający się ze schronów i umocnień,
wybudowany w latach 1927-1936 na północy oraz wschodzie Alzacji i istniejący po części do dziś.
Dzięki linii Maginota Alzatczycy czuli się zabezpieczeni przed najazdami wrogów, ale wojska
niemieckie nadciągnęły później do Alzacji z północy, po zdobyciu Belgii.
96
W paszczy lwa
„To znaczy, że nad wszystkim stoi rząd. Do niego zawsze należy ostatnie
słowo i może wypowiedzieć wojnę lub ogłosić pokój. Nosi miecz, czyli ma
prawo zabijać”.
„Dziadku, powiedz mi prawdę: czy Alzatczycy będą walczyć przeciwko
Niemcom? Tatuś powiedział, że Niemcy to nasz kraj ojczysty, a Francja –
matczyny”.
„Niektórzy Alzatczycy przyjmą Niemców z otwartymi ramionami. Położenie
tego regionu jest naprawdę kłopotliwe. Zapytaj swojego tatę. Opowie ci o swoim bracie Materne, który służył w niemieckiej armii. Przed Wielką Wojną, wojną światową, ja również byłem w niemieckim wojsku. Wtedy zaraz na początku
wojny Francuzi przeszli przez granicę – tam, gdzie zbierałaś ostatnio jagody –
i deportowali wszystkich pozostałych mężczyzn do południowej Francji”.
„Wiem, tata nauczył się tam francuskiego”.
„Wówczas nie znał jeszcze ani słowa po francusku. Przebywał w obozie
dla uchodźców razem z rannymi francuskimi żołnierzami. Gdy poprosił kapelana, by pozwolił mu przyjąć świętą komunię, ten nie chciał mu jej dać.
Śmierdzącym Niemcom odmawiano komunii. Nienawiść, Simone, nienawiść jest dużo silniejsza niż rozsądek. Nienawiść, chęć odpłaty, zgorzkniałość i zemsta potrafią zatruć serce nawet religijnego człowieka”.
„Ale teraz Alzatczycy są Francuzami. Czy to znaczy, że będą walczyć we
francuskiej armii?”
„Może się tak stać, dlatego Alzatczycy nie wszędzie są lubiani”.
„Tatuś mówi, że można zakończyć wojnę, gdy się zabierze żołnierzom
mundury. Przecież wszyscy mężczyźni są tacy sami!”
Dziadek z goryczą odparł: „Nie zapominaj, że państwo ma władzę nad
życiem swoich obywateli”.
Wyglądało na to, że wszyscy ludzie wszczęli przygotowania do wojny.
„Dziadku, żołnierze nie zabijają dziewczynek, prawda?” Dziadek podkręcił palcami wąsy, podrapał brodę i zakłopotany powiedział: „Zapytaj ciocię Eugenię”.
W nocy ciocia Eugenia i ja spałyśmy w jednym łóżku. Gdy tylko zaczęłam mówić o wojnie, przerwała mi. „Simone, wystarczająco dużo się nasłuchałaś o tym przy stole. Nie możemy ciągle żyć tym zagrożeniem. Otacza nas
tak wiele pięknych rzeczy”. Potem próbując zmienić temat, zaczęła opowiadać historyjki i śpiewać.
„Ciociu Eugeniu, czy żołnierze zabijają dziewczynki?”
„Powinnaś porozmawiać o tym z twoją mamą”.
„Dlaczego nie możesz mi odpowiedzieć?”
„Na wojnie czai się wiele niebezpieczeństw. Podczas Wielkiej Wojny twoja
mama musiała pracować w szpitalu Oderen. Wszędzie leżeli ranni mężczyźni
– nawet w klasach i niektórych stodołach”.
Pogłoski o wojnie
97
„Czy byli Alzatczykami?“
„Nieważne, czy Francuzami, czy Niemcami – wszyscy odczuwali ten sam
ból, wszyscy jęczeli i krzyczeli jednakowo, gdy chirurg amputował im zranioną
część ciała, i wszyscy umierali z taką samą rozpaczą – z dala od swoich rodzin”.
„Czy wszystkich traktowano jednakowo?”
„Nie zawsze. Gdy lekarz patrzył przychylnym okiem na narodowość swojego pacjenta, pomagał mu i lepiej się o niego troszczył”.
„Dlaczego?”
„Bo nacjonalizm zatruwa ludzi. Nawet zakonnice usługujące w szpitalach miały podzielone serca”.
„Dlaczego jesteśmy Alzatczykami?”
„Bo mieszkamy w przepięknym, bogatym regionie, a więc pożądanym.
Przypomina to historię dwóch psów, które sprzeczają się o tę samą kość.
Właśnie my jesteśmy tą kością”.
„Ale ciociu, czy żołnierze zabijają dziewczynki?”
„Podczas wojny w tym łóżku spał pewien francuski oficer. Jego ludzie zostali rozlokowani po całym domu. Nasza rodzina musiała przenieść się na
strych, gdzie mama przygotowała nam łóżka na sianie. Nam, dzieciom, sprawiało to frajdę, chociaż żadnemu z nas nie wolno było zejść na dół. Ale my,
dziewczynki, a także nasza mama byłyśmy w największym niebezpieczeństwie. Mama broniła nas przed żołnierzami jak kura swoje pisklęta. Żołnierze przywłaszczali sobie prawo do wszystkiego, a niektórzy sądzili, że mają
prawo również do wszystkich dziewcząt w domu. Twoja mama miała 17 lat,
ale ponieważ pracowała jako pielęgniarka, rzadko bywała w domu. Była więc
mniej narażona na to niebezpieczeństwo. Ja miałam 13 lat i mężczyźni często mi zagrażali. Gdyby babcia nie broniła mnie tak zaciekle, nawet z użyciem przemocy, zostałabym zgwałcona. Simone, nigdy nie idź za mężczyzną.
Gdyby kiedyś jakiś mężczyzna próbował przynęcić cię do siebie, uciekaj tak
szybko, jak możesz, i natychmiast powiedz rodzicom!”
„Czy wszyscy żołnierze są źli?”
„Z pewnością nie. Ale jeśli kogoś nie znasz dobrze, musisz być bardzo
ostrożna. Niektórzy są bardzo mili. Jeden z oficerów częściej zachodził do
nas na górę i przynosił nam jedzenie. Pytał, czy w obecności babci może się
ze mną pobawić, bo przypominałam mu jego córkę. Ochraniał nas przed innymi, dlatego przeżyliśmy”.
Teraz o wojnie wiedziałam prawie wszystko. Brak pożywienia i środków
transportu, śmierć od kuli lub bagnetu, wysiedlenie, ranni, którzy umierali
nędznie jak zwierzęta, a nawet gwałty. Zapewne nie brakowało też pełnych
poświęcenia ludzi, którzy pielęgnowali rannych, dzielili się swą żywnością
i bronili słabszych. Tylko dlaczego dochodziło do wojen? Jaka była różnica
pomiędzy Niemcami a Francuzami? Nie potrafiłam tego zrozumieć.
98
W paszczy lwa
Zapadła decyzja, że babcia pojedzie do miasta. Ja zostanę przy dziadku.
Chciała zrobić w Miluzie zakupy i postarać się o okulary. „Lepiej, żebyś załatwiła to teraz, gdy jeszcze normalnie kursują środki transportu” – zasugerowała ciocia Eugenia.
Gdy dziadek wydoił sześć krów, babci wciąż jeszcze nie było.
„Najprawdopodobniej spóźniła się na autobus. Pojedzie na pewno pociągiem o dziesiątej, którym jeżdżą do domu robotnicy z kopalni potasu.
Gdy dotrze do domu, będzie już prawie północ. Na szczęście świeci księżyc.
Ale jej biedna koza nie chce dać się wydoić!”
Dziadek wyszedł, aby spróbować jeszcze raz. Gdy tylko usiadł na stołku,
koza wytrąciła miskę w kąt i obróciła głowę na bok, by dźgnąć dziadka rogami. Żałośnie beczała, ale odrzucała jego pomoc. Była tak uparta, jak tylko
potrafi być koza.
„Będzie chora, jeśli dostanie zapalenia wymienia i gorączki – biedne
zwierzę!” Mój wrażliwy dziadek próbował raz po raz – i ciągle na próżno.
Nagle wpadł na pewien pomysł. Wstał i wyszedł. Gdy wrócił, zachichotałam.
Ubrał babci sukienkę i zawiązał sobie jej szal na rudej czuprynie. Bez słowa
wszedł do obory. Koza popatrzyła na „nią” – i się udało!
JESIEŃ 1939 ROKU
Ostatnie dni chylącego się ku końcowi lata przyniosły ze sobą wiele zmian
dla Alzatczyków. Zagrożenie wojną było większe niż dotychczas. Sporo rodzin wyprowadziło się z terenów przygranicznych. Rodzina Kochów, gdzie
pracowała ciocia Eugenia, również opuściła ten region, a ciocia znalazła pracę gdzie indziej, u rodziny Rothów.
Dla mnie jesień przyniosła ze sobą zmianę szkoły. Za radą pana Hubera,
sługi przewodniczącego naszego zboru Badaczy Pisma Świętego, oraz naszych przyjaciół Koehlów zaczęłam teraz uczęszczać do szkoły średniej*.
Musiałam zostawić w szkole podstawowej wszystkich swoich przyjaciół.
W nowej szkole miałam kolejne dwie przyjaciółki i towarzyszki zabaw.
Moja mama pomagała mamom Danieli i jej kuzynki Anity w poznawaniu
Biblii.
Dzisiaj poszłam z mamą na zakupy. „Zobacz, to jest włóczka dla mnie!”
Pod wielkim parasolem piętrzyły się na stoisku kolorowe kłębki.
* Szkoła średnia (Mittelschule) była przeznaczona dla uczniów od 10 roku życia i z uwagi na poszerzony program nauczania przygotowywała na studia wyższe. Do szkoły podstawowej, tzw. szkoły
powszechnej (Volksschule) uczęszczali uczniowie od 6 do 14 roku życia. Szkoła średnia nie była obowiązkowa i dostawali się do niej uczniowie po zdaniu wstępnych egzaminów (przyp. tłum.).
Pogłoski o wojnie
99
„Nie skończyłaś jeszcze robić na drutach ubranka dla Claudine!” – zganiła mnie mama.
„W zasadzie go nie potrzebuje, bo przecież zimą nie wychodzi na dwór.
Poza tym to dla mnie po prostu za dużo pracy. O wiele chętniej zrobiłabym
coś ładnego dla siebie”.
„W takim razie jeden kłębek nie wystarczy. Potrzebujemy co najmniej
trzech”.
„Pozwólcie mi panie spojrzeć, czy mam jeszcze trzy z tego gatunku” – powiedziała sprzedawczyni, rzucając na mnie zdziwione spojrzenie. „Czy ta
młoda dama faktycznie potrafi już robić na drutach? Szkoda, że nie zobaczę
gotowego swetra. Sprzedaję wszystko i opuszczam Alzację. To dla mnie zbyt
niebezpieczne mieszkać w okolicy, w której toczą się wojny. To już trzecia
wojna w przeciągu siedemdziesięciu lat!”
Jarmark rzeczywiście był dzisiaj inny niż zwykle. Mimo że brakowało
kilku stoisk, wszystko na pierwszy rzut oka wyglądało całkiem normalnie –
kolorowe parasole, błyszczące, różnobarwne kwiaty i wszelkiego rodzaju rośliny: zielone warzywa, czerwone pomidory, pomarańczowe marchewki,
ciemnoniebieskie śliwki porozstawiane w koszykach oraz rumiane jabłka.
Rolnicy nosili przeważnie czarne ubrania i mieli na sobie wielkie fartuchy,
pod którymi chowali utarg. Proponowali swoje towary w alzackich dialektach. Po nich łatwo dało się rozpoznać, z jakich wsi pochodzili. Było mnóstwo pożywienia – masła, sera, jajek, a nawet żywych kur ze związanymi
nóżkami. Tu i tam chwytano ptaka za skrzydła i sadzano na wagę, po czym
z żałosnym gdakaniem i przewracającymi się oczami znikał w wielkiej czarnej torbie. Ale dzisiaj mimo zwykłego ożywienia coś nadawało temu jarmarkowi osobliwy nastrój.
Francuskie motto Liberté, Egalité, et Fraternité, prezentujące się okazale
nad drzwiami wejściowymi do hali targowej, najwidoczniej nie miało dla ludzi większego znaczenia: zamożniejsi kupowali każdą ilość żywności, natomiast biedniejszym nie starczało nawet na najbardziej podstawowe produkty.
„Pani Arnold, tu są warzywa, wszystko świeże z dzisiejszego ranka.
Radziłabym pani już teraz postarać się o kartofle na zimę”.
„Ale jest na to trochę za wcześnie; nie ma przecież jeszcze końca października”.
„Pani Arnold, to, co widziałam wzdłuż szwajcarskiej i niemieckiej granicy, nie zwiastuje niczego dobrego. Być może wkrótce zamkną drogi transportowe. Lepiej przyniosę pani kartofle jeszcze w tym tygodniu”.
Zauważyłam teraz ludzi obładowanych ciężkimi torbami, niekiedy nawet
po kilku członków z jednej rodziny. Mięso wędzone zostało wykupione już
wcześnie rano. Również zapasy mąki, ryżu i zboża szybko się rozeszły.
Ludzie stali stłoczeni w grupkach, jedni o poważnych spojrzeniach narzekali,
100
W paszczy lwa
inni gestykulowali. Słoneczny dzień późnego lata bynajmniej nie wydawał
się pogodny, był raczej przytłaczający.
Równie przytłaczająca atmosfera panowała na naszych cotygodniowych
zebraniach Badaczy Pisma Świętego. Dotarła do nas wiadomość, że francuski rząd obłożył zakazem działalność Świadków Jehowy*. Zniesiono wolność
słowa, prasy i zgromadzania się.
Mamusia uszyła przepiękne zasłony na naszą salę zebrań. Ze smutkiem
patrzyłam, jak teraz były zdejmowane. Było nam bardzo przykro, że odtąd
będziemy spotykać się tylko w małych grupkach, co oznaczało, że przestaniemy już widywać większość członków zboru. Jakże przygnębiła nas wiadomość, że nasza służba od drzwi do drzwi miała być teraz prowadzona w innej formie, z największą ostrożnością! Popłynęły łzy, gdy Adolf Koehl
powiedział: „Co prawda zniesiono wolność, ale nie można nam zakazać naszej wiary. Równość odbierają ludzie, ale nigdy Bóg. Braterstwo – będziemy
pielęgnować je dalej pomimo zakazu”. Sprawdziły się słowa mojego taty:
„Nie ma żadnej różnicy pomiędzy wschodnią a zachodnią stroną Renu,
Niemcami a Francją – zarówno tu, jak i tam Badacze Pisma Świętego zostaną obłożeni zakazem”. Z bólem w sercu obejmowaliśmy się na pożegnanie.
Alfred Zinglé postanowił opuścić Alzację. „Gdy Niemcy znów wkroczą
do Alzacji, zostanę stracony, bo w czasie Wielkiej Wojny zdezerterowałem.
Wyemigruję lepiej na drugą stronę Wogezów. Być może urządzę tam punkt
kontaktowy, dzięki któremu będziemy mogli przemycać przez granicę literaturę Towarzystwa”.
Marcel Graf, Adolf Koehl i tatuś, który od chwili chrztu w 1939 roku bardzo zaangażował się w działalność zboru, otrzymali zadanie zorganizowania
działalności podziemnej. „Korzystnie byłoby raczej już działać aktywnie
w podziemiu, zanim Niemcy faktycznie zaczną okupować Alzację” – powiedział Adolf. Nasz zbór, liczący 45 osób, został oficjalnie rozwiązany, a my
wycofaliśmy się z publicznej działalności.
Życie moich rodziców nie koncentrowało się na przygotowaniach do wojny.
Ale na wszelki wypadek tato zamówił dodatkowy węgiel, a mama kupiła trochę więcej wełny. Przygotowali również małą walizkę z najważniejszymi papierami i dokumentami oraz oczywiście z Biblią, na wypadek, gdybyśmy nagle musieli uciekać. Tato opowiadał nam o klęsce głodu w okresie Wielkiej
Wojny, podczas której również cierpiał, gdy jako zesłaniec musiał mieszkać
w południowej Francji. Opisywał, jak zimą parokrotnie błagał właścicieli
* W połowie października 1939 roku Świadkowie Jehowy we Francji zostali obłożeni zakazem.
Społeczność ta liczyła wówczas 1004 członków.
101
Pogłoski o wojnie
restauracji, by pozwolili mu namalować fresk w zamian za jedno ciepłe
danie.
Rodzice wprawdzie przedsięwzięli praktyczne działania w celu zapewnienia nam ochrony i bezpieczeństwa, ale nie było mowy o wielkim zdenerwowaniu, strachu ani rozpaczy. Rozkład dnia powszedniego nie uległ zmianie.
Wesołość taty, jego lektura, zabawa z Zitą i ze mną – wszystko to stanowiło
jeszcze ważną, nieodłączną część naszego życia na ulicy Mer Rouge nr 46.
U naszych sąsiadów działo się całkiem inaczej. Pośpiesznie przemierzali
okolice jak mrówki, których mrowisko zostało uszkodzone i które chcą
przenieść jaja w bezpieczne miejsce. Podobnie jak wiewiórki, które chowają
swoje orzechy na zimę, sąsiedzi – w tym Schoenauerowie, rodzice mojego towarzysza zabaw, Andrego – szukali bezpiecznych miejsc, gdzie mogliby
ukryć swe srebro stołowe i inne rzeczy wartościowe. Mówili: „Jeśli ukryjemy
nasze kosztowności w różnych miejscach poza obrębem miasta, mamy szansę przynajmniej coś z tego uratować”.
Obaj Adolfowie, mój tato i fryzjer, byli zdecydowani nie dać się zarazić
„psychozą wojenną”. Znacznie bardziej cenili duchowe skarby, a ponadto
wiedzieli, że na każdego z nas mogą przyjść nieprzewidziane wydarzenia.
Fryzjer Adolf mawiał: „Uciekają z deszczu pod rynnę”. Za coś prawdziwie
cennego obaj uznawali życie, a nie majętności.
„Tylko Bóg może dać życie. Gdy się je straci, już nic nie można zrobić,
natomiast mienie zawsze można czymś zastąpić” – obaj zgodnie oświadczyli. Dzięki takiej postawie w naszym domu nic się nie zmieniło.
„Co to za szare rzeczy, o tam?” – zapytałam, mknąc przez korytarz obok jakichś przedmiotów, ale nie poczekałam na odpowiedź. Słyszałam już pociąg
osobowy ze Strasburga, który sygnalizował, że najwyższy czas na mnie, jeśli
chcę jeszcze zdążyć na tramwaj do szkoły. Chwyciłam swoje książki i nuty
do lekcji gry na pianinie, odbywającej się po szkole, a następnie wybiegłam
na ulicę. Po drodze zastanawiałam się nad tym, co tam widziałam w mrocznym świetle korytarza. To coś wyglądało jak trzy różne części czegoś, tylko
czego? Wszystkie trzy przedmioty były dokładnie takie same: szare, okrągłe
i wysokie na pół metra. Co to mogło być?
Nasza nauczycielka popatrzyła na nas poważnym wzrokiem i oznajmiła
z napięciem w głosie: „Dzisiaj po południu będziemy przeprowadzać specjalne ćwiczenia, dzięki którym zapoznacie się ze schronem szkoły. Tam znajdziecie pojemniki z maskami gazowymi. Poćwiczymy używanie masek.
Gdy tylko usłyszymy syrenę, opuścimy klasę. Nie bójcie się. Jeszcze nie ma
wojny, chociaż może się to szybko zmienić. Podczas Wielkiej Wojny w latach
1914-1918 stosowano gaz trujący. Być może niektórzy wasi krewni ciągle
102
W paszczy lwa
jeszcze mają uszkodzone płuca i straszliwie cierpią w wyniku astmy. Dlatego w schronie stoją przygotowane maski gazowe, takie jak te, które rozdzielano w domach. Macie się nauczyć zakładania masek”.
Myśl, że pewnego dnia moglibyśmy zostać osaczeni i uśmierceni gazem
jak szkodniki, hamowała tę przyjemność, z jaką nawzajem się obserwowaliśmy. Maski na twarzach nadawały nam wygląd słoni z sowimi oczami.
Po ćwiczeniach poszliśmy na lekcję chemii i biologii do specjalnej klasy,
która ze swoim wyposażeniem w postaci wielu naczyń i probówek wyglądała jak kuchnia. Czyż nie właśnie w takim pomieszczeniu jak to produkowało się gaz trujący? A teraz tu uczymy się, jak ratować życie? Czy Pasteur nie
głosił, że życie może się rozwinąć tylko z życia? I że życie należy chronić?
Lekcja tak dalece mnie pochłonęła, że postanowiłam zostać naukowcem, ale
po uzyskaniu wykształcenia w zawodzie lekarki, nauczycielki, pianistki, misjonarki i artystki.
„Kaktus jest już wystarczająco duży, czy mogę go zanieść Danieli?” Moja
przyjaciółka Daniela była delikatną i drobną dziewczynką. Lubiła kaktusy
tak jak mama, która miała ich pokaźny zbiór. Kaktus, który zasadziłam dla
Danieli, miał pięć pędów.
Pedałując na rowerze wzdłuż głębokiego rowu, podziwiałam wielką łąkę,
którą nazywano Illmate. Letnia bryza muskała trzcinę i dzikie irysy. Jechałam sama w cieniu topól i wsłuchiwałam się w melodię ich szumiących liści.
Na pierwszym moście rzeki Ill zrobiłam sobie krótki postój, aby obejrzeć ryby, które podobno tam pływały – ale nie widziałam żadnych. Rozczarowana
pojechałam dalej ze swoim kaktusem, wiszącym na kierownicy. Oczyma wyobraźni widziałam już, jak wręczam Danieli mój piękny prezent.
Musiałam pokonać jeszcze jeden most. Most nad kanałem łączącym
Rodan z Renem stał bardzo wysoko i zasłaniał wszystko, co nadjeżdżało
z naprzeciwka. Żeby lepiej pokonać wzniesienie, stanęłam na pedałach.
Nagle rozległ się warkot samochodu wojskowego, pędzącego pod górkę, a za
nim podążały czołgi. Wszyscy żołnierze nosili hełmy, broń i maski gazowe.
Ogłuszający rumor wzbudzał strach. Przerażona pojechałam zygzakiem
i wylądowałam na piasku pobocza. Z wyciągniętymi ramionami upadłam
w błoto, zaledwie kilka centymetrów od rowu z wodą, która cuchnęła zgnilizną. Moje ręce utkwiły w czarnym szlamie, a kaktus leżał pogrzebany pod
moim brzuchem. Tuż obok pędziły pojazdy wojskowe. Nikt się o mnie nie
zatroszczył. Potem nastała grobowa cisza.
Nie mogłam stanąć na nogi. Jeden but uwiązł w trzcinie, a drugi zaklinował się pod rowerem. Kaktus rozpadł się na kawałki. Nie wiedziałam, co
mam zrobić w pierwszej kolejności. W końcu usiadłam i zaczęłam wyjmować z brzucha mnóstwo kolców. Płakałam bardziej z rozpaczy niż z bólu.
Pogłoski o wojnie
103
W sklepiku kupiłam małą doniczkę, poszłam na pole, by przynieść trochę
ziemi, i wsadziłam resztki kaktusa. Gdy dotarłam do wytwornego domu
Danieli, wręczyłam jej uszkodzoną roślinkę. Usiadłyśmy przy małym stoliku z koronkowym obrusem i dostałyśmy dwie porcelanowe filiżanki wyłącznie dla nas. Pokojówka w białym fartuszku przyniosła nam herbatę. Siedziałam nieśmiało i bez humoru. Z brudnymi paznokciami i w poplamionej
sukience jadłam wypieki, zachowując swoją tajemnicę tylko dla siebie.
Po ucałowaniu mnie na dobranoc mama zapytała: „Czy ty przypadkiem
nie masz gorączki?”, po czym przeprowadziła inspekcję, jaka następowała
zwykle w takiej sytuacji. Na moim brzuchu odkryła wiele małych czerwonych punktów i spytała: „Co to za choroba? Wygląda jak odra, ale nie masz
czerwonego gardła. Co my tu mamy?” Wzięła szkło powiększające i znalazła
resztki igieł kaktusa. Musiałam zdać szczegółową relację.
Pewnego razu szliśmy z tatusiem obok restauracji „Wilhelm Tell”.
„Czy restauracja wzięła swą nazwę od mojego utworu muzycznego?” –
chciałam wiedzieć, mijając budynek.
„Jest dokładnie odwrotnie – to kompozytor Rossini zamienił historię
w utwór muzyczny”. Tato zatrzymał się i zaprowadził mnie do budynku,
by pokazać mi pewne malowidło ścienne.
„Tatusiu, spójrz tylko na tego małego chłopca z jabłkiem na głowie,
a tam jest mężczyzna, który strzela do niego z kuszy”.
„Przyjrzyj się dobrze. Co jeszcze widzisz?”
„Ludzi i słup, na którym wisi kapelusz. Pewnie ktoś go zgubił”.
„Nie, nikt nie zgubił kapelusza. Opowiem ci historię do tego fresku.
Kapelusz należał do mężczyzny o nazwisku Gessler. Był to zbir Habsburgów.
Przywileje, jakie otrzymał od nich w szwajcarskim katonie Uri, tak bardzo
uderzyły mu do głowy, że zażądał od swoich poddanych, aby podczas jego
nieobecności kłaniali się kapeluszowi. Można to naprawdę uznać za bałwochwalstwo. Wilhelm Tell odmówił pokłonu. Gdy Gessler się o tym dowiedział, kazał go aresztować, po czym polecił mu przestrzelić jabłko na głowie
ukochanego syna. Niektórzy powątpiewają w wiarygodność tej historii,
ponieważ miała się wydarzyć tak dawno temu, w roku 1291. Ale mimo wszystko możemy wyciągnąć z niej cenną nauczkę. Gdy Hitler zajmie Alzację,
staniemy oko w oko z podobnym problemem. Hitler żąda bezwarunkowego
posłuszeństwa i kultu bałwochwalczego, między innymi w postaci hitlerowskiego pozdrowienia. Słowo ‘Heil’ oznacza wybawienie, a wymówienie hitlerowskiego pozdrowienia nie oznacza nic innego, jak tylko publiczne przypisanie Hitlerowi wybawienia.
„Porównaj to wszystko z historią Nebukadneccara i trzech Hebrajczyków, którą znajdziemy w biblijnej Księdze Daniela. Wtedy zrozumiesz też,
104
W paszczy lwa
dlaczego pierwsi chrześcijanie wzbraniali się spalać dla cesarza kadzidło.
To pomoże ci zadecydować, jak chcesz postąpić w podobnej sytuacji. Jestem
pewien, że Wilhelm Tell dochował wierności osobistym przekonaniom.
My jako chrześcijanie kierujemy się głębszymi motywami. Nasz Pan Jezus
Chrystus wykupił nas za najwyższą możliwą cenę – za cenę swojego życia.
Jesteśmy jego sługami i nosimy imię jego oraz jego Ojca, Jehowy. Rozmyślaj
nad słowami Jezusa: ,Nie możecie służyć dwom panom’. Naszym wybawcą
nigdy nie będzie ani Hitler, ani jakikolwiek inny człowiek”.
Ta wycieczka z tatą pomogła mi zrozumieć, co oznacza bałwochwalstwo.
Gdy byłam mniejsza, ksiądz wyjaśniał nam, że bożkami są pogańskie bogi.
Ale gdy sami zaczęliśmy czytać Biblię, dowiedziałam się, że Bóg nie pochwala czczenia żadnego wizerunku. Relacja o trzech Hebrajczykach była
jedną z moich ulubionych historii biblijnych. Mama często żywo i plastycznie opowiadała mi, jak odmówili uczczenia posągu, za co wrzucono ich do
rozpalonego pieca, z którego później uwolnił ich Bóg. Ale dopiero teraz
uświadomiłam sobie, że ta relacja ma znacznie głębszy sens. Co prawda historia o Wilhelmie Tellu wydała mi się trochę skomplikowana, ale sedno
sprawy, które chciał mi przez to unaocznić tata, brzmiało: niczemu i nikomu nie oddawaj tego, co należy się tylko Bogu.
12 MAJA 1940 ROKU
„Dzisiaj jest nasz ostatni dzień nauki” – oznajmiła nauczycielka. „Od jutra
wszystkie szkoły zostaną zamknięte. Niemieckie oddziały przeszły przez
Belgię do północnej Francji. Nie wiemy, kiedy władze znów otworzą szkoły.
Weźcie swoje książki i uczcie się dalej w domu. Mamy nadzieję, że tutaj wojna nas oszczędzi. Powodzenia!”
Czy mogliśmy uniknąć wojny? Wielu ludzi uciekało z miasta. Moja ciocia pracowała jako guwernantka u rodziny Rothów. Prosili ją, by przyjęła ich
do swego maleńkiego mieszkanka w Oderen, wioski położonej niedaleko gospodarstwa moich dziadków.
Rodzice uznali za stosowne odesłać mnie do dziadków do Bergenbach.
Broniłam się rękami i nogami. Nigdy nie zostawiłabym rodziców samych
i w czasie wojny nigdy nie chciałabym zostać sama u babci. Ale rodzice dobrze wiedzieli, jak mnie przekonać. „Będziemy dużo spokojniejsi, mając
świadomość, że jesteś bezpiecznie ulokowana poza miastem. Tutaj może
dojść do strzelaniny i innych trudności, a nawet do klęski głodu. Prosimy,
zrób to dla nas”.
W ten sposób rodzice złamali mój sprzeciw. Wkrótce siedziałam w pociągu i ze łzami w oczach patrzyłam przez okno. Czułam, że droga wiodąca pod
105
Pogłoski o wojnie
górę z dworca do Bergenbach jest ponad moje siły. Ale udało mi się ją pokonać i wkrótce stanęłam przed babcią, zesztywniała i skurczona. Dziadek
przytulił mnie. On jeden zrozumiał wszystkie moje obawy. Od babci nie
można było oczekiwać nawet najmniejszego współczucia. „Najlepszym środkiem na łzy jest praca. Pośpiesz się, włóż swoją starą sukienkę i drewniaki,
pójdziesz ze mną na pole” – warknęła.
Po raz pierwszy musiałam zostawić rodziców. Bardzo cierpiałam z tego
powodu. Babcia jeszcze pogarszała sytuację, nazywając mnie bękartem, bo
już nie chodziłam do kościoła. Po prostu nie mogła ścierpieć naszej nowej
wiary jako prawdziwych chrześcijan.
O wiele lepiej się czułam na pastwiskach z krowami, całkiem sama pośród
paproci, skał i krów. Goniłam koniki polne i motyle, delektowałam się poziomkami i prowadziłam długie, intensywne monologi. Ze swojego ulubionego zakątka mogłam dobrze zobaczyć, co się dzieje na dole, w gospodarstwie.
Raz widziałam, jak babcia szła na pole kapusty, bo chciała zadbać o sadzonki. Jej koza popędziła za nią, przeskoczyła kamienny murek i wylądowała prosto na kapuście. W końcu babcia ją zauważyła i wydała okrzyk
dobrze znany kozom: „Holach”, ale na próżno. Sięgnęła po bat z długim
skórzanym paskiem i podniosła go nad głową złodziejki. Z początku koza
przestała jeść i popatrzyła na babcię kwadratowymi oczami; później wyrwała sobie jeszcze jeden wielki liść i stanęła na tylnich nogach prosto jak świeca, a z obu policzków zwisała skradziona zielenina. W tym samym momencie, w którym bat miał trafić kozę, ona robiła energiczny zwrot w tył i – ku
mojej wielkiej uciesze – raz po raz unikała kary. Bawiłam się wyśmienicie,
bo koza była sprytniejsza od babci i uchodziła cało; szczególnie zaś byłam
zadowolona z faktu, że to koza wygrywała tę walkę o władzę. Tak więc był tu
jednak ktoś, kto śmiał przeciwstawić się babci.
CZERWIEC 1940 ROKU
W wiadomościach neutralnego szwajcarskiego radia Beromünster podano,
że niemieckie oddziały zajęły Paryż.* Następnego ranka babcia chciała pójść
na „skałę” – na nasz prywatny punkt widokowy, z którego można było usłyszeć garde champêtre, policjanta ze wsi, który obwieszczał aktualne wiadomości. Aby zwrócić na siebie uwagę mieszkańców wsi, garde champetre bił
w bęben i potem ogłaszał informacje przez róg. Nisko w dolinie komin loko-
* Niemieckie oddziały wkroczyły do Paryża 14 czerwca 1940 roku. Dnia 22 czerwca 1940 roku
podpisano niemiecko-francuski układ o nieagresji. Po tym wydarzeniu Hitler zapewnił sobie wpływy
w Alzacji.
106
W paszczy lwa
motywy wypuszczał w powietrze małe obłoczki dymu. Czasem, gdy rozciągały się jak gąsienica wzdłuż całego pociągu, słyszano głos policjanta tylko
wtedy, kiedy wychodził z Oderen. „Dzisiaj są korzystne warunki i dobrze go
usłyszymy, gdy będzie mówił na wzgórzu przy kościele”. Siedziałyśmy na
ławce i czekałyśmy.
„Babciu, zobacz, tam na wieży kościelnej wisi czerwona flaga z białym
kółkiem i takim czymś w środku”.
„To niemiecka flaga ze swastyką” – zachwyciła się babcia. Na wieżach innych kościołów w Kruth, Fellering i Wesserling widziałam podobne flagi.
Ale z głównego okna ratusza wciąż powiewała francuska flaga – oto prawdziwe oblicze Alzacji, podzielonego kraju.
Usłyszeliśmy bicie bębna, a potem podniesiony głos: „Tymczasowo zostaje wstrzymane zaopatrzenie w następujące artykuły żywnościowe: mięso,
mąka, produkty mleczne…” Lista nie miała końca. Babcia wywnioskowała
z tego, że w przeciągu zaledwie paru dni zostaniemy przyłączeni do Niemiec.
„Ty leniu śmierdzący! Nie widzisz nawet, jakie prace trzeba jeszcze wykonać. Nie chcę cię widzieć koło siebie. Wynoś się i znajdź sobie jakieś zajęcie”.
Babcia poszła, a ja zostałam, obrażona i z zamętem w głowie. Jak miałam wyczytać w jej myślach, którą pracę należy wykonać w pierwszej kolejności?
Nie zamierzałam dać się poniżać w taki sposób. „Nadeszła pora, by coś z tym
zrobić” – powiedziałam do siebie. Chciałam uciec z gospodarstwa babci.
Poszłam i poszukałam płachtę, w którą mogłam zawinąć swoje ubrania.
Związałam cztery końce materiału i przymocowałam je do kija, po czym włożyłam go na ramię jak kaczor Donald, bohater moich komiksów. Drżałam na
całym ciele, ale mimo to usiłowałam zachowywać się możliwie jak najciszej.
Początkowo ciągle odwracałam głowę. Potem pobiegłam na dół po kamiennym zboczu, a kamienie toczyły się za mną. Ze strachem pomyślałam, że
pies zacznie szczekać. Gdy tylko skręciłam za rogiem, zwolniłam tempo.
Przepełniało mnie nieskończenie piękne uczucie wolności. Pozostawiłam za
sobą wszystkie ciężary i przytłaczające uczucia. Czułam się uskrzydlona jak
ptak! Było mi bardzo lekko; wreszcie jestem wolna.
Gdy w wymiętej sukience, znoszonych drewniakach i z węzełkiem na ramieniu przemierzałam wioskę, za oknami poruszały się firanki. Na moście
rzeki Thur zrobiłam sobie przerwę i próbowałam złapać gołymi rękami ważkę, ale bez skutku. Potem znów chwyciłam węzełek i wyruszyłam w drogę;
mijałam stodoły i wdychałam zapach świeżego siana. Koło piekarni przeszłam przez plac wiejski i wtedy zobaczyłam budynek, w którym mieszkała
ciocia Eugenia. „Jej mieszkanie z pewnością mieści się na poddaszu” – powiedziałam do siebie. Przekroczyłam próg budynku i weszłam po schodach
na górę. Usłyszawszy skrzypienie drewnianych schodów, ciocia otworzyła
drzwi.
Pogłoski o wojnie
107
„Zo sta nę u cie bie” – oznaj mi łam. Cio cia zbla dła. Po chwi li wzię ła
mnie do środ ka, po sa dzi ła przy ma łym sto le ku chen nym i da ła mi coś do
zje dze nia.
Nastało późne popołudnie. Schody znów zatrzeszczały. Wujek Germain
przyszedł, bo mnie szukał – wiedziałam, że wysłała go babcia. Był zupełnie
rozdrażniony. „Podłe, złe diablę!” Tych samych słów użył raz, gdy nie chciałam pójść do kościoła. Jego szorstki głos stał się groźny. Ciocia Eugenia
miała trudności, żeby go ode mnie odciągnąć. Mój wujek, którego tak bardzo
kochałam, miał dziki wzrok i zupełnie stracił panowanie nad sobą. W końcu poszedł sobie, nic nie wskórawszy.
Na jakiś czas poczułam ulgę, ale nie na długo. Schody zaskrzypiały jeszcze raz. Pan Roth wracał z pracy do domu. Popatrzył na mnie, na moją
nędzną sukienkę i grube wełniane skarpety, które na ogół nosiło się do takich drewniaków. Może widział też drewniaki leżące przed drzwiami. Gdy
usłyszał, że będę spała z ciocią Eugenią w jej łóżku, powiedział: „To niemożliwe!”
„Ale dlaczego?” – zapytała ciocia, otwierając coraz szerzej czarne oczy.
„To po prostu nieprawdopodobne, aby mieszkało z nami dziecko Badaczy Pisma Świętego. Moja córka Jacqueline nie może mieć z nią żadnego
kontaktu. Jesteśmy protestantami!” Czułam, że coraz bardziej upadam na
duchu. Zapadło krótkie milczenie.
Głos cioci Eugenii nie pozostawiał miejsca na sprzeciw: „Rozumiem.
Proszę się nie krępować, zawsze możecie państwo wrócić do swojego domu
w Miluzie. To jest moje mieszkanie. Simone to moja siostrzenica, jest w swoim domu!”
Ciocia położyła mnie do swego łóżka. Miałam gorączkę i drżałam na
całym ciele. Trochę naparu z rumianku i parę słów pociechy sprawiły, że zasnęłam. Byłam całkowicie wykończona, ale wolna.
Przy cioci czułam się bezpieczna. Jej ciepłe ciało przekazywało mi całą jej
miłość – miłość, którą zawsze mi okazywała. Stała się dla mnie drugą mamą.
Wiedziałam, że już raz uratowała mi życie – było to 17 sierpnia 1930 roku,
w dniu moich urodzin. Lekarz i położna zajmowali się mamą, pomagając jej
po ciężkim porodzie. Poświęcili jej tyle uwagi, że nie spostrzegli, jak przestałam oddychać i zrobiłam się sina. Ciocia Eugenia zaalarmowała lekarza.
Natychmiast podniósł mnie za nogi i dał mi porządnego klapsa. To przywróciło mi oddech. Już od najwcześniejszego dzieciństwa byłam bardzo głęboko związana z ciocią Eugenią.
W środku nocy wyślizgnęła się z łóżka, dlatego się obudziłam. Słyszałam,
jak schodzi na dół po schodach i otwiera drzwi wyjściowe. Wyskoczyłam
z łóżka. Oddalała się od domu, a ja chciałam za nią pójść. Najkrótsza droga
prowadziła przez strych, który leżał na tym samym poziomie co nasz pokój.
108
W paszczy lwa
Na zewnętrznej ścianie znajdowały się szerokie drzwi do rozładowywania
wielkich bal siana. Tylko mały murek dzielił mnie od łąki, na której mogłam
już dogonić ciocię.
W koszuli nocnej i w łapciach otworzyłam cicho drzwi. Wąski promyk
księżyca wskoczył przez małe okno w dachu. Bałam się. Otoczyły mnie postacie wszelkiego rodzaju, a stara drewniana podłoga trzeszczała z każdym
stąpnięciem. Próbowałam znaleźć drogę bardziej rękami niż oczami. Leżało
tu tak wiele obcych mi przedmiotów. Czasem trafiałam twarzą prosto w pajęczynę. Słyszałam głośne bicie własnego serca.
Nagle dobiegł mnie straszliwy odgłos. Był dziwny i przypominał jęk.
Co to może być? Miałam ochotę zawrócić i postąpiłam krok czy dwa do tyłu.
Ale za chwilę opanowała mnie myśl: „Co wtedy, gdy ciocia odejdzie?” Żelazną siłą woli próbowałam zwalczyć swój strach. Doszłam do drzwi. Były
uchylone. Przez szparę zobaczyłam w świetle księżyca sylwetkę sowy siedzącą na słupie wysokiego napięcia. Wystarczył jeden skok, by dogonić ciocię.
Potem znów usłyszałam ten osobliwy szloch. Gdy popatrzyłam na dół, zobaczyłam ciocię, jak płacze i głośno mówi przed siebie – klęczała w trawie,
z głową opartą o ławkę. Musiałam zakraść się trochę bliżej, by zrozumieć jej
słowa. Uderzyłam w coś, ale ciocia płakała i nie zauważyła mnie. Nie przeczuwała nawet, że stoję dokładnie nad nią. Docierały do mnie strzępki zdań.
To, co usłyszałam, prawie rozdarło mi serce.
„Emma zwariowała. Straciła rozum. Tym swoim religijnym obłędem
zniszczy całą naszą rodzinę. Simone, to biedne dziecko, jest wszędzie wyrzucane. Padło ofiarą głupoty Emmy. Nie mogę tego znieść! O Boże, pomóż mi!
Chcę przywieść moją siostrę znów do rozsądku, uratować jej rodzinę i…” –
jej krzyk stał się niezrozumiały, a łzy i łkanie – nie do zniesienia.
Pobiegłam z powrotem do łóżka. Pod kołdrą krwawiło mi serce. „Dlaczego ciocia Eugenia myśli, że mama zwariowała? Dlaczego nie chce wejść do
naszego domu? Dlaczego jest tak uparta, że nawet ani razu nie otworzy
Biblii? Och, proszę, Jehowo, pomóż jej! Otwórz jej oczy! Tak bardzo bym
chciała, żeby moja ciocia znalazła się ze mną w raju. Chciałabym, żeby żyła
wiecznie w czasach, kiedy nie będzie już wojen, gruźlicy ani śmierci, kiedy
będzie mogła spotkać swego męża po zmartwychwstaniu i kiedy my wszyscy
będziemy się bawić z lwami i tygrysami. Proszę, pomóż! Nie chcę jej utracić!”
Gdy ciocia Eugenia weszła do pokoju, szlochałam.
„Bardzo mi przykro, Simone. Nie powinnam była zostawić cię samej.
Myślałam, że śpisz i nie zauważysz mojej nieobecności. Obiecuję ci, że będę
cię chronić. Biedne dziecko, wszędzie cię odrzucają! Ale dla mnie zawsze pozostaniesz małą Simone”.
109
ROZDZIAŁ 5
H eim ins R eich *
szę dzie da wa ły się we zna ki że la zne szpo ny Nie miec. W całym kraju dumnie paradowali zwycięzcy żołnierze niemieccy. Zapinki na ich
paskach obwieszczały: „Gott mit uns” („Bóg z nami”). Oddziały w szarych
mundurach maszerowały ciężkim krokiem przez ulice. Żołnierze plądrowali jeden sklep za drugim, a w powietrzu unosił się pogłos ich chełpliwych
pieśni zwycięstwa. W nocy wynoszono z żydowskich sklepów przeważnie
niemieckie towary, ładowano je na ciężarówki i wywożono do Niemiec – najczęściej w celu wzbogacenia wysokich rangą urzędników.
Martina Ast, która pracowała dla żydowskiej rodziny, właścicieli domu
towarowego „Galeria Lafayette”, obiecała swoim pracodawcom, że będzie
doglądać ich domu tak długo, jak będą mieszkać w południowej Francji. Ale
nowy właściciel, będący nazistą, utrudniał jej życie. Przywłaszczał sobie prywatną własność jej pracodawców, a przy pomocy innych nazistów opróżniał
sklep, gromadząc u siebie większość towarów.
Przypadek Martiny nie był odosobniony. Alzacki naród znów został
podzielony. Okoliczność, że żydowskie bogactwa zwrócono narodowi, któremu je „wykradziono”, niektórzy tłumaczyli zrządzeniem „siły wyższej”. Inni
takie bezprawne zabieranie ludziom mienia nazywali zbrodnią. Moi rodzice
stwierdzili: „To nikczemna kradzież. Narodowy socjalizm jest okrutny, a jego przywódca Adolf Hitler bez wątpienia jest wysłannikiem tego, którego
w Biblii określono mianem ‘boga tego świata’, mianowicie Szatana Diabła”.
Przy mojej kochanej cioci Eugenii czułam się naprawdę bezpieczna. Przez
szpary w zamkniętych okiennicach obserwowałam przemarsz niemieckich
oddziałów. Widziałam zarówno ludzi machających im na powitanie, jak również takich, którzy pozamykali się w swoich domach. Alzacja została podbita
przez Niemców bez rozlewu krwi. Znów mogłam powrócić do rodziców.
W
* Heim ins Reich („powrót do Rzeszy”): idea, w myśl której wszystkie niemieckojęzyczne tereny
Europy miały z powrotem zostać wcielone do wielkiej Niemieckiej Rzeszy.
110
W paszczy lwa
Ciocia Eugenia odprowadziła mnie do domu w Miluzie, a przy okazji kupiła sobie katolicką Biblię, taką samą jak nasza. Powiedziała mi, że chce zapoznać się z tym katolickim przekładem, aby udowodnić mamie, jak bardzo
została wprowadzona w błąd przez Świadków Jehowy, ale dodała: „Nic jej
nie mów”. Oczywiście i tak powiedziałam mamie.
Razem z przyjaciółką Heleną przemierzałyśmy na rowerach wiele kilometrów pomiędzy Oderen a Miluzą, aby zaopatrzyć nasze rodziny w ser i masło. W pośpiechu mknęłyśmy przez wspaniały las Nonnenbruch. Niedaleko
kopalni odkrywkowej potasu Grafenwald obserwowałyśmy niewielkie, poruszające się na linie wagoniki, które wysypywały żwir na olbrzymiej hałdzie,
a potem wracały puste i znikały w zabudowaniach na dole. Wtem dobiegł
nas odgłos silników dwóch nadjeżdżających motocykli z wózkami bocznymi.
Mężczyźni mieli hełmy, pod którymi chowały się ich czoła. Za nimi powoli
podążał długi, czarny samochód. Oblał mnie zimny pot.
„Heleno, szybko! Schowaj się!” Rzuciłam swój rower do rowu.
„Ucie kaj my! Nie mówi my prze cież po zdro wie nia hi tle row skie go.
Pośpiesz się!” Błyskawicznie weszłyśmy za pierwszy lepszy krzak. Miał
mnóstwo kolców. Gdy samochód powoli nas mijał, wstrzymałyśmy oddech.
Leżałyśmy plackiem w trawie, a ja się bałam, że ktoś usłyszy łomot naszych
serc. Biły coraz mocniej.
Na tylnich siedzeniach odkrytego pojazdu siedziało dwóch oficerów.
Z przodu, obok kierowcy ubranego w mundur, stał wyprostowany jakiś mężczyzna i obie ręce trzymał na przedniej szybie. To Hitler we własnej osobie!
Chociaż był dość niskiej postury, wyglądał jak zdobywca.
Lodowatym wzrokiem obejmował całą okolicę. Jego dumna twarz – z prostym nosem uwydatnionym czarnym wąsikiem, z przenikliwymi oczyma
i zaciśniętymi wargami – wyglądała jak z kamienia. Trzymał głowę wysoko,
w pełni rozkoszując się zwycięstwem swojej armii. Ta kraina wraz ze wszystkimi surowcami mineralnymi leżała u jego stóp. Teraz Niemcy objęły
w posiadanie złoża potasu.
Pochód Hitlera uświetniały tu tylko drzewa i krzaki; hałas spłoszył
nieliczne ptaki drapieżne. Hitler był teraz wodzem i wszystkie te bogactwa
należały do niego. Z wolna odwrócił głowę w naszym kierunku. Jego przenikające na wskroś, nieludzkie oczy sprawiły, że moje serce prawie przestało
bić. Zamarłam ze strachu. Wiedziałam, że zaglądam w oczy demonowi. Hitler
oddalił się już na sporą odległość, zanim zdołałyśmy zebrać resztkę sił, aby
wyjść spod kolczastego krzaka. Ten zły wzrok i wszystko, co się za nim kryło, wstrząsnęło mną do głębi. To uczucie powracało zawsze wtedy, gdy ludzie patrzyli lub zachowywali się w podobny sposób, a także gdy gdzieś
111
Heim ins Reich
pojawiali się naziści. We wszystkich klasach i sklepach wisiał portret Hitlera, ale ja widziałam tylko jego oczy.
„Räder rollen für den Sieg” („Koła obracają się ku zwycięstwu”) – taki napis widniał na wszystkich pociągach towarowych. Na ulicach rozlegały się
dźwięki piosenki wojskowej „Denn wir fahren gegen England” („Bo wyruszamy na podbój Anglii”). Tryumfalne wieści o zwycięstwie, podawane w radiu,
ograbiały niejednego Alzatczyka z odwagi. Równocześnie wzmagał się polityczny opór w podziemiu.
Prześladowania przybrały na sile, podobnie jak nienawiść i nacjonalizm.
Zaczął panować duch nieufności, podejrzliwości, niezadowolenia i buntu.
Idea wychowania Alzatczyków na prawdziwych Niemców była tak czy inaczej skazana na niepowodzenie. Głośno utyskiwali nawet ci, którzy wierzyli,
że Alzacja należy do Niemiec i że trzeba chronić kościół katolicki jako twierdzę przed komunistycznymi wpływami.
„Schirmeck-Vorbruck” – nazwę tę jedni wymawiali autorytatywnie, inni zaś
tylko szeptem, po kryjomu. Słowa te przywoływały niektórym na pamięć
wspomnienia o zielonej dolinie w pobliżu Strasburga – miejscu, w którym
serce radowało się na widok przepięknych szlaków, soczystych łąk, rozłożystych lasów i rwących potoków górskich; miejscu, w którym rozbrzmiewał
śmiech dzieci.
A teraz znajdował się tu obóz. Wzniesiono go w połowie 1940 roku w celu reedukacji zbuntowanych Alzatczyków. Wśród ludności jedni zachwalali
jego powstanie, drudzy potępiali, a jeszcze inni bali się, że pewnego dnia
sami tam trafią. Niemieccy okupanci przekształcili las i łąki w potworne
miejsce krzyku, bólu i śmierci. „Nareszcie oczyściliśmy ulice z łazęgów
i umieściliśmy ich za drutami alzackiego obozu!” – szczycili się.
Sposób, w jaki ludzie wymawiali nazwę „Schirmeck-Vorbruck”, zdradzał
ich najgłębsze uczucia. Gdy robili to głośno i otwarcie, wyrażali aprobatę.
Ściszony ton sygnalizował strach lub obojętność. W przeciągu zaledwie sześciu tygodni można było tam stracić na wadze około 15-20 kilogramów.
Po tym okresie zwalniano więźnia lub przewożono do pobliskiego obozu
Struthof*. Prezentował się on w całej swej okazałości na szczycie jednej
z gór. Komin krematorium, górujący wysoko ponad obozem, służył każdemu
więźniowi Schirmeck za makabryczne ostrzeżenie.
Pojęcie „Schirmeck” miało słodko-gorzki posmak. Zawsze, gdy widziało
się na ulicy wychudzonego człowieka, który uczepiony murów znikał,
* Natzweiler-Struthof – obóz koncentracyjny usytuowany ok. 8 km od Schirmeck i 50 km na południowy zachód od Strasburga. Budowę obozu ukończono 21 maja 1941 roku.
112
W paszczy lwa
gdy tylko kogoś rozpoznał – wiadomo było, że wyszedł z Schirmeck. Wiedzieliśmy też, że zabroniono mu opowiadać o przeżyciach obozowych. Jako
Świadkowie Jehowy rozumieliśmy, dlaczego. Ale ludzie dochodzili do najróżniejszych wniosków. „Zachowuje się tak, bo po prostu się wstydzi”. Albo:
„To musi być okropne – zaledwie w sześć tygodni stracić tak dużo kilogramów”. Przebąkiwano też o różnych powodach wysłania go do obozu. Może
był złodziejem, żebrakiem albo włóczęgą; może odważył się mówić po francusku albo nosił francuski beret. Możliwe też, że nie dopełnił właściwie obyczajowego pozdrowienia lub chciał uciec przez granicę – albo miał inne
poglądy polityczne. Sami musieliśmy zachowywać jak najdalej posuniętą
ostrożność, ponieważ należeliśmy do zakazanej społeczności religijnej. Byliśmy w pełni świadomi, że w każdej chwili i my możemy trafić do Schirmeck.
Potrzebowaliśmy kryjówki do przechowywania literatury biblijnej. Przed
okupacją niemiecką, gdy nastał zakaz naszej działalności, we Francji rolę
łącznika pełnił Alfred Zinglé. Gdy przyjeżdżał z Wogezów na równinę Alzacji, ukrywał Strażnicę w ramie swojego roweru. Ale z uwagi na liczne patrole niemieckich żołnierzy musieliśmy szukać innych możliwości.
Tato przeglądał mapę i ocierał pot z czoła. Było gorąco, a droga wzdłuż
winnicy wiodła stromo pod górę. Szliśmy lewą stroną wąskiej drogi i staraliśmy się nie przeoczyć odnogi w prawą stronę.
Zmierzaliśmy do Naturheilgarten – odmiany parku leczniczego, składającego się z mniejszych działek ogrodniczych. Mieściły się tam solarium, hala
sportowa i w centrum budynek klubowy. Na drzwiach budynku wisiała
drewniana tablica, informująca o godzinach otwarcia. Zostawiliśmy nasze
trzy rowery przy wejściu i wzięliśmy Zitę na smycz.
Podeszliśmy do narożnej działki, która z obu stron była odgrodzona od
ulic i korzystnie umiejscowiona z dala od cienia drzew. Sadzonki pomidorów rosły w górę, przywiązane do cienkich palików. W starannie utrzymanym ogrodzie wyraźnie błyszczały czerwone owoce. Był to maleńki ogródek,
jeden z dziesiątków takich ogrodów, a w każdym stała altana. Niektórzy właściciele wykorzystywali ją tylko do przechowywania narzędzi ogrodniczych,
stołów i składanych krzeseł. Inni natomiast przeobrazili ją w prawdziwe domki mieszkalne. Niektóre ogrody były przyozdobione pięknymi trawnikami,
a w innych rosły ziemniaki. Jeszcze inne wypełniały kwiaty. Ale do wszystkich wchodziło się przez oddzielną, małą furtkę, zamykaną na klucz.
Kim był tamten opalony mężczyzna w krótkich spodenkach? Gdy rodzice go zobaczyli, jak odwrócony do nas plecami zbierał swoją ostatnią fasolę,
najpierw trochę się zawahali. Gdyby suczka Jimela nie szczekała jak opętana,
przez co naszej Zicie aż zjeżyła się sierść, a Maria by nie wyszła z altanki,
113
Heim ins Reich
ów opalony ogrodnik wydałby się nam
zupełnie obcy: ale to był nasz fryzjer,
Adolf Koehl. Wraz z Marią mieszkali
nad zakładem fryzjerskim w ponurym
mieszkaniu, do którego nie zaglądał żaden promyk słońca. W tym ogrodzie
mieli wszystko, za czym tęsknili w mieście. Czekali na nas. Po przyjaznym
przywitaniu się Adolf znikł i wrócił
z napojami. Na opaloną klatkę piersiową zarzucił koszulę.
„Jesteś lepszym ogrodnikiem niż ja”
– zachwycał się tato po szczegółowym
zbadaniu nienagannych grządek porów,
kapusty i marchwi.
„Możliwe, ale kwiaty to dzieło MaAdolf Koehl, ok. 1950 r.
rii”. Ko ehlo wie spę dzali ty go dnio wo
dwie do trzech nocy w swym strojnym
„domku dla lalek”, w którym była tylko maleńka kuchnia. Mieli podwójny
tapczan i stół, na wypadek gdyby padało i nie mogliby jeść na zewnątrz, pod
altanką obrośniętą winogronem.
„Co o tym myślisz?” – zapytał tato drugiego Adolfa.
„Tak, myślę, że jest to możliwe, żebyśmy urządzali tutaj nasze potajemne zebrania”. Maria miała dobry widok na całą szerokość ulicy, a gdyby ktoś
chciał podsłuchiwać tu pod domkiem, pies by głośno szczekał. Najbliższa
działka stała opuszczona, a więc nie było bezpośrednich sąsiadów. „To miejsce jest trochę odosobnione i można do niego dotrzeć trzema drogami: przez
Brunstadt, przez zoo albo przez szpital Hasenrain”.
„Simone, obok budynku klubu jest ośrodek, w którym możesz się pogimnastykować i poćwiczyć mięśnie”. Tę myśl przyjęłam z entuzjazmem.
JESIEŃ 1940 ROKU
I znów miała się zacząć szkoła – teraz niemiecka szkoła! Z dnia na dzień ogarniał mnie coraz większy strach. Wiedziałam, jak nazistowski reżim traktuje ludzi mających odmienne poglądy, a obecność żołnierzy w szarych mundurach stale mi o tym przypominała. Tylko wspólne modlitwy przywracały
mi wewnętrzny spokój. Chociaż obaj Adolfowie byli zgodni co do tego, że jestem jeszcze za młoda na chrzest i związaną z nim odpowiedzialność, w swoim sercu mocno postanowiłam, że nigdy nie powiem „Heil!” ani nie będę
114
W paszczy lwa
uważała Hitlera za swojego zbawiciela. Dobrze też wiedziałam, że trzeba zachować jak największą ostrożność.
Pierwszy dzień szkoły trochę mnie uspokoił. Przydzielono mi to samo
miejsce, na którym siedziałam już w poprzednim roku. Kilka moich dawnych koleżanek z klasy odeszło; za to przybyło kilka nowych, w tym pewna
Niemka. Klasa dwukrotnie się powiększyła. Poczułam ulgę, bo miałam dobre miejsce. Siedziałam w drugim rzędzie przy oknie, naprzeciwko drzwi –
idealne miejsce, by się dobrze ukryć, gdy wchodził nauczyciel, a cała klasa
na stojąco odpowiadała mu „Heil Hitler!”, wyciągając ręce w pozdrowieniu
hitlerowskim.
„Nazywam się Zipf” – powiedział nienaganną, literacką niemczyzną wysoki nauczyciel o siwych włosach. Urywanym, niezdecydowanym głosem
oznajmiał: „Odtąd lekcje będą się odbywać w godzinach od 8.00 do 13.00,
podobnie jak w całych Niemczech. Należy mówić tylko po niemiecku. Obowiązuje surowy zakaz mówienia po francusku, zresztą dialekt alzacki też nie
będzie tolerowany. W pierwszych miesiącach zajmiemy się głównie językiem niemieckim i matematyką. Wszystkie pozostałe przedmioty dojdą
później. Naszym celem jest wychowanie was na obywateli Niemiec. Każdego przełożonego w szkole macie uszanować, wyciągając rękę i wypowiadając
niemieckie pozdrowienie. Na ulicy wystarczy podnieść ramię i trzymać dłoń
pionowo do góry”.
I znów problem! Ukrywanie się za wyższymi dziewczynkami w klasie nie
sprawiało mi większych trudności. Ale jak miałam wyminąć nauczyciela na
ulicy? Chyba będę musiała jak myśliwy dokładnie obserwować ludzi albo
raczej jak zwierzyna trwożnie unikać myśliwego. Każdy spacer będzie grą
nerwów.
„Gdy podczas przerw spotkacie nauczyciela, musicie wypowiedzieć niemieckie pozdrowienie. Za każdym razem, gdy wejdę do klasy, macie je powtórzyć, choćby dziesięciokrotnie!” I znów kolejne niebezpieczeństwo.
Daniela, której tato posiadał drukarnię, jej kuzynka Anita i ja postanowiłyśmy, że podczas przerw nie będziemy się już więcej bawić na podwórzu, ale
tylko spacerować dookoła. Miałam pilnie obserwować nauczycieli i patrzeć,
dokąd idą. Dzięki temu będziemy mogły zmienić kierunek spaceru, gdy tylko wykryję niebezpieczeństwo. Po prostu zawrócimy albo schowamy się za
drzewem. Nie było już mowy o beztroskich zabawach. Przekształciły się one
w „grę wojenną”.
Pan Zipf codziennie przypominał nam polecenia naszego zarządcy dystryktu: „Gauleiter Wagner chciałby, żebyście zostali prawdziwymi Niemcami
i jako członkowie Niemieckiej Wspólnoty Narodowej wnieśli do niej swój
cenny wkład. Trzecia Rzesza będzie trwać co najmniej 1000 lat. Wspólnie
odbudujemy Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego”.
Heim ins Reich
115
Następnego dnia odbyła się nasza pierwsza lekcja w piśmie gotyckim,
zwanym Sütterling – w dawniejszej formie pisma niemieckiego, wprowadzonej na nowo w szkołach podczas rządów hitlerowskich. Uczyliśmy się odczytywać i zapisywać staroniemieckie pismo. Musieliśmy przepisać tekst
niemieckiego hymnu narodowego i innej pieśni, których słowa widniały na
tablicy. Zapisując gotykiem słowa: „Deutschland über alles in der Welt” („Niemcy ponad wszystko na świecie”), stawało się dla mnie coraz bardziej jasne, że
nigdy nie będę śpiewać tej pieśni. Dla mnie ponad wszystko na świecie stało
Królestwo Boże, o które się modliłam. Drugi utwór, Horst-Wessel-Lied (pieśń
Horsta Wessela), był poświęcony młodemu bojownikowi o idee nazistowskie,
który został zamordowany przez opozycjonistów politycznych i teraz wyniesiono go do rangi męczennika. Pieśń ta stała się hymnem marszowym nazistów. Nigdy bym nie maszerowała razem z nimi, a tym bardziej nie w rytm
tej melodii. Ogarnął mnie niepokój. Postanowiłam jednak nie rozmawiać
o tym z rodzicami, ponieważ bardzo ich kochałam i chciałam im oszczędzić
swoich trosk. Chętniej mówiłam, że wszystko jest w porządku.
W dalszej kolejności wprowadzono teorię ewolucji. Na podstawie plansz
uczyliśmy się teorii doboru naturalnego. Słabsze osobniki są pokonywane
przez silniejsze, które posiadają lepszych przodków. Wpajano nam, że człowiek musi stosować te prawa natury – ale ja absolutnie nie mogłam się z tym
zgodzić. Moi dziadkowie nie zabijali słabszych zwierząt, tylko je pielęgnowali; dawali im nawet zioła, aż wróciły do sił.
Wkrótce na ścianie naszej klasy zawisł wielki plakat przedstawiający
cztery głowy. Po lewej stronie widniały dwie głowy „prawdziwych niemieckich Aryjczyków”, po prawej – twarze dwóch prymitywnych przedstawicieli
afrykańskiego plemienia. Pomiędzy tymi dwiema grupami postawiono pytanie, zapisane dużymi literami: „Jakim sposobem tak odmienne istoty mogłyby kiedykolwiek posiadać taką samą duszę lub takiego samego ducha?”
Uczono nas, jak przez stulecia powstawała rasa aryjska, jak się utrzymała
i daleko wyprzedziła wszystkie pozostałe rasy. Powiedziano nam, że nasi
przodkowie byli odważni, dzielni i gotowi do poświęceń, podczas gdy inni
okazali się tchórzami, obibokami i słabeuszami. Ale my zawdzięczamy to
dziedzictwo naszym ojcom, którzy byli gotowi przelewać krew za ojczyznę.
Wmawiano nam też, że jesteśmy zobowiązani do zachowania czystości tej
krwi, trzymając się z dala od podludzi (Untermenschen). W przeciwnym razie
nasza przewaga zostałaby osłabiona, a czystość naszej rasy – okryta hańbą.
Inna plansza przedstawiała szereg zdjęć przedstawicieli różnych ras.
Na samej górze widniały fotografie Niemców, a całkiem u dołu – „podludzi”:
Żydów, Polaków, Rosjan i Afrykańczyków. Jeden szkic wyjaśniał, jak tworzył się silny naród przez selektywne płodzenie dzieci, co miało zapobiegać
wchłonięciu czystej rasy przez przeważającą większość „podludzi”.
116
W paszczy lwa
Przedmiot Lebenskunde (dział biologii z nazistowskimi uzupełnieniami
do programu przyspieszonego tworzenia rasy panów) prowadziła pani Liebengut, Alzatka. Z wielkim zapałem zaszczepiała nam do serc: „Bądźcie
dumne z waszego dziedzictwa, śmiało brońcie zdobyczy waszych przodków.
Bądźcie odważne i gotowe oddać swoje życie w obronie waszych idei.
Waszym obowiązkiem jest chronienie tego dziedzictwa i przekazywanie go
przyszłym pokoleniom”.
„Nareszcie przemowa, z którą mogę się zgodzić” – powiedziałam do siebie w swej dziecięcej naiwności. Byłam dumna ze swoich rodziców, z ich wychowania i wartości chrześcijańskich, które mi przekazali. Byłam dumna
z tego, że Marcin Luter przetłumaczył Biblię na język niemiecki. Byłam
dumna z chrześcijan z pierwszego wieku, którzy bez cienia bojaźni bronili
się przed bałwochwalstwem Rzymian. Chciałam bronić tego dziedzictwa
i przekazywać je przyszłym pokoleniom.
W salonie fryzjerskim niektórzy Alzatczycy, gdy tylko przebywali w swoim gronie, szydzili z zachowań Niemców. Adolf Koehl, właściciel zakładu,
wykorzystywał takie okazje i wyrażał własną opinię: „Podludzie to ci, którzy
nie zdołali się wspiąć na tak wysoki szczebel drabiny rasowej, ale mimo
wszystko są ludźmi. Ale ci, którzy uważają się za czystych rasowo, chociaż
stoją na samej górze władzy, to jednak w ludzkich uczuciach i odruchach
znajdują się jeszcze niżej niż zwierzęta. Nie są nawet podludźmi, ale
podzwierzętami!”
Nie zawsze od razu umiałam wyrobić sobie własną opinię pomiędzy ideologią narodowego socjalizmu, którą słyszałam w szkole, a potajemnie wyrażanym poglądem, rozpowszechnianym za zasłoną salonu fryzjerskiego.
Ale pomagały mi w tym wartości zaczerpnięte z Biblii.
„Doświadczenie jest najlepszą szkołą życia” – słyszałam od ludzi.
„Trzeba iść przez życie z otwartymi oczami. Doświadczenie mądrym
człowieka czyni” – zwykł mawiać fryzjer.
Podejmowanie decyzji – oto nasz codzienny, osobisty dylemat. Niektóre
decyzje przynosiły spokój, inne natomiast przysparzały licznych problemów.
Dni stawały się coraz krótsze. Raz w tygodniu, po południu, oglądaliśmy
w szkole film. Pewnego dnia wyświetlano film o wielkim niemieckim poecie
i dramaturgu XVIII wieku – Friedrichu Schillerze. Później za zgodą rodziców mogłam razem z Danielą zwiedzić drukarnię jej taty. Oprowadził mnie
trochę po zakładzie. Zachwycona przyglądałam się, jak prasa wypluwa zadrukowany papier. Ta skomplikowana „maszyna do pisania” zafascynowała
mnie. „Uważaj na gorący ołów, który pryska” – ostrzeżono mnie. Z metalu
wychodziły całe zdania. Niesamowite! Gdy zaczęli przychodzić pracownicy
nocnej zmiany, wreszcie spojrzałam na zegarek. Już dawno minęło wpół do
ósmej.
Heim ins Reich
117
Wybiegłam na dwór, wiedząc, że mój tramwaj już pojechał. Musiałam
czekać jeszcze pół godziny. Było ciemno. Do głowy przychodziły mi najróżniejsze myśli i wzbudzały we mnie wewnętrzny niepokój. Być może mama
mnie poszukuje; może poszła do fabryki taty, by powiedzieć mu o mojej nieobecności, albo nawet zawiadomiła policję. Zdrętwiałam z niepokoju oraz
przerażenia i z trudem wspięłam się po stopniach do tramwaju. Kierowca
spojrzał na mnie badawczym wzrokiem. Nie znalazłam wolnego siedzenia.
Po półgodzinnej jeździe wyszłam z tramwaju, sama jak palec i otoczona bezdenną ciemnością.
Biegłam. W ciszy rozlegał się odgłos moich kroków. Zwolniłam tempa
i zobaczyłam przerażające cienie. Ciężkie kroki patrolu napędziły mi takiego strachu, że starałam się schować w jakimś zakątku. Promienie światła
z latarek patrolujących żołnierzy przeczesywały domy i wejścia. Przeraźliwie
się bałam. Skrzyżowania i zakręty na nieskończenie długiej ulicy Mer
Rouge były oświetlone tylko kilkoma lampami gazowymi. Biegłam od jednej
latarni gazowej do drugiej. Pod latarniami brałam głębokie oddechy. Gdy
doleciałam do ostatniego zakrętu, byłam cała mokra, raczej ze strachu niż
z wyczerpania. W końcu zobaczyłam pomarańczowe światło z naszego salonu i sylwetkę mamy na balkonie. Cóż za ulga! Ale nie trwała długo. Mama
zamknęła okiennice.
Ogarnęło mnie dziwne uczucie. Bez tchu wbiegłam po schodach na górę.
Drzwi były zamknięte. Zadzwoniłam.
„Kto tam?”
„Simone”.
„Nie, ty nie jesteś Simone”.
„Ale mamusiu, to przecież ja”.
„To nie może być prawda. Simone by czegoś takiego nie zrobiła, nie przyszłaby tak późno do domu i nie przysporzyłaby swojej mamie takich zmartwień!” Jej spokojny, aczkolwiek surowy ton głosu sprawił, że wybuchłam
płaczem.
„Ale ja przecież…”
„Nie, nie, ty nie jesteś Simone. Simone by tak nie płakała. To rozsądna
dziewczynka i zachowuje się jak mała dama. Simone nigdy nie płacze tak
głośno. Ty szlochasz – to najlepszy dowód, że nie jesteś naszą córeczką”.
Jej kroki oddaliły się od drzwi. Osłupiała i wystraszona usiadłam w rogu
obok drzwi. Łzy bezgłośnie płynęły mi po twarzy. Nagle usłyszałam brzęk
rowerów. „Tata i sąsiedzi wracają do domu; tatuś będzie się na mnie gniewać. Co mam zrobić, żeby go nie spotkać? Znów mam wyjść na dwór, w tę
czarną noc?” – rozmyślałam. Niespodziewanie chwyciła mnie jakaś ręka
i wciągnęła do mieszkania. Mamusia bez słowa wskazała na mój pokój takim
samym gestem, jakim kazała Zicie leżeć, a potem delikatnie zamknęła za
118
W paszczy lwa
mną drzwi. Poszłam natychmiast do łóżka. Za chwilę wejdzie tatuś. Naciągnęłam kołdrę na głowę – nie chciałam, żeby ucałował moją zapłakaną buzię.
Następnego dnia rodzice chcieli usłyszeć, czego nauczyłam się o Schillerze
i jak wyglądała moja wizyta w drukarni. Ani jednym słowem nie wspomnieli o moim spóźnieniu. Zresztą nie było potrzeby: zrozumiałam otrzymaną
nauczkę. Już nigdy, nigdy więcej nie chciałam swoim zachowaniem przysparzać innym trosk.
Powoli upływał pierwszy rok niemieckiej okupacji. Pewnej soboty po powrocie ze szkoły zaskoczona stwierdziłam, że rodzice mają w naszym różowym
salonie gościa, z którym rozmawia tato. Osoba ta czekała przy wejściu do fabryki, aż tatuś po skończonej pracy wyjdzie i przyprowadzi ją do domu. Na
stole kuchennym zobaczyłam dodatkowe nakrycie. Tata rozmawiał, a mama
przygotowywała jedzenie.
Mamusia miała zaczerwienione oczy, ale radośnie się uśmiechała. Położyła palec na ustach i dała mi do zrozumienia, że mam iść do swojego pokoju. Gość siedział w milczeniu za piecem. Nie mogłam niczego zobaczyć
poza butami – były to pantofelki damskie. Tato rozmawiał o chrzcie i o tym,
że jest to bardzo ważny krok. Ślub złożony Bogu koniecznie trzeba wypełnić.
Chrzest symbolizuje bezwarunkowe oddanie swego życia Bogu. Należy niezachwianie dochować wierności i lojalności wobec Boga. Świadkowie Jehowy
w Niemczech pokazali, jak postępuje nienaganny chrześcijanin, który nie
jest „częścią świata”. Oznacza to odmawianie wszelkiej działalności politycznej
lub wojskowej, a także uchylanie się od pozdrowienia hitlerowskiego – bez
względu na udręki i groźby. W dzisiejszych czasach kroczenie chrześcijańską drogą stanowi poważne wyzwanie. Wymaga miłowania Boga bardziej niż
siebie i najbliższych.
Wtedy rozmówczyni taty odezwała się i rozpoznałam jej głos. Nie mogłam w to uwierzyć! To była moja ciocia Eugenia! Powiedziała: „W minionych miesiącach bez niczyjej pomocy przeczytałam całą Biblię. Teraz widzę,
że wszystko, o czym opowiadaliście mi przez lata, jest prawdą. To prawda
z Biblii i jestem gotowa oddać życie memu niebiańskiemu Wybawcy”.
Na to usłyszałam głos taty: „W takim razie postąpię według twego życzenia”.
Mama stała w futrynie drzwi. Wielkie, błyszczące łzy płynęły jej po policzkach różowych ze wzruszenia. Nie wytrzymała już więcej i pobiegła do
salonu. Poruszona podążyłam za nią i zobaczyłam obie siostry w objęciach,
śmiejące się i płaczące na przemian. Tatuś powiedział: „Teraz jesteś nie tylko moją szwagierką, ale również moją siostrą w Panu”. Na mój widok ciocia
Eugenia wzięła mnie w ramiona. „Widzisz, Simone, ta katolicka Biblia,
119
Heim ins Reich
którą razem kupiłyśmy przed miesiącami, otworzyła mi oczy i serce, a teraz
również uszy. Studiowałam Biblię. Teraz chciałabym nie tylko studiować,
ale również dawać świadectwo o Jehowie”.
Jak babcia zareagowałaby na chrzest swojej drugiej córki? Ciocia postanowiła, że nie powie jej o tym od razu. Chciała uniknąć takiej konfrontacji, jaką
przeżyła jej siostra. Na odwiedzinach w Bergenbach ciocia Eugenia uważała, że lepiej będzie nie wyprowadzać babci z błędu i pójść w Boże Ciało na
świętą mszę. Dla babci było to jedno z najważniejszych świąt. Ciocia Eugenia powiedziała mi, że chce po prostu przejść przez kościół, ale nie zostanie
na mszy. Dlatego postanowiłam, że będę jej towarzyszyć. Miałyśmy mieszane odczucia, gdy razem z ubranymi na czarno wieśniakami przechodziłyśmy
przez wioskę. Z domów powywieszano ręcznie haftowane prześcieradła i zielone gałązki. Ustawiono nawet ołtarzyki ze świętymi figurkami i obrazami,
by pokazać kierunek procesji, która po mszy wyruszy na pola, gdzie ksiądz
miał pobłogosławić żniwa. Potem pochód zmierzałby do kapliczki, położonej na drugim końcu wsi.
Szybko popędziłyśmy przez kościół, a potem z ciocią Eugenią weszłyśmy
na wzgórze w Oderen, gdzie czekałyśmy na koniec ceremonii. Później wmieszałyśmy się w tłum wracający do domów po płatkach róż i zielonych gałązkach. W naszym odczuciu postąpiłyśmy mądrze i wydawało nam się, że spokój w domu zostanie zachowany. Ale spokój naszych serc trwał bardzo krótko.
Gdy tylko pies zaszczekał, babcia z furią wyskoczyła z domu.
„Próbowałyście mnie oszukać! Jesteście nieuczciwe! Kłamczuchy! Nie
udało się wam jednak mnie zmylić. Posłałam za wami Germaina i nie widział was w kościele!” Wujek Germain podszedł z błyszczącą siekierą i podniósł ją wysoko nad naszymi głowami. Dziadek szybko przybiegł. Gdyby
w mgnieniu oka nie zainterweniował, może zostałby wykonany na nas jako
„heretyczkach” wyrok śmierci. Wszystkimi siłami dziadek powstrzymał
Germaina.
Posiłek niedzielny nikomu nie smakował z wyjątkiem dziadka, który
jak zawsze się nim delektował. Nie zwracał uwagi na babcię, gdy groziła,
że położy kres swemu życiu, ponieważ nie może już znieść tej okropnej atmosfery w kręgu rodziny. Dziadek nie brał też babci na poważnie, gdy
wstała od stołu i znikła. Zapadła już noc, gdy ciocia Eugenia w końcu znalazła babcię na skraju lasu, gdzie siedziała w kucki, trzęsąc się z zimna.
Tamtego dnia zrozumiałyśmy, że byłoby o wiele lepiej, gdybyśmy nie
próbowały zwodzić babci.
Żeby znów nie zrobić przykrości swojej matce, ciocia postanowiła nie
pójść w odwiedziny do Bergenbach następnego dnia świąt, 15 sierpnia,
120
W paszczy lwa
w dzień Wniebowzięcia. Zostałyśmy w Oderen, aby gruntownie wysprzątać
jej mieszkanko. Gdy byłyśmy zajęte szorowaniem, nagle przez głośnik rozległ się donośny głos księdza.
„W naszej wsi biedna matka traci swoją drugą córkę. W wyniku przebiegłości swej starszej siostry również ona wpadła w sidła Diabła i została poświęcona piekłu. Odmówimy różaniec i będziemy błagać Świętą Panienkę
o pomoc, aby ją wyratowała, zanim będzie za późno”. Usłyszałyśmy pomruk
modlitwy. Ciocia się rozpłakała.
„Simone” – westchnęła, kładąc rękę na sercu – „tak bardzo mnie to boli!
Serce mi się kraje, gdy widzę, jak babcia cierpi. Najprawdopodobniej dała
księdzu pieniądze, żeby odprawił za nas mszę; może nawet zapłaciła za głośniki, abyśmy słyszały te modlitwy. A przecież jest taka biedna. Boli mnie,
gdy widzę ją taką upartą i nierozsądną. Ale mimo wszystko to dobra matka”.
Rozdzwoniły się dzwony. Mieszkańcy wsi opuścili kapliczkę, aby wrócić do
kościoła. W długim pochodzie kroczyli przez wioskę, modląc się, a przed domem cioci zwolnili tempo.
Ksiądz, ubrany w swój koronkowy ornat, na chwilę przystanął. W powietrzu szybko wykonał egzorcyzm znakiem krzyża, podczas gdy ministrant
pomachał kadzielnicą we wszystkie strony. Potem ksiądz poszedł dalej,
utwierdzony w przekonaniu, że spełnił swój obowiązek i uchronił procesję
przed wszelakimi złymi duchami. Łzy cioci w okamgnieniu wyschły. Była
mocno przekonana, że czytanie Ewangelii i pragnienie stosowania jej w życiu nie czyni z nikogo demona.
Mieszkańcy Alzacji znajdowali się pod nieustanną presją. Niemieckie władze utkały ciasną siatkę szpiegowską i domagały się od każdego, aby donosił
nawet o najmniejszych odchyleniach od nowych norm.
Jako właściciel salonu fryzjerskiego, Adolf Koehl już od samego początku znalazł się w niebezpiecznym położeniu. Pewnego razu do salonu przyszedł niemiecki policjant, by się ostrzyc. Gdy tylko usiadł, powiedział:
„Jestem tutaj między innymi po to, by pana skontrolować. Otrzymałem informację, że nie stosuje się pan do rozporządzenia, by w zakładzie zawiesić
portret Führera. Wymaga tego prawo, które musi być stosowane we wszystkich miejscach publicznych. Jeśli nic się w tej sprawie nie zmieni, pański
zakład zostanie zamknięty”. Właściwie to pomocnik miał obsłużyć tego mężczyznę, ale Adolf podszedł do niego, mówiąc: „Specjalni klienci są obsługiwani przez szefa”. Nowa fryzura wypadła znakomicie. Groźba ciągle wisiała
w powietrzu – ale w salonie nigdy nie zawisł portret Hitlera!
Pewnego dnia zjawił się członek partii nazistowskiej: „Panie Koehl, sprawdzałem listę partyjną i nie znalazłem pańskiego nazwiska. Bez wstąpienia
Heim ins Reich
121
do partii nie może pan tu dalej pracować. Będziemy musieli zamknąć pański zakład”.
Z czarującym uśmiechem Adolf zaproponował: „Pana ostrzygę osobiście.
Czy miałby pan ochotę na masaż głowy?” Partyjniak każdego tygodnia przychodził na strzyżenie i masaż głowy, ale o członkostwie w partii nie wspomniał już ani słowem. Niebezpieczeństwo nieco się oddaliło.
„Heil Hitler!” Wysoki rangą oficer SS trzasnął obcasami i zasalutował tak
głośno, że mężczyźni w salonie fryzjerskim aż podskoczyli.
„Guten Tag!” („Dzień dobry!”) – odparł Adolf.
„Powiedziałem: ,Heil Hitler’!”
„Tak, słyszałem”.
„‘Heil Hitler’ to niemieckie pozdrowienie”.
„‘Guten Tag’ jest również niemieckim pozdrowieniem, a skoro Niemcy są
narodem miłującym wolność, wybieram akurat to pozdrowienie”.
„Żądam ścięcia włosów i ogolenia!” – rozkazał oficer SS. Fryzjer z największą precyzją obsługiwał tego mężczyznę i rozmawiał z nim, okazując jak
najdalej posunięte opanowanie. Obciął oficerowi włosy, wymasował mu głowę wodą, wyczesał jego marynarkę i podał mu kapelusz.
„Heil Hitler!”
„Auf Wiedersehen!” („Do widzenia!”)
„Powiedziałem: ,Heil Hitler!’. To jest niemieckie pozdrowienie!”
„No cóż, ‘auf Wiedersehen’ z pewnością nie jest francuskim pozdrowieniem! Dla mnie to sprawa wolności sumienia. Stanowczo zakładam, że
Niemcy respektują wolność sumienia”.
Opuszczając zakład, oficer jeszcze raz się odwrócił, mówiąc:
„Jeszcze pan o nas usłyszy”.
Przychodzili kolejni członkowie SS i urzędnicy partyjni. Jednak wszyscy
chcieli się ostrzyc. Za każdym razem, gdy któryś z nich wchodził do zakładu
– wysokiej postury, krótko obcięty i głośnym, ciężkim krokiem – wywoływał
u obecnych ogromne napięcie. Cichy terror wszędzie zatruwał atmosferę.
Nie było dnia bez jakichś incydentów. Żołnierze ciągle maszerowali przez
miasto. Na ulicach prawie nie spotykało się innych samochodów niż wozy
policjantów, którzy stale kontrolowali dokumenty. Ludziom wyzierał z oczu
strach.
Z wolna upływała zimna pora roku. Była to ostra zima ze sporą ilością
śniegu. Wielu ludzi cierpiało z tego powodu. Zima zerwała również nasz
kontakt z Alfredem Zinglem, bo trudno mu było niepostrzeżenie przekroczyć ośnieżoną granicę w górach. Z drugiej strony wyniknęła z tego jakaś
korzyść – śnieg tłumił odgłos naszych kroków, gdy zbieraliśmy się na potajemnych spotkaniach. Poza tym zima przyniosła ze sobą również chwile
przyjemności. Urządzaliśmy z tatą bitwy śnieżne i jeździłam z przyjaciółmi
122
W paszczy lwa
na sankach. Szkoła stała się cichą wysepką nauki. Moja strategia stawania za
wyższymi dziewczynkami działała bez zarzutu. Wszyscy nauczyciele doceniali moją pracę. Wprowadzono też kilka nowych przedmiotów, które początkowo zawieszono.
Z czasem wydało mi się, że szkoła jest najbezpieczniejszym miejscem.
Tam zapominałam o wszelkich kłopotach, z którymi zmagałam się na zewnątrz. Ale pewnego dnia minął mnie wysoki rangą oficer w szarym mundurze polowym. Błyszczącymi, czarnymi butami z cholewami stukał głośno
o chodnik, trzymając głowę uniesioną do góry. Obleciał mnie strach i przypomniałam sobie ten straszliwy dzień, w którym patrzyłam w oczy Hitlerowi.
Filmy, sztuki teatralne, koncerty i spektakularne widowiska, przedstawiane przez zespoły młodzieżowe – wszystko to przeznaczano tylko dla nazistów, ich przyjaciół lub zwolenników, ponieważ flagi ze swastyką, hymn
narodowy i chóralne pozdrowienia „Heil Hitler!” stanowiły nieodłączną część
każdego programu.
Nad naszymi głowami niczym miecz Damoklesa ciągle wisiało niebezpieczeństwo aresztowania. Schwytano już wielu komunistów. Pan Stoesser,
który mieszkał w naszym domu czynszowym, został zabrany przez policję,
ponieważ był jednym z przywódców komunistów. W miarę jak rosło zagrożenie, zwiększała się też nasza przezorność. Wieczorami zawsze świeciło
u nas światło i grało radio, obojętnie czy byliśmy w domu, czy nie. Wyprowadzaliśmy Zitę tylko za dnia, a rowery zostawialiśmy w budynku gospodarczym. Z zewnątrz nie było widać, że nie ma nas w domu, bo poszliśmy na
zebranie biblijne. Przyzwyczailiśmy się wychodzić z budynku tylko w milczeniu i na palcach. Takie zachowanie wzbudzało we mnie poczucie przynależności do jakiejś tajnej organizacji. Po drodze rozglądaliśmy się dookoła
i patrzyliśmy pod balkony, na drzwi i na drzewa, czy przypadkiem nie ma
tam szpiegów. Nauczyliśmy się poruszać niepostrzeżenie. W nocy miałam
znakomity wzrok. Mamusia stwierdziła: „Mamy sowie oczy”.
11 KWIETNIA 1941 ROKU
Rozpoczęliśmy przygotowania do obchodu pierwszej Pamiątki pod okupacją
niemiecką. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że w Niemczech właśnie w tym
szczególnym dniu, w którym upamiętnialiśmy ostatnią wieczerzę Jezusa
z jego uczniami, gestapo urządzało zasadzkę na naszych braci. Tajna policja
wiedziała, że wszyscy Świadkowie Jehowy będą się dyskretnie zgromadzać
w różnych miejscach dokładnie po zachodzie słońca. Teraz przyszła kolej na nas.
Heim ins Reich
123
Tato polecił mi zaznaczyć w kalendarzu dzień 14 Nisan (tradycyjna data obchodu święta Paschy według żydowskiego kalendarza). Ustaliłam, że był to
11 kwietnia. Wkrótce zaczęliśmy przygotowywać się na nasze święto.
Po drodze mama jak zwykle miała zrobić w sklepie cotygodniowe zakupy, a potem razem z nimi mieliśmy dotrzeć na uzgodnione miejsce naszego
spotkania. Pani Straub, starsza dama z wieloma zmarszczkami i błyszczącymi szarymi oczami, siedziała przy oknie i obserwowała ulicę. Gdy mówiła,
widać było, że nie ma ani jednego zęba. Za zasłonką stała dobrze ukryta.
Chociaż mogła widzieć wszystko, co się dzieje na wąskiej uliczce, sama pozostawała niezauważona. Mamusia opiekowała się nią i dostarczała jej
wszelkich potrzebnych rzeczy; często towarzyszyłam mamie w tych wyprawach. Pewnego dnia starszą panią odwiedził ksiądz proboszcz.
Dumny ze swego wykształcenia, postukał palcami po okładce Biblii
i oznajmił tej skromnej kobiecie: „Przestudiowałem Biblię od deski do deski”. Mrugając szelmowsko jednym okiem, odparła:
„Ja natomiast zajmuję się tym, co jest pośrodku”.
Wiosna obdarowała powietrze powabną wonią bzu i ciężkim zapachem
narcyzów. Słońce usadowiło się na linii horyzontu. Jego ostatnie promienie
jeszcze raz zanurzyły miasto w ognistym świetle. Blask zachodzącego słońca
otoczył profil mamy i kontury jej sylwetki tajemniczą aurą. Z jej gestów i ruchów przebijała wielka godność.
„Jaką mam śliczną mamusię!” – pomyślałam. Jednak za chwilę moje serce przeszył miecz. „Jeżeli nas znajdą, dzisiejszej nocy możemy zostać
aresztowani, a może nawet rozłączeni”. Na samą tę myśl tak bardzo się wystraszyłam, że krew zastygła mi w żyłach. Zmarzłam i dostałam dreszczy.
Chciałam chwycić mamę za rękę, dotknąć ją, ale w ostatniej chwili powstrzymałam się. Czemu mam przysparzać jej trosk? Zamiast tego mocniej
chwyciłam dzbanek od mleka i dalej obserwowałam ją z podziwem.
Mieszkanie pani Straub było urządzone z prostotą. Po raz pierwszy miała się tam odbyć Pamiątka. Rok temu obchodziliśmy nasze święto we wspaniałym domu Laury, ale później musiała ratować życie ucieczką. Goście
schodzili się pojedynczo i w milczeniu, o wcześniej uzgodnionym czasie, by
nie zwracać na siebie uwagi. Z promiennym uśmiechem podawali sobie ręce
na przywitanie. Tato przyszedł ostatni. Stał na dworze i trzymał straż,
a wszedł do środka, gdy akurat nikogo nie było w pobliżu. Przestałam dygotać. Moje serce uciszyło się pod wpływem spokojnego nastroju, który mnie
otaczał.
Każdy z nas wiedział, że w okamgnieniu policja może przeprowadzić niespodziewaną rewizję. Ale wszyscy odczuwaliśmy jednakowe docenianie dla
niezwykle wartościowej ofiary okupu Jezusa, który przyszedł na ziemię,
aby odkupić to, co zostało utracone, mianowicie raj. Na stole stały emblematy:
124
W paszczy lwa
wino oraz chleby bez zakwasu. Podczas wykładu przedstawianego w ciszy
wielu osobom ze wzruszenia stanęły łzy w oczach. Pieśń mogliśmy tylko
wspólnie odczytać szeptem, ale nasze serca zjedno czyły się w modlitwie.
Wszyscy opuścili to mieszkanie równie cicho, jak przyszli. My wyszliśmy
na końcu.
W jasnym świetle księżyca spojrzałam na mamę. Była to pierwsza pełnia
księżyca po wiosennym zrównaniu dnia z nocą. Białe światło księżyca skąpało jeszcze puste pola w błękitnych promykach; czoło taty odbijało promienie
niczym mały księżyc. Rodzice rozmawiali o tym, jak bardzo są wdzięczni, że
jeszcze mogą być razem. Był to niezapomniany wieczór. Przystanęliśmy
obok sadu jabłoni obsypanych przewspaniałym kwieciem. Tutaj oznajmiłam
zaskoczonym rodzicom: „Mam zamiar zostać ochrzczona. Chcę należeć wyłącznie do Jehowy i Jego Syna. Nie macie prawa mi w tym przeszkadzać!”
Tatuś z zachwytem słuchał mojej gry na pianinie i bawił się z naszym pieskiem Zitą. Potem objął mamę, ucałował mnie i pomachał nam na pożegnanie. Chciał wrócić jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Padał delikatny,
letni deszczyk. Widziałam, jak tato znika za rogiem, ale dla zachowania
ostrożności szedł w kierunku odwrotnym do zamierzonego. Tajne zebranie
biblijne odbywało się tym razem w damskim zakładzie krawieckim i miało
trwać tylko dwie godziny. Te dwie godziny w końcu minęły. Poszłam do łóżka i czuwałam. Nie uszedł mi uwagi niepokój mamy. Wkrótce poszła z Zitą
na spacer. Potem zaczęła czytać. Następnie wstąpiła do kuchni, by przynieść
sobie coś do picia, po czym usiadła w różowym salonie. Upłynęło sporo czasu od tamtego strasznego zdarzenia, gdy tato został zamknięty w fabryce
przez strajkujących robotników. Ale ja wyraźnie spostrzegłam, że mama
również teraz ukrywa coś przede mną. Tato nie wrócił do domu, a ona dokładnie wiedziała, dlaczego.
Obraz pogodnej twarzy tatusia, jego aksamitnego, dobrodusznego spojrzenia, wspomnienie kojącego uczucia, jakie przekazywały jego delikatne
dłonie, a także jego radosny śmiech stopniowo odżywały we mnie i zostały
nagle przytłoczone przez potworny ból, który w jednej chwili wypełnił moje
serce, przeraził mnie i wypchnął prosto w ramiona mamy.
„Czy aresztowali tatusia?”
Ściszonym głosem zmówiła modlitwę, która mnie uspokoiła i zapewniła mi
pomoc Bożą. Mamusia z powrotem zaprowadziła mnie do łóżka i przykryła
kołdrą. Uchyliła okiennicę, aby wpuścić do mojego nagrzanego pokoju trochę
chłodnego powietrza. Orzeźwiająca burza przeszła obok, a deszcz przestał padać. Leżąc pod kołdrą, pomyślałam, że jeszcze tej nocy mogą nas aresztować.
Skrzypienie dochodzące z sieni wystraszyło mnie. Skuliłam się tak mocno,
Heim ins Reich
125
jak tylko mogłam. Kroki stanęły przed drzwiami do naszego mieszkania.
Skurczyłam się jeszcze bardziej, ale nie spuściłam wzroku z drzwi i wytężyłam słuch. Dźwięk? Klucze? Ktoś cicho otworzył drzwi. Było ciemno. Próbowałam rozpoznać, kto wszedł do środka. Zapaliło się światło. To był mój rozpromieniony tatuś.
Przyczyną spóźnienia taty był pewien młody człowiek – Marcel Sutter.
Mieliśmy go poznać następnego wieczora. Przyszedł na potajemne zebranie,
ale tylko po to, by zrobić przyjemność swojej mamie i siostrze, które jako
sympatyczki Badaczy Pisma Świętego studiowały Biblię. Uważał siebie za
ateistę, a nawet hedonistę. Prawdziwe życie oznaczało dla niego rozkoszowanie się teraźniejszością – dobrym jedzeniem, miłymi dziewczynami itp.
Został zdemobilizowany z francuskiego wojska, w którym służył w obronie
przeciwlotniczej. Niedawno wrócił do Miluzy, gdzie studiował elektrotechnikę i uzyskał przodujące wyniki. Marcel czekał na tatę, gdy ten po zebraniu
chciał wracać do domu. Na początku tato trochę się wahał. Ale ten młody
człowiek powiedział, że chce tylko postawić parę pytań. Poszukali miejsca,
gdzie mogliby porozmawiać w ciszy i spokoju. Pod koniec tej pierwszej rozmowy, dłuższej niż początkowo przewidzieli, ów mężczyzna wykrzyknął:
„To jest prawda!” Serdeczna radość taty, z jaką opowiadał o tym wieczorze,
wzbudziła we mnie głębokie przywiązanie do tego dwudziestodwuletniego
młodzieńca, jeszcze zanim w ogóle go poznałam.
Nazajutrz w naszym korytarzu stanął Marcel – subtelny, wykształcony
i przystojny młodzieniec. Z pokoju rodziców mogłam się dobrze przyjrzeć
jego lustrzanemu odbiciu. Wyglądał dokładnie tak, jak opisał go tata. Rozmawiał ze spokojem i godnością. Nawet gdy nie zgadzał się z tatą, z szacunkiem go słuchał. Zachwyciły mnie jego wnikliwe i precyzyjne pytania.
Oczarował mnie jego głos. Byłam podekscytowana i nad wyraz dumna, gdy
mama mnie poprosiła, abym podała mu herbatę ziołową. Od tamtej pory
często nas odwiedzał. Marcela i tatę połączyło wspólne pragnienie odkrywania duchowych prawd; poza tym rozmawiali też na tematy z dziedziny geografii i astronomii. Marcel odnalazł w tacie prawdziwego ojca. I nigdy nie
wyszedł z domu, zanim nie poprosił jedenastoletniej dziewczynki o zagranie
utworu Mozarta czy Schuberta.
126
ROZDZIAŁ 6
Ś m i e r t e l ne n i e b e z p i e c z e ń s t w a
CZERWIEC 1941 ROKU
o wo li otwie ra łam oczy. Naj pierw zo ba czy łam pa rę owło sio nych nóg
bie ga ją cych w tę i z powrotem, a potem trochę więcej gołych nóg – niektóre długie, inne krótkie, to się zbliżały, to oddalały. Usłyszałam pomruk:
„Ona żyje! Żyje!” Leżałam bezwładnie. Z przyjemnością podziwiałam białe,
puszyste obłoczki sunące po błękitnym niebie. Bardzo wolno odzyskiwałam
przytomność i ogarniało mnie nieskończenie piękne uczucie szczęścia.
Byłam przekonana, że umarłam, a moi rodzice przeżyli zagładę wszelkiego
zła w bitwie Armagedonu. Wierzyłam, że wkrótce rodzina znów się zjednoczy, ponieważ mamusia i tatuś byli nadzwyczaj gorliwymi i wiernymi chrześcijanami. Moje serce radośnie wyczekiwało widoku ich promiennych oczu.
Jak długo w ogóle leżałam pogrążona w śnie śmierci?
Moja pamięć stopniowo powracała do życia. Razem z tatusiem wyruszyliśmy nad rzekę Doller, aby uciąć trochę palików do sadzonek pomidorów.
W drodze powrotnej pozwolił mi popływać. Tego nieznośnie upalnego dnia
nie mogłam już się doczekać, kiedy wskoczę do zimnej wody. Tato wiedział,
że dobrze pływam, dlatego niewiele myśląc, zostawił mnie samą, zwłaszcza
że przebywali tam jeszcze inni ludzie. Zaraz wskoczyłam w orzeźwiającą toń
i zamierzałam przepłynąć rzekę w najgłębszym miejscu. W połowie drogi
wydało mi się, że czuję coś twardego pod stopami. Ale gdy chciałam stanąć,
znikłam pod wodą. Zrozpaczona próbowałam wypłynąć do góry, ale za chwilę znowu wciągnęło mnie pod wodę. Po raz drugi udało mi się wynurzyć
i chciałam wołać o pomoc. Ale zamiast krzyku wydobyła się z moich ust fontanna wody i ponownie znikłam pod wodą.
Niewypowiedziana, cudowna lekkość przeniknęła na wskroś moje ciało,
a przed oczami powstała wizja wspaniałej rajskiej ziemi i dzieci bawiących
się z lwami. Równocześnie zobaczyłam rodziców, którzy rozpaczali nad
moimi zwłokami. Zrobiło mi się ich żal. Moi biedni rodzice! Jak bardzo
P
127
Śmiertelne niebezpieczeństwa
unieszczęśliwiła ich moja śmierć! Ale w raju na błękitnym niebie gromadziły się białe, puszyste chmury. Widoki na życie wieczne w ziemskim raju pod
takim cudownym niebem złagodziły chwilę, w której uświadomiłam sobie,
że byłam martwa.
Nagle moje oczy odzyskały zdolność ostrego widzenia. Leżałam na gorącym żwirze, obrócona na prawy bok. Wszystko dookoła było mokre. Czyjeś
ręce rozcierały mi plecy. Gdy usiadłam, cała ziemia spadła na dół, a ja wróciłam do rzeczywistości. Nie wiem, jak trafiłam do domu.
Pamiętam jednak radę rodziców: „Musisz możliwie jak najszybciej pójść
na miejską pływalnię, aby przezwyciężyć strach przed wodą. Nie ma potrzeby, żebyś męczyła się z tym do końca życia”. Dlatego już od następnego
tygodnia nauczyciel pływania wziął mnie pod swoją opiekę i pomógł mi
ujarzmić niedawno powstały wstręt przed wodą.
Żar lejący się z nieba był nieznośny. Próbowaliśmy jakoś sobie z nim radzić,
zamykając okiennice, wywieszając przy otwartych oknach mokre prześcieradła i zwilżając je, gdy tylko wyschły. Poruszaliśmy się tylko w razie konieczności. Mama włożyła masło do wody, a ser zawinęła w liście kapusty, by chronić je przed upałem. Zita leżała rozciągnięta jak długa na zimnych kafelkach
i wywiesiła cały różowy język. Ja odkryłam własną metodę chłodzenia organizmu: położyłam się obok Zity. Mama stwierdziła, że nie jest to dobry pomysł.
Dlatego wymyśliłam lepszy: poszłam do łazienki i tam zupełnie rozebrana
rozciągnęłam się na kafelkach.
Z dnia na dzień upał się wzmagał, aż w końcu w sobotę wieczór znalazł
ujście w silnej, letniej burzy. Na następny dzień, czyli pierwszą niedzielę
miesiąca, zostało uzgodnione potajemne spotkanie z Alfredem Zinglem
w jaskini nieopodal francuskiej granicy.
Zatroskani pogodą i niebezpieczeństwami, z jakimi wiązało się to spotkanie, rodzice wielokrotnie wstawali tamtej nocy z soboty na niedzielę.
W końcu po wielu wahaniach postanowili dotrzymać terminu bez względu
na okoliczności. Towarzyszył nam fryzjer Adolf. Pociągiem pojechaliśmy
z Miluzy przez Masevaux do Oberbruck. Wysiadłszy, pokonywaliśmy dalszą drogę pieszo. Z osady Rimbach ścieżka prowadziła na wysoki łańcuch
górski, z którym graniczyły trzy doliny. Jedną z nich była dolina Thann,
gdzie mieszkali wszyscy krewni zarówno naszej rodziny, jak i Koehlów. Nasza ścieżka wiła się częściowo przez drugą dolinę, biegnącą równolegle do
pierwszej. Trzecia dolina leżała już po stronie francuskiej. Właśnie tam
przeprowadził się Alfred Zinglé. Po alzackiej stronie Niemcy urządzili strefę
bezpieczeństwa o szerokości pięciu kilometrów. Każdy, kto chciał się poruszać w tym pasie, musiał posiadać specjalne zezwolenie. Bardzo skrupulatnie
128
W paszczy lwa
sprawdzano dokumenty. Ale Alfred miał daleko trudniejsze zadanie – musiał potajemnie przekroczyć granicę biegnącą wzdłuż szczytu górskiego.
Tam bowiem żołnierze w szarych mundurach polowych bezustannie patrolowali cały teren.
Wszyscy wyglądaliśmy jak prawdziwi alpiniści – z kijami w rękach, traperami oraz wełnianymi swetrami w plecakach; nie brakowało nam również
skórzanych butelek. Upalne słońce zmusiło pewnego starszego człowieka do
schronienia się w cieniu. Ręce i podbródek oparł na lasce. „Dzień dobry!
Dokąd państwo zmierzają? Słońce zaczęło już mocno przygrzewać i proszę
spojrzeć na te chmury w oddali. Jeszcze chwila, a wróci brzydka pogoda.
Ponadto wszędzie jest bardzo mokro. Wy, mieszczanie, podjęliście bardzo
nierozsądną decyzję”.
Ale nam daleko było do prawdziwych mieszczan. O wiele bardziej pasowało do nas określenie „kozice górskie”! W powietrzu mieszały się najróżniejsze zapachy. Żywiczny aromat mokrego lasu stłumił wkrótce słodkawą
woń łąk, gdy w końcu znaleźliśmy trochę cienia. W wielu miejscach potoki
górskie wystąpiły ze swoich koryt, tarasując drogę. Ponieważ musieliśmy
omijać przeszkody, traciliśmy sporo czasu. Śliskie, mokre igły jodeł bardzo
utrudniały krótszą i bardziej stromą drogę przez las.
Wyszliśmy z lasu, a pod nami rozciągało się niewielkie jezioro Sternsee –
Jezioro Gwiazd. Jego czysta woda wyglądała jak szkło w kraterze, otoczonym
lasami i zwałami kamieni oderwanych od skał. Sternsee wyzwalało szmaragdowe iskry, odbijając tu i tam promyczki słońca. Nasza ścieżka wiodła wokoło jeziora na drugą stronę nagiej ściany skalnej, która zawierała niezliczoną
ilość jaskiń i wgłębień. W jednej z tych jaskiń chcieliśmy się spotkać z Alfredem. Ponieważ z uwagi na liczne przeszkody przyszliśmy za późno, Alfreda
już tam nie było. Adolf wszedł do jaskini i w umówionym miejscu, w jakiejś
rysie skalnej ukrytej za ogromnym kamieniem, znalazł Strażnice w języku
francuskim.
Pośpiesznie wbiegłam do środka jaskini i rozebrałam się. Mama uszyła
mi specjalną przepaskę na brzuch. Po moich usilnych i natarczywych błaganiach rodzice pozwolili mi przenosić w niej Strażnice. Tłumaczyłam im, że
dzieci są mniej narażone na osobistą rewizję. A więc podwójnie łamaliśmy
prawo: nie dość, że te czasopisma były po francusku, w języku zakazanym
dla Alzatczyków, to jeszcze należały do nielegalnych wydawnictw „tej sekty”, jak określali naszą organizację naziści. Mamusia wszyła w tę przepaskę
ukrytą kieszonkę. Podczas gdy mama na zewnątrz przygotowywała piknik,
ja szybko chowałam czasopisma. Nikt nie mógł nas widzieć – tylko jezioro
swym ciemnoniebieskim okiem przyglądało się nam ze zdziwieniem. Nagle
usłyszeliśmy jakiś szmer. Lekki rzut kamieniem wzbudził nasz niepokój
i przestraszyliśmy się, widząc cień jakiegoś mężczyzny. Wtedy stanął przed
Śmiertelne niebezpieczeństwa
129
nami Alfred, ponieważ jeszcze raz chciał sprawdzić, czy Strażnice jeszcze są
tam, gdzie je ukrył.
Mamusia popatrzyła na chmury gromadzące się nad szczytem górskim
i powiedziała: „Powinniśmy możliwie jak najszybciej opuścić to miejsce –
zanim pogoda się popsuje i utrudni nam zejście na dół”. W jaskini wspólnie
zmówiliśmy żarliwą modlitwę, po czym pożegnaliśmy się. Alfred znów
wszedł na górę, by przekroczyć granicę. My natomiast schodziliśmy z góry
i wielokrotnie odwracaliśmy się w stronę szczytu górskiego. Powietrze się
ochłodziło. Jednak mama zaproponowała małą przerwę, aby nasłuchiwać
ewentualnych głosów patroli i wypatrywać strażników. Ale dobiegał nas jedynie jęk wiatru. Widzieliśmy tylko ciężkie chmury, pędzone przez wiatr.
Nieco dalej w dole leżało czarne jezioro, które przybrało złośliwy wygląd.
„Alfredowi zapewne jeszcze udało się przejść przez granicę, ale spójrzcie,
jak chmury przeskakują ponad szczytem! Galopują za nami niczym cała batalia jeźdźców. Musimy się pośpieszyć, zanim dosięgnie nas mgła!” Po wyczerpującym sprincie dotarliśmy do Riesenwald – niegościnnego i mrocznego lasu jodłowego. Biegliśmy dalej po gałęziach i kamieniach oraz przez
płynącą wodę, a błoto pryskało we wszystkich kierunkach. Liczne gałęzie niczym tysiące rąk chciały jakby pochwycić i powstrzymać czarne chmury,
które deptały nam po piętach. Uciekaliśmy przed naszym wrogiem przez ten
jodłowy tunel do głębiej położonego lasu. Gdy wyłoniły się zielone łąki, mogliśmy w końcu trochę zwolnić tempa – wprawdzie do reszty wykończeni, ale
szczęśliwi. Wkrótce wejdziemy na normalny szlak.
Już prawie dotarliśmy do skrzyżowania dróg, gdy zatrzymał nas szorstki
ton. „Stać!” Przed nami zjawiło się dwóch żołnierzy w szarych mundurach
polowych. Wszyscy osłupieliśmy – z wyjątkiem mamy, która machając ręką,
zawołała: „Potrzebujemy pomocy, zgubiliśmy się w tej strasznej mgle!”
Powoli podeszła do mężczyzn, którzy wycelowali w nas bronią, i pokazała
pozwolenie na poruszanie się w obszarze pobliskiej doliny.
„Mgła jest naprawdę gęsta i chcielibyśmy się dostać do Urbes Storckensohn”, wioski w dolinie, dla której mieliśmy wymagane dokumenty.
Po przejrzeniu naszych papierów żołnierze jeszcze mieli wątpliwości
i stwierdzili, że muszą dokładniej nas sprawdzić. Mieliśmy podążać za nimi.
Kazali nam iść w przeciwnym kierunku. Znów musieliśmy wchodzić pod
górę. Nikt nie odezwał się ani słowem. Zmarzłam na kość i bolał mnie
brzuch.
Droga prowadziła do skromnego gospodarstwa, w którym mieściła się
oberża. Weszliśmy do środka. Sadza tak bardzo pokrywała pomieszczenie, że
wyglądało jak komin. Żarówka, która zwisała z sufitu, była cała brudna od
much. Widząc mnie, gospodyni wykrzyknęła: „Biedne dziecko, przecież ty
jesteś zupełnie sina! Przemarzłaś do szpiku kości i wyglądasz na chorą”.
130
W paszczy lwa
Czy źle się czułam? Pytanie! Obiema rękami trzymałam się za brzuch.
Kobieta wyszła i przyniosła mi filiżankę gorącej, ocukrzonej wody z odrobiną alkoholu. Potem zaprowadziła mnie do stajni. „Połóż się na sianie. Szybko się rozgrzejesz!” Nie tylko się rozgrzałam, ale również szybko zapadłam
w głęboki sen. W tym czasie Niemcy przeprowadzili gruntowną rewizję dorosłych; zaglądali nawet do butów i pod skarpetki.
Gdy mama mnie obudziła, usłyszałam rozkaz jednego z żołnierzy:
„Biegnijcie prosto do doliny! Nigdzie się nie zatrzymujcie i wsiądźcie do
pierwszego autobusu!” Pobiegliśmy tak szybko jak przedtem, gdy w mgle pędziliśmy przez las. Zagrożenie jeszcze nie minęło, bo przez dobrą chwilę słyszeliśmy z tyłu kroki żołnierzy. Gdy ujrzeliśmy Rimbach, podziękowaliśmy
Jehowie za Jego kierownictwo. Tam wsiedliśmy do autobusu.
Zanim jeszcze dotarliśmy na równinę, niebo się wypogodziło. Łagodny
wiatr rozdzielił masę chmur na dwie części: jedna pokryła Wogezy, a druga
Schwarzwald, równolegle biegnący łańcuch górski w Niemczech. Cienie
chmur pędziły przez pola pszenicy. Złocista powierzchnia pól upstrzonych
gdzieniegdzie czerwonymi cętkami falowała pod wpływem delikatnych podmuchów wiatru. Jadąc w kierunku naszej dzielnicy na początku Miluzy, mijali śmy gospodarstwo De quil le, gdzie zazwy czaj kupowaliśmy mle ko.
Jasnoniebieski dom stał pośrodku pola, strzegąc dojrzałego zboża. Wzdłuż
ulicy kwitły wspaniałe czerwone maki, oświetlone intensywnym, wieczornym słońcem. W nocy znów śniłam o tych czerwonych, żółtych i niebieskich
barwach.
Kilka dni później, jeszcze tego samego tygodnia, ludzie w kolejkach przed
pustymi sklepami wymieniali między sobą nowinki. Niemieckie wojska wyruszyły na Moskwę, siejąc strach i przerażenie. Uwagę ludzi przykuł jeszcze
jeden temat: jakiś przestępca napadł na kilka dziewczynek, po czym je zamordował. Do jego ostatnich ofiar należały dziesięcioletnie bliźniaczki,
z których jedna zmarła, a druga była ciężko ranna.
Opowiadano, jak policja zastawiła pułapkę na sprawcę i wywabiła go
z kryjówki, wysyłając dziewczynkę samą na pola. Potem aresztowano zbrodniarza, skazano na śmierć i stosunkowo szybko wykonano na nim egzekucję za zamordowanie pół tuzina kilkunastoletnich dziewczynek. Wydarzenie
to dało ludziom sposobność do wychwalania niemieckiego sądownictwa.
Mówiono wiele na ten temat, opowiadano mnóstwo najróżniejszych wersji.
Nie brakowało nawet komentarzy o zabarwieniu religijnym, jakoby sprawca
okazał skruchę, wyspowiadał się i przed egzekucją przyjął komunię. Niektórzy doszli nawet do wniosku, że teraz może z nieba obserwować swoją jedyną ofiarę, która przeżyła i w ciężkim stanie trafiła do szpitala. Wszędzie
Śmiertelne niebezpieczeństwa
131
rozmawiano o aresztowaniu tego przestępcy, ale tak naprawdę każdy opowiadał inną historię.
My jednak znaliśmy prawdziwą wersję. Pewna matka pobiegła przerażona
na policję i opowiedziała o potwornym zajściu, jakie przytrafiło się córce.
Pozwoliła dziewczynce pojechać na rowerze do gospodarstwa Dequille. Ta
przyjechała do domu całkowicie zdyszana, natychmiast zerwała z siebie spódniczkę i wyrzuciła ją do kosza. Potem pobiegła do łazienki, by wodą kolońską
umyć twarz i szyję, a nawet wypłukać usta, po czym zemdlała. Gdy dziewczynka odzyskała przytomność, z przerażenia nie mogła wydobyć z siebie ani słowa.
Była w szoku. Krótko przed zachodem słońca mama postanowiła pójść z nią na
spacer. Dziewczynka dalej nie potrafiła odezwać się ani słowem. Wtedy mama
delikatnie położyła rękę na ramieniu dziecka i powiedziała: „Biedactwo, musiałaś przeżyć coś strasznego”. Dopiero wtedy dziewczynka rozpłakała się.
„Ten mężczyzna, ten mężczyzna, ten mężczyzna…”
Po długiej ciszy mama spróbowała postawić kolejne pytanie. „Jak on wyglądał?”
„Wysoki, sama skóra i kości, brzydkie włosy i…” Dziecko znów się zacięło. Mama zebrała wszystkie siły, przemówiła łagodnie do córki i powiedziała, że najważniejsze jest, że żyje. Dziewczynka mówiła dziwnym głosem, raz
po raz powtarzając słowa: „Nie byłam nieposłuszna. Nie poszłam za nim”.
Ściemniło się już na dobre, ale mama z córką szły dalej. Dopiero gdy mama wielokrotnie zapewniła dziewczynkę, że wierzy w jej posłuszeństwo i jest
przekonana, że nie zawiodła zaufania rodziców nawet pod ich nieobecność,
dziecko zaczęło mówić.
Dziewczynka zrywała dla mamy kwiaty na polu w pobliżu gospodarstwa
Dequille. Potem pewien mężczyzna jadąc rowerem, zatrzymał się i powiedział: „Wejdź głębiej w pole, tam maki są o wiele piękniejsze”.
Odparła: „Pszenica to chleb, a ja nie depczę chleba nogami”.
Mężczyzna wsiadł z powrotem na rower, rzucając uwagę: „Jesteś na tyle
mała, że możesz się prześlizgnąć pomiędzy rzędami kłosów. Poza tym kwiaty na tamtym polu są o wiele piękniejsze”. Dziewczynka zbierała maki, ale
odpadły im płatki. Wskazane przez niego pole mieściło się przy drodze do
domu. Oparła więc rower o topolę i pobiegła ostrożnie w głąb pola, aby nazbierać kwiatów.
„Weź jeszcze ten tutaj” – powiedział mężczyzna, który nagle wynurzył się
na polu za jej plecami. Wtedy ją złapał i mocno przyciągnął do siebie.
Dziewczynka zawołała: „Niech pan mnie puści! Mam gruźlicę!”
Wykorzystując chwilę jego wahania, uwolniła się i w okamgnieniu przemknęła pomiędzy jego nogami, po czym pobiegła przez pole w kierunku topoli.
Rzuciła na ziemię jego rower oparty na jej rowerze, chwyciła swój i zaczęła pedałować tak szybko, jak tylko mogła. Przy pierwszym domu dogonił ją.
132
W paszczy lwa
„Dlaczego uciekłaś? Dokąd jedziesz?” Nie chciała, by wiedział, gdzie
mieszka, toteż wchodząc do własnego domu, powiedziała: „Idę odwiedzić
moją ciocię”.
„Do zobaczenia wkrótce” – zawołał, machając ręką. Dziewczynka błagała rodziców, by pomalowali jej rower na zielono.
Następnego dnia mama poszła na policję, a tata pomalował jej czerwony
rower zieloną farbą; mimo wszystko koszmary powracały, aż po kilku dniach
aresztowano tego mężczyznę.
Tą dziewczynką byłam ja. A moja kochana mamusia robiła wszystko, co
mogła, żebym dalej doceniała dar życia.
„Podziękuj Bogu, że żyjesz. Ale maków” – tłumaczyła – „nie możesz nienawidzić. Czemu są winne? Zawsze gdy je zobaczysz, pomyśl, że miałaś naprawdę wielkie szczęście. Jesteś jedyną dziewczynką, która uszła cało z rąk
tego potwora”.
„Mogłaś być martwa!” – wykrzyknął stary mężczyzna z wytrzeszczonymi żabimi oczami. Zdrętwiałam z przerażenia.
„Zeskakuj stąd natychmiast!” – zaryczał, wystawiając głowę znad okna
swojego pojazdu. „Z powodu twojej głupoty nieomal bym cię nie zabił!”
Powoli i na wpół sparaliżowana ze strachu, ześlizgnęłam się z maski samochodu. Wszystko stało się tak nagle. Na spadzistej ulicy biegłam za Zitą.
W ostatniej chwili z przerażeniem zauważyłam ostry zakręt w prawo i zdałam sobie sprawę, że nie uda mi się go pokonać. Już siebie widziałam, jak
wpadam prosto w głębokie urwisko.
Nagle zza rogu wyłonił się samochód, który przeciął mi drogę. Nie byłam
w stanie się zatrzymać, mogłam jedynie wskoczyć na wóz albo zostać pod
nim. Wskoczyłam na maskę pojazdu, jakby to był osiodłany koń. Paniczny
strach i urażona duma odebrały mi resztkę sił. Gderanie tego starca też nie
pomogło. Zebrałam w sobie siły i w porę oddaliłam się, zanim rodzice zobaczyliby córkę siedzącą na samochodzie. Tak było dla nich lepiej – dla mnie
zresztą też.
Teraz rodzice dali mi odczuć ogrom swojej troski. Mówili do mnie i poświęcali mi więcej uwagi niż zwykle, a także częściej całowali mnie i brali w objęcia. Trudno mi było ukryć przed nimi uczucie lęku. W przeciągu niespełna sześciu tygodni po raz czwarty o mały włos uniknęłam śmierci. Najpierw
prawie się utopiłam, potem zostaliśmy zatrzymani przez niemieckich żołnierzy, następnie wpadłam w ręce mordercy dzieci, a na końcu miałam ten
wypadek z samochodem. Rodzice nie wiedzieli o tym ostatnim incydencie,
Śmiertelne niebezpieczeństwa
133
chociaż mocno korciło mnie, aby im o tym opowiedzieć. Ale zdecydowałam,
że zachowam to dla siebie. Nie chciałam zepsuć miłej atmosfery, jaka zapanowała w naszej rodzinie. Były wakacje. Szkoła, jak również wszelkie zagrożenia polityczne, wydawała się daleka i nierealna. Nasze serca radowały się
wolnością – wolnością śmiechu, zabawy i przyjemności. Byłam najszczęśliwszą dziewczynką na świecie.
Tatuś chciał uwiecznić na płótnie niezwykłe piękno kwitnącego kaktusa
mamy. Mnie zainspirowały trzy róże, które mamusia postawiła na koronkowym obrusie. Tatuś podarował mi pierwszy, wówczas bardzo drogi papier
akwarelowy. Pod okiem taty trzy róże – dwie żółte i jedna czerwona – niepewnie i z wolna nabierały artystycznego kształtu. Ale zanim dokończyłam
swój pierwszy obraz, ciocia Eugenia poprosiła mnie, bym towarzyszyła jej
podczas odwiedzin w Bergenbach.
134
ROZDZIAŁ 7
M a l o w n i c zy B e r g e n b a c h
ze ka ła mnie wi zy ta u dziadków. Miałyśmy tam pomagać przez kilka
dni w pracach gospodarskich. Krótko przedtem zostałam ochrzczona –
i z tego powodu byłam taka szczęśliwa, że najchętniej wykrzyczałabym tę nowinę całemu światu. Ale ciocia Eugenia prosiła mnie, żebym nie mówiła
o tym babci. Jednak nie rozumiałam, dlaczego mam milczeć? Co złego
w tym, że poświęciłam swoje życie Bogu? Dlaczego mam trzymać w tajemnicy naszą nadzieję na raj i zmartwychwstanie? Babcia była nad wyraz pobożna i z pewnością pochwali mnie, że dokładam starań, aby wyrosnąć na dobrą,
prostolinijną i uczciwą osobę!
Opowiedziałam jej więc o swoim chrzcie. Babcia ze wzburzeniem otworzyła szeroko oczy. Ogarnęła ją taka wściekłość, że musiała wziąć głęboki
oddech, zanim w ogóle mogła mówić. Ale co ja usłyszałam, gdy odzyskała
mowę!
Jak w ogóle śmiała twierdzić, że rodzice zmusili mnie do tego kroku? Nie
miała najmniejszego pojęcia o całej sprawie. Przez ponad dwa lata rodzice
hamowali mnie, tłumacząc, że jestem jeszcze za mała, by przyjąć na siebie
takie zobowiązanie. Ale ja już od dawna nie bawiłam się moją lalką Claudine; regularnie zmywałam naczynia, chodziłam po zakupy i pomagałam
w pracach domowych. Mama nawet z dumą nazwała mnie dużą dziewczynką, gdy skończyłam robić na drutach drugi sweter. Kiedy jednak prosiłam
rodziców, żeby pozwolili mi się ochrzcić, zawsze tłumaczyli, że jestem za
mała. Ale jak mogłam być jednocześnie dużą i małą dziewczynką?
Babcia nie dała mi najmniejszej szansy, abym wszystko jej wytłumaczyła. Nie mogłam jej opisać, ile wysiłku kosztowało mnie przeciwstawienie się
wszystkim kontrargumentom rodziców, zanim w końcu dali za wygraną.
Zamiast mnie wysłuchać, kazała mi paść krowy na łące.
Następny poranek powitał nas szarością i wilgocią. Babcia wysłała mnie
do lasu z ciepłą „kawą” dla dziadka. Był to w rzeczywistości napój z prażonych ziaren jęczmienia oraz zmielonego korzenia cykorii, osłodzony miodem
C
Malowniczy Bergenbach
135
i nalewką z wiśni. Babcia włożyła mi na głowę swój duży szal, skrzyżowała go
na mojej klatce piersiowej i zawiązała jego końce na plecach. Byłam otulona
aż po same kolana. W drodze do lasu powtarzałam w myślach upomnienia
babci: „Nie zbaczaj ze ścieżki, żebyś przypadkowo nie nadepnęła gniazd węży!
Zanim wejdziesz do lasu, musisz usłyszeć odgłos siekier, który wskaże ci
kierunek. Po drodze przekroczysz mały potok. Gdyby liście i gałęzie zatamowały potok, usuń je. W pewnym miejscu napotkasz skałę. Nie ruszaj się z tego miejsca. Zawołaj dziadka i czekaj, aż przyjdzie!”
Panował półmrok; szczyty górskie założyły sobie kapelusze z chmur.
Dolinę spowiła ciemność. Mimo ponurej atmosfery i gderania babci odzyskałam swój pogodny nastrój, delektując się dziko rosnącymi poziomkami
i malinami. Rozweseliły mnie również dzwonki pasących się krów. Korzenny aromat wilgotnej ziemi ożywił we mnie wspaniałe uczucie wolności.
Ostrożnie kroczyłam przez bagienko, w którym mieszkały węże. Ale strach ustąpił miejsca głębokiemu uczuciu triumfu: byłam ważnym posłańcem,
miałam nieść pomoc – nawet sama babcia mi zaufała i powierzyła tę misję!
Zanim postawiłam stopę w ciemnym, strasznym lesie, pozwoliłam sobie na
łyczka wzmacniającego napoju dla dziadka. Potem wyruszyłam w dalszą
drogę, aż stanęłam na skale i głośno go zawołałam. Nie było odpowiedzi.
Nagle rozległ się potworny, przeraźliwy huk – a po nim nastała martwa cisza.
Nawet ptaki przestały latać. Las umarł.
Wkrótce rozległ się donośny głos: „Moja dziewczynka!” U stóp dziadka leżał drewniany olbrzym, obwiązany liną. Dziadek w brązowych sztruksowych
spodniach, obwiązanych szerokim wełnianym pasem, opierał się na rękojeści
dużej siekiery. Wyglądał jak rudowłosy olbrzym, który wyszedł prosto z alzackiej baśni. Inni mężczyźni już zajęli się rozcinaniem gałęzi. „Ciekawe, czy
drzewa odczuwają ból?” – pomyślałam.
Dziadek pozwolił mi zaczerpnąć jeszcze jednego łyka z jego wyjątkowej
kawy. Potem ruszyłam w drogę powrotną, a w uszach pobrzmiewało mi jego
ostrzeżenie przed gniazdami węży. „Może po drodze nazbierasz parę grzybów i zrobisz babci niespodziankę?” – dodał, puszczając figlarnie oczko,
przy czym jego długie wąsy prawie dotknęły powieki. Idąc, jeszcze czułam
na policzku łaskotanie jego wąsów, gdy dawał mi buziaka. Jego czujne spojrzenie towarzyszyło mi, gdy wspinałam się po zboczu, zbierając grzyby,
które wypełniły później pusty dzbanek po kawie.
Głębokie zadowolenie z wykonanego zadania, a być może jeszcze kawa
uszlachetniona alkoholem tak bardzo polepszyły mi nastrój, że zaczęłam
śpiewać na cały głos. Później ludzie opowiadali mi, że słyszeli mój śpiew aż
w dolinie. Na pewnym zakręcie drogi rozbrzmiało echo mojego głosu.
Miałam wrażenie, że las śpiewa ze mną w duecie. Urzeczona, stałam tam
przez dłuższy czas. Poczułam się bardzo szczęśliwa, wprost przepełniona
136
W paszczy lwa
Bergenbach
wdzięcznością za wspaniałe dzieła stwórcze Jehowy. Byłam zdecydowana
bardziej niż kiedykolwiek sławić Go i wychwalać.
Wychodząc z lasu, zauważyłam, że Threkopf ściągnął swój chmurowy kapelusz, podobnie uczyniły wszystkie pozostałe góry. Ja też uwolniłam się od
wielkiego szala. Sierpniowe słońce wysuszyło i ogrzało wilgotne powietrze.
Ale w pewnym miejscu ścieżkę pokrywało błoto, ponieważ w pobliżu płynął
potok górski. Jego woda spływała przez rury umieszczone w ziemi do wydrążonego pnia, które służyło za koryto ponad dwudziestu krowom i cielętom.
Dokładnie w tym miejscu odpoczywałam parę dni temu z naszym pastuchem, kuzynem babci. Krowy położyły się na łące i przeżuwały trawę. Wtedy kuzyn babci zaprowadził mnie do cienia w wysokiej paproci. Z suchych
paproci, które ścinał, urządził nam wygodne legowisko.
„Zobacz, jak wysoko rosną, my obok nich wydajemy się tacy mali” –
powiedział. „Możemy łatwo się w nich schować”. Rozłożył się jak długi,
zaciągnął czapkę głęboko na czoło i zaczął chrapać, dopóki dzwonki nie
oznajmiły nam, że krowy znowu skubią trawę. Patrząc na jego pooraną
zmarszczkami, wyschniętą skórę, rozmyślałam, czy mogłabym ją odświeżyć
sposobem, jaki stosowała babcia w przypadku zasuszonych gruszek. Kładła
je na noc do sadzawki, tak iż następnego dnia wszystkie bruzdy znikały.
Może ta metoda poskutkowałaby również w przypadku tego staruszka.
Malowniczy Bergenbach
137
Teraz było tu całkiem pusto i trawa zaczynała się podnosić. Kuzyn babci poszedł z trzodą dalej. Wchodziłam na zbocze pagórka, aż dotarłam
na stopień skalny, z którego rozpościerał się zachwycający widok na całą
dolinę. Przy ładnej pogodzie można było stamtąd zobaczyć nawet szwajcarskie Alpy, w tym szczyty górskie: Eiger, Mönch i Jungfrau, jak również
Finsteraahorn. Szukałam na dole miejsca, gdzie rosły paprocie. Przypomniałam sobie słowa pastucha, które wyrzekł w dniu, kiedy mnie tu zaprowadził: „Spójrz na dół. Widzisz tam paproć, w której odpoczywaliśmy?
Była taka wysoka. A teraz wydaje się bardzo mała. Zobacz, wszystko zależy
od punktu widzenia”.
„To pewnie jakieś ważne przysłowie” – pomyślałam. Te słowa na zawsze
utkwiły mi w pamięci, choć wtedy jeszcze niezupełnie pojmowałam głębokie
znaczenie myśli, którą chciał mi przekazać siwowłosy starzec o wygarbowanej przez słońce, nieogolonej twarzy. Mówił rzadko, ale kiedy już coś powiedział, były to słowa mądrości.
Bergenbach ze swoim pachnącym gospodarstwem, sennie szemrzącą sadzawką, chłodnym potokiem górskim, brzęczącymi pszczołami, skaczącymi
pasikonikami oraz barwnymi motylami był wyjątkowym światem, w którym
nie istniało pojęcie strachu. Gdy tylko wędrowałam samotnie przez urwiste
skały i lasy jodłowe, wsłuchując się w melodię wiatru, zostawiałam daleko
w tyle wszystkie udręki życia miejskiego. Odgłosy natury budziły we mnie
uczucie wolności. Często wspinałam się na jakąś górę, siadałam na skale
i odkrywałam na horyzoncie nowe góry. Natomiast w dolinie moją uwagę
przykuwał widok małych wiosek połączonych ze sobą wijącą się drogą. Znajdowałam się w zupełnie innym świecie – w raju. Malowniczy Bergenbach!
A od niedawna odbierałam piękno tej okolicy duszą, sercem i oczyma artystki. Ciemnoniebieski łańcuch górski stapiał się z ażurowym horyzontem,
tworząc jaskrawy kontrast z jasnoczerwonymi owocami jarzębin. Wyschnięta,
spalona od słońca trawa znikała w ciemnym lesie jodłowym. Drzewa dziwnie
formowane przez wiatr, chmury odbijające się w jeziorach, ważki, motyle, pasikoniki – wszystko to budziło we mnie pragnienie malowania. Brakowało mi
tylko wprawy, a papier akwarelowy był drogi i trudny do zdobycia. Poza tym
tatuś doradził mi, abym najpierw zabrała się za swój świeżo zaczęty obraz.
Róże – przecież jeszcze ich nie skończyłam. Dlatego rajski krajobraz Bergenbach wyryłam głęboko w swoim sercu.
CZĘŚĆ II
(jesień 1941 – jesień 1944)
141
ROZDZIAŁ 8
Lew przypuszcza atak
WRZESIEŃ 1941 ROKU
nów za czął się no wy rok na u ki. W szkole nie zaszły większe zmiany,
co oznaczało pewną ulgę. Moja klasa miała tego samego nauczyciela.
Zaczęłam cenić pana Zipfa, ponieważ mimo łagodnego usposobienia był wymagający. Odznaczał się też cierpliwością i uprzejmością. Ponadto przyznano nam dawną salę, a ja mogłam dalej siedzieć na swoim stałym miejscu.
Program nauczania wydał mi się fascynujący. W dalszym ciągu uczyłyśmy się rozróżniania ras na podstawie pochodzenia, rozwoju, migracji i zachowania. Pokazywano nam, jak mierzyć czoła, czaszki, nosy i brody poszczególnych reprezentantów ras. Pewna nauczycielka prowadziła lekcje
o macierzyństwie i wychowywaniu dzieci. Jeden podręcznik pokazywał wybrane domy, w których przychodziły na świat czyste rasowo dzieci – taki cel
stawiano nam ciągle przed oczami. Inny podręcznik uczył, jak zachować czystość naszej krwi. Dziewczęta miały wielki przywilej rodzić dzieci, czyli dawać życie nowemu pokoleniu, toteż na ojców powinny wybierać mężczyzn
najlepszych grup etnicznych. Dzieci będące owocem tych związków miały
tworzyć elitę. Nauczycielka przemawiała z wielkim zapałem. Któraż dziewczynka nie marzy o takiej przyszłości – o wydawaniu na świat pięknych
i zdrowych dzieci?
W pierwszym tygodniu mojej nauki tatuś chodził do pracy na ranną zmianę. Po południu mógł więc spędzać ze mną czas i przeglądać nowe podręczniki szkolne. Pewnego razu po namyśle stwierdził: „Ludzkość jest jak piękny ogród, pełen przeróżnych barw i kształtów; wszystkie wywyższają Stwórcę”. Chętnie też stawiał mi pytania pobudzające do myślenia. Oglądając
część podręcznika, w której opisywano teorię ewolucji, spytał: „Gdyby selekcja wprowadzała ludzkość na wyższy poziom, to czy Jezus nie skorzystałby
z tej metody?” A później wyciągał wnioski. „Ale on czule troszczył się o chorych i upośledzonych; leczył ich. Jak widzę, będziemy mieli dużo okazji,
Z
142
W paszczy lwa
aby o tym rozmawiać”. Bardzo ucieszyłam się
na myśl o takich dyskusjach.
Nadszedł cudownie ciepły tydzień września. Razem z mamą zaplanowałyśmy, że
w środku tygodnia ugotujemy ulubione danie
ta ty. Z Ber gen bach przy nio słam szyn kę.
Mama ugotowała ją z brukwią. Tamtego dnia
chcieliśmy zjeść tylko brukiew; szynka została na następny dzień do ziemniaków. W taki
sposób oszczędzaliśmy na produktach żywnościowych. Zazwyczaj kazałam tacie zgadywać,
co mama ugotowała. Jednak tamtego dnia nie
miało to sensu. Zapach ulatniał się już na uliNiedokończone róże
cę. Ale tak czy inaczej miałam dla niego w zanadrzu inną niespodziankę. Pilnie ćwiczyłam
jego ulubione adadżio Mozarta i chciałam mu je zagrać na pianinie. Wydobyłam też swój niedokończony obraz i po południu planowałam się za niego
zabrać. Róż dawno nie było, stał tylko pusty wazon. Czułam lekkie podenerwowanie, ale moja pewność siebie rosła, szczególnie gdy widziałam namalowany przez tatę, przepiękny portret kaktusów, który zdobił mój pokój.
Czekał nas wspaniały dzień.
4 WRZEŚNIA 1941 ROKU
Tatuś miał wrócić do domu około godziny czternastej. Tego popołudnia
chciałam go mieć tylko i wyłącznie dla siebie. Zamierzałam siedzieć mu na
kolanach, kiedy będzie pił swoją kawę. Zadzwonił dzwonek. Mamusia zapomniała odryglować zamka. Popędziłam do drzwi, otworzyłam je i skoczyłam
wysokiemu mężczyźnie na szyję, przebierając nogami w powietrzu, po czym
dałam mu soczystego buziaka. Klatkę piersiową miał twardą jak deska; odchylił głowę do tyłu. Jego ręce spoczywały nieruchomo, jakby przyklejone do
ciała. Z tyłu rozległ się przeraźliwy okrzyk: „Heil Hitler!”
Za tym wielkim mężczyzną stał niższy pan, który energicznie zastukał
obcasami. Ześlizgnęłam się na ziemię i osłupiałam, uświadomiwszy sobie
powagę sytuacji. Mężczyzna, którego pocałowałam, nie był moim ojcem.
Szorstko odsunął mnie na bok. Z kuchni przybiegła mama.
„Gestapo!” Kłujący dźwięk tych sylab opadł niczym topór. Intruzi wmaszerowali do mieszkania i usiedli w różowym salonie. Pocałowany przeze mnie
mężczyzna rozpostarł się w fotelu taty, a ten mniejszy kopnął nogą w kierunku warczącej groźnie Zity, po czym usiadł naprzeciwko swego towarzysza.
Lew przypuszcza atak
143
Kazali mamie zająć taką pozycję, aby pełne słońce świeciło jej w twarz.
Stałam osłupiała w drzwiach. Niski mężczyzna wskazał palcem na mój pokój, a drugi syknął: „Zmykaj!” Podreptałam do swego pokoju, zaskoczona, że
dokładnie znali jego położenie. Może mieli plan mieszkania? Usiadłam na
łóżku z uczuciem ogromnego ciężaru na sercu. Byłam całkowicie bezradna.
Gestapowcy najpierw zapytali o imię i nazwisko, a potem chcieli wiedzieć, do jakiej religii należy mama. Spokojnym i stanowczym tonem odpowiedziała, że jest Świadkiem Jehowy.
„To tylko zaszyfrowana nazwa Badaczy Pisma Świętego”.
Drugi zapytał: „Jesteś Badaczką Pisma Świętego? Tak czy nie?”
„Tak, badam Pismo Święte; robią to wszyscy Świadkowie Jehowy”.
Na regale, obok mojego „sumienia” w postaci miniaturowej laleczki, leżała Biblia elberfeldzka – niemieckie tłumaczenie z 1855 roku. Pomyślałam,
że jeśli gestapowcy ją znajdą, to ją zniszczą, ponieważ zawiera imię Boże
Jehowa, a naziści uważali Jehowę za Boga Żydów. A wtedy z pewnością nas
aresztują. Poszłam do mamy i powiedziałam: „Mamusiu, nie mogę odrobić
swojej pracy domowej. Muszę mieć zeszyt”.
Jeden z gestapowców utkwił we mnie wściekłe spojrzenie, mówiąc: „Idź
i kup sobie jeden”.
„Masz natychmiast wracać!” – rozkazał drugi.
„Idź do sklepu Aliny i powiedz jej, że zapłacę później. Weź ze sobą moją
czarną torebkę” – dodała mama. Włożyłam w torebkę Biblię, ale dokąd miałam z nią pójść? Z bijącym sercem i zaczerwienionymi uszami wyszłam z budynku tylnym wyjściem. Nikogo nie było w zasięgu wzroku. Skradając się
w wąskim cieniu budynku, trafiłam do ogrodu sąsiada z gęsto obsadzonymi
grządkami warzyw. Tego właśnie
potrzebowałam. Ukryłam Biblię
pod strąkami fasoli i spacerowym krokiem wyszłam z ogrodu.
Alina była zaskoczona, że widzi mnie o tej porze dnia, ale bez
słowa wręczyła mi zeszyt. W drodze do domu nogi ciążyły mi coraz bardziej. Zza firanek sąsiedzi
obserwowali mercedesa, którego
gestapo postawiło pod domem.
Gdy tylko mnie zobaczyli, znikli.
Z nieba lał się nieznośny żar.
Czułam na sobie wzrok ludzi
patrzących na mnie przez szpary
zamkniętych okiennic. Potem
144
W paszczy lwa
w naszym budynku gospodarczym zobaczyłam rower taty. Co za miła niespodzianka! Tatuś jest w domu! Uratuje nas wszystkich. Dostałam skrzydeł.
Z ogromną ulgą i pełna radości wbiegłam po schodach na górę i weszłam do
mieszkania – mamusia siedziała dokładnie tak, jak przedtem, zanim wyszłam. Nic się nie zmieniło. Zrozpaczona, osunęłam się na ziemię, oparta
plecami o ścianę. Aresztowano tatusia – tym razem miałam pewność. Mój tatuś siedział w więzieniu! Ta wiadomość trafiła mnie jak grom z jasnego nieba. „Se han a g’holt, se han a g’holt” („Zabrali go”) – te alzackie słowa huczały mi w głowie.
Ze swojego miejsca mogłam obserwować w lustrze wszystko, co dzieje się
w salonie. Słyszałam fragmenty przesłuchania. Spokój mamy tchnął we
mnie trochę odwagi. W wielkim gestapowskim notesie jeden z funkcjonariuszy spisywał odpowiedzi mamusi; niektóre z nich opatrywał specjalnymi
znakami. Ten gestapowiec prawie w ogóle się nie odzywał. Gdy jednak zabrał głos, wskazywał swoim piórem na jedno z zaznaczonych miejsc. Na pytanie: „Czy masz czasopisma Strażnica?” mama ku mojemu zdziwieniu odpowiedziała „Tak”.
„Skąd je wzięłaś?”
„Dostałam je przed wojną”. Słysząc jej odpowiedzi, nie mogłam wyjść
z podziwu. Potrafiła odpowiadać na pytania, a mimo to nie kłamać.
„Gdzie urządzacie swoje zebrania?”
„Zanim francuski rząd obłożył nas zakazem, zgromadzaliśmy się na ulicy Canal”.
„Mam na myśli teraz! Gdzie chodzicie na zebrania teraz?”
„Obecnie nie możemy wynajmować żadnej sali”.
„Ale wy zgromadzacie się potajemnie!”
„Co znaczy ‘potajemnie’? Każdy może za mną podążać, dokądkolwiek idę”.
„Wczoraj był tu jakiś mężczyzna. Jak się nazywa?”
„Faktycznie przyszedł jakiś mężczyzna. Ale jutro ktoś może się zapytać
o pana. Mam być teraz niegrzeczna i spytać o pańskie nazwisko?”
Głos mamy powoli słabł. Już dawno minęła pora podwieczorku i dalej nie
pozwalano mamie ruszyć się z miejsca. Dziwne, ale w ogóle nie byłam głodna. Czułam jednak, jak po trzech długich godzinach przesłuchania mama
coraz bardziej opada z sił, a mi z ogromnym trudem przychodziło zachowywać się cicho.
Następne pytanie przeraziło mnie: „Nakazujemy ci mówić! Masz wyjawić
nazwiska innych Badaczy Pisma Świętego!” Mama długo milczała.
„Nie będziemy czekać w nieskończoność!” – zawołał jeden z nich. Przeszły mnie ciarki po plecach.
Nieśmiało i cicho mama powoli zaczęła wymieniać: „Sorg, Knoerry,
Harbeck, Kulame, Gertz. Innych nazwisk nie pamiętam”. Zrezygnowana,
Lew przypuszcza atak
145
pochyliła się na krześle i zwiesiła głowę. Dostałam mdłości i dreszczy.
Wprost osłupiałam – jak mogła tak łatwo wydać nazwiska! Gestapowiec
gniewnie i z trzaskiem zamknął swój ogromny notes i wrzucił go do teczki.
Nagły wrzask wyrwał mnie z szoku.
„Szczwana lisica z ciebie!” – zawołał. Dopiero wtedy pojęłam, że mama
wymieniła nazwiska tylko tych Świadków, którzy już zmarli albo wyemigrowali do innych krajów i byli dobrze znani.
„A nawiasem mówiąc, jeśli chcesz zobaczyć męża, to jest u nas w areszcie”
– powiedział pierwszy mężczyzna. Drugi dodał z szyderczym uśmiechem:
„Tak, przyjdź nas kiedyś odwiedzić, to z tobą i twoim dzieckiem zrobimy to
samo! Zresztą niedługo tu wrócimy i aresztujemy was”. Schodząc na dół,
stukali głośno ciężkimi oficerkami. Mama stanęła na podeście i patrzyła za
nimi. Na klatce schodowej jeden z nich oschłym tonem powiedział: „Nie zobaczysz już męża, i to nigdy więcej!”
Mama odparła spokojnie i wyraźnie: „Życie nie spoczywa w pańskich rękach, ale w Bożych”. Owe słowa, wypowiedziane w tym dramatycznym momencie, ukształtowały w moim sercu fundament oparty na skale.
Gestapowcy poszli. Mama delikatnie dotknęła moich ramion i przytuliła
mnie. Chciała mnie pocieszyć. Ale moje zbolałe serduszko bezustannie się
skarżyło: „Se han Papa g’holt! Se han Papa g’holt!” („Zabrali tatusia! Zabrali
tatusia!”)
Miejscowi Świadkowie Jehowy w swoim gronie określali gestapo słowem
„lew”. Mamusia powiedziała mi: „Nie wrzucili nas do lwiej jamy, ponieważ
jeszcze nie nadszedł czas. Jeśli Jehowa dopuści, aby nas aresztowano, doda
nam potrzebnych sił. Pomódlmy się razem za tatusia i za nas obie. Błagajmy
Jehowę o pomoc, abyśmy zdołały wytrwać”. Jej modlitwa podziałała jak balsam na moją głęboką ranę.
„Będziemy spały w jednym łóżku, dzięki czemu wzajemnie się pokrzepimy”. Wyczerpana z przerażenia, że o mały włos dosięgłyby nas siekacze lwa,
szybko usnęłam w objęciach mamy.
Nazajutrz mama poszła do banku i wróciła blada jak kreda. Gestapo zablokowało nasze konto. A sytuacja miała jeszcze ulec pogorszeniu. Z urzędu
pracy mama znów przyszła z pustymi rękami.
„Nikt nie może pracować bez karty pracy” – powiedziała cicho mama.
Wzburzona, wzięłam ją za rękę. Mama pogłaskała mnie po głowie. Jej słowa
pocieszyły mnie, ale w moim wnętrzu rozgorzało uczucie nienawiści.
Aresztowali tatę w dniu, w którym miał w kieszeni miesięczną pensję.
Zamknęli nasze konto bankowe i odmówili mamie wydania karty pracy, uzasadniając, że dla „szkodników” nie ma ani pracy, ani pomocy. Mama nie
przerywała mojego potoku słów na temat naszych prześladowców, ale też nie
146
W paszczy lwa
przyznawała mi racji. Gdy już wszystko z siebie wyrzuciłam, ogarnęły mnie
mieszane uczucia. Przeczuwałam, że się mylę.
Musiałam jeszcze zrozumieć, że nasi prawdziwi wrogowie to nie osoby,
które nas prześladują, ale ich ideologie oraz niedoskonałe prawa. Czy nie
mamy w Biblii przykładów, że nawet prześladowcy uwierzyli? Czyż Saul nie
został później apostołem Pawłem? Wiemy przecież dobrze, że naszym prawdziwym wrogiem jest Szatan, zdradziecki anioł, który nakłania ludzi do zła.
Mama przez cały czas musiała mi o tym przypominać. Z wielką cierpliwością i zręcznością pomogła mi zatrzeć ukształtowane przez lekcję religii
wspomnienia z wczesnego dzieciństwa o surowym i wymagającym Bogu,
który karze ludzi w ognistym piekle.
„Co teraz zrobimy, mamusiu? Co będziemy jeść? Jak będziemy żyć?”
Wiele pytań pozostawało bez odpowiedzi i wyzwalało we mnie obawy, chociaż mama zawsze mnie zapewniała: „Nasz Niebiański Ojciec będzie się
o nas troszczył i nie opuści nas”.
Koehlowie natychmiast zaoferowali nam pomoc i zaczęli zaopatrywać
nas w rzeczy niezbędne do życia. Ich ofiarność oraz wspaniałomyślne wsparcie były dla nas prawdziwym błogosławieństwem. Ale mama oświadczyła:
„Żaden chrześcijanin nie ma prawa wykorzystywać dobroci innych. Każdy
musi pracować na swoje utrzymanie. Ponieważ Maria nie zawsze znajduje
czas na szycie i cerowanie, przejmę od niej te obowiązki. Tylko w ten sposób
możemy spożywać pokarm z czystym sumieniem”. Ja również postanowiłam
im pomóc na miarę swych najlepszych możliwości.
Bardzo brakowało nam taty. Nie miałam już towarzysza zabaw. Zabrali
mojego nauczyciela, wychowawcę i doradcę artystycznego. Skończyły się jego pocałunki na dobranoc, przepadło wchodzenie na kolana. Tatuś siedział
w więzieniu – całkiem sam i daleko od nas. Źródełko naszego szczęścia rodzinnego wyschło. Nie było już wspólnego czytania Biblii, barwnych i dokładnych opowiadań historycznych, „podróży” po mapie do obcych krajów
lub do gwiazd ani wspaniałych wieczorów w gronie rodziny – wszystko to
minęło, zostało zburzone. Jego fotel stał pusty. Jego miejsce przy stole również opustoszało. Całe mieszkanie wypełniała pustka, nic innego jak tylko
pustka. Każdego wieczoru Zita leżała przed fotelem taty, wyciągała łepek do
góry i żałośnie wyła.
„Nie pozwolimy Zicie jeszcze bardziej nas przytłoczyć. Przestawimy meble” – zdecydowała nagle mama. Zdobyła nowy stół do naszego różowego salonu, a poprzedni wstawiła do mojego pokoju. „W ten sposób zyskam więcej
miejsca na szycie” – powiedziała, gdy pomagałam jej urządzić nowe miejsce
pracy. Stół kupiła w antykwariacie za bardzo przystępną cenę. Miał pośrodku tylko jedną nogę. Mamusia zdjęła blat i skróciła nogę piłą o kilkanaście
centymetrów. Ze sklejki wykonała małe pudełko z otworami z obu stron.
147
Lew przypuszcza atak
Ojciec Simone, 1939 r. (zdjęcie
do dowodu)
Matka Simone, 1941 r.,
po aresztowaniu taty
Simone w wieku 11 lat, 1941 r.
Ciocia Eugenia, 1940 r.
Potem przymocowała go pomiędzy nogą a blatem, tak iż stół odzyskał pierwotną wysokość. „Teraz mamy tam dobry schowek na literaturę biblijną”.
Również pianino, milczące od aresztowania taty, wstawiłyśmy do mojego
pokoju. Patrząc teraz na różowy salon, mama powiedziała: „To pomoże nam
trochę zapomnieć o tamtym strasznym przesłuchaniu, a Zita nie będzie już
wyć na widok pustego fotela. Po prostu odpędzimy smutek, jaki przygniata
nas od zeszłego tygodnia”. Z błyszczącymi oczami i łagodnym głosem dodała: „Mamy teraz świetną kryjówkę. Gestapowcy na pewno nie dostrzegą jej
z żadnej strony”.
148
W paszczy lwa
Doniesienia o aresztowaniach naszych współwyznawców spadały na nas
jedno za drugim niczym ciosy siekierą. Gestapo urządziło nagonkę na
Świadków Jehowy w Miluzie. Słowa „Se han a g’holt” („Zabrali go”) rozbrzmiewały straszliwym echem. Wśród naszych rozproszonych braci wieści
szerzyły się lotem błyskawicy, siejąc postrach i przerażenie – jak w mrocznym średniowieczu. Jako pierwszy został aresztowany młody mężczyzna,
Paul Dossman. Kilka dni później w sidła policji wpadł Eugen Lenz. Zadawaliśmy sobie pytanie, kto będzie następny. Najprawdopodobniej przyszła
nasza kolej.
W szkole nie mogłam już skoncentrować się na lekcjach. Ciągle dręczyły
mnie obawy. Czy aresztowali mamę? Czy zabierze nas dzisiaj gestapo?
Za każdym razem, gdy przybiegałam do domu wyczerpana i drżąca ze
strachu, ale spotykałam mamę w mieszkaniu, spadał mi ciężki kamień z serca. Jeszcze nie przyszła na nas kolej. Ale może nastąpi to jutro.
Potem zamknięto Ferdinanda Salera, ojca trzech małych dzieci.
Funkcjonariusze gestapo po każdej fali aresztowań urządzali przerwę,
jak gdyby niczym prawdziwe lwy chcieli delektować się swymi ofiarami. Być
może myśleli, że trwożliwe czekanie na takie incydenty osłabi nasz opór.
Znów padły słowa „Se han a g’holt”. Schwytali teraz pana Hubera – siwowłosego, wytwornego pana po sześćdziesiątce.
Ich zamiary były jednoznaczne: chcieli rozbić miejscowych Świadków Jehowy, aresztując wszystkich ich nauczycieli. Z tego powodu Marcel Graf,
któremu wielokrotnie już grożono więzieniem, postanowił zrezygnować
z mieszkania służbowego i pracy biurowej w kopalni potasu. W tamtej okolicy ludność dobrze znała go jako Świadka Jehowy. W nocy wprowadził się
ze swoją żoną do jednopokojowego mieszkania za salonem fryzjerskim
Adolfa Koehla. Chociaż miejsce to było ukryte, Grafom wciąż groziło niebezpieczeństwo. Przecież niewielka odległość od salonu, w którym brakowało wymaganego portretu Hitlera, oraz konsekwentna odmowa Adolfa w pozdrawianiu klientów słowami „Heil Hitler!” czyniły to miejsce podejrzanym.
Grafowie żyli w ciągłej niepewności – podobnie jak my.
Dzień w dzień wyczekiwałyśmy z mamą gestapowców. Czyż nie zapowiedzieli nam, że wrócą i nas zabiorą? Dręczące pytania uporczywie krążyły
nam po głowie: „Czy przyjdą dzisiaj? Może jeszcze w nocy? Gdzie jest tatuś?
Jak go traktują? Jakimi metodami posługują się jego prześladowcy? Podstępem? Brutalnością? Torturami?”
Jak roje much, które natychmiast odlatują ze sterty śmieci, ilekroć ktoś
podejdzie, tak grupki szepczących ludzi rozpraszały się, gdy tylko pojawiałyśmy się z mamą w zasięgu ich wzroku. Traktowali nas jak trędowate.
Lew przypuszcza atak
149
Nawet ciekawska pani Huber znikała ze swego balkonu, kiedy mama wychodziła na nasz. Właścicielka sklepu, Alina, unikała wszelkich rozmów z nami,
zapominając nawet o zwykłej uprzejmości.
Tylko Maria Hartmann, mieszkająca na naszej ulicy, miała odwagę
nas odwiedzać. Przed wybuchem wojny często przyjmowała nasz periodyk
o nazwie Pociecha. Teraz z dezaprobatą wyrażała się o zaistniałej sytuacji,
okazywała nam współczucie, a nawet oferowała pomoc. Wiedziała więcej
o aresztowaniu tatusia niż my. Całemu zajściu przyglądali się sąsiedzi.
Potem ludzie szeptem podawali wieści o nim z ust do ust, aż doszły do niej.
Słuchając opowiadania pani Marii, spojrzałam na zmartwioną twarz mamy
i zobaczyłam, jak jej błękitne oczy wypełniają się łzami. Wtedy znów wezbrała we mnie ogromna wściekłość. Z ciężkim sercem słuchałyśmy, jak owego tragicznego, potwornego dnia o dziesiątej rano w fabryce tatuś został
aresztowany w obecności wszystkich współpracowników. Dwóch gestapowców przyszło prosto do niego do pracy, wołając: „Adolf Arnold”. Gdy się stawił, zapytali, czy jest Badaczem Pisma Świętego.
Kiedy przytaknął, zabrali go. Musiał iść przed nimi pomiędzy wszystkimi robotnikami, ku złośliwej uciesze pewnych nazistów, którzy z niego szydzili. Potem kazali mu zabrać rower i jechać przed ich pojazdem aż do
domu. Został potraktowany jak zbrodniarz i do tego wystawiony na pośmiewisko. Jak się musiał czuć, upokorzony do reszty! Ludzie cisnęli się do
okien, by zobaczyć przejeżdżający samochód, ponieważ wtedy po ulicach
jeździły tylko pojazdy wojskowe lub gestapo. Wszyscy z pewnością dobrze
zrozumieli, co się stało. Nic więc dziwnego, że sąsiedzi omijali nas z daleka!
Podli i podstępni zbrodniarze! Wtargnęli do naszego mieszkania, gdy
mama robiła zakupy, a ja byłam w szkole. Przeprowadzili dokładną rewizję.
Sąsiedzi z dołu opowiadali, że w całym mieszkaniu słyszeli przesuwanie mebli i głośne kroki. Jacy przebiegli byli gestapowcy! Gdy wróciłyśmy do domu,
wszystko znów stało na swoim miejscu. I jak mama może ode mnie wymagać, żebym nie czuła nienawiści do takich niegodziwych ludzi?
Opowiadanie pani Hartmann doprowadziło mnie do wściekłości, która
z każdą godziną narastała. Kipiałam ze złości; w nocy dręczyły mnie koszmary. Zagrzebałam się pod kołdrą, aby ukryć ból. Następnego ranka mama miała dziwny wyraz twarzy. Jej niebieskie oczy były szklane i mokre,
a powieki zapuchnięte. Nie widziałam, żeby płakała, sama zresztą też połykałam swoje łzy. Byłam pogrążona jakby w letargu i z dnia na dzień tępiałam coraz bardziej. Ilekroć w naszej klatce schodowej rozlegały się kroki
jakiegoś mężczyzny, bojaźliwie chwytałam fartuch mamy. Odgłos oficerek
wprawiał mnie w paniczny strach.
Codziennie zaglądałam do skrzynki na listy, ale świeciła pustką. Dowiedziałam się, że tatuś siedzi w więzieniu w Miluzie. Mama odbierała jego
150
W paszczy lwa
bieliznę i przynosiła mu czyste ubrania. Pewnego razu próbowała przemycić
do więzienia Biblię, ale strażnik wziął ją na bok i ostrzegł: „Proszę więcej tego nie robić! Musimy zniszczyć wszystkie przemycone przedmioty i jesteśmy
zobowiązani każdorazowo meldować o takim incydencie!” Każdy, kto skrycie przynosił do więzienia Biblię albo literaturę biblijną, mógł się liczyć
z wyrokiem śmierci. Mama o tym wiedziała. Rozmyślała nad ostrzeżeniem
strażnika. Czy doniesie o niej na gestapo? Dni mijały i nic się nie działo.
Obie żyłyśmy w strachu z dnia na dzień, wyczekując gestapowców.
Również w nocy nie mogłyśmy zaznać spokoju. Gestapo i policja aresztowały ludzi potajemnie – często atakowały pod osłoną nocy. Mama poczyniła
odpowiednie przygotowania. Poszła do drogerii i przyjrzała się, jak uszyty
jest gorset. Wiele kobiet nosiło go, by zasznurować talię. Brak żywności
powodował, że ludzie tracili na wadze. Głód wywoływał skurcze żołądka,
a także bóle głodowe. W tym specjalnym gorsecie umieszczony był balonik
napełniany powietrzem, który uciskał żołądek i dzięki temu łagodził ból.
Mamusia uszyła sobie podobny gorset, a w baloniku trzymała miniaturową
Biblię. Za dnia mama nosiła gorset, nocą zaś kładła go obok siebie, w łóżku.
Zawsze byłyśmy czujne; każdy odgłos wyrywał nas ze snu. Obwódki pod naszymi oczami stawały się coraz głębsze i wyrazistsze. Dniem i nocą wisiała
nad nami groźba aresztowania, toteż obie snułyśmy się dookoła niczym zagubione, bezsilne cienie. Pozbawione zdrowego snu i pogrążone w nastroju
ciągłego wyczekiwania, coraz głębiej wpadałyśmy w otchłań rozpaczy. Groziło nam załamanie. Obie zdawałyśmy sobie sprawę z naszej sytuacji, dlatego wspierałyśmy się wspólnymi modlitwami i czytaniem Biblii.
„Mamusiu, w naszej skrzynce pocztowej jest list”. Wprawdzie nie był od
tatusia, ale jakże by się z niego ucieszył – bo list nadesłano z Kruth. Mama
usiadła, aby go przeczytać, ale po chwili ze zmienionym wyrazem twarzy
wręczyła mi list, bym dalej czytała. Twarz mamy odzwierciedlała głębokie
cierpienie, które nadawało jej całkiem obcy wygląd. Jej niedawno promienne oczy pociemniały. Zaciskając wargi, mama położyła rękę na sercu.
Siedziała bez ruchu i milczała. Wystraszyłam się.
Jak to możliwe, aby przybrany ojciec taty, czuły i wspaniałomyślny Paul
Arnold, napisał taki list? Jakim sposobem mój dziadek chrzestny mógł
w ogóle wyznawać takie poglądy? Jak mógł wierzyć, że Niemcy są mieczem
kościoła katolickiego w walce z heretykami i komunistami? Był dumny z tego, że znów został Niemcem, i szczęśliwy, że takie szkodniki jak my wkrótce zostaną wytępione. Ponadto ucieszył się, iż jego przybrany syn siedzi
w więzieniu, i życzył mu, aby wkrótce wylądował w obozie koncentracyjnym.
Szczycił się tym, że mój kuzyn Maurycy dobrowolnie wstąpił do niemieckiej
armii, a jego starsza siostra usługuje niemieckim żołnierzom. Dodał, iż żadna cena nie jest zbyt wygórowana, jeśli ma pomóc Niemcom oczyścić się ze
151
Lew przypuszcza atak
wszystkich wrogów, łącznie z Badaczami Pisma Świętego. Podpis brzmiał:
„Heil Hitler! Paul Arnold”. Ogarnęła mnie taka wściekłość, że zaraz wzięłam
ołówek oraz papier, aby wyładować swoją złość w liście do dziadka. Zamieściłam zdanie, że będzie musiał zdać sprawę Bogu za krzywdy, jakie wyrządził mamie i mnie. „Ten list podyktował ci sam Diabeł” – pisałam. „Żaden
chrześcijanin nie mógłby napisać niczego podobnego!”
Po tym kolejnym ciosie mama chciała się trochę zregenerować, poszłyśmy więc na spacer. Znów próbowała mi uświadomić, że podobnie jak złe nauki mogą skłonić ludzi do zwierzęcych zachowań, tak też dobre nauki mogą
spowodować zmiany na lepsze.
Podszedł do nas pewien człowiek. Poprosił, byśmy odeszli w bardziej
ustronne miejsce. Mama rozpoznała go. To był tapicer, który przed wojną
zmienił materiał naszej kanapy i foteli.
„Cieszę się, że znowu panią widzę” – szepnął mężczyzna. „Wie pani, musiałem zamknąć swój zakład. Podczas wojny tylko niemieccy oficerowie
wysokiej rangi mogą sobie pozwolić na nowe obicia mebli. Nie chciałem pracować dla takich ludzi. Zatrudniłem się więc jako strażnik więzienny. Pani
Arnold, chciałem tylko pani powiedzieć, że przemycanie przedmiotów
w paczce z ubraniami jest niesłychanie niebezpieczne. Doniesiono mi o pani ostatniej próbie. Proszę nigdy więcej tego nie robić!”
Gdy mama zapytała o tatę, odpowiedział, że gestapo najpierw trzymało
go u siebie przez kilka godzin, potem wrzuciło go nieprzytomnego do ponurej celi więzienia w Miluzie. Po paru godzinach odzyskał przytomność i się
modlił. Wygląda na to, że odzyskał wewnętrzny spokój. „Ta cela jest mokra
i zimna. Niech pani przyniesie mu ciepłą bieliznę”. Zanim odszedł, oznajmił: „Gdy przyjdzie pani do więzienia, proszę ze mną nie rozmawiać, ale
traktować mnie jak kogoś obcego. Nie znamy się, zgoda?” Potem dodał:
„W więzieniu jest biblioteczka. Przeniosłem pani męża do celi ze światłem
dziennym i dałem mu z naszych zbiorów Biblię”.
Napięcie i zdenerwowanie znikło z oczu mamy jak kamfora. Widziałam, że
się wyprostowała, jakby napełniła ją jakąś wewnętrzna siła. Przypominała
więdnący kwiat, który ożywa, gdy zostanie wsadzony do wazonu z wodą. Nie
mówiąc ani słowa, przekazała mi cenne przesłanie: „Ręka Jehowy nigdy nie jest
za krótka. Bóg może dopuścić próby, ale nigdy nie zostawi nas samych. Nigdy
nas nie opuści! Potrafi nawet posłużyć się obcymi ludźmi, by nas wesprzeć”.
GRUDZIEŃ 1941 ROKU
Zima wydawała nam się chłodniejsza niż w poprzednich latach. Mamie coraz trudniej przychodziło szyć w moim zimnym pokoju, dlatego zaczęła
152
W paszczy lwa
robić na drutach. Pruła stare swetry, aby z wypranej wełny zrobić nowe. Z wielu kolorowych kłębków wychodziły piękne żakardowe wzory. Wszystkie te
prace wykonywała w kuchni obok naszego pieca na węgiel – jedynego źródła
ciepła. Musiałyśmy bardzo oszczędzać opał. Patrzenie przez okno na śnieg
psuło mi nastrój. Wcześniej zabawa w śniegu sprawiała mi ogromną przyjemność, ale teraz widok białych płatków napełniał mnie troską o tatusia.
Przeniesiono go do obozu Schirmeck. Wiedzieliśmy, że stamtąd w każdej
chwili mogą go przewieźć do jakiegoś obozu koncentracyjnego w Niemczech.
Znów chciałam zabrać się za lekturę książki Krucjata przeciwko Chrześcijaństwu, którą dostaliśmy przed wojną. Publikacja ta zawierała szczegółowy opis
prześladowań Świadków Jehowy w Niemczech. Teraz jednak nie mogłam jej
znaleźć. Mama podkreślała, że wystarczająco dużo wiemy o prześladowaniach, a ciągłe myślenie o nich nie ma sensu. Każdy dzień ma własne udręki,
ponadto dwie próby nigdy nie są takie same. Po co więc z góry zamartwiać się
ewentualnymi cierpieniami, które zresztą mogą nas nigdy nie dotknąć?
LUTY 1942 ROKU
Na moim stole stała doniczka z pięknymi, małymi przebiśniegami. Przyniosła mi ją moja mała przyjaciółka. Zita leżała na dywanie i nie ruszała się
z miejsca. Przyszedł lekarz i polecił mamie trzymać mnie w cieple oraz
dawać mi do picia dużo wywaru z ziół. Miałam ostre zapalenie pęcherza.
„Wcale mnie to nie dziwi” – powiedział lekarz. „Przyczyną jest emocjonalne obciążenie”.
Miałam też wysoką gorączkę. Mama ciągle maczała ręczniki w wodzie
z octem i kładła mi je na czoło. Prosiłam ją, aby bez obawy poszła na studium biblijne, jakie regularnie prowadziła z jedną z wielu rodzin. Byłam już
przecież naprawdę duża i mogłam zostać sama w domu. Tym bardziej, że towarzyszyła mi przyjaciółka, która przyniosła kwiaty. Ale dziewczynka musiała pójść do domu, jeszcze zanim wróciła mama. Zita czuwała, podczas gdy
ja, leżąc w swoim łóżeczku, zapadłam w głęboki sen.
Nagle przebiegł mnie dreszcz grozy. Zerwałam się na równe nogi.
Ta przytłaczająca cisza, straszliwy zmierzch – nikogo nie było w domu.
Ciemność panująca w pokoju ogarnęła moje serce. A może mamusia została
aresztowana? Wystąpił mi na czoło pot; wstałam z łóżka i wyjrzałam przez
okno – mamy nie widać! Na bose stopy włożyłam buty, na koszulę nocną narzuciłam płaszcz i pobiegłam na posterunek policji. Nasłuchiwałam pod
każdymi drzwiami, najpierw na górze, później na dole. Nigdzie nie było słychać głosu kobiety, tylko głosy mężczyzn. Wystraszona wybiegłam na
zewnątrz i schowałam się w najciemniejszy kąt, jaki tylko mogłam znaleźć.
153
Lew przypuszcza atak
Powietrze było lodowate. Kłuło mnie w płucach, a moje serce waliło jak
młot. Zrobiło mi się słabo i miałam wrażenie, że za chwilę zemdleję.
Aresztowali mamę. Jest w więzieniu i torturują ją, a ja nic nie mogę na to poradzić. Nie mogę jej pomóc! Przerażona, oparłam się o mur. Zostałam zupełnie sama. Z głębi złamanego serca wydobył się przeraźliwy krzyk. Drżałam
bardziej ze strachu niż z zimna. Nadjechał tramwaj… i wysiadła mama!
Razem pobiegłyśmy do domu. Płakałam w milczeniu. Na policzkach paliły
mnie słone łzy, które ukryła ciemna noc.
Stopniowo zanikała rozpacz spowodowana przygniatającą pustką po odejściu
taty. Paraliżujący strach przed aresztowaniem również zmalał. Tato znajdował się w obozie koncentracyjnym Dachau, podobnie jak czterech innych
Świadków z naszego miasta. Przynajmniej co trzy miesiące dostawaliśmy od
niego ocenzurowane listy, ograniczone do dwunastu linijek tekstu.
Krótko przed aresztowaniem taty Marcel Sutter przyjął chrzest. Zastępował teraz tatę jako nauczyciel w naszej małej grupie studium Biblii.
W ramach przygotowania do zebrań Marcel regularnie przychodził do
nas i wspólnie omawialiśmy odpowiedni materiał. W ciągu zaledwie trzech
miesięcy zdobył dość dobrą znajomość Biblii i mógł swobodnie zastępować
tatę podczas naszych potajemnych spotkań, odbywających się trzy razy w tygodniu. Zebrania prowadził Adolf Koehl.
Pewnego dnia Marcel powiedział mamie, że uważa mnie za zbyt poważną jak na mój wiek. Zasugerował, abym znów pobierała lekcje gry na pianinie. Mama ze smutkiem odparła, że nie możemy sobie na to pozwolić. Poza
tym uważała, że muzyka nie jest dla mnie stosowna, bo przecież tato znajduje się w obozie koncentracyjnym. Ale Marcel przekonał ją. Płacił też za moje lekcje. Gdy przychodził do nas, siadał w fotelu taty i uważnie słuchał
mojej gry. W ten sposób przyswoił sobie melodie wszystkich pieśni z naszego śpiewnika. „Wyobraź sobie, jak bardzo twój tatuś ucieszy się z twoich
postępów” – mawiał Marcel. Muzyka stopniowo łagodziła mój nastrój, a nieopisany wewnętrzny ból malał.
Z czasem działalność ewangelizacyjna mamy zaczęła wypełniać nasze popołudnia, dzięki czemu wieczorami nasze serca ogarniała ogromna wdzięczność wobec naszego Niebiańskiego Ojca. Odczuwałyśmy niewypowiedzianą
radość oraz najgłębsze zadowolenie obserwując, jak ludzie uczą się doceniać
Biblię, zostają świadkami ku chwale Bożej, zaczynają miłować wzniosłe imię
Jehowy Boga, a nawet są gotowi stawiać czoła trudnościom. Owe doświadczenia ożywiały nam serca i działały na rany kojąco niczym balsam.
Wszyscy w naszej grupie – w tym zarówno Marcel Sutter, mój starszy brat
w wierze, który mnie pouczał i się ze mną bawił, jak również fryzjer Adolf,
154
W paszczy lwa
będący dla mnie drugim ojcem – w wielkim napięciu czekaliśmy na listy od
taty. Wzmacniały nas i dodawały odwagi, ponieważ stanowiły dowód, że
Wszechmocny Bóg potrafi wesprzeć nas w próbach. Zresztą wszyscy codziennie odczuwaliśmy Jego pomoc. Stanowiliśmy chrześcijańską społeczność okazującą sobie miłość. Coraz bardziej zacieśniały się więzy w kręgu
naszej duchowej rodziny, która ciągle rosła liczebnie.
Ciocia Eugenia przychodziła do nas każdego sobotniego i niedzielnego
popołudnia. Mama cieszyła się, że ciocia przynosi mi książki od Jaqueline
Roths, która miała dość bogatą bibliotekę prywatną. Były napisane w zakazanym języku francuskim. W miarę jak zagłębiałam się w lekturę, moje obawy przed aresztowaniem stopniowo nikły, a noce stawały się spokojniejsze.
Powieści przygodowe uchroniły mój francuski przed zapomnieniem.
Pewnego dnia ciocia poprosiła mnie, abym poszła do Marcela Grafa i pomogła mu przy tłumaczeniu Strażnicy na język niemiecki. Osoba, która zazwyczaj czytała na głos francuską Strażnicę, rozchorowała się. Miałam zastąpić lektora i głośno czytać tekst, który Marcel następnie przekładał na
niemiecki.
Marcel Graf mieszkał w niewielkim mieszkanku na pierwszym piętrze
budynku stojącego zaraz za salonem fryzjerskim Adolfa. Do tego tylniego
budynku wchodziło się przez korytarz i drzwi z mieszkania Koehlów. Niewielkie mieszkanie Grafa miało jeden prosty pokój i maleńką kuchnię.
W jednym kącie pokoiku stało łóżko, a resztę mebli stanowiły: szafa, stół
i dwa krzesła. Pierzyna pokrywająca stół wyglądała jak ptasie gniazdo. Na
niej leżała maszyna do pisania. Na obu oknach wisiały grube kołdry, które
miały stłumić nasze głosy. Żona Marcela, Bertha Graf, siedziała w kuchence, aby wyłapywać podejrzane odgłosy. Gdy tylko słyszała na dole skrzypienie drzwi, powiadamiała męża. Natychmiast wchodził na strych, a Koehlowie i ja znikaliśmy w ich mieszkaniu. Wtedy Bertha kładła maszynę do
pisania na łóżko i przykrywała ją pierzyną. Wkrótce staliśmy się prawdziwymi ekspertami w stosowaniu tych zręcznych manewrów.
Atmosfera tego pomieszczenia była jeszcze bardziej niesamowita niż jego wygląd. Na długim kablu wisiała jedyna żarówka osłonięta abażurem,
zatapiająca wszystko dookoła w osobliwym żółtym świetle, które rzucało niezwykłe cienie. Powielacz stał na drewnianej skrzyni i prawie w ogóle nie rzucał się w oczy. Urządzenie to obsługiwali Koehlowie. Adolf kręcił korbą,
a Maria wkładała do środka papier oraz matryce. Gdy tylko puszczano maszynę w ruch, wszystkich ogarniało podenerwowanie. Gdyby nagle przyszło
gestapo, nie moglibyśmy jej ukryć. A przyłapanie na takiej pracy z pewnością pociągnęłoby za sobą aresztowanie, a może nawet wyrok śmierci.
Lew przypuszcza atak
155
Później kurier zabierał wydrukowane egzemplarze do Strasburga albo do
Fryburga w Niemczech. W Miluzie każda rodzina dostawała czasopismo na
jeden dzień. Skrytka w stole, zrobiona przez mamę, okazała się świetną kryjówką na Strażnice. Ponieważ w tłumaczeniu chodziło raczej o streszczenie,
kopii tych nie nazywaliśmy Strażnicami, lecz po prostu „Studium tematu
takiego a takiego”. Zużyte matryce należało zlikwidować. Niektóre wpychaliśmy do wielkich imitacji butelek z wodą kolońską, dekorujących okno wystawowe salonu, inne natomiast były wkładane pod drewnianą podłogę albo
nawet w krzesła salonu fryzjerskiego. Nie mogliśmy ich spalić, ponieważ
czarny dym mógłby zwrócić czyjąś uwagę.
Po pracy wszystkie części powielacza należało rozebrać i naoliwić, aby
nie rdzewiały. Potem maszyna znikała w drewnianej skrzyni. Już samo
wydobywanie jej z kryjówek i chowanie było niebezpiecznym przedsięwzięciem, które Koehlowie i Grafowie podejmowali tylko podczas nowiu, ponieważ musiało być zupełnie ciemno. Z uwagi na naloty bombowe wyłączono
wszystkie latarnie uliczne. Miasto osnuwała groźna cisza. Każdy krok pobrzmiewał donośnym echem. Adolf chodził pewnym krokiem i latarką policyjną oświetlał domy i balkony. Wyglądał wtedy jak policjant na nocnym
obchodzie. Gdy stwierdził, że nie ma niebezpieczeństwa, oddawał latarkę
jednej z kobiet, która poruszała nią jak policjant. W tym czasie Marcel
i Adolf podnosili ciężką pokrywę od studzienki ściekowej, spuszczali na dół
skrzynię i z powrotem zakrywali studzienkę. Wszystko należało wykonać jak
najciszej i jak najszybciej. Odwaga obu tych rodzin po krze pia ła nas
wszystkich, budowała naszą wiarę i wzmacniała
nasze zdecydowanie.
Najwięcej literatury
docierało do nas przez
Sternsee. Zazwyczaj były
to czasopisma po francusku i należało przetłumaczyć je na niemiecki.
Od czasu do czasu otrzymywaliśmy również kopie
czasopism w języku niemieckim. Przynosił je kurier z Fryburga – ojciec
rodziny Streitów. Po jakimś czasie także on został
156
W paszczy lwa
aresztowany i osadzony w obozie koncentracyjnym, gdzie również nosił na
pasiaku fioletowy trójkąt – symbol przeznaczony tylko dla Świadków Jehowy.
Dlatego jego żona zastąpiła go w działalności kuriera i kursowała pomiędzy
salonem Adolfa w Miluzie a Schwarzwaldem. Jej syn służył wówczas w niemieckiej armii i chciał jeździć z matką. Ukrywał zakazane czasopisma w swoich
butach wojskowych. Pewna niepełnosprawna siostra z Miluzy również pełniła
rolę kuriera. Chowała publikacje w metalowym gorsecie wokół swej talii.
Nie pamiętam, czy kopie książki Dzieci dotarły do nas przez kuriera
z Freiburga czy przez Sternsee. Nasz egzemplarz miał okładkę bez tytułu
i nie mieścił się w skrytce pod stołem. Książka ta była napisana w formie
dialogu między Janem a Euniką – młodej zaręczonej pary. Narzeczeni, wymieniając czułe słówka, rozmawiali o nowo poznanych naukach biblijnych.
Książkę mogłyśmy posiadać tylko przez tydzień. Codziennie razem czytałyśmy jakiś fragment.
Odgłos ciężkich kroków rozchodził się po naszej klatce schodowej. Obie
z mamą zbladłyśmy. Zabrzmiał przenikliwy, natarczywy i długi dźwięk naszego dzwonka.
„Gestapo! Otwierać!”
„Lew” powrócił. Gestapowcy już kilka razy przeprowadzali u nas rewizje
i nigdy nie odkryli naszej kryjówki. Ale teraz książka Dzieci leżała w szafie
pomiędzy papierami i gazetami. Znikłam w pokoju mamy.
„Macie w mieszkaniu zakazane publikacje!”
Ochrypłym głosem mama powiedziała: „Proszę, niech panowie wykonają
swą powinność, mieszkanie jest w pańskich rękach”. Następnie ustąpiła miejsca, by ich przepuścić. Jeden z nich stanął na straży przy drzwiach wejściowych. Drugi poszedł prosto do różowego salonu i otworzył szafę. W lustrze
zobaczyłam mężczyznę z książką w ręku i z tryumfalnym wyrazem twarzy.
Mama zamarła z przerażenia. Ja także. A więc nadszedł dzień naszego
aresztowania. Będą chcieli wiedzieć, skąd mamy książkę. Ustalą numer serii
i typ maszyny do pisania, a w ten sposób wykryją Grafów. Wypróbują na nas
wszelkie możliwe tortury. W mojej rozpalonej wyobraźni jawił się jeden koszmar po drugim. Gestapowiec przekartkował kilka stron i przeczytał parę
urywków, po czym… wybuchnął śmiechem. Szyderczym tonem zwrócił się
do swego towarzysza: „Spójrz na to! Czyta powieści miłosne, które mają zastępować jej męża”. Mówiąc to, wrzucił książkę z powrotem do szafy.
„Jesteś pewny, że to romans?” – spytał drugi gestapowiec, nie spuszczając wzroku z mamy.
„No to sam zobacz”. Zamienili się miejscami. Ogarnęło nas to samo
uczucie przerażenia. Drugi mężczyzna trochę dokładniej obejrzał książkę,
Lew przypuszcza atak
157
przekartkował więcej stron. Ponieważ ciągle trafiał na dialogi pomiędzy
„Janem” a „Euniką”, w końcu również wykrzyknął: „Potrzebowałaby mężczyzny, a nie romansideł!”
Niezadowoleni gestapowcy opuścili mieszkanie, narzekając w przekonaniu, że gdzieś ukrywamy Strażnice. Czy istniały słowa, które mogłyby wyrazić nasze odczucia? Kolejny raz umknęłyśmy paszczy ryczącego lwa. Ale nie
tylko my byłyśmy bezpieczne: również maszyna do pisania została ocalona.
Głęboko wierzyłyśmy, że nasz kochający Bóg dokładnie wie, jak wielkie
znaczenie ma dla nas materiał do studium. Literaturę biblijną określaliśmy
mianem „listu od mamy” lub „witamin”. Działalność głoszenia pod zakazem
to „praca na winnicy” lub „zakładanie butów górskich”, chrzest – „kąpiel” lub
„pływanie”. Gdy kogoś aresztowano, trafiał do „sanatorium” lub „izby chorych”. Nie urządzaliśmy żadnych zebrań, jedynie kilku przyjaciół spotykało
się na filiżankę herbaty ziołowej. Zawsze tylko jedna osoba miała przy sobie
odpowiedni materiał do studium. Inni czytali go już minionego tygodnia.
Podczas spotkań korzystaliśmy tylko z Biblii. Jak wspaniale było przebywać ze sobą w małych grupkach! Każdy czule troszczył się o pomyślność
drugich. Wymienialiśmy zachęty, a niekiedy nawet ubrania i artykuły żywnościowe. Zżyliśmy się ze sobą równie mocno jak rodzina. Nasza grupa studium Biblii przychodziła do rodziny mieszkającej na odosobnionym miejscu
w pobliżu ewangelickiego kościoła w Dornach. Dzięki idealnemu położeniu
przy skrzyżowaniu dróg mogliśmy tam przybyć z różnych stron bez zwracania na siebie uwagi.
Osoby należące do naszej grupy bardzo się różniły między sobą. Nasz gospodarz, pan Burger, był wprawdzie ateistą, ale zaciekle bronił wolności religijnej. Jego żona Julia oraz jej siostry Helena i Marguerita były dobrze znane w sąsiedztwie. Obie przychodziły na zebrania w towarzystwie sąsiadki
i czasem przyprowadzały ze sobą inne dwie kobiety. Pewnego dnia już wszyscy przybyli na zebranie poza Adolfem. Mama miała wrażenie, że zobaczyła
przed wejściem do domu jakiś dziwny cień, ale tej bardzo ciemnej nocy lało
jak z cebra i sprawdzenie, kim była ta osoba, okazałoby się daremne i ryzykowne. Nastrój niecierpliwego wyczekiwania Adolfa stał się prawie nie do
zniesienia. Złapali go – na pewno został zatrzymany. Może nas zamkną jako
następnych. Wszystkich ogarnął strach przed aresztowaniem.
Rozejrzałam się dookoła. Wszyscy wyglądali bardzo poważnie. Wielu
z nich miało krewnych, którzy nie byli Świadkami Jehowy. Niektórzy zaczęli studiować Biblię dopiero od niedawna. Ale wszyscy chcieli obstawać przy
swojej wierze. Oczyma wyobraźni zobaczyłam reprodukcje obrazów ze zbiorów tatusia, przedstawiające pierwszych chrześcijan, którzy zgromadzali się
po kryjomu w katakumbach. My również przebywaliśmy jakby w katakumbach. Mama, świadoma powagi chwili, objęła przewodnictwo.
158
W paszczy lwa
„Zanim spróbujemy się rozejść, najpierw zmówimy modlitwę i wspólnie
przeczytamy kilka psalmów” – powiedziała. Skoro nazistowski lew połknął
Adolfa, to czyż nie przyjdzie zaraz i po nas? Wszystkim krążyła po głowie ta
sama myśl. Ale rozważaliśmy także przykład Daniela w lwiej jamie i wiedzieliśmy, że dzisiaj Bóg potrafi w taki sam sposób zainterweniować jak
wtedy, gdy uratował proroka. Rozmyślanie nad tym fragmentem z Biblii
i czytanie psalmów uśmierzyło nasze obawy. Po raz kolejny przekonałam się,
że modlitwy mają nad wyraz kojące działanie.
Nastała już późna pora, gdy usłyszeliśmy ciche pukanie. Julia otworzyła
drzwi. W ciemnościach stał przemoczony do nitki mężczyzna z wysoko podniesionym kołnierzem i ociekającym wodą kapeluszem, głęboko zasuniętym
na twarz. Wyglądał jak funkcjonariusz tajnej policji państwowej. Zaskoczona jego cichym pukaniem i kulturą osobistą, bo już wycierał buty o wycieraczkę, spytała policjanta, czego sobie życzy. Biblie szybko znikły w naszych
torbach, a ktoś wniósł stojącą na piecu herbatę ziołową. Dwie osoby szybko
wyszły do sąsiedniego pokoju, jedna blada jak kreda, a druga czerwona jak
burak. Mężczyzna wkroczył do środka, opuścił kołnierz i zdjął kapelusz.
To był Adolf!
„Ostatni raz urządzamy zebranie w tej okolicy” – oświadczył. „Nasłano
na nas szpicli. Dzisiaj rano jeden klient w salonie opowiadał mi, że usłyszał
rozmowę o planie aresztowania nas. Jeden z donosicieli miał czekać tu na
mnie, aż wejdę do domu, i wtedy chcieli nas zaskoczyć. Postanowiłem więc
w ogóle tu nie przychodzić, ale nie chciałem, żebyście się o mnie martwili.
Poza tym nie miałem zamiaru zostawiać was bez uzgodnienia działań na
przyszłość. Dlatego powierzyłem swą sprawę Jehowie w modlitwie i zdecydowałem, że przyjdę później niż zwykle.
„Gdy podszedłem do tego miejsca, zobaczyłem pod balkonem sąsiada jakiegoś człowieka. Zatrzymałem się i obaj przez jakiś czas staliśmy bez ruchu, ja z wysoko podniesionym kołnierzem i kapeluszem zsuniętym na
twarz, a on ukryty w ciemności. Potem wziąłem swoją dużą latarkę i energicznie przeszedłem przez ulicę, zmierzając prosto w jego kierunku. Zaświeciłem mu prosto w twarz, tak iż nie mógł mnie widzieć. Później równie
żwawo poszedłem dalej i oświetlałem kolejne kąty. Stał spokojnie bez reakcji. Uznał mnie prawdopodobnie za policjanta albo kogoś z oddziału, który
miał zainterweniować po jego sygnale. Po godzinie wróciłem. W dalszym
ciągu lało jak z cebra, ale szpicla już nie było”.
Mieliśmy wrażenie, że coraz głębiej brniemy w niebezpiecznym bagnie.
W wybranych dniach z okien wszystkich mieszkań musiały zwisać flagi ze
swastyką. Mieszkanie naszych sąsiadów miało – dokładnie jak nasze – okno
Lew przypuszcza atak
159
z widokiem na ulicę. Na ich oknie powiewała flaga, toteż specjalnie nie było widać, że w naszym oknie jej nie ma. Na ulicy ludzie z puszkami w ręku
zbierali pieniądze na opiekę medyczną, dla żołnierzy i w tym podobnych celach. Każdy, kto coś podarował, otrzymywał oznakę do przypięcia na klapie.
Jeśli jakaś osoba zdecydowanie odmawiała datku i nie nosiła oznaki, mogła
ściągnąć na siebie kłopoty. Obywatel Niemiec musiał zostać częścią Niemieckiej Wspólnoty Narodowej (Volksgemeinschaft).* W określonym dniu
tygodnia wszystkie rodziny miały jeść tę samą zupę wielowarzywną, co uważano za wyraz solidarności wszystkich obywateli. W szkole powiedziano
nam, że nie potrzebujemy bananów i że wyśmienicie zastępują je rozgniecione surowe kartofle, posypane cukrem. Ale te niemieckie „banany” nawet
w najmniejszym stopniu nie przypominały afrykańskich.
Niezliczone przemarsze dumnych niemieckich żołnierzy oraz ich ciągnących na wschód armii dawały nam odczuć władzę nazistowskiego państwa.
Niemieckie oddziały odnosiły jedno zwycięstwo po drugim; w rezultacie
wiele ludzi uzyskało przekonanie, że Bóg był z nimi – zgodnie z napisem na
sprzączkach pasków żołnierzy: „Gott mit uns”. W audycjach radiowych nigdy
ani słowem nie wspomniano o klęskach niemieckiej armii. Alzatczycy na
ogół czuli się obezwładnieni, jakby tkwili w kaftanie bezpieczeństwa i byli
śledzeni przez tysiące par zdradzieckich oczu.
Rynek miasta, niegdyś tak gwarny, zmienił się teraz w beznadziejne pustkowie, w którym rozbrzmiewały tylko markotne skargi. Na skutek szalejącej
wojny brakowało wszystkiego – artykułów spożywczych, wielu towarów, a także węgla. Rzadko widywano koty i psy. Ludzie hodowali dla siebie króliki lub
kury. Na brzegach ulic nie rosła już trawa, bo wyrywali ją, aby karmić swoje
zwierzęta. Wybrukowane podwórza zamieniły się w ogródki warzywne. Rolnicy zostali objęci ostrymi kontrolami. Całe mleko musieli dostarczać Niemcom. Jeśli ktoś próbował zachować trochę dla siebie, zawieszano na jego domu
szyld: „Jestem złodziejem. Okradam Niemiecką Wspólnotę Narodową”. Mimo
to wszelkie możliwe przedmioty, jak lniane ręczniki, buty, srebrne sztućce
i wełna, lądowały u rolników w zamian za artykuły żywnościowe. Z czasem ceny wzrosły do tego stopnia, że zwykli robotnicy nie byli już w stanie prawie nic
kupować.
Mama zastępowała warzywa dziko rosnącymi roślinami, jak mlecze i pokrzywy. Umiała oszczędzać racjonowaną żywność, którą dostawałyśmy za
kartki. Na przykład cały stary chleb zmiękczała wodą, aby upiec z niego
świeży. Była bardzo pomysłowa, a jej genialne koncepcje wciąż mnie
* To typowe nazistowskie pojęcie składa się z dwóch słów: „Volk” – lud, naród oraz „Gemeinschaft” –
wspólnota. Hitlerowcy używali słowa „Volk” na określenie rasy aryjskiej, „czystej i wyższej”. Celem
„wspólnoty” było stworzenie „rasy panów czystej krwi”. Każdy jej członek miał święty obowiązek
bronienia jedności i wielkości narodu niemieckiego.
160
W paszczy lwa
zdumiewały. Ze ślubnego garnituru taty uszyła mi piękny kostium. Przy swoim płaszczu wywróciła wewnętrzną stronę na wierzch, otrzymując w ten sposób
zupełnie nowy płaszcz. Spałyśmy w lodowatym pokoju, ale mamusia wkładała
nam do łóżka cegły ogrzane na piecu. Aby zaoszczędzić na drewnie i węglu,
owijała brykiet w mokrą gazetę. Gdy zapalałyśmy go o dwudziestej pierwszej,
rano jeszcze się żarzył, dzięki czemu mogłyśmy rozpalić ogień od nowa.
Mama nigdy nie narzekała. Była z głębi serca wdzięczna za wszystko, co
jeszcze miałyśmy. Zawsze przypominała mi, że naprawdę nie mamy tak źle
jak wielu innych ludzi. A jeśli cierpimy, to przynajmniej dobrze wiemy,
dlaczego.
Z wielką dumą opowiadała o wierności taty. Po kilku miesiącach uwięzienia w obozie koncentracyjnym Dachau powiadomił nas, że może raz
w miesiącu otrzymywać paczkę. Stanowiło to dla nas kolejne wyzwanie. Jak
w czasach nędzy miałyśmy regularnie wysyłać żywność? Nam samym brakowało kartek żywnościowych oraz pieniędzy. Ale jakoś dawałyśmy sobie radę.
Mama każdego miesiąca wysyłała tacie litr tranu, którego nie racjonowano.
Poza tym nikogo nie nęcił do kradzieży. A ponadto był zdrowy. Mama zdobyła też pierniczki. Przepisywała niektóre kluczowe myśli ze Strażnicy na
cienki pergamin, zawijała go w malutkie rolki i wsadzała pomiędzy dwa ciastka, które zręcznie sklejała sztucznym miodem. W taki sposób tatuś otrzymywał najcenniejszy skarb – myśli z Biblii. Ale jakie to było ryzykowne!
Musiałyśmy też dość długo czekać, zanim dowiedziałyśmy się, czy ta strategia poskutkowała. W końcu tata napisał do nas i podziękował za „witaminy”.
W jednym liście mamusia chciała go powiadomić, że Towarzystwo Strażnica ma teraz nowego prezesa Knorra, który zastąpił zmarłego Rutherforda.
Moja sprytna mama znalazła wyjście. Na końcu jednej linijki napisała imię
„Ruder”, a dokładnie pod spodem umieściła słowo „fort” (daleko). Tak ułożone słowa musiały zwrócić uwagę tatusia i skłonić go do pomyślenia o Rutherfordzie. Oto fragment listu: „Przypominasz sobie pana, który nadzorował naszą
ulicę, o nazwisku ‘Ruder’? Tego, który mieszkał w ostatnim domu? On jest już
„fort” (daleko). Mogę cię też zapewnić, że wszystkim smakuje zupa ‘Knorra’!”
Po tygodniach przyszła odpowiedź od taty: „Cieszę się, że ciągle jeszcze
macie zupę ‘Knorra’. Pomyślcie, jak bardzo chciałbym się nią delektować
razem z Wami!”
Brat Knorr zajął miejsce brata Rutherforda jako prezes Watch Tower
Society w Nowym Jorku, a my cieszyliśmy się, że mimo zakazu przez cały czas
mamy łączność z Biurem Głównym. Wydawnictwa Towarzystwa Strażnica
wzmacniały nas i pozwalały nam odczuwać jedność z międzynarodową rodziną, której członkowie nie zabijali się nawzajem w tej szaleńczej wojnie.
161
ROZDZIAŁ 9
Oko w o ko z l w e m
WRZESIEŃ 1942 ROKU
siądz proboszcz przyszedł do klasy na cotygodniową lekcję religii. Wchodząc, wykrzyknął: „Heil Hitler!”, po czym dołożył tradycyjną formułkę powitalną: „Błogosławiony, który przychodzi w imieniu Pana”. Klasa wstała i odpowiedziała: „Heil Hitler*, amen!” Poza mną jeszcze trzy dziewczynki – Anita,
Daniela i ta Niemka – opuściły klasę, aby poczekać na koniec lekcji religii. Wyszłyśmy na podwórze szkolne, gdzie rosła wielka lipa, zapewniająca nam ochronę przed słońcem. Opierając się o pień drzewa, powtarzałyśmy nasze lekcje.
Pochylone nad książką, nie zauważyłyśmy, że mija nas nauczycielka.
Podeszła do drzwi, odwróciła się i przywołała nas do siebie. Musiałyśmy stanąć w szeregu na korytarzu. Zimny pot wystąpił mi na czoło i zamarłam
z przerażenia. Nauczycielka wyciągnęła swoje ramię, a jej głos zabrzmiał
przeraźliwie: „Heil Hitler!” Tylko Niemka odwzajemniła pozdrowienie.
„Co to ma znaczyć?” – powiedziała nauczycielka, po czym znów podniosła ramię i zasalutowała. Tym razem trzy dziewczynki odwzajemniły pozdrowienie. Nauczycielka błyskawicznie złapała mnie za włosy, zaciągnęła przed
pozostałe dziewczynki i jeszcze raz wypowiedziała to pozdrowienie. Wszystkie trzy jednogłośnie je powtórzyły.
Z oczu nauczycielki posypały się iskry: „Najwidoczniej nie chcesz wymówić niemieckiego pozdrowienia. DLACZEGO?”
„Nie mogę!”
„Ale dlaczego?”
„Bo wybawienia możemy oczekiwać tylko od Jezusa Chrystusa. W Nowym Testamencie napisano: ,Nie ma pod niebem żadnego innego imienia
danego ludziom, dzięki któremu mamy zostać wybawieni’!”
K
* Książka Paula Schmida-Ammana, Der politische Katholizismus (Berno 1945), zawiera instrukcje ordynariusza dla wszystkich księży. Między innymi mieli wykonać pozdrowienie hitlerowskie, gdy będą
wchodzić do klasy. Według Schmida-Ammana biskup z Fryburga w liście pasterskim nakazał
księżom wykonywać pozdrowienie hitlerowskie na lekcjach religii.
162
W paszczy lwa
„Jeszcze o mnie usłyszysz!” – syknęła rozwścieczona. Odwróciła się na pięcie i poszła tam, skąd przyszła. Jej sylwetka znikła na drugim końcu ulicy.
Jeszcze tego wieczora mama udzieliła mi wielu cennych rad, bo widziała,
że jestem bardzo roztrzęsiona, a zdawała sobie sprawę, że owo zajście pociągnie za sobą dalszy rozwój wypadków. „Pamiętaj: gdy staniesz przed złym
człowiekiem z twarzą pełną zatrutej podłości oraz przenikającymi na wylot,
wilczymi oczami, zachowaj zupełny spokój i spójrz mu prosto w oczy.
Ale wtedy kieruj swe myśli na Jehowę, Jezusa oraz aniołów. Oczami wyobraźni dostrzeż pełen aprobaty uśmiech, który pojawia się na ich obliczach za
każdym razem, gdy obstajesz przy tym, co słuszne. Bezustannie patrz na to,
co ma prawdziwą wartość: na rzeczy w górze”.
Następnego dnia była sobota. Nieśmiało zapukałam do drzwi naszego
dyrektora szkolnego, pana Gassera, który kazał mi się stawić u siebie. Usłyszałam „Wejść!”, a później „Heil Hitler!” Nie mogłam z siebie wydobyć ani
słowa, stałam nieruchomo w drzwiach i spoglądałam na swoje buty.
„Wejdź! Przeczytam ci notatkę inspektora szkolnego: ,Uczennica Simone
Arnold odmawia niemieckiego pozdrowienia. Pana obowiązkiem jest złamać
opór uczennicy albo wydalić ją ze szkoły’”. Nastało długie milczenie; w końcu pan Gasser wstał. Był imponującego wzrostu.
„Dlaczego nie chcesz tego zrobić?” Spojrzałam mu prosto w oczy.
„Bo jestem chrześcijanką”.
Zdziwiony zmarszczył czoło, mówiąc: „Ja też jestem chrześcijaninem”.
Ponownie przeczytał pismo inspektora, ale za chwilę odrzucił je na swoje
biurko, oświadczając: „Jeśli nie chcesz wykonywać pozdrowienia ‘Heil Hitler!’,
nie możesz pozostać w tej szkole. Gdy w dalszym ciągu będziesz tego odmawiać, zostanie przerwana twoja dobrze zapowiadająca się kariera. Niemiecka Wspólnota Narodowa odrzuci cię, a twój cały potencjał intelektualny pójdzie na marne. Musisz to starannie rozważyć. Nie rób żadnych głupot.
Możesz już odejść”. Była to krótka, treściwa rozmowa.
Historia biblijna, którą mamusia opowiedziała mi tamtego wieczoru, aż
nazbyt dobrze pasowała do mojej sytuacji. Mama spokojnym i serdecznym
głosem ożywiła dzieje trzech Hebrajczyków. Złoty posąg, dźwięki muzyki,
urzędnicy państwowi padający na twarz, buchający złością król Nebukadneccar – również ja tam byłam. Na suficie naszej sypialni odbijały się płomienie rozpalonego pieca. Spokojny głos mamy doskonale oddał odwagę
trzech młodzieńców, którzy stali wyprostowani, podczas gdy wszyscy inni
upadli twarzą na ziemię. Ci trzej nie bali się ani ludzi, ani śmierci w płomieniach, ale wyłącznie Boga. Uratował ich anioł. W końcu przy delikatnym
świetle księżyca spokojnie zasnęłam.
W poniedziałek rano nie miałam apetytu. Mamusia delikatnie mi powiedziała: „Moje dziecko, podjęłaś własną decyzję, zresztą najlepszą z możliwych.
Oko w oko z lwem
163
Jeśli chcesz teraz żyć ze sobą w zgodzie, musisz mocno bronić swoich postanowień. Tylko ten, kto ma szacunek dla samego siebie, może być szczęśliwy.
Przypomnij sobie, jak często tatuś radził ci: ,Słuchaj głosu swego sumienia’.
Bierz przykład z wierności swego taty i trzech Hebrajczyków. Nigdy nie zapomnij, że ich Bóg to także nasz Bóg. Jest wszechmocny. Na pewno doda
ci sił”.
Mama w milczeniu stała przy oknie, gdy wyruszałam w drogę do szkoły.
Dobrze wiedziałam o jej zatroskanym spojrzeniu i żarliwych modlitwach.
Mimo to droga do szkoły wydała mi się dzisiaj dłuższa niż zwykle. Wysiadając z tramwaju, zadałam sobie pytanie: „Dlaczego po prostu nie uciekasz?
Dlaczego nie zostałaś w tramwaju, zamiast pójść do szkoły?”
Mama powiedziała: „Podjęłaś własną decyzję”.
Tak, odmówiłam podniesienia ręki. Mogłabym udawać, ale przecież patrzyły na mnie oczy Jehowy. Anita i Daniela w końcu wypowiedziały pozdrowienie hitlerowskie, ale z jakim wstydem wyciągały ręce! Zrobiło mi się ich
żal, bo rozumiałam, co czuły. Nie potrafiły już dłużej wytrzymać tej presji.
Ja sama doznałam kiedyś palącego wstydu, gdy babcia odkryła, że ciocia
Eugenia i ja chciałyśmy ją oszukać, udając pójście do kościoła. Postanowiłam wtedy, że już nigdy nie nadwerężę swojej więzi z Bogiem i nie narażę się
na miano kłamcy!
Przyszłam do szkoły trochę spóźniona. Gdy usiadłam, pan Zipf delikatnie dotknął moich ramion, jak gdyby chciał mnie uspokoić. Był to ojcowski
gest podobny do tego przed kilkoma tygodniami.
Owego dnia kazał mi dalej siedzieć, a moim pięciu sąsiadkom – wstać.
Gdy przeszukiwał ich rzeczy, powiedział: „Wiem, że wymieniacie między sobą liściki oraz ciągle po kryjomu spisujecie od siebie. Simone Arnold jest
uczciwa. Ona może siedzieć”. Podejrzane karteczki wylądowały na moim
biurku – były to szokująco nieprzyzwoite szkice przedstawiające pana Zipfa
z jakąś nauczycielką. Do głębi wstrząśnięty tym nieoczekiwanym odkryciem, pan Zipf poczerwieniał ze wstydu jak mały chłopiec.
Potem znów położył rękę na moim ramieniu, odszedł i za chwilę wrócił.
Wyglądał na zaniepokojonego. Jakie myśli krążyły mu po głowie? Pukanie
do drzwi dostarczyło odpowiedzi. Pewien chłopiec przyniósł pismo, którego
treść brzmiała: „Zostaliśmy powiadomieni, że jedna z uczennic nie dopełnia
swych obowiązków obywatelskich. W tej szkole młodzi ludzie są wychowywani na odpowiedzialnych, dojrzałych członków Niemieckiej Wspólnoty
Narodowej. Każdy uczeń musi się dostosować do jej wymogów. Wyjątki nie
będą tolerowane. To jest ostatnie ostrzeżenie. Heil Hitler!”
Pan Zipf przeczytał treść jednostajnym, słabym głosem. Chłopcu polecił
odejść bez pisma. Daniela, Anita i ta Niemka nie były w tym tygodniu obecne na zajęciach. Poza mną nikt nie wiedział, o którą uczennicę chodzi.
164
W paszczy lwa
Trochę później pan Zipf dyskretnie przywołał mnie do siebie. Wskazał
na końcowe zdanie: „Uczennica Simone Arnold musi przedłożyć to pismo
każdej klasie we wszystkich trzech budynkach szkolnych”.
„Bardzo mi przykro. Nie mogę postąpić wbrew temu zarządzeniu. Musisz
obejść z tym pismem wszystkie klasy i dostarczyć mi je z podpisami. Nauczycielki muszą przeczytać treść uczniom, a potem podpisać”. Zbladłam
i dostałam dreszczy. Ta kartka papieru paliła mnie w ręku niczym rozżarzony węgielek. Miałam nogi jakby z ołowiu, gdy w ślimaczym tempie podreptałam w kierunku pierwszej sali. Jak mogę wejść do każdej klasy z osobna,
nie mówiąc „Heil Hitler!”? Już widziałam oczami wyobraźni, z jakimi ohydnymi reakcjami się spotkam. Doszłam do pierwszych drzwi. Im dłużej zwlekałam z wejściem, tym większy niepokój mnie ogarniał. „Nie mogę wejść,
nie, nie potrafię!” – powtarzałam sobie. Była to istna tortura. „Nie zrobię tego. To po prostu niewykonalne” – pomyślałam.
Czyż mama nie przypominała mi często, że trzeba być posłusznym władzom zwierzchnim we wszystkim, co nie godzi bezpośrednio w wyraźne
nakazy Boże? Nieśmiało zapukałam. „Wejść!” Powoli otworzyłam drzwi.
Chciałam uciec, ale stopy przywarły mi do podłogi. Głowy wszystkich dzieci odwróciły się w moją stronę, co przywróciło rumieniec moim bladym policzkom. Nie mogłam wykonać żadnego ruchu ani wydobyć z siebie nawet
słowa. Nauczycielka zawołała mnie, zerknęła szybko na papier i włożyła na
czubek nosa okulary. Rzuciwszy okropne spojrzenie znad okularów, donośnym i lodowatym głosem zaczęła czytać treść tego pisma, podkreślając przy
tym każde słowo. Po chwili złożyła na kartce swój podpis i pożegnała mnie
dokładnie tak, jak przywitała – energicznym „Heil Hitler!” Przygnębiona
podreptałam do następnej klasy. Ze strachem zapukałam do drzwi. Znów
stanęłam jak osłupiała w wejściu. Nauczyciel zszedł do mnie z podestu,
a głowy wszystkich uczniów podążyły za nim.
Rzucił spojrzenie na drżącą kartkę i polecił: „Zamknij drzwi za sobą i pozostań tam, gdzie stoisz!” Swój odczyt wprowadził słowami: „Słuchajcie
uważnie! Otrzymaliśmy list od inspektora”. Przeczytawszy na głos treść pisma, niektóre zdania dwukrotnie, zniknął za bocznymi drzwiami. Gdy znów
wszedł do klasy, ponad 40 uczniów wstało i wykrzyknęło: „Heil Hitler!” Nauczyciel utkwił we mnie mroczne spojrzenie, wręczył mi pismo i wskazał na
drzwi tak samo, jak babcia odsyłała psa do budy! Poczułam się tak głęboko
znieważona i upokorzona, że powróciłam do swojej klasy jedynie z dwoma
podpisami.
„Musisz przynieść jeszcze dwa podpisy” – poradził pan Zipf. „Czeka cię
sporo wysiłku, jeśli chcesz obejść wszystkie 24 klasy”. Z ogromnym trudem
ponownie wyszłam. Odczułam na swoich barkach ciężar ponad siły. Ogarnął
mnie paniczny strach.
Oko w oko z lwem
165
„Ucieknij do domu!” – zawołał wewnętrzny głos. Inny dodał: „Nie pukaj
już do żadnych drzwi!” Oparta plecami o ścianę i trzęsąca się ze strachu, wyjąkałam błagalnie: „O Jehowo! Nie zrobię tego, to dla mnie za wiele, przecież mam dopiero dwanaście lat. Nie mogę pójść do każdego nauczyciela.
Po prostu nie zdołam tego zrobić. To dla mnie za wiele”.
Wtedy zobaczyłam, że podchodzi do mnie starsza nauczycielka. Wyjęła
mi pismo z ręki, przeczytała je i kazała iść za sobą. Gdy wchodziłyśmy do
klasy, wszyscy uczniowie równocześnie powstali, by wykonać pozdrowienie
hitlerowskie. Nauczycielka spojrzała na mnie, położyła mi rękę na plecach
i zdecydowanym ruchem wypchnęła mnie naprzód.
„Przy szły śmy ra zem” – po wie dzia ła do młod szej na u czy ciel ki. „Czy
ma pa ni je szcze podręcz nik dla mnie?” – za py ta ła. „W mo jej kla sie bra ku je jed ne go”. Jed no cze śnie po da ła jej mo je pi smo. Mło da na u czy ciel ka
spoj rza ła prze lot nie na pi smo, po tem po d nio sła wzrok na na u czy ciel kę,
na mnie i z po wro tem na pi smo. Prze czy taw szy po śpie sznie je go treść,
pod pi sa ła i wy szła z na mi. Ucznio wie po wsta li i od no wa roz po czął się
ce re mo niał zbio ro we go po zdro wie nia hi tle row skie go. Młod sza na u czy ciel ka, zmie rzyw szy mnie wzro kiem, z za ci śnię ty mi war ga mi po trzą sa ła
gło wą.
Starsza nauczycielka rozkazała mi: „Podejdź do mojej klasy i poczekaj na
zewnątrz w korytarzu”. Jej głos brzmiał ostro, jej postać wyglądała oschle
i zastraszająco. Stawałam się coraz słabsza i bojaźliwsza. Gdy znikła za
drzwiami, znów chciałam uciec, daleko stąd. Ale stałam jak przykuta do ziemi, jakby sparaliżowana. Nauczycielka wyszła i wręczyła mi podpisany dokument. „Wracaj teraz do swojej klasy” – poleciła.
Byłam całkowicie otępiona, wyczerpana i oszołomiona. Gdy wróciłam do
klasy, pan Zipf szepnął: „Jutro musisz brnąć przez to dalej. Dzisiaj słyszałaś
ostrzeżenie pięć razy. Jeśli okażesz trochę rozsądku, zrozumiesz, co masz
zrobić, by uniknąć niepomyślnego obrotu sprawy”.
Przytłoczona i przygnębiona wlokłam się do domu. Miałam wyrzuty sumienia i nisko zwiesiłam głowę. Czułam się jak Zita, która gdy coś przeskrobie, skulona ucieka. Gdyby było jakieś inne wyjście! Podczas obiadu miałam
wrażenie, że język przywiera mi do podniebienia. Jedzenie uparcie nie znikało z talerza, a ja nie mogłam wypowiedzieć ani słowa. Wstyd, który mnie
ogarnął, był równie silny jak mój strach. Mama nie naciskała na mnie, ale
późnym popołudniem stało się dla niej jasne, że ogarnął mnie głęboki wstyd
– dlatego, że uległam strachowi. Myślałam, że źle się zachowałam, bo tak
bardzo drżałam ze strachu i wpadłam w panikę. Nie powinnam sobie pozwolić na taki lęk i obawy co do ponownego pójścia do szkoły.
Leżąc w łóżku w ramionach mamy, zrozpaczona próbowałam rozgrzać się
oraz uspokoić. „Czy kiedykolwiek myślałaś o tym, co czuła Estera, gdy stanęła
166
W paszczy lwa
przed królem, nie będąc pewna jego łaski? Przecież mogło to dla niej oznaczać wyrok śmierci!”
Bardzo dobrze znałam tę historię. Często prosiłam mamę, aby mi ją opowiedziała. Mama miała szczególny dar barwnego odmalowywania całego
dramatu. Ale tamtego wieczoru po raz pierwszy właściwie zrozumiałam znaczenie przysłowia biblijnego: „Drżenie przed człowiekiem zastawia sidło”.
Nie chodzi tu o samo uczucie strachu, które nie jest niczym złym, ale o ulegnięcie wpływowi strachu do tego stopnia, że zaczniemy źle postępować.
Odczucia, które mnie ogarnęły, były całkiem naturalne i nie musiałam się
ich wstydzić. W tej wieczornej modlitwie mama podziękowała naszemu
Bogu Jehowie za swoją dzielną i odważną dziewczynkę. Błogie ciepło uspokoiło mnie, tak iż wyciszona zwinęłam się w kłębek i wkrótce zapadłam
w głęboki sen.
„Moja mała Simone, jeśli chcesz zostać w domu, mogę napisać ci usprawiedliwienie i zanieść je do szkoły” – zaproponowała mama przy śniadaniu.
Ale nie było potrzeby. Postanowiłam teraz dać wszystkim nauczycielom do
zrozumienia, że potrafię bronić swoich przekonań. Im wszystkim chciałam
pokazać, że nigdy nie będę szukać wybawienia u człowieka. W końcu nie
mogli mnie zabić – nie mieli nade mną takiej władzy, jaką posiadał król
Aswerus nad królową Esterą.
Pan Zipf utkwił we mnie badawcze spojrzenie. Podeszłam do niego i zapytałam, czy mogę od razu odwiedzić pozostałe klasy. Chciałam jak najszybciej mieć za sobą tę męczącą procedurę. Postanowiłam, że podczas odczytywania pisma nie będę słuchała jego treści ani patrzyła na twarze uczniów,
zwrócone w moim kierunku. Chciałam myśleć o zaszczycie występowania
w charakterze Świadka Jehowy oraz o tym, że przecież nie popełniłam żadnego przestępstwa. Ta ogromna presja miała jeszcze potrwać cały tydzień.
Ode mnie zależało, czy potraktuję to jako dręczącą próbę, czy raczej jako
zwykłą formalność.
Gdy nauczyciele odczytywali na głos pismo, zawsze rozglądałam się po
ścianach. W każdej klasie wisiały inne tablice, które odwracały moją uwagę
i pomagały mi znosić to obciążenie. Czyż mamusia nie prosiła Jehowy w modlitwie o siły dla mnie? Potrafię z pewnością przetrwać każdą próbę, którą
dopuści Bóg. Chciałam pomyślnie ją znieść i starałam się spełnić swoje zadanie z godnością. Ale u pana Zipfa wychodziło na jaw coraz większe zdenerwowanie. W jego pytającym spojrzeniu dostrzegałam jeszcze coś, co wydało mi
się dziwne. Drżącymi rękami podał mi kopertę. „Daj to swojej mamie i jutro
przynieś mi pisemną odpowiedź”. Zapraszał nas do siebie na herbatę. Następnego dnia wręczyłam mu zgodę mamy.
Było przepiękne czwartkowe popołudnie, ale w mieszkaniu pana Zipfa
panowała mroczna, ponura atmosfera. Okiennice oraz ciężkie aksamitne
Oko w oko z lwem
167
zasłony całkowicie tamowały dostęp światła. Ten ponury nastrój był przytłaczający i na nowo wzbudził we mnie paraliżujący niepokój. Minęła chwila,
zanim nasze oczy przyzwyczaiły się do ciemności, a ja odkryłam na małym
stoliku trzy filiżanki z herbatą. Powoli odzyskiwałam pewność siebie. Pan
Zipf wyglądał na zadowolonego z faktu, że przyjęłyśmy jego zaproszenie.
Jego żona nalała nam herbaty i zostawiła samych.
„Odkąd Simone zaczęła odwiedzać z pismem dwadzieścia cztery klasy,
nie mogę odzyskać spokoju wewnętrznego, nawet w nocy. Jest miłą i pilną
uczennicą, a ja nie chcę jej stracić”. Powiedział ponadto, że nie zdajemy sobie sprawy, co mnie jeszcze czeka, i że boi się dalszych konsekwencji.
„Powinna pani wiedzieć, ile zawdzięczamy Hitlerowi. To prawda, że wymaga całkowitego podporządkowania i bezwarunkowego posłuszeństwa.
Ale czyż nie jesteśmy mu winni również czci i wdzięczności za wszystko, co
uczynił dla naszego narodu? Na pewno nie muszę przypominać pani, w jak
opłakanym stanie znajdowały się Niemcy, zanim Hitler doszedł do władzy.
Dał nam chleb, przywrócił moc pieniądza oraz honor. Wielkie Niemcy, nowe Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego, stają w obronie
chrześcijańskich wartości jako twierdza przeciwko komunistycznym wpływom. Możliwe, że nasz Führer jest wysłannikiem Boga. To prawda, sprawuje totalitarne rządy, ale bez wątpienia odrodził nasz kraj z popiołu. Uważam
za swój obowiązek uświadomić pani, jakie zagrożenia stwarza pani postawa.
Ja również jestem chrześcijaninem i udzielam się w kościele baptystów jako
laicki kaznodzieja. Znam Biblię bardzo dobrze i mogę panią tylko zapewnić,
że została pani wprowadzona w błąd”. Nastąpiła potem nadzwyczaj żywa
dyskusja biblijna, za którą nie mogłam nadążyć.
Zaskoczył mnie komentarz pana Zipfa do słów Jezusa: „Spłacajcie to, co
Cezara, Cezarowi, a to, co Boże, Bogu”. Uważał, że Bóg nie chce, aby chrześcijanie cierpieli. Właśnie dlatego Paweł wezwał chrześcijan w Rzymie, aby
okazywali posłuszeństwo władzom państwowym, dzięki czemu mogli kontynuować dzieło głoszenia. Lepiej pozostać przy życiu i móc głosić zamiast
trafić do więzienia lub nawet pójść na śmierć. Odpowiedź mamy zastanowiła mnie: „Nie można wyrwać jakiegoś fragmentu z ogólnego kontekstu
Biblii. Może zna pan to zdarzenie, gdy apostołowie oznajmili przed Sanhedrynem, że należy być bardziej posłusznym Bogu niż ludziom. Jak pan sądzi, czyż ich słowa nie dowodzą, że prawa władców mogą popaść w konflikt
z prawami Bożymi? Czyż odpowiedź apostołów nie wyjaśnia, jak powinni
zachować się chrześcijanie w takich sytuacjach?” Jego wypowiedź zdziwiła
mnie.
„Nie można brać Biblii dosłownie. Musi pani zrozumieć raczej ducha
tych wypowiedzi. Bóg jest miłosierny – zna nasze słabości i nie żąda od nas
przestrzegania wszystkich jego praw. Przebacza nam. Ale teraz chciałbym
168
W paszczy lwa
jeszcze skierować parę słów do Simone. Wiem, że swe decyzje podejmuje samodzielnie. Proszę, niech pani pozwoli mi z nią porozmawiać”.
Zaprosił mnie, abym podeszła bliżej i usiadła dokładnie pod kloszem
lampy. Powtórzył, jak bardzo mnie lubi. Powiedział, że nie chce mnie stracić jako uczennicy. Nie chciałby także widzieć, jak rujnuję sobie całe swoje
życie. „Simone, znasz słowa Jezusa: ,Okażcie się ostrożni jak węże, a niewinni jak gołębie’. Chrześcijanie mają trzymać się tej zasady. Jako chrześcijanin
również nie w pełni akceptuję pozdrowienie hitlerowskie.
„Powiem ci, co masz robić. Bierz przykład ze mnie: Ja również nie
odwzajemniam hitlerowskiego pozdrowienia. Czy zauważyłaś, że w takich
sytuacjach nigdy nie podnoszę prawego ramienia, którym się składa przysięgę? To ramię należy tylko do Boga. Podnoszę lewe ramię, żarliwie błagając
Boga w duchu o przebaczenie. Jestem właśnie ostrożny jak wąż. Simone, Bóg
nie chce, abyś zaprzepaściła życiową szansę, a nawet ryzykowała życiem. Bóg
przebaczy nam nasze grzechy. Wiesz przecież, że troszczy się o nas jak Ojciec – a ojcowie przebaczają”. W jego głosie dało się odczuć serdeczność, delikatność i usilną prośbę. Znów położył rękę na moim ramieniu i utkwił
w moich oczach błagalne spojrzenie. Cicho i z napięciem w głosie nalegał:
„Podejmiesz słuszną decyzję, prawda?”
„Nie mogę tego zrobić”.
Niechętnie spytał: „Ale dlaczego?”
„Ponieważ kompromis pociąga za sobą większe problemy”.
„Jakie znów problemy?” – wzruszył zrezygnowany ramionami.
„Wiem na pewno, że kompromisy powodują wielkie konflikty i wyrzuty
sumienia. Jeśli dowiedzą się o tym inni, uważają takiego człowieka za kłamcę. Nie chcę uchodzić za kłamcę”.
Pan Zipf znów się zarumienił podobnie jak w dniu, gdy znalazł owe szkice. Dobrze rozumiałam, co czuł. „Simone, jesteś dla siebie zbyt wymagająca.
To też nie jest właściwe. Został ci jeszcze jeden dzień na odwiedzanie pozostałych klas. Przemyśl naszą rozmowę – i zapamiętaj, że chrześcijanin musi
być ostrożny jak wąż. Wąż nie pokazuje się celowo swojemu przeciwnikowi.
Gdy tylko może, ucieka”.
Następnego dnia, w piątek, poszłam po pismo, aby zanieść je do pozostałych klas. Pan Zipf spojrzał na mnie badawczo, nie potrafiąc ukryć niepomiernego zdziwienia. „Simone, proszę cię, bądź ostrożna jak wąż!”
W sobotę pana Zipfa nie było. Na tablicy widniały przydzielone nam
zadania. W klasie panowała głęboka, przytłaczająca cisza, pominąwszy odgłosy drapania stalówek po papierze, kartkowania stronic w książkach, przypadkowego kichnięcia lub kaszlnięcia. Przez cały tydzień Anita i Daniela
nie przyszły do szkoły, a pozostałe koleżanki z klasy nie miały najmniejszego pojęcia, co przechodzę. Wyglądając przez okno, intensywnie rozmyślałam,
Oko w oko z lwem
169
jak długo jeszcze pozwolą mi się cieszyć tą szkołą. Dlaczego pan Zipf nie
przyszedł tego sobotniego ranka na zajęcia? Przez ponad godzinę bez jakiegokolwiek nadzoru wykonywaliśmy zadania szkolne. Klasę spowijała osobliwa, przytłaczająca cisza. Czułam narastający niepokój.
Nagle otworzyły się drzwi. Wszyscy uczniowie wstali równocześnie i z podniesionymi ramionami wykrzyknęli jednogłośnie: „Heil Hitler!” Jak zwykle
wstałam, ale nie podniosłam ramienia. Pan Zipf na próżno go wypatrywał
i rzucił mi zrozpaczone spojrzenie. Dwaj kolejni mężczyźni energicznie
wkroczyli do środka i stanęli przed klasą. Dyrektor szkoły Gasser, do którego musiałam pójść poprzedniego tygodnia, zatrzymał się przed wielkim
biurkiem, przy którym zajął miejsce inny mężczyzna, radca szkoły. Ostrym
i rozkazującym tonem głosu wysławiał niemiecką władzę państwową, ucieleśnioną w osobie Adolfa Hitlera. Podkreślał, że Führer chroni dziedzictwo
naszych przodków, występuje w obronie niemieckiej rasy i troszczy się
o prawdziwie bezpieczną, tysiącletnią przyszłość.
Potem zaczął mówić o pewnej uczennicy, która według doniesień nauczyciela odmawia wypełniania swoich obowiązków. „Z tego względu wysłałem oficjalne pismo i dałem uczennicy tydzień do namysłu. Termin właśnie upłynął.
W Niemczech każdy obywatel może swobodnie decydować o swoim życiu, ponieważ jesteśmy narodem miłującym wolność. Ale w tej klasie jest krnąbrna
uczennica, która odmawia wypełniania swoich podstawowych obowiązków”.
Po klasie przebiegł szmer. Inspektor badawczo przyglądał się różnym
twarzom i szukał jakiejś, która może poczerwieniała lub zbladła. Jego oczy
prześlizgnęły się po mnie. Zarówno pan Zipf, jak również pan Gasser nie
spuszczali ze mnie wzroku. Ręce miałam zimne jak lody, a serce zaczęło bić
jeszcze szybciej.
Inspektor ciągnął: „Taka postawa świadczy o niezmiernej głupocie”.
Przytoczył przykład wózka, który ugrzązł w błocie i może zostać wyciągnięty tylko wysiłkiem całej drużyny. Jeśli ktoś chce się wymówić i obojętnie
przechodzi obok, czy ma prawo do jakiejkolwiek zapłaty? Czy ktoś taki zostanie uznany przez drużynę za sprzymierzeńca czy raczej za zdrajcę? Czyż
można wymagać od państwa, aby za darmo zapewniało wykształcenie komuś, kto nie chce respektować jego wodza?
„Czy podarowalibyście coś komukolwiek, kto jest wrogo nastawiony do
waszej rodziny? Albo czy ochranialibyście kogoś, kto nie chce z wami ani
współpracować, ani się dzielić, a nawet wrogo się do was odnosi? Ta szkoła
nie może tolerować uczennicy, która nie zamierza być częścią Wspólnoty
Narodowej i odmawia uczczenia naszego Führera, Adolfa Hitlera. Pozdrowienie hitlerowskie jest obowiązkowe. Nikt, kto go odmawia, nie ujdzie karze. Taka uczennica musi zostać wydalona! Czy owa uczennica sama ujawni
się jako taka, która świadomie odmawia pozdrowienia?”
170
W paszczy lwa
W klasie zapanowała martwa cisza. Pan Zipf delikatnie kiwnął głową
w moim kierunku, jakby chciał mi dać do zrozumienia, że mam zrezygnować. Z jego oczu mogłam wyczytać prośbę: „Wstań i ten jeden jedyny raz dopełnij pozdrowienia hitlerowskiego; bądź ostrożna jak wąż”. Poczułam
w skroniach bicie serca.
„Niech ta uczennica, która odmawia powiedzenia ‘Heil Hitler!’, wstanie”.
Wstałam, wyprostowałam się i spojrzałam mu w oczy. Przez klasę przebiegł
szmer. Wyczuwałam, jak nieprzyjemne było dla pana Zipfa to zajście.
Spuścił nerwowo wzrok na swoje stopy i przestępował z nogi na nogę, a pan
Gasser zacisnął zęby. Oczy inspektora przyciemniły się. Do złudzenia przypominał teraz Hitlera, którego portret wisiał nad naszą tablicą. Krzyknął:
„Simone Arnold, natychmiast wyjdź na środek!” On również wstał i popchnął mnie przed tablicę.
„Stań twarzą do klasy!” Uczyniłam to.
„Obróć się w moją stronę!” Zrobiłam, jak mi kazał. Wykonywałam ruchy
jak kukiełka. Byłam oszołomiona, a w głowie czułam zamęt. Jego głos zabrzmiał dziwnie obco. Jakby z oddali usłyszałam, że będą mnie uważać za
wyrzutka, za kogoś niegodnego uwagi, że moja przyszłość rysuje się w ciemnych barwach.
„Z własnej woli rujnujesz sobie życie i sama jesteś temu winna” – krzyczał. „Jeśli odmówisz pozdrowienia hitlerowskiego, tu leżą twoje dokumenty o wydaleniu ze szkoły. Ponieważ jednak ten krok zadecyduje o całej twej
przyszłości, chciałbym ci dać jeszcze jedną, ostatnią szansę na zmianę postawy. Masz jeszcze pięć minut”. Podniósł ramię, odwinął rękaw i utkwił wzrok
w zegarku. Dyrektorowi i nauczycielowi kazał wejść na podest i stanąć obok
siebie, a mi polecił: „Jeśli w przeciągu pięciu minut przed portretem Führera nie powiesz ‘Heil Hitler!’, bierzesz swoje papiery i wynosisz się stąd!”
Tych pięć minut ciągnęło się w nieskończoność! Klasę spowiła przytłaczająca cisza. Miałam ściśnięte gardło i czułam, że niemal się uduszę w tej
atmosferze terroru. Ale jeszcze gorsze było zbiorowe „oko”, składające się
z dziewięćdziesięciu oczu, które mnie otaczały: przenikliwych oczu inspektora i błagalnych oczu obu nauczycieli stojących po mojej lewej stronie,
a także ciekawskich, wystraszonych, ale także szyderczych lub nawet nienawistnych oczu ponad czterdziestu uczniów. Do tego dochodziły okropne
oczy Hitlera, które zdawały się uporczywie na mnie patrzeć z ram portretu
i które osobiście ujrzałam ponad dwa lata temu.
Wewnętrzne napięcie we mnie wzrosło, gdy na niektórych twarzach dostrzegłam zarozumiałą satysfakcję. Miałam wrażenie, że na oczy weszła mi
zasłona, że nogi się pode mną uginają, a moja głowa puchnie i lada chwila
pęknie mi mózg. Narastający ból głowy przepędzał z umysłu wszelką myśl.
Każda cząstka mego ciała ogłuchła. Ale jeden impuls opanował mój umysł
Oko w oko z lwem
171
i coraz donośniejszym głosem nakazywał mi: „Musisz wziąć papiery – chcesz
przecież papiery – papiery, papiery”.
Inspektor podniósł oczy znad swego zegarka. Wyrzucił prawe ramię do
góry, wrzeszcząc: „Heil Hitler!” Jego tyranizujące spojrzenie i surowy ton
głosu przestraszyły obu nauczycieli. Klasa zareagowała w mgnieniu oka i odpowiedziała jednogłośnym okrzykiem, który spadł na mnie niczym grad,
przeszył moje serce. Wstrzymałam oddech. Czułam, jak krew, która napłynęła mi do twarzy, teraz nagle ją opuszcza. Po chwili ekstremalne napięcie
we mnie opadło. Wyskoczyłam jak z procy i jeszcze przed zakończeniem
całej ceremonii złapałam dokumenty, przycisnęłam je mocno do serca i możliwie jak najszybciej wybiegłam z klasy.
Świeże powietrze na dworze, które wypełniło moje płuca, podziałało na
mnie niczym kojący balsam. Stanęłam na chwilę w cieniu drzewa, pod
którym wzięły początek wszystkie moje troski. Oparta o pień, słuchałam
skocznego śpiewu ptaków. Zamknęłam oczy, by w pełni odczuwać wewnętrzne zadowolenie. Świadomość, że mam uznanie w oczach Boga, przeniknęła
najskrytsze zakamarki mego serca, ogrzała je i zdjęła z niego ogromny ciężar. Mogłabym skakać i głośno krzyczeć z radości!
Ale spojrzenie do tyłu, na mój ukochany, różowy budynek szkolny, nieco
stłumiło głos szczęścia. Zamknęła się przede mną droga na studia wyższe –
w szkole powszechnej* nie uczono biologii, fizyki ani chemii. Mimo wszystko uznanie w oczach Bożych, którego byłam teraz pewna, miało dla mnie
o wiele cenniejszą wartość i ukoiło mój smutek. Wiedziałam, że Jehowa zapewni mi wszystko, czego potrzebuję. Odczuwałam w sercu bliską więź
z Nim. Tylko Jego pomocy zawdzięczałam swoje zwycięstwo nad nazistowskim lwem, który po raz pierwszy zaatakował mnie samą. To było moje pierwsze osobiste doświadczenie. Tatuś często cytował z Biblii, że Bóg nigdy nie
opuści tego, kto chodzi Jego drogami. Jehowa zapewnił mi swe uznanie i swą
łaskę.
Kiedy jeszcze rozmyślałam nad tym, jakimż cudownym przywilejem jest
być dzieckiem Bożym, nagle poczułam na ramieniu znajomą rękę. Ciarki
przeszły mi po plecach, gdy usłyszałam: „Nie możesz tak po prostu opuścić
szkoły, wracaj do klasy”. Pan Zipf podniósł mój tornister, który położyłam
na rosnącym do góry korzeniu. Nauczyciel był blady jak ściana.
Zawahałam się. Byłam przecież tak blisko wyjścia. Wolność! Dlaczego po
prostu nie pobiegłam przed siebie? A gdybym uciekła? Ale jaki miałoby to
teraz sens? Powlokłam się za nauczycielem do klasy. Dwóch pozostałych
* Szkoła powszechna (Volksschule) – szkoła podstawowa dla uczniów w wieku od sześciu do czternastu lat, czyli do końca obowiązkowego wieku szkolnego. Szkoła średnia (Mittelschule) otwierała drogę
na studia wyższe i była przeznaczona dla uczniów od 10 roku życia. Simone dostała się do tej szkoły
po zdaniu wstępnych egzaminów w roku 1939.
172
W paszczy lwa
mężczyzn już nie było. „Wracaj na swoje miejsce!” – pan Zipf wydobył z siebie surowy ton głosu. Stanął przed uczniami, których oczy znów spoglądały
na mnie, i wygłosił nienaturalnym głosem przemówienie. Znów wychwalał
Niemcy jako wolny kraj, który przyznał mi prawo do samodzielnego zadecydowania o swoim życiu. Monotonnym głosem ciągnął: „Simone Arnold postanowiła opuścić szkołę. Jej decyzja dotknęła nas wszystkich. Niewątpliwie
odczujemy jej brak. Była pogodną uczennicą i dobrą koleżanką. Wszyscy
bardzo ją lubimy”. Potem usiadł.
„Na pożegnanie z Simone obierzemy teraz szczególny program. Będziemy czytać na głos ulubioną lekturę Simone – wiersze Schillera”. Dzieci przestały się we mnie wpatrywać i zaczęły dziwnymi głosami czytać tekst
z podziałem na role; miejscami nawet nieśmiało, często ledwo słyszalnie.
Brzmiało to jak mowa pogrzebowa. Na koniec jak zwykle czytał nauczyciel –
ściszonym, przytłumionym głosem. Kilka razy ciężko przełykał ślinę i brał
głęboki oddech. Jego oczy ślizgały się ponad naszymi głowami. Jego wzruszenie doprowadziło mnie do łez – pierwszych i ostatnich w tej szkole.
Mama była nad wyraz szczęśliwa. Rozradowany Marcel złożył mi gratulacje. Adolf z promiennym spojrzeniem wyraził mi swoje uznanie. Pomyślałam, jak dumny byłby teraz tatuś ze swojej dziewczynki. Ale co najważniejsze, niebo cieszyło się z mojej wierności. Zadowolona ze swej niezłomnej
postawy, pozwoliłam jednak, by w mym sercu zakiełkowała pycha. Ale poniżająca świadomość, że muszę wrócić do szkoły powszechnej, zatrzymała
tę dumę głęboko w ukryciu, na dnie serca.
Przynajmniej Andrée, Blanche i Madeleine znów będą moimi koleżankami
szkolnymi. Ta myśl trochę mnie uspokoiła. Ale już na sam widok budynku
szkolnego chciałam natychmiast wziąć nogi za pas. Mama musiała długo mnie
przekonywać, abym zdobyła się na odwagę i z powrotem chodziła do starej
szkoły. Podała nawet przykład upartej babcinej kozy, która często zręcznie
unikała pójścia do stajni. Tylko siłą lub nawet batami można ją było do tego
skłonić. „Chyba nie chcesz, aby władze postąpiły tak z tobą” – dodała.
Mama poszła ze mną. Uważała za swój obowiązek ponownie zapisać mnie
do szkoły w Dornach. Byłam zadowolona, że jest przy mnie. Zapukałyśmy
do drzwi dyrektora i wkrótce spostrzegłyśmy, że lew zasadza się do kolejnego ataku, a z pewnością nie jest to lwiątko.
Ponieważ weszłyśmy do jego biura bez hitlerowskiego pozdrowienia,
skoczył na równe nogi i z oburzeniem zawołał: „Arnold, to wy nazywacie się
Arnold!” Wymachując kartką wysoko nad głową, okrążył biurko i rzucił nią
o blat. Niczym rozwścieczona bestia w klatce krążył w tę i z powrotem, wrzeszcząc: „I pani sobie myśli, że przyjmę do szkoły to buntownicze dziecko?
Oko w oko z lwem
173
Kto podważa słuszność szkolnego regulaminu, nie ma tu nic do szukania.
A właściwie za kogo się uważacie?”
Spokojny, stanowczy głos mamy jeszcze bardziej go rozwścieczył. Złość
uczyniła go po prostu brzydkim. Nos i szyja nabiegły mu ciemną czerwienią
jak u nastroszonego indyka, podczas gdy reszta twarzy pozostała blada.
Głowa chodziła mu do góry i na dół, jakby była osadzona na sprężynie. Z boku jego ust pozbawionych warg leciała ślina jak choremu psu. Rzucał nam
w twarz oskarżenia i obraźliwe uwagi. Bezustannie wylewał na nas swoją
żółć i swój odrażający oddech.
„Nie mogę i nie chcę – po prostu nie będę tolerował żadnych wichrzycielskich elementów w mojej szkole!”
Wreszcie mama mogła dojść do słowa. „Tak długo, jak moja córka chodziła do szkoły średniej, nigdy nie była ‘wichrzycielskim elementem’. Nikt
nie uskarżał się też na jakiekolwiek niestosowne zachowanie mojej córki. Jeśli pan nie może przyjąć Simone do szkoły, proszę napisać oświadczenie.
Wtedy mogę trzymać ją w domu i sama ją uczyć!”
Wpadł w swój fotel, jąkając: „Nie mogę tak. Nie mam do tego prawa. Nie
– Nie…”
Mama wykorzystała tę okazję do złożenia propozycji: „Simone może uroczyście pana zapewnić, że zawsze będzie uprzejma i dyskretna oraz nigdy
nie da powodu do wywołania zamieszek”.
Nagle ten mężczyna przybrał inny wyraz twarzy, jak gdyby przyszedł mu
do głowy jakiś niezwykły pomysł. Zmierzył nas chytrymi oczami. Co prawda nazywał się „Ehrlich” (uczciwy), ale jego propozycja w żadnym wypadku
nie była uczciwa. „Dam ci szansę. Ale tylko pod warunkiem, że nikt się nie
dowie, z jakiego powodu musiałaś opuścić poprzednią szkołę. Zakazuję ci
mówić, dlatego nie wolno ci z nikim o tym rozmawiać!”
Mama uznała tę propozycję za możliwą do przyjęcia, a mnie spadł
kamień z serca. Potem została niegrzecznie wyproszona, ja natomiast musiałam zostać u krzykliwego dyrektora, który nerwowo pisał jakieś pismo.
Miałam pójść do klasy pani Lorenz oraz przekazać jej zaklejoną kopertę
z pismem. Próbowałam odcyfrować te bazgroły przez cienką kopertę. Tych
kilka słów, które zdołałam odczytać, dało mi do zrozumienia, że mam zostać
odsunięta na margines i że nie należy zwracać na mnie najmniejszej uwagi.
Pukając do drzwi, słyszałam w uszach mocne bicie swego serca. Gdy zobaczyłam zwróconych do mnie twarzą uczniów, aż podskoczyłam. Drzwi znajdowały się zaraz obok tablicy, a nie z tyłu sali, dlatego uczniowie przynajmniej nie musieli odwracać głowy, aby zobaczyć, kto wchodzi. To była
bardzo duża klasa.
Koperta w mojej ręce zaskoczyła panią Lorenz, to też kazała mi stanąć
obok swego biur ka. Znów po czułam na so bie mnóstwo ciekawskich,
174
W paszczy lwa
badawczych spojrzeń. Otworzyła kopertę; spoglądała to na mnie, to znów na
kartkę. Ze zdziwienia otworzyła szeroko oczy. Potem kazała wstać jednej
uczennicy z ostatniego rzędu i usiąść gdzie indziej, a mi wskazała jej miejsce. W klasie dostrzegłam Andrée, Blanche oraz Madeleine i ucieszyłam się,
że mam tu przynajmniej kilku dobrych znajomych. Ale moje zadowolenie
szybko znikło, gdy na końcu rzędu zobaczyłam Janinę Snidaro. Była wnuczką pana Eguemanna, który groził, że zabije mojego tatę. Czy ona również
jest tak niebezpieczna jak jej dziadek?
Nauczycielka nie przedstawiła mnie klasie. Zresztą niektórzy uczniowie
mogli mnie jeszcze pamiętać. Gdy tylko zadzwonił dzwonek na przerwę, obstąpiło mnie mnóstwo dzieci, które chciały wiedzieć, dlaczego odeszłam
z poprzedniej szkoły.
Moja odpowiedź w ogóle ich nie zadowoliła: „Nie wolno mi powiedzieć –
to tajemnica”. Od tego momentu dzień po dniu koleżanki wyrażały coraz to
nowsze przypuszczenia: musiałam zachować się źle albo coś ukraść; może
skłamałam albo po prostu byłam leniwa. Zaprzeczanie bez podawania wyjaśnień jeszcze pogarszało sytuację. Wkrótce to przesłuchiwanie, naszpikowane złośliwymi hipotezami, stało się ulubioną zabawą koleżanek. Co prawda
moje trzy przyjaciółki nigdy nie brały w tym udziału, ale starannie mnie
omijały. Podczas przerw nauczycielka nie reagowała na szydercze okrzyki
dzieci. Upokarzające drwiny stawały się nie do zniesienia i nie widziałam
wyjścia z tej sytuacji. W pewnym sensie zostałam zakładniczką dyrektora,
a zarazem jego tarczą strzelecką.
Moje położenie z dnia na dzień ulegało pogorszeniu. Najboleśniej trafiały
mnie nie bezmyślne szyderstwa dzieci, że musiałam zmienić szkołę, ale ich
komentarze: „Nie masz odwagi, żeby nam to powiedzieć. Nie masz odwagi…
tchórz… tchórz… jesteś tchórzem”. Czułam się jak owo związane prosiątko
w worku babci, gdy złapała nas burza gradowa. Teraz również ja nie mogłam
uciec – podobnie jak wtedy ten biedny prosiaczek. Byłam bezbronna wobec
drwin koleżanek, a one delektowały się nimi w pełni. Wyzywały mnie od słabeusza, nędznego lumpa. Traktowały tak właśnie mnie – mi zarzucały słabość!
A przecież należałam do elity szkolnej z uwagi na wzorową postawę. Dochowałam wierności swojej przysiędze, występowałam w obronie swojej wiary
i nigdy nie poszłam na kompromis. Były to ogniste ataki na moją dumę.
W moim sercu rozgorzała potworna walka, ukryta, wewnętrzna walka.
Nie chciałam mówić o niej mamie. Łatwiej mi było obejść wszystkie klasy
z pismem niż teraz milczeć w obliczu wszystkich kłamstw i szyderstw. Dotrzymałam słowa danego dyrektorowi, ale w moim sercu rosła chęć buntu.
Cała ta sytuacja odebrała mi spokój wewnętrzny.
Mama potrafiła wyczytać mi z oczu najskrytsze uczucia, nawet takie,
które uważałam za swoją osobistą sprawę. Zauważyła, że wychodzę z domu
Oko w oko z lwem
175
na ostatnią chwilę i wracam natychmiast po zakończeniu lekcji. Mając poparcie Adolfa, który całkowicie podzielał jej punkt widzenia, mama wielokrotnie
przypominała mi, że nie powinnam zważać na to, co mówią ludzie; z każdej
sytuacji można wyciągnąć jakąś lekcję, a obecne trudności mogą mnie nauczyć, żeby nie koncentrować się zbytnio na sobie samym. Niełatwo mi było
dostrzec subtelną różnicę pomiędzy poczuciem własnej wartości a dumą, pokorą a słabością, wrażeniem, jakie wywieramy na innych, a wewnętrznymi,
niewidzialnymi wartościami. Życzliwe zachęty najbliższego otoczenia dodawały mi sił, jakich potrzebowałam, by znów stawić czoła szyderstwom.
Prawidłowo odczytałam list pana Ehrlicha do mojej nauczycielki. Nie
otrzymałam żadnych podręczników szkolnych, nie czytałam na głos ani nie odpowiadałam na lekcjach. Poziom nauczania był tu dużo niższy niż w poprzedniej szkole. Na szczęście Marcel Sutter udzielał mi wspaniałych prywatnych
lekcji z matematyki. Pocieszałam się myślą, że pod przyszłym panowaniem pokojowego mesjańskiego Królestwa będę miała dość czasu, by nadrobić wszelkie
straty i na nowo podjąć naukę na wyższym poziomie. Ale ten zakaz uczestniczenia w lekcjach miał na celu do reszty zniszczyć mojego ducha.
Podczas lekcji przepisywałam fragmenty z podręcznika mojej koleżanki
Ginette i na każdej stronie zeszytu robiłam rysunki. Ginette i ja stanowiłyśmy absolutne przeciwieństwa. Ona była wysoka, ja niska; ona wylewna
i rozmowna, a ja raczej dyskretna i powściągliwa. Ginette uwielbiała znajdować się w centrum uwagi; ja natomiast wolałam prywatne rozmowy. Ale nigdy mnie nie wyśmiewała i jako niska dziewczynka łatwo mogłam się schronić za tą „długą tyką”, Ginette.
Z drugiej strony nie mogłam znieść jej ciekawości, która w moim odczuciu
przybrała rozmiary śledztwa. Stale czułam jej oczy nad swoimi ramionami.
Było mi z tym źle i nawet wpadałam w złość. Gdy tylko mogłam, unikałam
przekazywania jej jakichkolwiek informacji, bez względu na temat, jaki poruszyła. Ale miała niezwykłą zdolność pociągania kogoś za język. Jednakże
jej natrętna, denerwująca ciekawość rozwiązała mój problem. Pewnego dnia
nauczycielka wyszła, a Ginette znów próbowała odgadnąć powody mego dziwnego zachowania. Niektóre dzieci uważały mnie za dumną i zarozumiałą.
Ale ona znalazła inne wytłumaczenie.
Przysunęła się do mnie z władczą i tryumfalną miną. Była pewna, że
przejrzała moją tajemnicę. „Zostałaś wydalona ze szkoły, bo nie wypowiadasz hitlerowskiego pozdrowienia i nie śpiewasz pieśni patriotycznych. Dokładnie cię obserwowałam. Nie możesz niczego przede mną ukryć! Należysz
do francuskiego ruchu oporu!”
Teraz miarka się przebrała! Musiałam wyznać jej prawdziwy powód!
Nie mogłam przecież utwierdzić jej w przekonaniu, że jestem działaczką
francuskiego ruchu oporu i że uczestniczę w jakiejś działalności politycznej.
176
W paszczy lwa
„Zostałam wydalona, bo jestem chrześcijanką”.
„Ja też jestem”.
„Gdybyś naprawdę nią była, nie mówiłabyś ‘Heil Hitler!’!”
„A dlaczego nie?”
„Ponieważ apostołowie powiedzieli, że jest tylko jedno imię pod niebiosami, przez które możemy być zbawieni. ‘Heil’ oznacza wybawienie, a wybawienie jest możliwe tylko przez Jezusa”. Ginette nie wiedziała, że otworzyła
worek, w którym byłam uwięziona. Teraz nareszcie mogłam mówić bez skrępowania, nie łamiąc rozporządzenia dyrektora szkoły.
Wyobraziłam sobie, jak bardzo mama się ucieszy, że na zarzuty Ginette odpowiedziałam na podstawie Biblii. W tym dniu wyjątkowo kończyliśmy zajęcia wcześniej i podekscytowana popędziłam do domu, ponieważ chciałam
opowiedzieć mamie, jakich argumentów użyłam. Mama leżała wyciągnięta
na tapczanie. Z trudem łapała oddech i rozpięła spódnicę, bo napuchł jej
brzuch. Była zaskoczona, że tak wcześnie przyszłam, i powoli się podniosła.
„To nic takiego, Simone. Muszę tylko trochę odpocząć”.
W kotle znalazłam wygotowane pranie. Postanowiłam znieść je na dół
i wyprać w rzece. To pomoże zaoszczędzić trochę pieniędzy. Pralnia na brzegu rzeczki była zadaszona. Znajdowały się w niej deski, które wystawały
z wody i mogły być podwyższane lub zniżane, w zależności od poziomu
wody. W pralni nie było nikogo. Uklękłam w drewnianej skrzyni otwartej
z tyłu i wyściełanej poduszką, której się używało, aby nie zamoczyć kolan.
Prałam oddzielnie każdą sztukę bielizny, szorując ją na desce, a potem płucząc w zimnej wodzie rwącego potoku.
W tym miejscu utonęły kiedyś bliźniaki. Za każdym razem, gdy tu przychodziłam, wracałam myślami do tamtego potwornego dnia przed sześcioma laty,
w którym zobaczyłam ciało w niebieskim płaszczyku, unoszące się na wodzie.
Teraz wszystkie te bolesne wspomnienia koiła nadzieja na zmartwychwstanie.
Dzisiaj też opanował mnie smutek, ale z całkiem innego powodu. Dlaczego mama była taka wyczerpana? Piorąc bieliznę ręcznie, miałam dość czasu
na rozmyślania. Może mama czuła się tak osłabiona dlatego, że musiała poświęcić wiele dodatkowych godzin, aby rozmowami, pouczeniami i radami
przywieść mnie do rozsądku – uświadomić mi, jak ważne jest przejawianie
wytrwałości, cierpliwości i przebaczania? Ostatnio nie mogłam odnaleźć
swego spokoju wewnętrznego. Moje uczucia ciągle wahały się od przygnębienia do przesadzonej dumy. Ale jedną radę zrozumiałam bardzo dobrze:
„Nie dolewaj oliwy do ognia. Nie odpowiadaj przekornie. Ugryź się w język,
zanim odpowiesz, bo w przeciwnym razie zaczniesz mówić równie brzydko
i nierozumnie, a to cię splami”.
177
Oko w oko z lwem
Mama była bardzo zmęczona i przytłoczona chyba też z tego względu, że sprawy
przybrały taki nieprzyjemny obrót. Czyż
nie wrę czy ła pa nu Ehr li cho wi wor ka,
w którym mnie uwięził? Właśnie ona zaproponowała, abym przyrzekła, że nie będę
dawać w szkole najmniejszych powodów do
niepokoju. W końcu nauczycielowi pozostało tylko związać worek, a uczynił to
z największą satysfakcją. Dobrze pamiętałam jego szatański uśmiech, gdy podczas
przerw słuchał, jak dzieci w najpodlejszy
sposób ze mnie szydzą. Jakże często żałowałam, że mama kazała mi złożyć to przyrzeczenie! Jak bardzo cierpiałam z tego powodu!
Tym bardziej bolał mnie teraz widok wykończonej mamy. Chociaż świeciło słońce, świat wydał mi się ponury. Moje pierwsze pranie wisiało na
balkonie pozbawionym kwiatów, ale mama znów leżała na tapczanie. Zita
dotrzymywała mi towarzystwa. Martwiłam się, co będzie z mamą, jeśli w tym
momencie aresztuje nas gestapo. Wtedy obiecałam sobie, że nie będę już
opowiadać jej o swych trudnościach w szkole. Mama nie może zupełnie
opaść z sił z mojego powodu.
Martwiłam się o nią. Gestapowcy mogli pojawić się w każdej chwili. Już
wielokrotnie przeprowadzali w naszym domu rewizje. Sądziłyśmy, że aresztują nas obie. Ostatnio zamknęli całą rodzinę Dannerów. Wszyscy byli kurierami i ujęto ich razem. Kolejnych trosk przysparzała mi Zita. Co z nią zrobimy? Biedna Zita, moje biedne psiątko! Nawet mama się o nią martwiła.
Mój tornister nie chciał wejść do półki pod ławką. Ginette pochyliła się
w moim kierunku i powiedziała: „Nie wciskaj go na siłę. W środku jest paczka dla twojego taty. Weź ją do domu. Po lekcjach schowaj ją w kurtce”.
W domu rozłożyłam wszystko na stole. Byłam taka szczęśliwa! Mąka, masło,
cukier, dżem – wszystkie produkty potrzebne do upieczenia pysznego ciasta
dla taty. Poczułam się bardzo rozczarowana, gdy mama kazała mi wszystko
z powrotem starannie zapakować do pudełka i zdobyć adres Ginette.
„Ale mamusiu, to przecież nie jest dla nas. To dla tatusia. Musimy mu to
przesłać”.
„Żeby przesłać tacie paczkę, nie potrzebujemy pomocy obcych osób. Nie
wiemy, dlaczego to zrobiły. Może te towary pochodzą z czarnego rynku, może ktoś je ukradł albo zwyczajnie zastawia na nas pułapkę”.
178
W paszczy lwa
Otrzymałam teraz osobliwą lekcję – czyn na pozór szlachetny i bezinteresowny może być motywowany złą wolą. Posłuchałam mamy i zdobyłam
dany adres, chociaż nie dowierzałam, że rodzina koleżanki chciała nam zaszkodzić. Niekiedy dorośli zaprzeczali sobie samym. Mama stale mówiła, że
sąsiedzi nie są naszymi wrogami i mamy ich miłować. A teraz nie wierzyła
mamie Ginette!
Cóż za upał… Ulica ciągnęła się bez końca i nie było prawie żadnego cienia. Słońce prażyło nas w głowy, gdy szłyśmy do domu Ginette, by oddać
paczkę przeznaczoną dla taty. Kaprysiłam i narzekałam na słońce, na długą
drogę i dosłownie na wszystko.
Wysoka i szczupła pani domu, matka trojga dzieci, wyglądała na nerwową.
Zaprosiła nas do środka. „Tak pomyślałam, że pani przyjdzie, aby odnieść mi
paczkę”. Osłupiałam ze zdziwienia. Powiedziała też, że córka dużo mówiła
o mnie, a ponieważ chciała poznać nas obie, użyła tego sposobu. Następnie dodała: „Ludzie tacy jak wy muszą powrócić do kościoła katolickiego”.
Znów osłupiałam, gdy mama oświadczyła jej, że jest to całkiem możliwe,
o ile ktoś potrafi udowodnić, że religia katolicka opiera się na Biblii. Mama
Ginette oświadczyła, że właśnie to pragnęła uczynić. Mama odparła: „Ale
niech pani będzie szczera, gdy zacznie czytać Biblię katolicką, i zgodzi się
z jej naukami. Muszę też ostrzec panią, że nasze regularne odwiedziny mogą być dla pani niebezpieczne. Trzeba brać pod uwagę trudności, a nawet
prześladowania”. To wszystko widocznie jej nie przeszkadzało. Chciała bronić swej wiary na podstawie katolickiej Biblii. Obie matki prowadziły żywą
dyskusję. Podobnie czyniłam z Ginette w drugim pokoju. Jej siostra Estera
była jeszcze za mała na tak poważne rozmowy i chętniej zajmowała się zabawą. Ginette i jej mama były naprawdę spragnione wiedzy biblijnej.
Później mama powiedziała do mnie: „To naprawdę niezwykłe, że po wydaleniu z poprzedniej szkoły usiadłaś właśnie koło niej, mając w dodatku
ten straszny zakaz mówienia. Chyba anioł pobudził panią Lorenz, aby posadziła cię koło Ginette. Pomaganie bliźnim w rozwijaniu silnej i ugruntowanej wiary w Jehowę naprawdę jest warte każdego wysiłku i każdej ceny”.
Zgadzałam się z nią w pełni. Odczuwałam radość, patrząc, jak chętnie
Ginette i jej mama wprowadzały w czyn poznane nauki biblijne oraz stawały po stronie Jehowy Boga.
OSTATNIE MIESIĄCE 1942 ROKU
Lodowe kwiaty o delikatnym pięknie, ułożone w czarujące wzory i błysz-czące jak gwiazdki – oto wspaniałe obrazy, które odkrywałyśmy rano na szybach
naszych okien. W mieszkaniu panowało lodowate zimno. Nastała druga zima
Oko w oko z lwem
179
bez taty. Miałyśmy jeszcze mniej węgla niż poprzedniego roku, a zima była
jeszcze ostrzejsza. Jej mroźne zimno przenikało przez każdą, nawet najmniejszą szczelinę. Na dworze od czasu do czasu słyszało się skrzypienie
kroków w zamarzniętym śniegu. Poranny wiatr dudnił w zimnym kominie,
zwiastując kolejny mroźny dzień.
Moja kochana mamusia wkładała nasze ubrania pod kołdrę, ponieważ
rankiem w piecu pozostawało tylko kilka rozżarzonych węgielków, które nie
dawały żadnego ciepła. Okiennice również przymarzły. Okna były porządnie
skute lodem i nie mogłyśmy ich otworzyć inaczej, jak tylko po stopieniu lodu gorącym żelazkiem. Zastanawiałam się, dlaczego do tej pory jeszcze nikt
nie wymyślił sposobu, aby przechować gdzieś letni upał? Zaledwie kilka
miesięcy wcześniej byłam cała opalona na brązowo i lał się ze mnie pot, gdy
w Bergenbach nosiłam na plecach ciężkie bele siana. Wyglądało to bardzo
śmiesznie, jak gdyby belom wyrosły nogi, którymi wędrowały na wzgórze.
Ale teraz nic nie pozostało z tego upału. Miałyśmy też mniej węgla, drewna, środków do życia i jeszcze mniej pieniędzy. W niedziele mama, ciocia
Eugenia i ja robiłyśmy na drutach nowe swetry ze starej włóczki. Urządzałyśmy sobie przy tym zabawę: wsadzałyśmy drut w książkę, otwierałyśmy na
tej stronie i uzgadniałyśmy, że wstaniemy dopiero wtedy, gdy przerobimy
liczbę rządków odpowiadającą numerowi strony. Tym sprytnym sposobem
mamusia i ciocia utrzymywały mnie w jednym miejscu. Rozgrzewałyśmy się
naparem z ziół. Robiłyśmy sobie również coś w rodzaju kawy z żołędzi zmielonych i prażonych ze słodem.
Dla wszystkich nastały ciężkie czasy, ale my czułyśmy się szczególnie poszkodowane, ponieważ nie miałyśmy żadnego dochodu i ciągle groziło nam
aresztowanie. Jeszcze bardziej ciążyła nam troska o tatusia. Jego sporadyczne i ocenzurowane listy przekazywały o nim niewiele informacji. Alzacja
została już całkowicie zniemczona. „Szkodliwe” lub „nienadające się do wychowania elementy” kończyły w nazistowskich obozach koncentracyjnych,
inni zaś podejmowali próby ucieczki do południowej Francji. Natomiast ci,
którzy pozostali w domach, musieli się ugiąć przed niemiecką dyktaturą.
Nawet babcia straciła swój początkowy entuzjazm. Obawiała się o swojego
niesłyszącego syna. Doszły ją wieści o akcji T4, czyli nazistowskim programie eutanazji, wprowadzonym w celu stopniowego zlikwidowania psychicznie i fizycznie upośledzonych ludzi oraz oczyszczenia narodu z „bezwartościowego życia”.
Ulicami stale maszerowali niemieccy żołnierze, śpiewający na całe gardło: „Denn wir fahren, denn wir fahren ‘gen Eng-e-land!” („Bo wyruszamy, bo
wyruszamy na podbój Anglii!”). Byli całkowicie przekonani o bliskim,
całkowitym i ostatecznym zwycięstwie. Wkrótce miała zostać zajęta Moskwa. Oddziały niemieckie okupowały już Stalingrad. W szkole regularnie
180
W paszczy lwa
musieliśmy wysłuchiwać przemówień, w których naziści pysznili się swymi sukcesami.
W całym mieście wrzało. W nocy żołnierze aresztowali tak zwane „niepożądane” rodziny żydowskie, a potem także inne. Cieszyłyśmy się z mamą, że
nasz rzeźnik pochodzenia żydowskiego oraz inni właściciele sklepów zdążyli zbiec do południowej Francji. Zarządca dystryktu Wagner, osobisty
pełnomocnik Hitlera do realizacji programu wcielania obszarów niemieckojęzycznych do Rzeszy (polityka „Heim ins Reich”), przyśpieszał teraz germanizację naszego regionu. W Alzacji założono dla dziewcząt organizacje BDM
(Bund Deutscher Mädel – „Związek Niemieckich Dziewcząt”), a dla chłopców
– HJ (Hitlerjugend). Została też wprowadzona Służba Pracy Rzeszy (Reichsarbeitsdienst)* – półroczna obowiązkowa służba dla młodych mężczyzn i kobiet na rzecz niemieckiego państwa. Zaczęto wcielać w życie obowiązek służby wojskowej. Zakazano słuchania zagranicznych rozgłośni radiowych pod
groźbą surowych kar.
Każdy dom czynszowy miał przynajmniej jednego donosiciela. W niektórych domach byli nawet szpiedzy donoszący na innych szpicli. Osoby stawiające jakikolwiek opór aresztowano. Nawet całkiem zwyczajni ludzie
padali ofiarą donosu z zazdrości czy chęci zemsty. Podejrzewano wszystko
i wszystkich – na rynku, w sklepach, a nawet wśród pracowników fabryki
i w domach. Coraz więcej Alzatczyków próbowało przekroczyć granicę, co
udawało się coraz mniejszej liczbie osób. Niektóre rodziny wiedziały, że
ściągnęły na siebie podejrzenie, i pod osłoną nocy uciekały przez granicę niczym zwierzyna łowna. Brały ze sobą tylko to, co mogły unieść. Resztę musiały zostawić.
GRUDZIEŃ 1942 ROKU
Podczas obławy nocnej ujęto brata Schaguené wraz z żoną i synem. Potem
przyszła kolej na brata Schoenauera, który przedtem stracił pracę na kolei,
ponieważ nie wstąpił do organizacji Opferring.** Ani jego żona, ani jego syn
André, będący moim towarzyszem zabaw, nie mogli się z nami pożegnać.
* Reichsarbeitsdienst (RAD, Służba Pracy Rzeszy) – obowiązkowa sześciomiesięczna służba dla
młodych mężczyzn w wieku od 18 do 25 roku życia, a później także dla młodych kobiet. Gdy w roku
1942 wprowadzono tę służbę w Alzacji, osiemnastoletnie dziewczęta pracowały w RAD przez okres
sześciu miesięcy, a później w służbie na rzecz wojny. Chłopców natomiast po służbie w RAD wcielano
do innych organizacji paramilitarnych lub do wojska.
** Alzatczyków „zapraszano” do członkostwa w Opferring, po czym mogli wstąpić do NSDAP i uchodzić za Niemców Rzeszy (Reichsdeutsche).
181
Oko w oko z lwem
Nazistowski lew odesłał ich do południowej Francji i skonfiskował całe ich
mienie. W moim odczuciu była to po prostu kradzież.
Nagłe zniknięcie „niepożądanych” osób wywołało u mnie kolejne koszmary.
Czy teraz zabiorą i nas? Mama spakowała niewielką walizkę z Biblią, ryżem,
cukrem i kilkoma wełnianymi rzeczami. Stojąca walizka przypominała mi
o zagrożeniu i niepewnej sytuacji.
„Moja mała Simone, spróbuję zdobyć odpowiednie dokumenty, aby wyemigrować do Włoch, skąd pochodzi twój dziadek. W tym czasie możesz poszukać w bibliotece taty trochę informacji, jak tam jest i jak żyją ludzie.
To pomoże mi dobrze przygotować się do podróży”.
Marzyłam teraz o Włoszech, o przepięknych krajobrazach z gajami
pomarańcz, drzewami cytrynowymi i cyprysami wznoszącymi się ku błękitnemu niebu. Nasza walizka wciąż stała na swoim miejscu, ale teraz zwiastowała słoneczną przyszłość. Mama i ja snułyśmy plany. Zdołałam przelać
swój płomienny zachwyt nad Włochami na ciocię Eugenię, Adolfa i Marcela Suttera, którzy razem ze mną układali plany. Korzystając ze swobody,
będziemy tam wykonywać działalność misjonarską. Życie bez zakazu i z wolnością słowa – jak cudownie to brzmiało!
Od ludności cywilnej wymagano, aby popierała działania wojenne.
Kobiety musiały robić na drutach skarpety, rękawiczki i nauszniki. Dzieci
miały chodzić od domu do domu i zbierać makulaturę, kości, puszki oraz
złom. Oczekiwano od uczniów, aby dostarczali szkole 3 kilogramy tych materiałów tygodniowo. Dostarczane ilości dokładnie odnotowywano. Ja nic
nie zbierałam. Znów musiałam podjąć samodzielną decyzję, jak postąpić.
Pani Lorenz nie miała w swoim notesie ani jednego zapisu o moim udziale,
ale nic nie mówiła. Uczniowie w większości przynosili więcej niż wymagano,
a sterta na krytym boisku stale rosła.
Niektórzy Alzatczycy próbowali uciec przed powołaniem do Służby
Pracy Rzeszy. Albertina Lorber, roznosicielka gazet, oraz członkowie jej rodziny zostali Świadkami Jehowy. Jej najstarsza córka, Jeanette, poprosiła
Adolfa Koehla i Marcela Grafa, by wzięli ją na spotkanie z Alfredem Zinglem. Później zamierzała razem z nim uciec przez granicę. Było to ryzykowne przedsięwzięcie, ale się udało. Uniknęła wcielenia do Służby Pracy.
Jednak policja aresztowała jej młodszą o rok siostrę i osadziła ją w Schirmeck, aby uniemożliwić jej pójście w ślady siostry. Wszyscy wyciągnęliśmy
z tego lekcję: miłość do naszych przyjaciół i bliźnich ma powstrzymywać nas
przed działaniami, które narażałyby ich na odwet. Nie ma ucieczki. Każdy
z osobna musiał dźwigać swój ciężar do samego końca, ufając w pomoc, jaką
zapewniał każdemu Bóg.
182
W paszczy lwa
MARZEC 1943 ROKU
Mama otrzymała wezwanie, by przyjść ze mną na ulicę Sinne, obok teatru.
Miał mnie zbadać psychiatra. Tamtego dnia panowała zmienna pogoda,
która dobrze odzwierciedlała moje odczucia. Trudno było mi stwierdzić, czy
trzęsę się wskutek deszczowej, zimnej i wietrznej pogody, czy też ze strachu.
Co to za badania? W jaki sposób miały przebiegać? Dlaczego w ogóle musiałam iść do lekarza? A może będą coś robić z moim mózgiem?
Biu ro mie ści ło się nie o po dal na sze go denty sty. Mi nął już rok, od kąd
w tam tym po twor nym dniu po szłam do nie go zu peł nie sa ma, ze spuch niętym po licz kiem. Po nie waż nie by łam umówio na na wi zy tę, mu sia łam
cze kać pięć dłu gich go dzin. Po tem na mo ją proś bę wy rwał bez znie czu le nia ząb trzo no wy. Gdy wy szłam na ze wnątrz, ze mdla łam przed budyn kiem. A te raz tak bar dzo ba łam się te go te stu, że wo la ła bym po zwo lić
den ty ście wy rwać bez znie czu le nia ko lej ne go zę ba trzo no we go niż pójść
do psy chia try.
Gdy wchodziłyśmy do ciemnego pokoju, kompletnie zaschło mi w gardle.
Na ławkach siedziało kilka osób. Nie rozpoznałyśmy ich wszystkich od razu,
ale gdy mama zobaczyła, kto to jest, położyła palec na ustach. Nie mogliśmy
na siebie patrzeć ani ze sobą rozmawiać. Przyszło trzech chłopców z rodziny
Arztów, którzy krótko przedtem zostali Świadkami Jehowy. Była też Jeanette, ośmioletnia córka Fritza Laubera, odważnego wdowca i niemieckiego weterana z pierwszej wojny światowej, podczas której stracił nogę. Gdy został
Badaczem Pisma Świętego, odebrano mu rentę. Wszystkie te dzieci odmawiały mówienia „Heil Hitler!” Wszystkie też wyglądały podobnie: blade jak
kreda, drżące i podenerwowane. Otworzyły się drzwi. Jakiś mężczyzna rozkazującym tonem zawołał: „Lauber!” Wizyta trwała krótko. Gdy wyszli,
Fritz kiwnął nam głową na znak, że wszystko w porządku. Chłopcy od Arztów
zostali zbadani równie szybko. Powoli odzyskiwałam pewność siebie. Byłam
ostatnia, ale musiałyśmy z mamą trochę poczekać.
Weszłyśmy do pomieszczenia wytynkowanego na biało. Naprzeciwko
drzwi było okno z widokiem na park. Po naszej lewej stronie stał stół
w kształcie litery L. Rzekomi lekarze nosili białe fartuchy. Jeden z nich, niski i nerwowy, pochylił głowę nad wielkim notesem. Drugi był nieco wyższy
i miał okrągłą twarz. Pośrodku pokoju stało puste krzesło, obrócone tyłem
do parku. Kazano mi na nim usiąść. Siedziałam twarzą do kąta i do wielkiej,
okrągłej lampy używanej na przesłuchaniach. Mama zajęła miejsce na krześle z tyłu, poza moim polem widzenia.
Wyższy mężczyzna wstał i włączył jaskrawe światło. Ustawił je tak, aby
świeciło mi prosto w twarz. Prawie w ogóle nie mogłam widzieć obu mężczyzn i z trudem usiłowałam zastosować radę mamy: „Nigdy nie patrz na
Oko w oko z lwem
183
dół, ale prosto przed siebie i spoglądaj tym ludziom w oczy!” Światło strasznie mnie oślepiało.
Mężczyzna znów usiadł i spytał mnie o imię i nazwisko. Mama chciała
odpowiedzieć, ale mężczyzna krzyknął: „Proszę milczeć! Rozmawiamy z pani córką. Nie chcemy od pani słyszeć ani słowa!” Nagle sytuacja wydała mi
się dziwnie znajoma. Potem zaświtało mi w głowie – to była powtórka z innego dnia. Nawet głosy przypomniały mi wydarzenia z 4 września 1941 roku
– dnia, w którym aresztowali tatę, a mamę przez długie cztery godziny przesłuchiwali gestapowcy. Wszystko słyszałam ze swojego pokoju.
„Prze pro wa dzi my test in te li gen cji”. Męż czy zna z mo jej pra wej stro ny
za dał mi z podręcz ni ków szkol nych kil ka py tań, wy ma ga ją cych kon cen tra cji.
„Wymień pięć kontynentów, zaczynając od najmniejszego”. Jeszcze nie
zdążyłam odpowiedzieć, a z lewej strony już padło następne pytanie.
„Macie zebrania – tak czy nie?”
„Pięć kontynentów. Ale szybko!”
„Zebrania”.
„Nie mamy już żadnych zebrań. Francuzi obłożyli nas zakazem”.
„Wymień pięć najdłuższych rzek Europy”.
„Macie Strażnice lub inne wasze publikacje – tak czy nie?”
„Pięć rzek…”
„Tak czy nie?”
184
W paszczy lwa
Pomiędzy wszystkimi pytaniami z geografii, zadaniami matematycznymi
i innymi definicjami niski mężczyzna nieprzerwanie pstrykał palcami, aby
przyśpieszyć moje odpowiedzi. Niektóre pytania powtarzał bez przerwy.
„Przecież wiemy, że drukujecie Strażnicę – tak czy nie?” Powiedziałam
„nie”. W moim odczuciu pisanie na maszynie nie było równoznaczne z drukowaniem. Poza tym tłumaczonych materiałów nie nazywaliśmy Strażnicą,
ponieważ były to jedynie streszczenia. Wszystkich odpowiedzi udzielałam
zgodnie z prawdą. Nawet jeśli te same pytania formułowano inaczej, zawsze
odpowiadałam podobnie, starając się nie zdradzić żadnych informacji o naszej działalności w podziemiu.
„Kim są władze zwierzchnie?”
„Nie rozumiem określenia ‘władze zwierzchnie’ ” – wyznałam szczerze.
„Kto ma prawo wydawać rozkazy?”
„Jehowa i Jezus”.
„Trzy razy 97?”
„Skąd macie Strażnicę?”
„Jak doszłaś do liczby 291?”
„Szybko, nie mamy czasu! Wiemy, że chodzicie na potajemne zebrania –
tak czy nie?”
„Nie”. Zebrania były organizowane w salach. Nasze niewielkie spotkania
rodzinne miały charakter prywatny, nie publiczny, a więc moim zdaniem
nie były zebraniami.
Wszystkie te pytania sprawiły, że poczułam zamęt w głowie. Siedziałam
sztywno i w napięciu. Miałam wrażenie, że mój mózg zaczął wysychać pod
wpływem jaskrawego światła, które wypalało mi oczy. „Lekarz” patrzył
częściej na mamę niż na mnie. Nagle zaczął grozić: „Wiem, że wydajecie
książki. Nie możesz dalej wyprowadzać nas w pole. Lepiej zacznij mówić”.
Czułam się zupełnie skołowana, a w mojej głowie zapanował chaos. Minęła
godzina przesłuchania. Myślałam tylko o jednym: „Nie wolno mi zdradzić!”
Byłam o krok od załamania nerwowego, gdy nagle zadzwonił telefon.
Obaj mężczyźni naradzili się, wstali i poszli, powiesiwszy fartuchy na
drzwiach. Po jakimś czasie wszedł inny mężczyzna, który nas zwolnił.
Chłodne, wiosenne powietrze przywróciło nam życie. Obie z mamą miałyśmy silne bóle głowy i zupełnie opadłyśmy z sił. Ci dwaj mężczyźni okazali się niezwykle przebiegli. Postawili sobie za cel złamać naszą lojalność
i zmusić nas do zdrady. Usiłowali przy tym przeszkodzić mi w myśleniu,
a mamie kazali bezradnie patrzeć na cierpienia córki. Znów stawiłyśmy
czoło atakowi ryczącego lwa. W moim wnętrzu ciągle jeszcze panował kompletny chaos, a w umyśle miałam zupełną pustkę. Ale jakże pocieszyły mnie
słowa mamy: „Moja dzielna dziewczynko, jesteś naprawdę odważna, nie
zdradziłaś naszej działalności w podziemiu!”
185
Oko w oko z lwem
Byłam przekonana, że Jehowa wysłuchał modlitw mamy i przerwał ten
odrażający, nieludzki „test inteligencji”, zanim bym się załamała.
„Mamusiu, gdybyś się za mnie nie modliła, byłabym stracona, bo nie mogłam się pomodlić. Nie dali mi czasu”.
Mądre słowa mamy ukształtowały w moim sercu solidny fundament.
Powiedziała: „Jeśli Jehowa rozpozna w twoim sercu mocne postanowienie
dochowania Mu wierności, pomoże ci w tym, niezależnie od sytuacji. Nikt
nie potrafi wytrwać o własnych siłach. Zawsze o tym pamiętaj!”
Marcowe słońce rozjaśniło nasz mały różowy salon. Nadciągające grube
chmury rzucały od czasu do czasu szare cienie. W powietrzu czuło się wiosnę. Gdy wróciłam ze szkoły, zauważyłam Zitę leżącą na poduszce w rogu.
Zwijała się z bólu, chciała wstać, ale nie mogła. Uklękłam obok niej i wzięłam jej łepek w ręce. Z wpół otwartej mordki wypłynęła piana, a z oczu
wyzierała rozpacz. Po paru minutach wyciągnęła łapy i wydała ostatnie tchnienie. Nie mogłam przestać płakać. Moje łzy całkowicie skropiły jej główkę. Zamknęłam się w swoim pokoju na cztery spusty.
Teraz gestapo mogło przyjść – mojej drogiej Zity już nie było! Została otruta. Dokładnie w tym samym czasie otrzymałyśmy z mamą wezwanie do sądu.
W domu wspólnie zmówiłyśmy modlitwę i wyruszyłyśmy w drogę do sądu. W ręku mama trzymała wezwanie. Upłynęło sześć miesięcy, odkąd zostałam wydalona z poprzedniej szkoły. Daleko, na linii horyzontu, ujrzałyśmy
przytłaczający budynek sądowy, wykonany w średniowiecznym stylu. Miał
surowy wygląd twierdzy z wysoką wieżą, dumnie panującą nad skrzyżowaniem dwóch ulic. Wieżyczki były uwieńczone przerażającymi głowami smoków, które z wysokości trzeciego piętra wylewały na ulicę deszczówkę. Nadawały budynkowi średniowieczny wygląd. Kunsztownie wykończone, żelazne
elementy sądu przypominały każdemu przechodniowi, że oskarżonym wytaczane są tutaj procesy. Potem osadzano ich po drugiej stronie ulicy w budynkach z wysokimi murami i zakratowanymi oknami.
Dzielnie maszerowałam ulicą. Chociaż by łam zdecydowana stawać
w obronie swoich przekonań, to teraz widok różowego budynku z piaskowca
z każdym krokiem drastycznie osłabiał moją odwagę. Przy otwieraniu ciężkich drewnianych drzwi, w ogromnym holu wejściowym i przestronnej klatce schodowej rozlegało się długie i natarczywe skrzypienie. Opanowało mnie
nieprzyjemne uczucie, że wpadłam w straszliwą pułapkę. Trzymając w ręce
wezwanie, mama oglądała każdy szyld na drzwiach i szukała nazwiska sędziego. Gdy tylko znalazłyśmy właściwe pomieszczenie, mama zmówiła krótką
186
W paszczy lwa
modlitwę: „Boże Jehowo, prosimy, udziel nam mądrości
i sił”.
Oczekiwał nas tęgi, siwow ło sy pan. Przez dłuż szą
chwilę bez skrępowania patrzył na mnie znad okularów,
po czym zapytał, czy nazywam się Simone Arnold. Następnie poprosił nas o zajęcie
miejsc przed nim na krzesłach. Biurko stało w rogu.
Przez okno widziałyśmy męskie więzienie. Sędzia kazał
mamie milczeć. Mogła tylko
słuchać! Chciał się upewnić,
czy dalej odmawiam powieSąd Rejonowy
dzenia „Heil Hitler!” Oświadczył, że otrzymał wiele różnych
skarg – od nauczycielki, od inspektora, od panów Gassera, Zipfa i Ehrlicha,
a nawet od pani Lorenz.
Chciał wiedzieć, kto przeszkadza mi w wypełnianiu obowiązków obywatelskich. Usłyszawszy: „Biblia”, podniósł wzrok.
„Jak to?”
„W Biblii napisano, że jest tylko jedno imię pod niebem, dzięki któremu
możemy zostać wybawieni, mianowicie imię Jezusa”.
Wyjątkowo spokojnym i łagodnym głosem chciał mnie przekonać, że Hitler również jest wybawcą, ponieważ ustanowi na ziemi tysiącletnią Rzeszę,
rajskie królestwo. Oświadczył, że pod panowaniem Hitlera zostanie mi zapewniona przyszłość, a także najlepsze wykształcenie, które otworzy mi drogę do kariery uwieńczonej sukcesem, najlepszych warunków do życia i wysokiej pozycji społecznej.
Usłyszawszy po raz drugi „nie”, powiedział: „Jesteś zdolną uczennicą.
Jeśli wypowiesz pozdrowienie, otrzymasz wszystkie te przywileje. Dlaczego jesteś taka uparta? Nie możesz zrozumieć, że nie masz innego wyjścia? Nie rozumiesz, dokąd zaprowadzi cię ta uparta postawa? Spójrz na swojego ojca.
Gdzie teraz jest? To właśnie jego błędna nauka sprowadziła na ciebie nieszczęście. Ale masz jeszcze czas, by się nawrócić i opamiętać. Okaż skruchę.
Powiedz ‘Heil Hitler!’, a natychmiast zostaniesz z powrotem przyjęta do szkoły średniej!”
Gdy po raz trzeci powiedziałam „nie”, zmienił ton głosu.
Oko w oko z lwem
187
„Zmuszasz mnie, abym podpisał na ciebie wyrok. Czy rozumiesz, co to
dla ciebie oznacza? Zamiast wchodzić na najwyższe szczeble drabiny
społecznej, będziesz staczać się w dół!”
„Trudno, dla mnie ważne jest jedynie uznanie w oczach Boga” – brzmiała moja odpowiedź.
„Ty mała idiotko! Jesteś tylko dzieckiem i nie wiesz, jak to się dla ciebie
skończy!”
Zmierzył mamę ponurym wzrokiem, wrzeszcząc: „Co pani zrobiła z tym
miłym dzieckiem? Co za strata, co za wstyd! Nie mogę pani pomóc. Muszę
podpisać oświadczenie i zadeklarować Simone jako ofiarę Badaczy Pisma
Świętego. Gestapo depcze pani po piętach. Pociągnie to za sobą poważne konsekwencje. Wyłącznie pani oraz pani mąż ponosicie za to odpowiedzialność.
Państwo okazało cierpliwość i dało pani sposobność do zmiany decyzji. Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, aby uniknąć takiego obrotu sprawy.
Staramy się zachować jedność narodu germańskiego i popieramy Wspólnotę Narodową, ale aby osiągnąć ten cel, jesteśmy zobowiązani wykluczyć z tej
społeczności wszystkie krnąbrne osoby. Pani sama ponosi odpowiedzialność
za buntownicze usposobienie córki”.
Podał mi do podpisania mój własny wyrok. Był to formularz z oświadczeniem, że zostałam poinformowana o konsekwencjach swego postępowania,
że wytłumaczono mi jasno i wyraźnie moją sytuację, ale mimo wszystko
obstaję przy wyznaniu Badaczy Pisma Świętego, chociaż wiem, że chodzi
o zakazaną organizację. Pismo to musiałam podpisać sama w wyniku dobrowolnej i świadomej decyzji, nie pozwolono mi nawet poradzić się mamy.
Sędzia potraktował mnie jak osobę dorosłą, chociaż miałam zaledwie dwanaście lat. Z jego głosu przebijała troska, rozczarowanie i gorycz, gdy powiedział na koniec: „Pamiętaj, nikt nie może płynąć pod prąd! Jeśli będziesz
płynąć pod prąd niemieckiego państwa, utoniesz! Zobaczysz!”
Adolf miał dla nas dobre wieści. Jeden z jego klientów pracował w Urzędzie do Spraw Młodzieży. Opracowane przez sędziego akta dotarły do jego
biura razem z ostatecznym wyrokiem osadzenia mnie w nazistowskim zakładzie poprawczym. Klient Adolfa przyrzekł zawsze wkładać moje akta na sam
spód orzeczeń sądowych czekających na realizację. Wyraził również nadzieję: „Jeśli będziemy mieli szczęście, może Rosjanie zakończą wojnę, zanim
przyjdzie kolej na akta Simone”. W każdym razie zamierzał wszystko odwlec
przynajmniej do czasu, gdy zazielenią się drzewa.
Krótko potem do naszej skrzynki pocztowej wrzucono pismo z dopiskiem
„Gefahr liegt im Verzug”. Był to charakterystyczny zwrot w języku nazistowskich prawników, wskazujący na priorytet rozpraw. Poinformowano nas, że
orzeczenie sądowe zostało przekazane Urzędowi do Spraw Młodzieży.
Miał on teraz wyznaczyć zakład poprawczy, w którym zostanę osadzona,
188
W paszczy lwa
poinformować o tym urząd burmistrza, a potem dopilnować wykonania wyroku. Szybka odpowiedź sędziego dała nam do zrozumienia, że jego początkowe rozczarowanie przerodziło się w istną podłość. Mama, Marcel i Adolf
pomogli mi stawić czoło tej nowej, jakże trudnej sytuacji. Rada Jezusa:
„Każdy dzień ma dosyć własnego zła”, była szczególnie cenna. Musiałam
teraz stosować ją w nadchodzących mrocznych dniach, aby mnie nie przytłoczyły.
W szkole z czasem przyzwyczajono się do mojej sytuacji. Koledzy okazywali mi daleko idącą ignorancję. Pani Lorenz zaczęła nawet podchodzić do ostatniego rzędu, do naszej ławki. Czułam, że nie podziela zdania pana Ehrlicha.
Wyraźnie dostrzegałam to w jej oczach. Poświęcała mi swoją uwagę na
lekcjach sportu i udzielała dodatkowych rad. Miałam dobrze wyćwiczone
mięśnie, ponieważ w każdy poniedziałek, będąc w ogrodzie u Koehlów,
otrzymywałam dodatkowy trening: najpierw przeznaczaliśmy godzinę na
studium Biblii, a potem korzystałam z wyśmienitego sprzętu gimnastycznego w Naturheilgarten. Dlatego zostałam wybrana do drużyny młodzieżowej,
aby wziąć udział w miejskiej imprezie sportowej. Przynajmniej zwróciłam
na siebie uwagę nauczycielki i uczyłam się czegoś dodatkowego.
Do tej imprezy wyszukiwano setki dziewcząt i chłopców ze szkół w całej
okolicy. Nosiliśmy czarne krótkie spodenki i białe podkoszulki bez rękawów.
Dzięki specjalnym bonom mogliśmy sobie kupić białe buty sportowe. Regularnie ćwiczyliśmy figury i układy ruchów, aby idealnie dopasować je do pobudzającej muzyki. Byłam zachwycona pięknem i harmonią tego spektaklu.
KONIEC KWIETNIA 1943 ROKU
Nadszedł dzień próby generalnej. W trakcie naszych ćwiczeń pracownicy
rozstawiali maszty, podnosili flagi i wieszali ogromne swastyki. Wieńce
kwiatów ozdabiały honorowe miejsca pod wielkim orłem.
Dekoracja nazistowska rozpraszała mnie. W miarę jak plac nabierał
świątecznego wyglądu, popełniałam coraz więcej błędów. Ulżyło mi, gdy
próby dobiegły końca.
Znów poczułam się oszukana, ale stłumiłam uczucie rozczarowania.
Dlaczego moi przyjaciele – Marcel, Adolf i inni – nie ostrzegli mnie?
Nie mówiąc już o mojej mamie! Wolałabym, aby dali mi wyraźne wskazówki.
Czy zawsze sama musiałam z trudem do wszystkiego dochodzić? Byłoby daleko łatwiej, gdyby od razu powiedzieli mi jasno i wyraźnie: „Nie bierz w tym
udziału, bo jest to nazistowska uroczystość w celu uczczenia hitleryzmu”.
Następnego dnia oznajmiłam, że nie będę uczestniczyć w tym święcie.
Byłam przekonana, że chrześcijanin nie może stanąć w szeregu razem
z młodzieżą wołającą „Heil Hitler!” Tym bardziej, że jako jedna z najmniejszych
189
Oko w oko z lwem
miałam ustawić się z przodu. Jak będę stała bez podniesionego ramienia,
podczas gdy wszyscy pozostali śpiewaliby pieśni patriotyczne? Gdy mama
usłyszała o mojej decyzji, odetchnęła z ulgą. Twierdziła, że gdybym wcześniej właściwie oceniła sytuację, to odrzuciłabym już zaproszenie do wzięcia
udziału w tej uroczystości.
„Dlaczego mi nic nie powiedziałaś?” – zapytałam z wyrzutem.
„Kochane dziecko, masz podejmować decyzje zgodnie z twoim sumieniem, a nie sumieniem kogoś innego!”
Przez cały dzień chodziłam zła! Moje myśli krążyły wokół stadionu.
Mocno zaangażowałam się w tę uroczystość. Znów ogarnęło mnie uczucie
odrzucenia. A co wtedy, gdy będę musiała stawić czoła rozczarowanej nauczycielce? Ale zaraz usłyszałam wewnętrzny głos sumienia, zapewniający:
„Uczyniłaś słusznie. Łatwiej ci będzie znieść jej rozczarowanie niż oburzenie wszystkich wysokich rangą urzędników na trybunie, którzy cię zobaczą,
jak odmawiasz pozdrowienia”.
„Bardzo nam ciebie brakowało, Simone. Musiałam w krótkim czasie znaleźć dziewczynkę na twoje miejsce. Ty zrobiłabyś to o wiele lepiej. Gdy zobaczyłam ciebie w sobotę na próbie, od razu pomyślałam, że nie będziesz
brać w tym udziału. Szkoda, że nie możesz być w drużynie, która przygotowuje się do następnych zawodów!”
Naturalnie nie ma absolutnie nic złego w graniu w sztukach teatralnych
czy uprawianiu sportów, ale wówczas wszystko w najwyższym stopniu łączono z nacjonalizmem i patriotyzmem. Wszędzie wisiały pogańskie emblematy w postaci swastyki, obracającego się słońca. Chrześcijanin nie mógłby się
tam dobrze czuć. Z pewnością nie było to miejsce dla mnie.*
Na domiar złego w szkole czekały mnie nowe próby. Pan Ehrlich poinformował naszą klasę, że zostaliśmy wybrani, aby po Zielonych Świątkach pojechać na dwutygodniowy obóz młodzieżowy. Aby pokryć koszty, uczniowie
w każdy poniedziałek mieli dostarczać nauczycielce po pięćdziesiąt fenigów.
To było obowiązkowe. Od razu postanowiłam nic nie mówić mamie. Może
do lata sytuacja na świecie ulegnie zmianie.
Podobnie jak niegdyś wojska Napoleona, tak i teraz oddziały niemieckie
musiały zarządzić odwrót spod Moskwy. Surowe warunki klimatyczne
w Rosji całkowicie sparaliżowały piechotę. Siedząc u fryzjera za zasłoną,
z zainteresowaniem słuchałam różnych opinii, wyrażanych podczas rozmów.
Jedni uważali porażkę Niemiec za klęskę, inni zaś za błogosławieństwo.
* Zobacz załącznik D.2 – opis nazistowskich uroczystości młodzieżowych
190
W paszczy lwa
Zależnie od podawanych wiadomości, nastroje ludzi wahały się od rozpaczliwej beznadziejności do optymizmu. Każdy wyczekiwał rychłego końca
wojny, ale my jako Badacze Pisma Świętego byliśmy przekonani, że wkrótce
wypełnią się słowa modlitwy „Ojcze nasz” – „Niech przyjdzie królestwo twoje”. Tę nadzieję pielęgnowaliśmy dzięki czytaniu i studium Biblii.
Jak wszyscy wierni chrześcijanie w przeszłości, tak i my napełnialiśmy
nasze serca oraz umysły przekonaniem o nadchodzącym „Dniu Pańskim”.
Ta nadzieja była dla nas prawdziwym błogosławieństwem, dodawała nam
otuchy i umacniała naszą jedność oraz miłość. Odczuwaliśmy również głęboką wdzięczność za duchowe pouczenia, w jakie zaopatrywał nas Bóg. Dalej
cieszyły nas „listy” dostarczane regularnie przez Towarzystwo Strażnica. Tą
samą drogą otrzymaliśmy nawet pieśń, którą skomponował nasz brat w obozie koncentracyjnym Sachsenhausen.* Dostaliśmy nuty i uczyliśmy się
melodii. Marcel Sutter pilnie słuchał, jak ćwiczyłam na pianinie. Nucenie
i śpiewanie tego utworu dawało nam szczególne poczucie jedności z setkami
naszych braci, którzy znosili prześladowania nazistowskie za kolczastymi drutami. Ta pieśń przypominała nam o ich niezłomności i wierności oraz napełniała nas dumą. Pomagała nam równie odważnie stawiać czoła ryczącemu lwu.
Pewnego dnia mama bez żadnych wyjaśnień zaczęła mnie uczyć różnych
prac domowych i ręcznych. „Lepiej, jeśli wszystkiego nauczysz się ode mnie.
Może to być dla ciebie nieprzyjemne, gdy obcy ludzie będą cię wdrażać w te
prace”. Dlaczego teraz ciągle mówiła o obcych? Czyż gestapowcy nie mówili, że wrócą i zabiorą nas obie? Z pewnością o nas nie zapomnieli – świadczył
o tym ‘test inteligencji’. Wezmą nas obie i osadzą w więzieniu. Ja będę wykonywać ciężkie prace fizyczne, a mama zajmie się szyciem i cerowaniem.
Były to umiejętności, w których niekoniecznie musiałam być specjalistką.
Ale mama obstawała przy swoim – nie miałam wyjścia.
Ciocia Eugenia poradziła mi: „Zrób najpierw to, co lubisz najmniej. Gdy
już się z tym uporasz, wszystko inne pójdzie ci jak z płatka”. Szorowanie garnków oraz mycie i obieranie małych warzyw – co za potwornie nudne zajęcia!
Ale mama nie dała za wygraną. Również te zadania umiała obrócić w zabawę, pytając: „Kto skończy szybciej?”
Już bardziej interesowało mnie gotowanie. Lubiłam to robić i postanowiłam, że wszystkie swoje umiejętności wypróbuję na Marcelu. Mamy nie
* „Naprzód, świadkowie!” to utwór skomponowany przez Ericha Frosta, który przed aresztowaniem
w dniu 27 marca 1937 roku sprawował nadzór nad podziemną działalnością Świadków Jehowy.
Również dzisiaj Świadkowie Jehowy śpiewają tę pieśń.
Oko w oko z lwem
191
było w domu. Wyszła, by pomóc komuś potrzebującemu. Zupełnie sama
i w radosnym nastroju wyczekiwania mojego umiłowanego brata Marcela postanowiłam nagle, że olśnię go swym talentem pieczenia ciast. Znalazłam
przepis i sumiennie się go trzymałam: „tyle a tyle masła” i „tyle a tyle cukru”.
Zużyłam sześć jajek i upiekłam mnóstwo ciastek, których zapach wypełnił
cały dom. Byłam bardzo dumna, gdy Marcel, wchodząc do mieszkania, z zachwytem wykrzyknął: „Przeczuwałem, że ten wspaniały zapach może dochodzić tylko z tej kuchni!” Spróbował moich wypieków i oznajmił, że jest dumny z tak zdolnej małej siostrzyczki. Ciastka znikały jedno po drugim.
Gdy mama wróciła, prawie wszystkie ciastka były już zjedzone. Gdy tylko Marcel wyszedł z domu, a mama zobaczyła moją zmieszaną minę, powiedziała: „Biedny chłopiec, musiał być strasznie głodny!” Nieco później spostrzegła, że zużyłam zapasy na cały miesiąc: nie było mąki, masła, jajek ani
cukru. Moja duma też znikła.
Mama wzięła mnie w ramiona, by mnie pocieszyć, ale jej słowa przebiły
moje serce niczym miecz. „Nie martw się o nas. Znajdziemy coś innego do
jedzenia. Ciastka bardzo smakowały Marcelowi; dobrze, że skorzystał z okazji i je zjadł. Wiesz przecież, że Niemcy niedługo będą werbować wszystkich
młodych mężczyzn. Marcel również otrzyma powołanie do wojska. Jako
chrześcijanin odmówi zabijania bliźnich. Taka postawa oznacza dla niego
śmierć”.
Naturalnie wiedziałam, że pierwsi chrześcijanie byli rozszarpywani
przez lwy, innych Rzymianie palili żywcem na stosach, a jeszcze innych torturowano w okresie inkwizycji. Nawet teraz niektórzy tracili życie w obozach koncentracyjnych. Ale przecież nie mogło to spotkać Marcela! Mojego
starszego brata! I on miałby zostać zabity? Niemożliwe! On ma umrzeć, bo
nie chce zabijać? To nie może być prawda. Nie mogłam znieść tej myśli.
Po twarzy płynęły mi łzy i nakryłam się kołdrą. Miałam jednak nadzieję, że
może nie otrzyma powołania do wojska.
Teraz zrozumiałam, dlaczego ostatnio Marcel prowadził z mamą tak
wiele poważnych rozmów. Od pewnego czasu miewał niespokojne noce,
a nawet dręczyły go koszmary. Opisywał, że raz we śnie zobaczył popiersie
Hitlera, które podniosło się, uderzyło go w głowę i całkowicie ją zmiażdżyło, po czym zaczęło rosnąć, aż wypełniło cały pokój. Cóż za koszmar! Teraz
zrozumiałam, co powodowało u niego przerażające sny i dlaczego mama radziła mu je zwalczać czytaniem Biblii, modlitwą oraz błaganiem Jehowę
o pomoc – przed zaśnięciem lub po przebudzeniu się w nocy. Ale mimo ponurych trosk, które go czekały, jego sposób bycia pozostał taki sam. Żartował, śmiał się i bawił się ze mną tak jak przedtem. Z biegiem czasu jego złe
sny ustały.
192
W paszczy lwa
Niezwykła postawa Marcela Suttera dodała mi sił, by z opanowaniem stawić
czoło ewentualnej rozłące z mamą. Wspólnie snułyśmy plany i przeobrażałyśmy ziemię w rajski ogród. Na przykład Marcel zamierzał zaprojektować
specjalne źródła światła, które zmieniłyby noce w dnie oraz oświetlałyby
moje parki i fontanny. Prosiłam go, aby wymyślił dla mnie specjalny system
mający utrzymywać w czystości krowy: coś w rodzaju hali, w której moje
krowy mogłyby korzystać z ciepłych pryszniców, automatycznych szczotek
i gorącego nawiewu, żeby się nie przeziębiły podczas toalety. Mimo ponurej
rzeczywistości wyobrażaliśmy sobie wspaniałą przyszłość. Marcel podarował
mi pamiętnik, który zadedykował mi następująco: „Mojej kochanej małej
Simone: Pamiętaj! Nadzieja jest skarbem, który wszyscy ludzie posiadają
w równym stopniu. Nawet jeśli stracą wszystko, pozostaje przecież nadzieja”. Łączyła nas ta sama wiara w obiecane mesjańskie Królestwo Boże oraz
wspólna miłość do Boga. Moje serduszko silnie do niego przylgnęło i spoglądałam na niego z najgłębszym podziwem.
Rów nież ma ma by ła dla mnie jak sil na ska ła pod czas sztor mu.
Jej uśmiech, optymizm i radość z życia umocniły mnie w postanowieniu
obstawania przy wartościach chrześcijańskich. Jej spokój i siła duchowa
wspierały nie tylko mnie, ale również inne osoby w naszym gronie. Za każdym razem, gdy odwiedzałyśmy z mamą ludzi, czuli się zachęceni i zbudowani niewzruszonym optymizmem mamy.
Pewnego razu Martina, która pracowała wcześniej u żydowskich właścicieli Galerii Lafayette, wyraziła dla mnie współczucie. Ale mama odrzekła:
„Martina, nigdy nie uważaj dawania świadectwa za ciężar. To zaszczyt.
Możemy dzięki temu wykazać, że Szatan jest kłamcą. To on twierdzi, że nikt
nie potrafi dochować Bogu wierności w trudnych warunkach i próbach. Jakże ogromnym przywilejem jest wykazywanie niezłomności! Pamiętaj: Jezus
nakazał nam zachować wierność nawet w obliczu śmierci”.
Patrzyłam na drzewa, wprawdzie nie ze strachem, ale z przytłoczeniem.
Przypomniałam sobie obietnicę klienta Adolfa, który miał odkładać moje
orzeczenie sądowe na spód pliku przynajmniej do czasu, aż drzewa okryją
się zielenią. Najchętniej odkładałabym wiosnę w nieskończoność. Ale na
przekór moim nadziejom i życzeniom drzewa puściły pąki i młode zielone
listki, po których wyjrzało dziewiczo białe kwiecie. Wiosna 1943 roku miała
dla mnie szczególną woń – drzewa zazieleniły się już na dobre, a ja wciąż
przebywałam w domu. Co miała oznaczać ta zwłoka? A może już byłam bezpieczna?
Urzekająca woń bzu spowiła okolicę, a pogodny śpiew ptaków napełnił
powietrze – wolnym krokiem nadchodziło lato. Adolf Koehl poinformował
Oko w oko z lwem
193
nas, że jego klient niestety musi teraz opracować moje akta. Policja
pa trzy ła mu na rę ce. Jed nak
spróbuje jeszcze zyskać na czasie,
aby wyszukać dla mnie odpowiedni
zakład. Adolf prosił go o znalezienie najlepszego, a ów mężczyzna
obiecał, że zrobi wszystko, co w jego mocy, ale niestety ma ograniczone pole manewru. Jednak będzie
się sta rał odwlec mo ją roz łą kę
z mamą.
Nawet jeśli moja sprawa mogła
poczekać, w przypadku Marcela
było inaczej. Otrzymał powołanie
do wojska i przyszedł się pożegnać,
zanim odjechał jeszcze tego samego wieczora. On pierwszy z naszej
trójki musiał stanąć oko w oko
z lwem – tym żarłocznym, przeraMarcel Sutter, 1942 r.
żającym potworem. Marcel po raz
ostatni siedział w naszym różowym
salonie. Był pogodny, spokojny i opanowany. Miał niewzruszone zaufanie
do Jehowy. Jego celem było przestrzeganie nakazu Jehowy co do miłości
bliźniego: „Nie wolno ci mordować”. Nie chciał zabijać ani w najmniejszej
mierze popierać działań wojennych lub pracować jako cywil w fabryce zbrojeniowej. Za miłość do bliźnich był gotów zapłacić cenę swego życia.
Wspólnie zmówiliśmy żarliwą modlitwę. Patrzyliśmy na siebie przez łzy.
Ale wszystkimi siłami powstrzymaliśmy je, mrugając oczyma. Usiłowałam
stłumić szloch. Marcel powiedział: „Nie martw się, pewnego dnia zainstaluję ci prysznic dla krów”. Nadzwyczaj serdecznym uściskiem przekazał nam
wszystkie swe głębokie uczucia. Patrzyliśmy, jak odchodzi. Jego wyprostowana, elegancka postać i zdecydowane kroki na zawsze pozostały żywe
w mojej pamięci. Na rogu jeszcze raz się odwrócił. Dobrze wiedziałyśmy
z mamą, że widzimy jego szlachetną twarz ostatni raz – to znaczy do momentu, w którym Bóg sprawi, że wszyscy znów będziemy razem.
Marcela zabrano niecałe dwa lata po aresztowaniu taty. Na kogo teraz
przyjdzie kolej? Czy na mamę, której ciągle grożono? A może na mnie?
Teraz się tego spodziewałam. Mama zapewne również zostanie aresztowana,
ale gdybym to ja była pierwsza, może jeszcze pozostałaby w domu. A może
zanim ją zabiorą, wojna dobiegnie końca?
194
W paszczy lwa
Było nadzwyczaj ciepło jak na tę porę roku. Mama uznała, że powinnam
otrzymać piękną, nową sukienkę. Miała jeszcze kawałek różowej organdyny
usianej delikatnymi kwiatkami bzu. Ten wzór zaprojektował przed laty
tatuś. Podczas wielokrotnej przymiarki mama bardzo się dziwiła, jak ostatnio wyrosłam. Oświadczyła, że wkrótce będę młodą damą. Uważała, że gdy
tylko sukienka zostanie ukończona, warto zrobić na pamiątkę zdjęcie.
W umówionym dniu poszła z nami ciocia Eugenia. Fotograf ułożył ze
sztucznych róż piękną ramkę. Siedząc, miałam trzymać lewą rękę na krześle, „aby było widać twoje wytworne rękawiczki”. Przepełniała mnie duma –
zrobiła je dla mnie ciocia Eugenia. Drobno wyszydełkowane rękawiczki
doskonale pasowały do sukienki.
Brakowało mi jedynie pięknej pary butów, ale nie otrzymałyśmy potrzebnych kartek, aby je kupić. Ciągle szalała wojna, a nawet jeśli ktoś miał
bony, mógł za nie dostać jedynie buty z drewnianymi podeszwami. „Drewniane podeszwy naprawdę nie wyglądają elegancko” – pocieszała mnie mama.
Fotograf znikł za ogromną skrzynią pod wielką czarną zasłoną, zostawiając na zewnątrz tylko jedną rękę, którą dawał znaki wysoko nad głową. Klik.
„Jeszcze raz, dla pewności”. Klik. „A co powiecie na zdjęcie rodzinne?”
Ustawiając rekwizyty, fotograf zapytał, gdzie jest mój tata. Kazał mamie
usiąść przy niewielkim stoliczku, ciocia Eugenia ustawiła się z tyłu, a ja stałam po jej prawej stronie. Zdjęcie niepełnej rodziny napełniło mnie głębokim smutkiem. Brakowało mojego najukochańszego tatusia. Nie potrafiłam
się rozchmurzyć, nawet gdy fotograf usilnie prosił: „Nie rób takiej grobowej
miny!”
Na następny dzień po Zielonych Świątkach moja klasa miała pojechać na
obóz młodzieżowy. W ostatni piątek pojawił się w naszej klasie pan Ehrlich.
Pani Lorenz dała mu listę i zebrane pieniądze. Dyrektor, blady jak kreda, po
chwili wrócił do klasy. Na samej górze listy figurowało moje nazwisko:
„Arnold” i pan Ehrlich szybko zauważył, że obok nie naniesiono żadnej sumy pieniędzy.
„Arnold!” – krzyknął. Zerwałam się na równe nogi. „Wyjdź na środek!”
Tym razem musiałam zmierzyć się z tym potworem zupełnie sama. Niepewnie zrobiłam krok naprzód.
„Dlaczego nie przyniosłaś pieniędzy?”
„Nie mam pieniędzy. Tata jest poza domem, a mama nie dostaje żadnego wynagrodzenia”.
„Powiedz swojej mamie, że jutro musi dostarczyć tu pieniądze, nieważne, skąd je weźmie. Jeśli nie zrobi tego do jutra, będzie miała kłopoty!”
195
Oko w oko z lwem
Simone w wieku 12 lat, 1943 r.
Simone, ciocia Eugenia, mama
Absolutnie nie chciałam mieszać w to mamy. Nie powinna odpowiadać
za moje własne decyzje.
Następnego dnia pan Ehrlich jak wściekły pies wbiegł do klasy, wymachując listą.
„Arnold! Chodź tu! Natychmiast wyjdź na środek!” Stał przed nami i kazał mi wystąpić z mego rzędu.
„Gdzie pieniądze?” – zawołał.
„Nie mam”.
„Ha, ha! Twoja mama nie zapłaciła. To teraz zobaczysz!”
„Moja mama nic nie wie o wycieczce. Sama podjęłam decyzję. Nie chcę
jechać!”
Złapał mnie za ucho i za włosy, po czym zaciągnął przed tablicę. Jego histeryczny krzyk wystraszył całą klasę. Na szczęście Ginette nie przyszła tego
dnia do szkoły z powodu choroby. Również ona odmawiała powiedzenia
„Heil Hitler!” i bardzo cierpiała, ponieważ jej ojciec chciał ją do tego zmusić.
Przynajmniej dzisiaj oszczędzono jej najpodlejszych wyzwisk pana Ehrlicha,
który jak opętany ślinił się i pluł.
Maszerując w tę i z powrotem jak drapieżne zwierzę, które okrąża swoją
ofiarę, bezustannie grzmiał: „Tylko spójrzcie! Ta dwunastolatka uważa, że ma
prawo podejmować własne decyzje. Tak Badacze Pisma Świętego wychowują
196
W paszczy lwa
swoje dzieci! Ha, ha! Twierdzi, że nie musi niczego mówić swojej matce. Ha,
ha! Jeszcze zobaczymy!” Pani Lorenz spuściła wzrok i udawała, że jest czymś
zajęta; było jej niezmiernie przykro. Pan Ehrlich ciągle krążył wokół mnie
jak dzikie zwierzę.
„W następny wtorek masz siedzieć w pociągu ze swymi koleżankami. Ha
ha! Albo zgłosisz się do mojego biura, słyszysz? Do mojego biura. Jeśli się
nie pojawisz, przyprowadzi cię policja! To ja ustanawiam tu prawa, a nie jakieś dziecko, a tym bardziej nie jakiś Badacz Pisma Świętego! Ty uparciuchu… ty… ty…”
Sama postanowiłam, że nie pojadę z klasą na obóz młodzieżowy, ponieważ dokładnie wiedziałam, co mnie tam czeka: codzienny kontakt z różnymi obrzędami o zabarwieniu patriotycznym, ze zbiorowymi ceremoniałami
organizacji Hitlerjugend, jak również z pozdrawianiem sztandaru. Uważałam
za lepsze raz powiedzieć „nie” niż ciągle i codziennie stawać w obliczu presji.
Ale teraz lew w postaci dyrektora szkoły stał przede mną i czyhał na swoją
ofiarę. Cierpiałam męki jak w rozpalonym piecu. Udręka ta była tym boleśniejsza, że nie chciałam powiedzieć o tym zdarzeniu mamie. Ale dzięki temu krok po kroku uczyłam się polegania na Jehowie.
W ogrodzie Koehlów pojawiły się pierwsze truskawki. Delikatne fioletowe
irysy uwolniły się z jedwabnych osłon. „Pewnego dnia je namaluję” – postano wi łam. Ale obe cnie wię zio no me go na u czy cie la pla sty ki w obo zie
koncentracyjnym, a poza tym nie miałyśmy z mamą pieniędzy i brakowało
mi wewnętrznego spokoju. Nie skończyłam nawet malować trzech róż w wazonie. Ukryłam swoje dzieło – zabrałam je z zasięgu wzroku. Długo po
aresztowaniu taty złożyłam nawet pod obrazkiem swój podpis i nadałam
mu tytuł: „Niedokończone róże”. Nie potrafiłam wziąć do ręki ołówka ani
pędzla.
Pan Ehrlich opanował moje myśli. Żyłam w ciągłym strachu przed wtorkowym spotkaniem z nim, ale strach zachowałam dla siebie. Marcel Sutter
i nieznany mi brat Hofer zostali powołani do wojska. Wszystkie rozmowy
naszych przyjaciół kręciły się wokół pożegnania z nimi.
Żywo dyskutowano również na temat, czy Adolf ma przyjść na spotkanie
z Niemcem, który wykazał duże zainteresowanie Biblią. Potajemne spotkania urządzaliśmy w domu Julii Burger. Jej siostra Marguerite pracowała jako kelnerka w St. Louis, w pobliżu Bazylei. Jeden z gości stawiał jej wiele
pytań na temat Biblii. Adolf był gotów spotkać się z tym mężczyzną. Ale mama uważała, że Marguerite musi spróbować sama prowadzić to studium biblijne. Marguerite zamierzała już przyprowadzić tego mężczyznę na nasze
spotkania u Julii, ale mama gwałtownie się temu sprzeciwiła, mówiąc:
197
Oko w oko z lwem
„Może to wilk w owczej skórze”. Chociaż Adolf początkowo się wahał, w końcu przyznał jej rację.
W ogóle nie rozumiałam nieprzychylnej postawy mamy. Zawsze powtarzała mi, że nie wolno osądzać innych ludzi i że nawet nasi przeciwnicy mogą pewnego dnia zmienić swe postępowanie. Ale tych zasad, które stale mi
wpajała, nie chciała zastosować w tym przypadku – tylko dlatego, że ten
mężczyzna był Niemcem. Ta pozorna niekonsekwencja zaprzątała mi głowę,
tak iż mój własny problem zszedł na drugi plan. Byłam nawet zadowolona,
że zatrzymałam go dla siebie.
Popołudnie minęło spokojnie. Truskawki wylądowały w szwajcarskim
müsli, przyrządzonym przez Marię Koehl. Jej pies chrupał teraz z apetytem
kości z obiadu. Maria kupiła w sąsiednim gospodarstwie kurę. Od czasu do
czasu rolnicy, którzy przed zakazem regularnie czytali Pociechę, sprzedawali nam coś do paczki dla taty, nie żądając w zamian cen czarnego rynku.
Promyk księżycowego światła przekradł się do pokoju przez na wpół otwarte okiennice. Leżąc w ramionach mamy, poprosiłam ją, aby jeszcze raz opowiedziała mi historię o trzech Hebrajczykach i rozpalonym piecu. Z zachwytem w głosie zakończyła: „…i czwarta postać stała się widoczna pośród
ognia…” Zasnęłam przekonana, że jutro również mi przypadnie w udziale
pomoc Boża.
„Nie możesz trochę przyśpieszyć tempa? Dzisiaj rano strasznie się guzdrzesz. Pewnie jeszcze się nie obudziłaś. Po tak dobrze przespanej nocy powinnaś właściwie tryskać energią. Wyjrzyj przez okno, słoneczko ładnie
świeci… Jeszcze trochę, a spóźnisz się do szkoły!”
Spóźnię się do szkoły… przecież dzisiaj nie ma to żadnego znaczenia!
Idąc ulicą w dół, czułam na plecach wzrok mamy. Gdy się odwróciłam, zobaczyłam, jak stoi na balkonie, kiwając głową. Wyczuwałam jej zmartwienie.
Była zaniepokojona moim ślimaczym tempem. Nieco przyśpieszyłam kroku,
przynajmniej dopóki mogła mnie widzieć. Potem znów zwolniłam. Ale wtedy popędziły mnie głosy dziewczynek, słyszane w oddali.
Uczniowie z mojej klasy stali na peronie i czekali na pociąg, który miał
ich zabrać na obóz młodzieżowy. Nie pozostało mi nic innego, jak iść ulicą
biegnącą równolegle do peronu.
„Chodź z nami, nie bądź głupia”. „To przecież zwariowany pomysł!
On cię zje”.
„Jesteś stuknięta, my ruszamy na dobrą zabawę, a ty do piekła!” Im szybciej odchodziłam, tym lepiej dla mnie. Ich docinki bolały mnie jak uderzenia w policzek. Bez tchu pobiegłam aż na ulicę Zu-Rhein. Gdy tam
dotarłam, nie musiałam się martwić o czas, bo szkoła leżała nieopodal.
198
W paszczy lwa
Marzycielskim wzrokiem patrzyłam na wystawy sklepowe. Na ulicy nie było widać żadnych dzieci. W rowach ulicznych płynęła woda, co przywiodło
mi na pamięć małe potoczki, które wiły się przez łąki w Bergenbach. Woda
wyglądała dokładnie tak samo, ale musiałam trochę ruszyć wyobraźnią,
zanim ujrzałam w niej kaczeńce. Potem wyrosła przede mną wieża kościelna, oznajmiając, że mam już dwadzieścia minut spóźnienia. Cała moja
odwaga znikła jak kamfora.
Jak automat weszłam po schodach na pierwsze piętro szkolnego budynku. Postępowałam mechanicznie z posłuszeństwa – z posłuszeństwa wobec
wyszkolonego sumienia oraz wobec nakazu pana Ehrlicha. Tabliczka z nazwiskiem na jego drzwiach prawie zwaliła mnie z nóg i drżałam na całym
ciele. Zapukałam tak słabo, że nie usłyszał. Musiałam zebrać wszystkie siły,
aby zapukać jeszcze raz.
„Proszę!”
Właśnie coś pisał i nawet nie spojrzał, kto przyszedł. Znów pomyślałam
o jego ohydnym wybuchu złości, gdy razem z mamą przyszłyśmy tu pierwszy raz. A teraz byłam sama, w dodatku taka mała i bezradna – zupełnie sama. Sekundy wlokły się w nieskończoność. Nie śmiałam podejść bliżej i po
prostu stałam w drzwiach – sztywna, milcząca i drżąca. W końcu podniósł
głowę i zrobił oczy okrągłe ze zdziwienia. Najwidoczniej się mnie nie
spodziewał. Zmienił wyraz twarzy i obudził się w nim zwierzęcy instynkt.
Szukał nerwowo rózgi, ale wielka wściekłość oślepiała go, bo rózga leżała dokładnie przed nim na biurku.
Nagle zaprzestał poszukiwań i spojrzał na mnie z podłą satysfakcją.
Chwycił mnie, zaciągnął do swej klasy dziesięciolatków i posadził w pierwszym rzędzie.
„A teraz! Wstawać, siadać, wstawać, siadać” – zawiadywał klasą ten potwór. „Ręce na głowę! Wstawać, siadać! Wstawać, siadać!” – krzyczał, tryumfując bestialsko. Wskazując ze złośliwym uśmiechem na mnie, wołał chrypnącym głosem: „To ona jest wszystkiemu winna!”
Wszystkie te biedne dzieci musiały przez całą godzinę cierpieć z mojego
powodu. W końcu pan Ehrlich usiadł. Na jego biurku piętrzyły się zeszyty.
Wywoływał dzieci pojedynczo na środek. Brał każdy zeszyt, otwierał go
i wstawiał uwagę. Obojętnie, czy praca była dobra czy nie, brał zeszyt, uderzał nim uczennicę po twarzy i rzucał go na środek klasy, krzycząc: „To ona
jest wszystkiemu winna!”
Czterdzieścioro dzieci wychodziło z rumieńcami jedno po drugim, by podnieść swoje zeszyty. Niektóre z nich były uszkodzone. Kipiałam ze złości
i bolał mnie brzuch. Dostałam dreszczy na samą myśl, że będę musiała stawić czoło grupie czterdzieściorga rozwścieczonych dzieci. Czułam się podeptana i rozbita.
Oko w oko z lwem
199
Ale straszny ranek jeszcze nie minął. Pan Ehrlich kazał całej klasie
wstać. Dziewczynki miały teraz śpiewać hymn państwowy, pieśń Horsta Wessela i inne pieśni nazistowskie. Musiały stać z ramionami wyciągniętymi do
pozdrowienia hitlerowskiego. Pan Ehrlich biegał po klasie ze swoją wielką
drewnianą linijką i bił każdą uczennicę, która zaczynała opuszczać ramię.
Mimo silnych uderzeń nie podniosłam swego ramienia. Całej klasie udzieliła się atmosfera strachu i przerażenia.*
„Nie wyjdziesz z klasy, zanim nie przepiszesz dziesięciokrotnie tekstu
każdej piosenki!” – rozkazał mi dyrektor. Dzwonek ogłosił koniec lekcji.
Uwolnione wreszcie od porannych tortur, dzieci możliwie jak najszybciej zaczęły wybiegać na dwór. Ja zostałam w klasie z powodu mej kary, ale dyrektor kazał mi wyjść. Przerażona, powoli podreptałam na dół. Dzieci czekały
na mnie na dworze. Pan Ehrlich otworzył okno, aby rozkoszować się nienawiścią, którą dzieci miały teraz wyładować na mnie. Roztrzęsiona i oniemiała, wyszłam im naprzeciw. Wpatrywały się we mnie ze zdumieniem. Wtedy
ktoś zawołał: „Nie daj się tej świni!” Wszyscy zawołali chórem: „Nie daj się!
Nie daj się!” Okno na górze błyskawicznie zostało zamknięte. A ja nie byłam
jeszcze zdolna wydobyć z siebie ani słowa.
Ten nieoczekiwany obrót sprawy podziałał na moje zranione uczucia niczym balsam. Droga do domu wydała mi się nieznośnie długa. Najchętniej
poleciałabym do domu jak na skrzydłach, aby wyznać mamie to, co uważałam za swój sekret. Miałam jej tak wiele do opowiadania. Oczy mamy tryskały radością, gdy usłyszała, jak sama postanowiłam nie jechać na obóz młodzieżowy. Umiejętność podejmowania samodzielnych decyzji i ponoszenia
konsekwencji były dla niej niezbywalnymi dowodami na to, że moja miłość
do Boga ciągle rosła. Mama wiedziała też, że w swoich krótkich modlitwach
ciągle wyrażam prostą prośbę: „Pomóż mi dochować Ci wierności. Jestem taka słaba i taka mała”.
Jednak mama odkryła również wściekłość, która mną zawładnęła. Głęboko nienawidziłam swego prześladowcy. „Bądź uprzejma dla pana Ehrlicha.
Nie uważaj go za zwierzę, za świnię. W przeciwnym razie wyczyta ci to z oczu
– oczy wiele zdradzają. Mógłby spostrzec twoje ukryte odczucia, co wyszłoby
ci jeszcze bardziej na szkodę. Poza tym nie tak postępują chrześcijanie.
Nie odpłacają złem za zło. Bądź w szkole uważna i taktowna, spokojna i dyskretna. Nie upodabniaj się do innych buntowniczych uczniów. Niektórzy
z nich reagują tak z przyczyn politycznych: Francuzi przeciwko Niemcom.
* We wrześniu 1993 roku (w języku polskim w październiku 1993 roku [tłum.]) życiorys Simone
ukazał się w czasopiśmie Przebudźcie się!, wydawanym przez Towarzystwo Strażnica. Krótko Simone
potem otrzymała anonimowy list od byłej uczennicy tej klasy, która pamiętała, że pan Ehrlich bił
Simone, ponieważ odmawiała powiedzenia „Heil Hitler!”
200
W paszczy lwa
Dla nas wszyscy ludzie mają jednakową wartość. Nie pozwól, aby porwały
cię błędne poglądy!”
Niezwykle trudno mi było postrzegać pana Ehrlicha jako człowieka. Ale
bardzo się starałam i powstało między nami coś w rodzaju zawieszenia broni. Rada mamy poskutkowała. Ciekawe, czy sytuacja utrzyma się w takim
stanie, aż moja klasa wróci z obozu?
Posłuchałam rady mamy i dzięki temu pozostały czas spędzony w klasie
pana Ehrlicha upłynął bez większych incydentów. Zawsze pojawiałam się na
zajęciach w ostatnim momencie, podczas przerw unikałam kontaktów z innymi, a po lekcjach szłam jak najszybciej do domu. Chciałam wyraźnie
pokazać wszystkim, że moim celem nie jest popieranie jakiejkolwiek rebelii
– nawet jeśli byłaby uzasadniona.
Prawie nic nie nauczyłam się w tej klasie, oprócz wypraktykowania mądrej rady mamy: „Próbuj przenikać innych na wylot, nie widząc ich twarzy.
Zachowuj się tak, jakby ich nie było”. To mi pomogło. Od czasu do czasu
zdołałam sobie wyobrazić, że pan Ehrlich jest niewidzialny. Ale nie mogło
być mowy o prawdziwej radości z lekcji. Wkrótce miało nadejść moje uwolnienie, bo w poniedziałek moja klasa wracała z wycieczki. Cóż za ulga!
Już za dwa dni będę mogła odejść z klasy pana Ehrlicha.
W piątek uczniowie mieli lekcję wychowania fizycznego. Ponieważ nie
była to moja klasa, nie miałam stroju do ćwiczeń. Poszłam z tą sprawą do nauczycielki i dostałam od niej krótką podkoszulkę bez rękawów. Poczułam się
zakłopotana na myśl, że musiałabym wykonywać w niej ćwiczenia w obecności wszystkich mniejszych dzieci. Nauczycielka pobiegła z tym problemem
do pana Ehrlicha. Przeszedł przez całe podwórko, tupiąc obcasami.
„Co to ma znaczyć?” – szydził. „Badacz Pisma Świętego chce się trzymać zasad moralnych?” W jego spojrzeniu dostrzegłam błysk, jaki pojawiał się w oczach kota babci, gdy miał przed sobą mysz… i znów nie mogłam uciec.
„Pójdziesz pod kryte boisko, gdzie zgromadzono wszystkie starocie.
Będziesz oddzielać makulaturę od puszek i kości, a potem wrzucisz je do
różnych pojemników!”
Dotarłszy na miejsce, oparłam się plecami o ścianę. Czułam presję nie do
zniesienia. W głowie mi pulsowało. Obok stały puste pojemniki. Pan Ehrlich
przyszedł, aby sprawdzić moją pracę.
„Dlaczego jeszcze nie zabrałaś się do pracy?”
„Mam straszne bóle głowy”.
Nieoczekiwanie uwierzył mi, za co byłam mu wdzięczna. Następnego
dnia, ostatniego, który miałam spędzić w jego klasie, dzieci znów miały wychowanie fizyczne, a ja zostałam wysłana do pracy przy szkolnym wysypisku
śmieci. Miały to być moje ostatnie dwie godziny w jego klasie.
Oko w oko z lwem
201
Ogromna sterta śmieci piętrzyła się na krytym boisku. Wyrzucano tu
wszystko razem – mnóstwo starego złomu, śmierdzące robaczywe kości, niektóre nawet z rozkładającymi się strzępkami mięsa, stare ubrania, puszki
i papier. Obok stały puste pojemniki, które miałam napełniać. Odeszłam na
parę kroków, aby poczuć podmuch świeżego powietrza i odwrócić się od
tego ohydnego odoru, który powodował u mnie odruch wymiotny. Już niedługo będę wolna. Minęły dwie godziny, a pan Ehrlich nawet mnie nie
sprawdził. Ze swego miejsca miałam widok na całe podwórko szkolne i mogłam widzieć ponad drzewami zegar na wieży kościelnej. Za niespełna pięć
minut będę uwolniona z tej pułapki.
Ta myśl przyśpieszyła bicie mego serca i zaczęłam marzyć – ciekawe, czy
będę mogła pójść do Bergenbach? Niedługo trzeba będzie zwozić siano.
A chociaż babcia była szorstka w obejściu i dużo marudziła, wiedziałam, że
tak naprawdę ma dobre serce. Nawet jeśli mnie beształa, mogłam daleko od
niej uciec na łono natury – a później wrócić, gdy złość z niej uszła. Będę skakać pomiędzy skałami, łapać motyle, szukać dzikich poziomek, wdychać
urzekający zapach jodeł i wsłuchiwać się w szum potoku. Co stoi na przeszkodzie, bym zrealizowała te marzenia? Niedługo rok szkolny dobiegnie
końca i zaczną się wakacje.
Nagle, nie wiadomo skąd, długie lodowate palce chwyciły mnie za kark
i zarzuciły mi głowę na dół, rozbijając moje marzenia. Zjawiła się przede
mną ogromna postać, która napędziła mi ogromnego strachu. Nie mogła to
być postać ludzka, ale wyłącznie potwora, udającego człowieka!
„Nie opowiadaj mi, że masz bóle głowy!” To prawda – aż do tego momentu nie bolała mnie głowa, ale gdy zobaczyłam tę diabelską twarz, serce znów
zaczęło mi walić jak oszalałe. Zamarłam z przerażenia. Zadzwonił dzwonek
– nawet go nie słyszałam. Dzieci tłumnie opuszczały szkołę – nie zauważyłam ich. Jego paskudne oczy dały mi do zrozumienia, że tym razem nie wypuści mnie z rąk. Byłam zdana na jego łaskę i niełaskę.
„Dlaczego niczego nie posortowałaś…?”
„Nie pracuję na rzecz wojny” – odparłam.
„Idiotko, co kości i papier mają wspólnego z wojną?”
„Jeśli wybiorę kości i papier, zostanie tylko złom, a z tego będą produkować
amunicję” – wyjąkałam. „Nie zamierzam w żaden sposób popierać wojny”.
„Tylko posłuchajcie tego obłąkanego dzieciaka!” Jego wrzask zatrząsł budynkiem. „Razem z klasą poszłaś na pole ziemniaków i zbierałaś stonki.
Według raportu jesteś jedną z najszybszych i znajdujesz najwięcej stonek!
Dzięki twojej pracy ziemniaki dobrze rosną. Będzie je jadł jakiś żołnierz.
Czy nie poparłaś w ten sposób wojny?”
„Ale to nie jest ani moja wina, ani tych ziemniaków. Wyłącznie ten żołnierz ponosi odpowiedzialność za swoje czyny!”
202
W paszczy lwa
„Rozkazuję ci natychmiast wypełnić zadanie, które ci przydzieliłem!” –
zagrzmiał, a z jego ust wypłynął potok śliny.
Moje wnętrzności całe się trzęsły. Zrobiłam kilka kroków, bo jego twarde
zimne palce pchały mnie do przodu. Zgięta w pół, mamrotałam: „Nie mogę,
nie mogę…”
Puścił mnie i podniósł rękę. Jego mocne uderzenie trafiło mnie w kark,
tak jak dziadek wymierzał cios królikowi, którego chciał zabić.
Gdy otworzyłam oczy, najpierw spostrzegłam tylko robaki i rozkładające
się kości. Po chwili zauważyłam, że otaczają mnie dzieci. Były oszołomione
z przerażenia. Ehrlich odszedł. Dzieci pomogły mi wstać i wydostać się ze
śmierdzącego śmietnika. Dwie dziewczynki odprowadziły mnie do domu,
podtrzymując mnie z obu stron. Było później niż zwykle, dlatego mama stała zatroskana na balkonie.
Jeszcze tego samego dnia, w sobotę, mama postanowiła zabrać mnie do
lekarza. Dostałam silnych krwotoków. Doktor Baumann powiedział, że jestem już młodą damą. Ale brutalność pana Ehrlicha obróciła długo wyczekiwane wydarzenie w traumatyczne przeżycie. Ponieważ mój organizm zareagował na to zbyt gwałtownie, potrzebowałam tygodniowego leżenia w łóżku.
Doktor wypisał mi orzeczenie lekarskie, które mama zaniosła do szkoły.
Dzięki czułej opiece mamy i jej wiedzy medycznej bóle oraz krwotoki powoli
ustępowały. Starała się zminimalizować to zajście, ale na jej twarzy koloru
kości słoniowej widziałam prawie niedostrzegalną zmianę.
Perspektywa rozkoszowania się kilkoma dniami spokoju w domu, przy
mamie, napełniała mnie radością. Cisza w naszym przyjemnym mieszkaniu
dobrze mi zrobi. Ciocia Eugenia spędziła z nami niedzielne popołudnie. Pogratulowała mi również mojego nowego statusu panienki. Nasz mały różowy
salonik wydał mi się rajem – jakby wysepką spokoju pośród tajfunu na morzu. Jakże bezpiecznie się tu czułam! Prawie cały tydzień będę miała kojące
towarzystwo mamy. Nic innego nie mogło mi sprawić więcej radości.
W poniedziałkowe popołudnie zjawił się u nas policjant z kopertą. Tekst pisma brzmiał: „Orzeczenie lekarskie straciło ważność”. Miałam pójść do
szkoły już następnego dnia, a gdybym opuściła kolejny dzień, mama musiałaby zapłacić grzywnę wysokości trzystu marek. Dla nas zdobycie tak dużej
sumy pieniędzy było niemożliwe.
Następnego dnia mama musiała pójść na policję. Potem odwiedziła doktora Baumanna. Nie przyjął jej. W drzwiach wyjaśnił, że rankiem nawiedziło go gestapo. Grożono mu: gdyby dalej pomagał takim szkodnikom jak
Badacze Pisma Świętego, to wyląduje w obozie koncentracyjnym. Doktor Baumann gorąco prosił mamę, aby w razie potrzeby poszukała innego lekarza.
Oko w oko z lwem
203
Podczas następnego potajemnego zebrania siedzieliśmy wokół okrągłego
stołu w cieniu altany w ogrodzie Koehlów i czekaliśmy na świeżo upieczony
chleb Marii. Tak jak mamusia, zmiękczała stary chleb płynem, po czym piekła go jeszcze raz. Wyszedł z pieca chrupiący i roztaczał aż na dwór apetyczny zapach. Nie miałam ochoty się bawić. Poza tym teraz byłam już panną.
Dorośli rozmawiali o niedawnych wydarzeniach. Dzika bestia zamordowała
w Niemczech wielu Świadków. Tysiące aresztowano. Saler, Dossman, Lenz
i tatuś marnieli w obozie koncentracyjnym Dachau. Setki osób zmarły,
w tym mój ukochany „przybrany dziadek”, Franz Huber, który stracił życie
w Dachau. Podobno pewien esesman wskazał palcem na komin krematorium i powiedział: „Ty, błaźnie, wyjdziesz stąd tylko przez komin”. Huber
zaś odrzekł: „To zaszczytne wyjście”.
Wydawało się, że wszyscy bracia z Miluzy jeszcze przed nastaniem lata
wylądują w lwiej jamie. Wszyscy byli zdecydowani dochować wierności.
Wiedzieliśmy, że Diabeł czyha na swój łup i rycząc, szykuje atak na wszystkich, którzy noszą imię Jehowy. „Każdy, kto nosił to imię – zarówno w przeszłości, jak i obecnie – stał się szczególnym celem ataków Szatana. Sprawdziło
się to na Żydach, a teraz również na nas” – powiedział Adolf. „Ale my uczyniliśmy imię Jehowy mocną wieżą”. Wszyscy postanowiliśmy, że nie pozwolimy, aby cokolwiek oddzieliło nas od miłości Bożej. W kolejnych miesiącach nasza miłość miała zostać poddana jeszcze cięższym próbom.
Jak się później dowiedziałam, w przypadku kelnerki Marguerite Rey,
która pracowała blisko granicy szwajcarskiej, mama miała rację: została aresztowana. Mężczyzna, z którym prowadziła studium, ciągle ją prosił, aby
mógł jej towarzyszyć na naszym zebraniu. Posłuszna zaleceniu Adolfa,
a właściwie mojej mamy, Marguerite stale mu odmawiała. Pewnego dnia ów
mężczyzna stracił cierpliwość i postawił swój kołnierz, by pokazać odznakę.
Oświadczył: „Tajna policja!”, po czym aresztował Marguerite.
Po jakimś czasie Helenę, siostrę Marguerite, odwiedził w szpitalu jej mąż
w towarzystwie dwóch mężczyzn. Musiała poddać się zabiegowi i teraz wracała do zdrowia. Z łóżka szpitalnego przeniesiono ją do ponurej celi więziennej – dlatego, że była Świadkiem Jehowy. Jej dwoje małych dzieci, Yvonne
i Rolanda, przekazano pod opiekę ich cioci Julii.
Julia głęboko przejęła się tym, co spotkało obie jej siostry. Mama wpajała do serca wszystkim osobom studiującym z nią Biblię, aby w chwilach rozpaczy czytały dużo psalmów. Również Julia została wezwana na gestapo.
Wzięła ze sobą małą walizkę, bo wiedziała, że mogą ją aresztować. Gestapowcy chcieli wiedzieć, jaką literaturę czyta. Gdy powiedziała: „Psalmy”,
wyśmiali ją. Ich zdaniem tylko stare kobiety zajmowały się psalmami.
Pozwolili jej odejść, komentując, że nie stwarza żadnego zagrożenia dla
pań stwa. Ju lia za kło po ta na po szła do za kła du fry zjer skie go Adol fa,
204
W paszczy lwa
bo chciała wiedzieć, dlaczego gestapowcy nie biorą jej na poważnie jako
Świadka Jehowy.
CZERWIEC 1943 ROKU
Poniedziałkowe popołudnie spędzone we wzorowo utrzymanym ogródku
Adolfa jak zawsze napełniło nas wewnętrznym spokojem i otuchą. Po zebraniu musiałyśmy z mamą wracać do domu pieszo, ponieważ opony od rowerów były już zniszczone, a portmonetki świeciły pustką. Droga do domu
zabierała nam godzinę. Najpierw szło się z góry, potem przez kanał łączący
Rodan z Renem i przez rzekę Ill; następnie przemierzałyśmy tereny bagienne, na których kwitły przepiękne irysy. Przypomniały mi o mojej przygodzie
z kaktusem.
Słońce zaczęło już zachodzić, otulając wszystkie domy i drzewa złotym
światłem. Podczas długich spacerów do różnych grup studium Biblii lub do
ogrodu Koehlów prowadziłyśmy z mamą poufne rozmowy, które coraz bardziej nas do siebie zbliżały. Mimo wszystko miesiące zdawały się wlec w nieskończoność i dotkliwie brakowało nam taty. Ale mamusia była dla mnie
kimś więcej niż matką – również najlepszą i najbliższą przyjaciółką.
Znała mnie na wylot, dostrzegała wszystkie moje wzloty i upadki. Dokładnie wiedziała, jak boleśnie odczuwam brak taty i jak bardzo jestem przywiązana do Marcela. Rozumiała też, jak cierpię z powodu aresztowania
Marcela. Mamie udało się stopniowo wykorzenić z mojego serduszka chęć
zemsty. Jej wyraźna serdeczność, pokój wewnętrzny i pogoda ducha pomogły mi patrzeć na życie optymistycznie. Potrafiła zachować w naszej rodzinie autorytet taty, często powołując się na jego przykład. Całkowicie mi ufała: powierzała mi tajemnice, a nawet najskrytsze uczucia.
Tamtego szczególnego wieczoru rozkoszowałyśmy się chłodną bryzą
i ważkami, na których rozpostartych skrzydłach tańczyło wieczorne słońce.
Ale głęboko w moim wnętrzu zachodziły ważne zmiany. Podobne uczucie
miałam już osiem miesięcy wcześniej, gdy uciekłam z dokumentami ze szkoły średniej. Jednak tym razem odezwało się z większą siłą. Mama z zachwytem przytoczyła słowa apostoła Pawła: „Ponieważ staliśmy się widowiskiem
teatralnym światu i aniołom, i ludziom”. Po raz pierwszy tak naprawdę
uświadomiłam sobie, jak wielkim przywilejem jest występowanie na tej scenie świata. Nawet ja w tak młodym wieku mogłam uczestniczyć w tym widowisku. Moja miłość do Boga i decyzja, aby Mu służyć, urosły do rozmiarów
płonącego ognia.
Sen miałam niebiański, a we wtorek rano obudziłam się świeża i gotowa
stawić czoło wszystkiemu i każdemu, nawet panu Ehrlichowi… ale znów
Oko w oko z lwem
205
zaczął się krwotok i ból. Uznałam, że nie ma potrzeby mówić o tym mamie.
Już wcześniej powiedziała, że winne są temu liczne obciążenia nerwowe. Nie
była to więc ani choroba, ani nic niepokojącego, a my naprawdę nie mogłyśmy zapłacić trzystu marek za moją kolejną nieobecność w szkole.
Po tym wszystkim, co przeżyłam w klasie pana Ehrlicha, cieszyłam się na
spotkanie z Madeleine, Blanche i Andreé. Usiadłam na swoim miejscu.
Ginette wciąż jeszcze nie było. Te trzy przyjaciółki nie podeszły do mnie.
Koleżanki wyglądały obco, a pani Lorenz wcale mnie nie dostrzegała. Znów
poczułam się odsunięta i upokorzona. Podczas przerwy nikt ze mną nie
przebywał, a gdy tylko dostrzegałam jakiegoś nauczyciela, próbowałam
ukryć się za drzewem. Mimo wszystko nie uniknęłam diabelsko błyszczących oczu i satysfakcjonującej miny pana Ehrlicha. Traktowano mnie z największą pogardą. Dlatego w marzeniach znów uciekałam do Bergenbach i jego nęcącej wolności, a także do uroczej dzikiej przyrody, gdy biegałam po
skałach i bruzdach. Już niedługo te nadzieje się urzeczywistnią, gdyż dziadkowie potrzebowali mojej pomocy.
206
ROZDZIAŁ 10
Do lw iej jamy
LIPIEC 1943 ROKU
olejny nudny dzień w szkole dobiegał końca. Czekało mnie wspaniałe
popołudnie z ukochaną mamusią – obie zamierzałyśmy załatwić razem
kilka bieżących spraw, które mnie fascynowały. Ale na krótko przed końcem
ostatniej lekcji panna Lorenz kazała nam zejść na podwórze. Dyrektor zamierzał wygłosić przemówienie przed całą szkołą. Maszt wznosił się wysoko
w górze po jednej stronie podwórza, a uczniowie mieli zajmować miejsce po
trzech innych stronach, tworząc niepełny kwadrat. Najmniejsi stali na samym przedzie rzędów. Było to dla mnie korzystne, bo mogłam się schować
w tylnym szeregu. Zdziwiło nas, że przyszli również uczniowie szkoły dla
chłopców. Zwołano czternaście klas – ogółem około 500 uczniów. Niektóre
dziewczynki nosiły mundurki BDM – ciemnoniebieskie spódniczki, białe
bluzki i czarne krawaty. Chłopcy z HJ mieli na sobie brunatne koszule. Obecność chłopców oznaczała, że chodziło o wydarzenie mające zabarwienie polityczne. Ale stojąc ukryta z tyłu, czułam się w miarę pewnie.
Wszyscy nauczyciele towarzyszyli swoim klasom, a dyrektor szkoły dla
chłopców stał obok swego podwładnego, pana Ehrlicha, który teraz przywołał do siebie pannę Lorenz i szeptał jej coś na ucho. Podczas gdy jakiś chłopiec w brunatnej koszuli w nabożnym skupieniu niósł flagę, panna Lorenz
podeszła do mnie i poleciła mi się ustawić w pierwszym rzędzie. Nagle przemknęła mi przez głowę myśl, że pan Ehrlich znów chce urządzić widowisko
moim kosztem. Nauczycielka wypchnęła mnie naprzód.
Ledwie się odwróciła, a ja ostrożnie, po centymetrze, cofałam się do drugiego rzędu. Znów panna Lorenz została wywołana na środek, obok masztu
z flagą, czym ściągnęła na siebie spojrzenia wszystkich uczniów. Wróciła do
mnie, blada i zdenerwowana.
„Simone, pan Ehrlich żąda teraz, żebyś stanęła przed pierwszym rzędem,
na środku, całkiem sama przed masztem i żebyś spoglądała na niego”.
K
Do lwiej jamy
207
Była bliska łez, gdy chwyciła mnie delikatnie za ramię i podprowadziła
przynajmniej metr przed pierwszy szereg, w którym stały siedmiolatki. Kiedy tam stanęłam, sama jak palec i pod pręgierzem ponad tysiąca krytycznie
patrzących oczu, ogarnął mnie paniczny strach. W moim gorączkującym
umyśle kłębiły się wyobrażenia wszystkich możliwych niebezpieczeństw.
„Potraktują cię brutalnie, wymuszą coś na tobie i wyszydzą cię, a potem pobiją do nieprzytomności!” Sama myśl o tym, co mnie czeka, wywołała u mnie
silne dreszcze. Pan Ehrlich nie odrywał ode mnie wzroku i wyraźnie napawał się moim widokiem. Dobrze wyczuwałam u niego tryumf i satysfakcję
z patrzenia na małą rozdygotaną dziewczynkę. Wkrótce wywieszono flagę
i wszyscy, nauczyciele oraz uczniowie, stali na baczność z wyciągniętym prawym ramieniem. Poczułam się całkowicie zbita z tropu. Chwyciłam rękami
sukienkę i kurczowo ją trzymałam.
Z niepokojem pomyślałam, że sam impet wszystkich gwałtownie podnoszonych ramion może poderwać również moje ramię. Raz mi się to zdarzyło,
przed niespełna trzema laty. Co prawda nie zawołałam wtedy „Heil Hitler!”,
ale całkowicie zaskoczona bezpośrednią reakcją innych, podniosłam ramię
do połowy. Potem poszłam do nauczyciela i wyjaśniłam, że nie uczyniłam tego rozmyślnie i że przykro mi z tego powodu. Nauczycielowi było to najzupełniej obojętne, ale ja głęboko się tego wstydziłam.
Żeby przydać sobie pewności siebie, kurczowo złapałam spódnicę obiema
rękami, co jeszcze wzmogło dreszcze. Drżały mi kolana i szczękałam zębami, gdy flaga wznosiła się do góry. Pan Ehrlich tryumfował: zadarł wysoko
głowę, wypchnął klatkę piersiową do przodu i w tempie wciąganej flagi podnosił swe sztywne ramię. Stał przede mną w teatralnej pozie pogromcy. Jego
spojrzenie, szydercze i pewne zwycięstwa, umocniło moje zdecydowanie, ale
nie mogłam opanować dreszczy.
W duchu wołałam do Jehowy o pomoc: „Nie chcę tak drżeć przed Twoimi wrogami! Proszę, Jehowo, nie mogę przestać się trząść!”
W trakcie mojej modlitwy flaga osiągnęła szczyt masztu i dumnie powiewała na wietrze. Mocne głosy zgodnie odśpiewały hymn narodowy. Pan Ehrlich
nie odrywał ode mnie wzroku. Nagle stałam się obojętna i zimna jak lód.
Wewnątrz jeszcze drżałam, ale na zewnątrz wyglądałam jak marmurowy
posąg. Patrząc dyrektorowi prosto w oczy, wytrzymałam jego spojrzenie,
zdecydowana stawić czoło wszystkiemu, co może jeszcze nadejść. Poczułam
jakąś nieznaną moc.
Nieoczekiwany spokój, który ze mnie bił, odebrał panu Ehrlichowi poczucie zwycięstwa i wprawił go w złość. Z miną kołtuna wygłaszał nadętą
mowę o wielkości Niemiec, wolności i dobrobycie. Jego liczne obietnice nie
zrobiły na mnie najmniejszego wrażenia. Już we wczesnym dzieciństwie
stwierdziłam, że dorośli potrafią bezwstydnie kłamać. A raj nazistowski
208
W paszczy lwa
z takimi ludźmi jak Ehrlich w ogóle mi nie odpowiadał. W gruncie rzeczy
nie chciał mnie przekonać ani udzielić mi pomocy, abym osiągnęła ten „raj”.
Jego słowa miały jedynie doprowadzić sprawę do punktu kulminacyjnego.
Zarówno pan Gasser, jak i inspektor oraz sędzia używali tych samych określeń. Znałam je na pamięć.
Pan Ehrlich podniósł głos, a jego szyja nabrzmiała krwią. Padały groźby:
„Precz ze wszystkimi buntownikami! Kto chce być zdrajcą?” Wymachując
w powietrzu zaciśniętą pięścią, krzyczał: „Precz! Precz z nim! Niech wszystkim będzie wiadome raz na zawsze, że nikt nie może płynąć pod prąd niemieckiego państwa. Kto się nie ugnie, zostanie skruszony! Trzeba skazać
takiego człowieka na najcięższą pracę, aby sobie uświadomił, że ‘praca czyni wolnym’ ”. „Arbeit macht frei” – hasło to widniało na bramie niektórych
na zi stow skich obo zów kon cen tra cyj nych, jak Au schwitz czy Da chau.
Pan Ehrlich zrobił w tym miejscu dramatyczną pauzę.
Czy teraz wszyscy się na mnie rzucą? A może dyrektor znów mnie pobije? Wszystko jedno – byłam przygotowana. Ehrlich rzucił na mnie zjadliwe spojrzenie i prawił dalej: „W naszej szkole jest jedna taka buntowniczka. Dobrowolnie usuwa się na margines. Sama ponosi odpowiedzialność za
swoje położenie. Już wkrótce nasze obie szkoły zobaczą, jak Niemcy
po stę pu ją ze szko dni ka mi. Wspól nie wy stąp my prze ciw ko każ de mu
wrogowi naszego państwa. Chrońcie Wspólnotę Narodową! Sieg heil! Sieg
heil! Sieg heil!”
Fala rąk przetoczyła się trzykrotnie w górę i dół, ale ja już nie potrzebowałam trzymać spódnicy. Wśród dźwięków hymnu państwowego spuszczano
flagę. Czekając na najgorsze, stałam nieruchomo, jakby nogi mi przywarły
do ziemi. Dzieci i nauczyciele rozeszli się, zostawiając mnie samą. Blanche,
Madeleine und Andrée uciekły najszybciej, jak tylko mogły.
Zebrałam resztki sił i z trudem powlokłam się do domu. Fizycznie nikt
mnie nie dotknął, ale odczułam to tak, jakby ktoś mnie wychłostał. Miałam
wyjałowiony umysł i nie potrafiłam zebrać myśli. Już osiem razy stanęłam
w obronie swoich przekonań religijnych. Ośmiokrotnie odmówiłam pozdrowienia hitlerowskiego. Ale nigdy przedtem nie byłam wyczerpana do tego
stopnia. Toczyłam się do domu jak pijana. Miałam zbyt wielki zamęt w głowie, aby zrozumieć, co zaszło podczas tej długiej godziny przed sztandarem.
Do reszty opadłam z sił.
Obecność i złośliwość pana Ehrlicha ciągle mnie prześladowała. Nie mogłam jednak biec. Moje ołowiane ciało z trudem wchodziło po schodach. Nigdzie nie było widać mamy. W korytarzu, w którym panował półmrok, zobaczyłam otwarte drzwi do mego pokoju. Na łóżku leżały rozpostarte ubrania.
W korytarzu moją uwagę przykuła koperta na stoliku przed lustrem. Spojrzałam na papier. Czy wzrok mnie nie myli? „W czwartek rano o godzinie 8.00
Do lwiej jamy
209
Simone Arnold ma się stawić na stacji kolejowej. Jeśli nie zastosuje się do tego zarządzenia, zostanie odprowadzona przez policję”.
Momentalnie zaschło mi w gardle. Gdy tak stałam osłupiała, nagle weszła
mama i wzięła mnie w ramiona. Jej spokojny i mocny głos dodał mi otuchy:
„Moje dziecko, masz już teraz ponad 12 lat. Jest to wiek, w którym dziewczynki z dobrego domu wyjeżdżają do internatu, aby się kształcić. Jeżeli
Jehowa pozwala na takie próby, to pomoże nam je znosić. Skorzystasz ze
szczególnego szkolenia, które przygotuje cię na pomyślne życie w przyszłości. Pozostaje nam tylko popołudnie, aby wszystko przygotować!”
Już nic nie pamiętam z popołudnia spędzonego w mieście – poza tym, że
mama kupiła mi mały zestaw do paznokci. Powiedziała: „Jesteś teraz młodą
damą i musisz sama dbać o paznokcie”. W mojej walizce znajdował się również neseserek z przyborami do szycia, mający podwójne dno, w którym
mama ukryła dla mnie małą Biblię – katolicki przekład Leandera van Essa,
zawierający Nowy Testament i Psalmy. Wieczorem opadłam zmęczona na
łóżko. Ceremonia pozdrawiania flagi, zorganizowana przez pana Ehrlicha,
oraz decyzja sądowa o moim wyjeździe – zbyt dużo jak na jeden dzień. Całkowicie wyczerpana, zapadłam w twardy, kamienny sen.
8 LIPCA 1943 ROKU
Nazajutrz o ósmej rano, w dzień po stresującym zajściu w szkole, otępiała
sta łam mię dzy dwie ma opie kun ka mi na dwor cu. Jak tam do tar łam?
Pewnie przyprowadziła mnie mama. Te kobiety chciały zabronić mamie towarzyszenia mi w podróży do nieznanego celu.
„Dlaczego?” – zaprotestowała mama. „Chyba nie zarezerwowano tego pociągu tylko dla Simone i dla pań?” Następnie poszła kupić bilet.
Kropił deszcz i miałam wrażenie, jakby wszystko było tylko złym, nierealnym snem. Mama wyprowadziła mnie na platformę pociągu, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Gdy przejechaliśmy przez Ren i pociąg wjechał na
teren Niemiec, przeżyłam istny szok. Dopiero przesiadka we Fryburgu ostatecznie uzmysłowiła mi otaczającą mnie rzeczywistość. Mroczna dolina połknęła pociąg, który gwiżdżąc i sapiąc, wlókł się pod górę, dyszał przez mosty, przemierzał brązowawe rzeki, mijał ociekające wodą iglaki, aż w końcu
znikł w niegościnnej mgle. Zaczęłam dygotać i schowałam się pod płaszcz
przeciwdeszczowy mamy. Poczułam mocne bicie jej serca i rękę, która delikatnie i rytmicznie głaskała mnie po głowie. Zamknęłam oczy, aby móc
w pełni wyobrazić sobie historię biblijną, którą mi opowiadała.
„Następnie Józef został sprzedany swoim braciom i uprowadzony do Egiptu jako niewolnik. Sprzedano go za pieniądze jak bydło na publicznym rynku.
210
W paszczy lwa
Nie miał nadziei na odzyskanie wolności. A jednak cokolwiek czynił i gdziekolwiek był, zyskiwał łaskę w oczach Boga i ludzi, ponieważ przejawiał
pokorę i łagodność… Stale pamiętaj o tym! Nigdy nie bądź uparta. Nikt nie
lubi upartych i krnąbrnych ludzi. Nie zapominaj również, że to Jehowa pomógł Józefowi znaleźć łaskę u przełożonych. Będzie tak również w twoim
przypadku, jeśli pozwolisz, by Bóg tobą kierował”.
Rytmiczne stukanie szyn zwolniło tempo i na chwilę przerwałyśmy rozmowę, ponieważ musiałyśmy wejść do przedziału. Ale krótko potem moja
niezmordowana nauczycielka znów stała ze mną na platformie, stawiając
czoło wiatrowi, dymowi węglowemu i mżawce. Tatuś towarzyszył nam duchem w tej podróży. Zawsze był przy nas, tak jak wcześniej, gdy wszyscy
mieszkaliśmy razem w domu. Słyszałam jego upomnienia i ojcowskie rady.
Nawet na odległość czułam siłę jego wiary i byłam nadzwyczaj dumna z tego, że mam najlepszego tatusia na świecie. Głęboko wierzyłam, że pewnego
dnia pomoże mi domalować niedokończone róże… Towarzyszył mi jeszcze
Marcel, a także Adolf. Ich niezwykła odwaga podtrzymywała mnie na duchu.
Po ciąg nie ubłaga nie zmie rzał do ce lu, zo stawiając w tyle szczyty
Schwarzwaldu. Ostatnim przystankiem była Konstancja. Żałosne dźwięki
syreny mgłowej sygnalizowały, że jezioro znajduje się zaraz za dworcem.
Niebo ciągle przygnębiało szarością, a dachy ociekały wodą, gdy dotarłyśmy
na ulicę Schwedenschanze 10. Stamtąd szyld wskazywał drogę do Zakładu
Poprawczego dla Dziewcząt im. Wessenberga. Odrętwiała wysiadłam z pociągu i potoczyłam się chwiejnie w kierunku zakładu. Dwie opiekunki, również pochodzące z Alzacji, chciały możliwie jak najszybciej dostarczyć mnie
na miejsce. Otoczyły mnie: jedna stanęła z przodu, druga z tyłu, każąc mamie pozostać na dworze. Ale ona odrzekła stanowczo: „Nie widzę żadnej tabliczki, która zabraniałaby wstępu matkom”.
Nie dostrzegłam wspaniałego ogrodu, podobnego do parku, ani girland
kwitnących krzaków róż. Wchodząc po schodach do wejścia, nie zauważyłam
też posągu Wessenberga. Zabrzmiał dźwięk wielkiego dzwonka i otworzyły
się drzwi. Jakby przez mgłę zobaczyłam siwą starszą panią w długiej, czarnej sukni z białym kołnierzem. Natychmiast przywołała do siebie mamę,
która stała niżej przed schodami. Była to dyrektorka, panna Lederle. Powiedziała, że żywi szacunek do każdej matki, która sama odprowadza swe dziecko do zakładu.
W poczekalni obie opiekunki położyły na stole przełożonej wszystkie dokumenty i decyzję sądową. Ale co się dzieje? Czy to prawda? A może to tylko sen? Czy ja aby na pewno dobrze słyszę? Przełożona powiedziała, że nie
dotarły do niej jeszcze żadne dokumenty potwierdzające przyjęcie i sama
Do lwiej jamy
211
chce pójść do sądu, ale wszystko będzie gotowe dopiero następnego ranka.
Gdy panna Lederle zaproponowała mamie zabranie mnie na jeszcze jedną
noc do hotelu, obie panie gwałtownie zaprotestowały. Panna Lederle z uniesioną głową odezwała się tonem nieznoszącym sprzeciwu: „Jestem pewna, że
ta kobieta dostarczy tu swą córkę z powrotem. Umiem rozpoznać osobę odpowiedzialną”.
Cóż za wspaniałomyślny, nieoczekiwany prezent! Dziękowałam Bogu za
Jego miłosierdzie! Miałam wrażenie, jakbym słodko śniła. Panna Lederle poradziła nam, żebyśmy poszukały tańszego pokoju w Meersburgu, po drugiej
stronie jeziora. Nigdy przedtem nie widziałam takiego jeziora. Roiło się tam
od majestatycznych łabędzi, kolorowych kaczek i rozkrzyczanych mew krążących wokół dużego białego statku, którego czarno-czerwony komin wypuszczał kłęby dymu. Za nim miękko sunęła nasza łódź i powoli zacierała ślady
głębokiego zmartwienia, tlącego się w moim serduszku od momentu wyjazdu
do zakładu. Nieskończona przestrzeń spokojnej wody ginęła na widnokręgu,
gdzie wkrótce miały wynurzyć się zarysy Meersburga. Powoli odzyskiwałam
władzę nad swoimi zmysłami.
Znalazłyśmy skromną, ale czystą gospodę. Gorąca zupa była dokładnie
tym, czego potrzebowałyśmy. Ponieważ deszcz wyraźnie schłodził powietrze,
wyszłyśmy z mamą na długi spacer pod górę, w kierunku zamku, i podziwiałyśmy bardzo stare domy z muru pruskiego. Mijając zamek, dotarłyśmy do
olbrzymiej winnicy, pokrywającej wzniesienie aż do brzegu jeziora. Potem
skręciłyśmy w drogę usypaną żwirem, by oddalić się znacznie od mieszkańców. Przebywając wreszcie tylko we dwie, mogłyśmy otwarcie porozmawiać
o wszystkim, wiedząc, że nie usłyszą tego obce uszy. Zaczął już zapadać
wieczór.
Byłyśmy pod wrażeniem naszego ostatniego wspólnego spaceru i nie wiedziałyśmy, kiedy wybierzemy się na następny – chociaż na pewno najpóźniej
po zmartwychwstaniu. Na pożegnanie wydało nam się stosowne zaśpiewać
jedną z naszych religijnych pieśni: „Już poranek zmartwychwstania niedaleko od nas, nie”. Nadzieja na zmartwychwstanie dodatkowo umacniała nasze
zdecydowanie, bo głęboko wierzyłyśmy, że Bóg nie jest nieprawy i nie zapomni o naszej pracy oraz miłości, którą okazaliśmy Jego imieniu. Na koniec
zmówiłyśmy żarliwą modlitwę do naszego Niebiańskiego Ojca. Mamusia zawsze umiała znaleźć odpowiednie słowa w modlitwie i wiedziała, o co się
modlić. Potrzebowałam jej modlitw. Mnie często brakowało właściwych słów
i uznawałam swe modlitwy za trochę zbyt krótkie. Podczas gdy mama głośno
powierzała Bogu swe myśli, czułam w sercu mocne przekonanie co do prawdziwości słów mego Stwórcy, zawartych w Biblii. Mamusia prosiła Boga, aby
mnie chronił, strzegł i otoczył swoją opieką. Błagała: „Jehowo, pomóż mej
córeczce zachować wierność”. Prośba ta odpowiadała decyzji mojego serca,
212
W paszczy lwa
ale wiedziałam też, jak bardzo potrzebuję pomocy, będąc wystawiona na
ciężką próbę w tak młodym wieku.
W drodze powrotnej do hotelu mama obejmowała mnie ramieniem, które
ogrzewało mnie i pocieszało. Położyłam się do łóżka, a mamusia jeszcze raz
mocno mnie uściskała. Po raz ostatni otuliła mnie kołdrą. Jeszcze zanim weszła do łóżka, zasnęłam. Mocno się do mnie przytuliła, aby mnie rozgrzać.
Głęboki i spokojny sen podziałał na moje nadszarpnięte nerwy jak balsam.
9 LIPCA 1943 ROKU
Sygnał statku, który odpływał z Konstancji do Lindau, przypomniał nam, że
pora ruszyć w drogę. Nawet w obliczu przeciwności mama przejawiała spokój i opanowanie. Zawdzięczała to przede wszystkim swej wierze, która była
dla niej siłą i tarczą. Poranne słońce skrzętnie osuszało wszystkie dachy
i ulice. Po drugiej stronie jeziora widziałyśmy Szwajcarię i pokrytą śniegiem
górę Säntis. Marzenia dobiegły końca, a zaczynał się koszmar. Poczułam
ścisk w gardle. Znów byłam zupełnie zamroczona, ale tym razem wiedziałam, że czeka mnie rozłąka z mamą. Statek szybko przecinał wodę – stanowczo za szybko. Za kilka minut dotrzemy na miejsce. Nieuchronnie nadchodziła chwila pożegnania.
Poczułam nieznośne napięcie. W dokładnie uzgodnionym czasie drzwi
się otworzyły, jeszcze zanim mama oderwała rękę od olbrzymiego dzwonka.
Panna Lederle przybrała kamienny wyraz twarzy – od wczoraj zupełnie się
zmieniła. Otworzyła drzwi do poczekalni i kazała mamie zostawić moją walizkę przy wejściu. Potem szybko się odwróciła i szorstkim głosem zawołała:
„Mathilde”. Kilkunastoletnia dziewczyna natychmiast wzięła mnie za prawą
rękę i pociągnęła po schodach na górę. Nawet nie pożegnałam się z mamą.
Spojrzałam za siebie, ale wszystkie drzwi były zamknięte, jedynie moja
walizka stała w pustej sieni. Błyskawicznie opuściły mnie wszystkie siły.
Nogi miałam jak z waty, a dom napełnił się mgłą. Dwie postacie niczym duchy przemknęły na boso obok mnie. Popatrzyły na mnie i znikły za jakimiś
drzwiami. Dopiero wtedy zauważyłam, że ja też mam bose stopy. Kto zabrał
mi buty? W milczeniu wchodziłyśmy po trzeszczących schodach ze starego
drewna. W sypialni ktoś wskazał mi łóżko w rogu. Dostałam też miskę do
mycia, drugą w rzędzie sześciu misek, oraz trzy wieszaki na ubrania. Nagle
stwierdziłam, że chodzę w stroju tego zakładu. Kto mnie ubrał? I kto bezskutecznie próbował zapleść moje krótkie włosy w warkocz?
Zaprowadzono mnie do klasy, znajdującej się na parterze. Nadano mi
imię „Maria” i dostałam numer pierwszy. Musiałam usiąść w ostatnim rzędzie. Dookoła zobaczyłam same głowy z warkoczami – wszystkie były jakby
Do lwiej jamy
213
Szkic przedstawiający przyjęcie Simone do zakładu
pozbawione twarzy. Zamiast nauczycielki dostrzegłam tylko wysoką sylwetkę. Byłam bliska załamania nerwowego.
Zabrzmiał dzwonek na obiad. Miałam trzymać się blisko Mathilde. Otoczona duchami, z których każdy stał za swoim krzesłem, zauważyłam, że te
fantomy to ciche dziewczynki. Byłam teraz jedną z nich i stałam przebrana,
bosa i niema. Ktoś zmówił modlitwę. Przed sobą zobaczyłam nieznane mi jedzenie – bezkształtną różową masę, zrobioną chyba z czerwonych buraków
i mąki. Na sam ten widok zaczęło mnie ściskać w gardle. Byłam w szoku. Nie
mogłam przełknąć ani kęsa, natomiast moje oczy wypełniły się łzami – pierwszymi od chwili przybycia do zakładu. Spływały po policzkach i opadały
mi na ręce.
Po południu zajmowano się szyciem. Nadzór nad szyciem, cerowaniem
i prasowaniem sprawowała starsza kobieta imieniem Annemarie. Wręczyła
mi do zacerowania cztery pary wełnianych skarpet z ogromnymi dziurami.
„Jeśli nie wykonasz pracy dobrze, porządnym ściegiem, będziesz musiała ją powtórzyć – i zostaniesz ukarana” – pogroziła. „A jeśli nie zdążysz
z tym do wieczora, nie dostaniesz kolacji!” Było mi to najzupełniej obojętne
– wcale nie czułam głodu. Miałam ściśnięte gardło i złamane serce. Znów napłynęły mi łzy do oczu. Z trudem obrabiałam wełnę mokrą od łez. Przez całe popołudnie cisza zalegająca owo pomieszczenie była przerywana tylko
moim gwałtownym łkaniem.
214
W paszczy lwa
Wyrobiłam się z pracą na czas. Annemarie sprawdziła skarpetki krytycznym okiem i próbowała znaleźć słabe miejsce, naciągając zacerowane miejsca palcem. Co prawda nie wyraziła żadnego uznania dla mojej pracy, ale
rzuciła skarpetki do naprawionych rzeczy i odesłała mnie. Dałam z siebie
wszystko i włożyłam w to mnóstwo trudu, ale przez usta nie przeszło jej nawet najmniejsze słowo pochwały ani podziękowania. Rozczarowana, szlochałam jeszcze bardziej.
Pod koniec dnia zostałam wtajemniczona w osobliwy wieczorny rytuał.
W całkowitej ciszy myłyśmy stopy w zimnej wodzie, a potem wszystkie wychowanki ustawiły się w szeregach, w liczbie 36 dziewcząt w wieku od 6 do
14 lat. Najmniejsze stały na przedzie, by wysłuchać wieczornej modlitwy pani dyrektor. Na koniec Modlitwy Pańskiej dodawała: „Niech Bóg błogosławi
naszemu Führerowi i naszej ojczyźnie!”
Każde dziecko po kolei musiało wystąpić z dłońmi splecionymi z tyłu
i powiedzieć: „Dobranoc, panno Lederle, miłych snów!”
Panna Lederle albo odpowiadała „Dobranoc”, albo kazała dziecku stanąć
z boku. Tego pierwszego dnia poza słowem „Dobranoc!” nie usłyszałam od
niej żadnego słowa skierowanego osobiście do nas, dzieci.
Mathilde kazała mi bardzo uważnie obserwować, jak dziewczynki się
ubierają i rozbierają. Jeśli któraś odsłaniała część ciała, była surowo karana.
W łóżku musiałyśmy spać na plecach z ramionami skrzyżowanymi na piersiach, a dłonie miały spoczywać na ramio nach. Za każde uchybienie wymierzano karę. W pomieszczeniu sypialnym albo w łazience nie wolno
nam było ze sobą rozmawiać – podobnie podczas lekcji, pracy i posiłków.
Każde dziecko miało obowiązek zgłaszać wszelkie przewinienia innych.
Wszyscy podlegali ścisłej kontroli, tak iż donosicielstwo było na porządku
dziennym.
Leżąc samotnie w łóżku i trzęsąc się z zimna, tęskniłam do ramion mamy. Ciemność i cisza napełniały mnie przerażeniem. Gdzie jest mama? Jak
się jej wiedzie? Kto jej teraz pomoże, gdy będzie zmęczona? I dlaczego do tego doszło, dlaczego, dlaczego…? W tym pomieszczeniu sypialnym sześć na
dwanaście łóżek należało do dziewczynek powyżej dwunastego roku życia,
ale w głębokiej ciszy nocnej rozlegał się tylko mój płacz. Nakryłam głowę
kołdrą i z powodu silnych bólów brzucha zwinęłam się w kłębek. Nie mogłam przestać płakać.
Po głowie krążyły mi tysiące myśli, które nie dawały mi zasnąć. Gestapo
rozbiło nasze życie rodzinne, zniszczyło mi dzieciństwo, rozproszyło naszą
grupę, aresztowało przyjaciół, zamknęło Marcela, a mamę zostawiło zupełnie samą. Bez pomocy, w pewnym sensie również siedziała w izolatce, chociaż przebywała jeszcze na wolności. Bergenbach wraz z łąkami, ogród
Koehlów wraz z miejscem zabaw – wszystko to mi zabrano. Oderwano mnie
Do lwiej jamy
215
Szkic przedstawiający pożegnanie dzieci z opiekunką
od mojego drugiego „taty”, Adolfa. Jednym ciosem pozbawiono mnie miłości, zachęty, słów doceniania i współczucia.
Będąc sama jak palec, wystawiona na chłód potwornego świata, poczułam
nieopisany, duszący strach przed nieznanym. Łzy płynęły mi nieprzerwanie,
a serce wypełniło się gorzkim rozczarowaniem i żalem. Nie mogłam się pożegnać ani z ciocią Eugenią, ani z Koehlami. Nie zdążyłam nawet ostatni raz
uściskać mamy. Tutaj nikt nie kierował do mnie ani słowa – poza Mathilde
i Annemarie, które tak czy owak wydawały tylko polecenia. Nie wolno mi było nigdzie pójść, nawet do toalety, zanim nie zapytałam głośno o zgodę.
Wszędzie, nawet do toalety, towarzyszyła nam jakaś osoba sprawująca
nadzór, aby zgłosić ewentualne nieporządne zachowanie.
Poza neseserkiem z przyborami do szycia, który dostałam od mamy, nie
mogłam mieć niczego na własność. Ale i on został zamknięty w szafie, którą
otwierała Annemarie tylko na czas szycia. Jedynymi punktami ucieczki były: łóżko z siennikiem, napełnionym otrębami, taboret służący za stolik,
a także przydzielony mi w klasie pulpit w ostatnim rzędzie oraz miejsce
nr 6 przy stole nr 1. Nie miałam na własność niczego, absolutnie niczego, nawet prywatności.
Jedyne, co do mnie należało, to numer pierwszy przydzielony mi tego
ranka, w którym zostałam przyjęta. Musiałam go przyszyć na wszystkich
otrzymanych ubraniach. Potok łez – spowodowany rozczulaniem się nad
216
W paszczy lwa
sobą, buntem i rozpaczą – odbierał mi resztki sił. Wstrząsały mną dreszcze.
Po jakimś czasie brakło mi nawet łez. Zaledwie godzinę przed pobudką,
o szóstej nad ranem, zapadłam w głęboki sen.
Obudziłam się i wpadłam w panikę. Pośrodku białego prześcieradła widniała ogromna, czerwona plama. Popędziłam na poddasze do umywalni, aby
poszukać przydzielonej mi miski do mycia. W rządku stało dwanaście misek. Była tylko zimna woda, którą przemywałyśmy twarz i ramiona. Każda
dziewczynka musiała szorować sąsiadce plecy, podczas gdy ta trzymała pod
brodą podkoszulkę, aby zasłonić klatkę piersiową. Pokazywanie innych części ciała było zabronione.
Trzy otwarte, duże okna wpuszczały do pomieszczenia chłodne, poranne
powietrze. Należało teraz zaścielić łóżka. Głęboka dziura, która powstała na
materacu po spaniu, musiała zostać wyrównana, aby łóżko było płaskie
i gładkie jak stół. Obok kładłyśmy koszule nocne, złożone według pierwotnych zakładek, oraz czepki nocne. Jeśli któraś dziewczynka nie doprowadziła łóżka do nienagannego porządku, nie dostawała śniadania.
Jak mogłam zrobić swoje łóżko, skoro zostało poplamione krwią? Podeszłam do pierwszej napotkanej opiekunki. Zmieszana, skonsternowana
i drżąca opowiedziałam o tym, co się stało. Panna Messinger zawołała jedną
z dziewczynek o imieniu Heide, aby pokazała mi, co mam zrobić. „Musisz
sama wyprać swoje prześcieradło” – rozkazała.
Przyniosłam na dziedziniec trójnożny stołek i postawiłam na nim wielką
balię. Musiałam napełnić ją wodą i namoczyć w niej prześcieradło. Stojąc na
lo do wa tej ka mien nej po sadz ce, od czu wa łam co raz do kucz liw szy ból.
Zgięłam się z bólu. Plama nie chciała zejść, a materiał był bardzo szorstki.
Zdarłam sobie ręce, ale plama została. Już nie wytrzymałam.
Znów popłynęły słone łzy, palące mnie w zdarte, poranione ręce. Z powodu
silnych bólów brzucha wiłam się jak robak. Serce chciało mi pęknąć właśnie
w momencie, gdy panna Messinger z zadowoloną miną pojawiła się w drzwiach.
Stała dumnie z rumieńcami na policzkach, stalowoszarymi oczami i orlim
nosem. Falowane jasnobrązowe włosy,
związane w mały węzeł na karku, nie złagodziły jej surowej twarzy. Była młoda
i dobrze zbudowana. Utkwiła we mnie
wzrok – a ja szlochałam coraz bardziej.
Wtedy wybuchła szyderczym śmiechem.
Jej słowa przeszyły mnie jak miecz: „Ha!
Ha!… Ty płaczesz! Powiedz swojemu
Jehowie, żeby ci wyprał prześcieradło!”
217
Do lwiej jamy
Straciłam mowę z osłupienia, ale powoli wróciłam do siebie. Wyprostowałam się i lodowatą ręką otarłam z twarzy ostatnią łzę. Ta przysadzista kobieta śmiała znieważyć Wszechwładnego Boga, Jehowę! Dotąd jeszcze nikt,
nawet pan Ehrlich, nie wyzwał Boga w podobny sposób. Natychmiast postanowiłam nigdy więcej nie pokazać swojej słabości i nie dać jej żadnej okazji
do szydzenia z mojego Boga. Zdecydowałam, że w tym miejscu nie uronię
już ani jednej łzy!
Prawdziwa katorga. Garnek był ogromny! Mieścił 40 porcji gęstej zupy, a ja
miałam uważać, aby nie przywarła do dna. Stojąc na palcach na stołku,
obiema rękami mieszałam zupę długą, drewnianą łyżką. Gorąca para ulatująca z garnka i letni upał odbierały mi siły. Czułam się jak niewolnica.
Przeszkadzała mi nie praca sama w sobie, ale okoliczność, że byłam jedyną
dziewczynką, która musiała pracować. Wszystkie pozostałe poszły do kościoła. Popadłam w rozgoryczenie – tak miały odtąd wyglądać wszystkie
moje niedziele.
Poprzedniej niedzieli siedziałam w klasie obok kuchni i czytałam Ewangelie. Panna Lederle pozwoliła mi wziąć na ten czas jedną z wielu Biblii,
które widziałam w bibliotece szkolnej, natomiast panna Messinger poszła na
mszę z trzema katolickimi wychowankami, które wyrosły w zakładzie.
218
W paszczy lwa
Szkic przedstawiający dziewczynki oddające bieliznę
Protestanckie dziewczynki ustawiły się w parach i również wyruszyły do kościoła ewangelickiego. Wszystkie nosiły długie niebieskie sukienki niedzielne z białymi kołnierzykami, czarne rajstopy i czarne buty. Te ubrania były
przynajmniej nieco znośniejsze niż nasza codzienna odzież, ale ja nie dostałam takiej sukienki, bo nie szłam do kościoła. Dziewczynki, widząc mnie
w zwykłym stroju, ze zdziwienia otworzyły szeroko oczy. Panna Lederle pozwoliła mi zostać samej w klasie, a ja cieszyłam się, że mogę czytać o życiu
Jezusa. Gdy panna Messinger przyszła z kościoła, zapytała: „Co Maria sama
robi w klasie?” Nie zadowoliło jej, że czytam Ewangelie. „Dla Badacza
Pisma Świętego czytanie Biblii, nawet Ewangelii, nie wchodzi w rachubę.
Musi pracować w kuchni”.
Minął drugi weekend i ze smutkiem pojęłam, że tak będzie odtąd wyglądać moje życie. W niedzielę rano musiałam stać nad czterema parującymi
garnkami. Jeden przeznaczony był na obiad, drugi na kolację, a kolejne dwa
garnki gotowano na poniedziałek rano. Poczułam się jak Kopciuszek, gdy
zobaczyłam delikatne potrawy i desery przeznaczone tylko dla czterech
opiekunek. Na domiar złego kucharka o imieniu Anna oznajmiła, że również
idzie w niedzielę do kościoła i że zostanę całkiem sama. Czułam się zdradzona i opuszczona. Już nigdy nie dostanę wolnej niedzieli – ani pozwolenia na
czytanie Biblii w klasie. Wszystkich obowiązywał rygorystyczny rozkład
dnia, wszystkie też musiałyśmy przestrzegać sztywnych reguł i zasad.
Do lwiej jamy
219
Szkic przedstawiający robienie prania
Miałam wrażenie, że zostałam zaprzęgnięta do nieubłaganego kieratu. Nie
pozostawiono mi ani odrobiny wolności – nawet sposób trzymania szczotek
do szorowania był ściśle określony przez zakład.
Wczesnym rankiem przed śniadaniem, które podawano o godzinie
ósmej, dokładnie szorowałyśmy cały zakład. Każde dziecko w wieku od 6 do
14 lat miało własny przydział pracy. Ja musiałam czyścić sedes i w tym celu wsadzać rękę głęboko do muszli klozetowej. W czasie pracy pod groźbą
kary nie wolno nam było rozmawiać; mogłyśmy jedynie recytować lekcje.
Godzina intensywnego szorowania przed jedzeniem miała pogłębić nasze
docenianie dla mdłej papki podawanej na śniadanie, robionej z mąki i starego chleba. Nawet jeśli poruszały się w niej wołki zbożowe, musiałyśmy je
połknąć. Nie wolno było niczego zostawiać na talerzu, jeśli chciało się
otrzymać obiad. Wieczorem dawano nam talerz zupy, mały kawałek chleba
oraz małe jabłuszko lub połówkę większego. Latem dostawałyśmy pół filiżanki porzeczek.
W poniedziałki robiono pranie. Bieliznę zbierano w soboty wieczorem.
Musiał to być osobliwy widok – w jednym szeregu stały wszystkie dziewczynki w koszulach nocnych i czepkach na głowie! Każda trzymała w rękach
złożony podkoszulek, na którym leżały majtki. W milczeniu stałyśmy przed
stołem przy wejściu do pralni i odbierałyśmy szarą odzież na następny
ty dzień. Za nim wrzu ci ły śmy do ko sza uży wane majt ki, prze cho dzi ły
220
W paszczy lwa
przez ręce panny Lederle. Gdyby po dokładnej inspekcji okazało się, że są
zaplamione czy zabrudzone, za karę na cały tydzień pozbawiano właścicielkę owoców.
Pralnia znajdowała się w drugim końcu ogrodu, zaraz obok pomieszczeń
dla kóz. Pracowało tam około dziesięciu dziewczynek. Dołączyłam do nich.
W pralni wypełniano ługiem trzy drewniane balie stojące na trójnożnych
stołkach. Najpierw należało wymoczyć bieliznę w zimnej wodzie, po czym
gotowano ją w wielkim kamiennym kotle nad paleniskiem. Przy każdej balii stały dwie lub trzy dziewczynki, piorące ręcznie 36 podkoszulek, 36 par
majtek, 36 ręczników i dodatkowo ścierki kuchenne. Każdą sztukę poddawano ścisłej kontroli. Również tu obowiązywał zakaz rozmawiania. Pracowałyśmy ciężko w gęstych oparach i w całkowitym milczeniu. Nie czułam potrzeby mówienia. Nauczyłam się milczeć już wcześniej, w szkole. Z dźwięków
dobiegały nas jedynie polecenia opiekunek oraz plusk wody.
Po po łu dnia mi pra so wa ły śmy, ła ta ły śmy, szy ły śmy i pra co wa ły śmy
w ogrodzie. Potem siedmioro dzieci musiało codziennie obierać ziemniaki
na następny dzień. Posiłki spożywałyśmy na trzech ustawionych w rzędzie
stołach, regularnie szorowanych piaskiem. Każda wychowanka miała swoje
stałe miejsce. Dwanaścioro mniejszych dzieci siedziało przy pierwszym stole obok pokoju jadalnego opiekunek. Na końcu ostatniego stołu zajmowała
miejsce Hilda. Ta wyrośnięta dziewczyna z blond warkoczami owiniętymi
wokół głowy grała panią nad pozostałymi dziećmi. Była prawą ręką i ulubienicą panny Annemarie, która nadzorowała szycie. Wszystkie dzieci pracujące pod jej okiem miały przydzielone po południu te same miejsca, co na czas
obiadu. Siedziałam tam, gdzie Hilda, przy stole o numerze 1, na miejscu 6.
Teraz szafa była otwarta i każda dziewczynka wyciągała swój przybornik do
szycia. Ja też wzięłam swój, ale nie miałam możliwości czytania małej Biblii,
którą włożyła mi mama. Również tę księgę uwięziono.
W pomieszczeniu panowała przytłacza jąca atmosfera, a panna Annemarie nie oka zy wa ła ni ko mu na wet odro bi ny współ czu cia. Trud no nam
przy cho dzi ło cze goś się od niej na u czyć. Po ka zy wa ła nam tyl ko raz, jak
wy ko nać ja kąś pra cę. Je śli ja kiejś dziew czyn ce się nie po wio dło, An ne ma rie za bie rała jej ma te riał i bi ła nim dziewczyn kę po twa rzy do czer wo no ści. Cza sami cią gnę ła nas za uszy lub za wło sy, a je śli nie wy ko na ły śmy
pra cy do wie czo ra, po zba wia no nas je dze nia. Szcze gól nie przykro by ło pa trzeć, jak uka ra na dziew czyn ka wsta je w mo men cie, kie dy mia no na peł niać jej ta lerz, i do no śnie mówi: „Dzię ku ję, nie wol no mi jeść. Zo sta łam
uka ra na”. Na praw dę skrę ca ło w żo łąd ku na wi dok pu ste go ta le rza, który
wę dro wał z rąk do rąk na miej sce uka ra nej dziew czyn ki. Ale naj o hy dniejsze by ło to, że nie które dziew czyn ki ob ser wo wa ły ową ce re mo nię ze zło śli wym uśmie chem.
Do lwiej jamy
221
Panna Annemarie znów się na mnie uwzięła. Tym razem nie chodziło
o skarpetki, ale o pracę przy maszynie do szycia. Początkowo rozpierała
mnie duma, ponieważ mogłam jej pokazać, że również tego nauczyła mnie
mama. Ale gdy opiekunka pod groźbą najsurowszych kar zleciła mi trudne
zadanie, stało się dla mnie jasne, że nawet w najmniejszym stopniu nie jest
zainteresowana solidnym wykonaniem pracy, tylko znalezieniem u mnie
słabych stron. Miałam obrzucić ściegiem wstążkę szeroką zaledwie na centymetr i długą na dziesięć metrów. Prawą ręką obracałam koło maszyny do
szycia, natomiast lewą kurczowo usiłowałam trzymać wstążkę prosto. Siedziałam przy maszynie bardzo napięta i roztrzęsiona.
Poprzednia dziewczynka została brutalnie spoliczkowana, ponieważ ścieg
nie biegł w linii prostej, teraz więc musiała poprawić wszystkie krzywe i drobne nakłucia. Annemarie sprawdziła moją dziesięciometrową wstążkę centymetr po centymetrze. W końcu mi ją oddała i poleciła zwinąć oraz odłożyć na
swoje miejsce. Za okrągłymi okularami dostrzegłam w jej oczach obojętność.
Wtedy zrozumiałam, że nigdy jej nie zadowolę, bez względu na to, jak dużo wysiłku włożę w swą pracę. Annemarie wydawała się zdolna tylko do kąśliwych
uwag, ostrych rozkazów i nienawistnych gróźb. Nigdy nie usłyszałam od niej
„magicznych słów”, jak określała je mama, umożliwiających otwarcie drzwi
i serc: „proszę”, „dziękuję” czy „świetnie się spisałaś”. Bardzo szybko zauważyłam, że tutaj w ogóle nie znano takich słów. Zamiast tego żyłyśmy w ciągłym
strachu przed donosem i surową karą – a także w bezustannym milczeniu.
Nie minął dzień, żeby któraś dziewczynka nie została ukarana. W tym celu panna Lederle wkładała gumowy lub skórzany fartuch oraz brała do ręki
rózgę. Taka dziewczynka musiała wyciągnąć rękę. Rózga cięła powietrze
z przerażającym świstem, trafiała w rękę z całym impetem i uderzała głuchym łoskotem w ochronny fartuch opiekunki. Za każdym razem, gdy to słyszałam, dostawałam ze strachu skurczów żołądka. Gdy dziecko krzyczało,
otrzymywało jeszcze jedno uderzenie na tę samą rękę, zanim wyciągało następną. Razy wymierzano parami. Czasem dostawało się kilka par uderzeń.
Każda z nich oznaczała jednocześnie jeden wieczór bez jedzenia. Z oczu wielu dziewczynek wyzierała wtedy bezwstydna, złośliwa uciecha. W końcu ta
bolesna ceremonia wnosiła do codziennej rutyny nieco odmiany.
Wkrótce dowiedziałam się o daleko gorszej karze. Pewnego wieczora, po
modlitwie, jedna z katolickich dziewczynek musiała stanąć z boku, przy
ścianie. Dziecko drżało na całym ciele. Gdy kazano mu pójść do różowego
pokoju obok kuchni, wytrzeszczyło oczy jak żaba. Po trzech dniach dziewczynka znów się pojawiła. Miała tak zapuchnięte powieki, że zamiast oczu
było widać tylko wąziutkie szparki z ciemnymi obwódkami. Ów straszny
widok i okryta tajemnicą kara w tym mistycznym miejscu wzbudziły w nas
silne przerażenie.
222
W paszczy lwa
Już w pierwszym tygodniu zauważyłam, że niczym wstrętna, ciemna
chmura bezustannie wisi nad nami groźba kary. Cóż za okropna perspektywa! Zadawałam sobie pytanie, czy zdołam ujść karze? Bardzo trudno było
bowiem zadowolić opiekunki.
Jedynie podczas lekcji niebezpieczeństwo wymierzenia kary wydawało
się nieco mniejsze. Klasa miała niewielką powierzchnię. Stało tam sześć rzędów ławek, a w każdym siedziały po cztery dziewczynki. Była również mała
biblioteka, w której za zamkniętą szybą znajdowały się Biblie w przekładzie
Lutra oraz niema fisharmonia, stojąca obok pulpitu panny Messinger.
Na ścianie wisiała piękna, kolorowa mapa Badenii-Wirtembergii i okolic.
Znalazłam na niej nawet Miluzę, Oderen i Kruth – niewielką część moich
rodzinnych stron.
Wszystkie dziewczynki pomiędzy 10 a 14 rokiem życia miały od rana lekcje. Mnie prawie niczego nie uczono. Panna Messinger kazała mi jedynie od
czasu do czasu pisać wypracowania i malować obrazki na temat mojego dzieciństwa.
Bardzo skrupulatnie oglądała moje rysunki, usiłując odgadnąć moje myśli. Uznała mój niemiecki za bardzo słaby, ale nigdy nie udzieliła mi lekcji
gramatyki. Była bardzo ciekawska i również po zajęciach kazała mi pracować w pobliżu, aby móc ze mną rozmawiać i mnie wypytywać. Chociaż traktowała mnie bardzo uprzejmie, nie potrafiłam jej wybaczyć, że to ona kazała mi w niedziele pracować w kuchni. Nie mogłam też patrzeć jej w twarz,
nie przypomniawszy sobie wyrazu jej oczu, gdy naśmiewała się z Boga Jehowy.
Nie wiedziałam, co myśleć o przychylności, jaką próbowała mi teraz okazać,
ale nigdy nie potrafiłam obdarzyć jej zaufaniem.
Już po krótkim czasie zrozumiałam, że tutaj ani w stosunku do siebie nawzajem, ani do opiekunek nie możemy pozwolić sobie na żaden śmiech ani
nawet uśmiech. Mogłyśmy się „odprężyć” jedynie podczas dziesięciominutowych rannych zabaw, podczas których przeważnie tańczyłyśmy w kółku
i śpiewałyśmy dziecięce piosenki. Nie było mowy o zawieraniu przyjaźni ani
o pogawędkach. Nawet krótki czas na zabawę znajdował się pod ścisłą kontrolą. Na czytanie nie przeznaczano nam czasu. Zresztą poza podręcznikami
szkolnymi nie widywałyśmy żadnych innych książek. Nie było zajęć w wolnym czasie, bo to pojęcie nie istniało. Milczenie, cisza i praca, wręcz harówka,
przemieniły nas w upiory. Mknęłyśmy przez pokoje niczym cienie. Byłyśmy
tak wyciszone, że nasi szwajcarscy sąsiedzi, mieszkający zaraz za płotem granicznym, najprawdopodobniej nigdy nie wpadli na pomysł, że przebywa tu
36 dzieci.
Nawet w niedzielne popołudnia musiałyśmy haftować i wykonywać różne robótki ręczne. Czasem, gdy latem panował wielki upał, posyłano nas na
popołudniową drzemkę. Nie istniała żadna rozrywka – poza wyśmiewaniem
Do lwiej jamy
223
niezdarności innych. Dzieci najczęściej rozpierała złośliwa radość, gdy mogły się przyczynić do wymierzenia komuś kary.
Zauważyłam, że wszystkie dzieci miały niemieckie pochodzenie. Ale
przynajmniej nie istniał tu problem wymawiania hitlerowskiego pozdrowienia. Ponieważ traktowano nas jak przestępców, odebrano nam przywilej
wołania „Heil Hitler!” i wstępowania do takich organizacji młodzieżowych,
jak BDM. Najpierw miałyśmy się stać poważanymi, czcigodnymi członkiniami Niemieckiej Wspólnoty Narodowej. Ciągle nam powtarzano, że mamy
być wdzięczne za wykształcenie, które się nam w ogóle nie należy. Bezustanne upokarzające przemowy spływały po mnie jak woda. W końcu nie byłam
jedynym dzieckiem Świadków Jehowy, które trafiło do zakładu poprawczego. Wiedziałam, że wiele innych dzieci z mojej religii niesprawiedliwie zamknięto w różnych domach poprawczych. Tego samego tygodnia, którego
wysłano mnie do Konstancji, zabrano w Miluzie także trzech chłopców od
Arztów i małą Jeanette Lauber.
Nie uskarżałam się ani nie płakałam już więcej. Ale smutek i ból serca
bardzo mi ciążyły. Te przejścia były dla mnie bardzo ciężkie i bolesne. Mocno tęskniłam za domem. Jakiś wewnętrzny głos bez przerwy powtarzał:
koniec ze wspaniałymi wieczorami w towarzystwie ukochanych rodziców,
koniec z czytaniem powieści oraz Biblii, koniec z lekcjami malowania, jakich udzielał mi tatuś. Również Marcel nie okaże mi już braterskiego przywiązania. Ogród Koehlów, sielanka w Bergenbach, czułość cioci Eugenii –
wszystko minęło, legło w gruzach. Moje obolałe serce ciągle powtarzało listę
strat i codziennie pogrążało mnie w coraz głębszej otchłani.
Gdy nadszedł pierwszy list od mamy, byłam zbyt rozkojarzona, aby pojąć, jak drogocenny skarb otrzymałam. Dzieci w zakładzie rzadko dostawały
jakieś wiadomości. Jeszcze nigdy nie widziałam, aby komuś doręczono list.
Gdy przeczytałam list od mamy, panna Lederle odebrała mi go, aby jej zdaniem „przechować go w bezpiecznym miejscu”. Sama nie miałam żadnego
osobistego miejsca, gdzie mogłabym go włożyć. Dopiero wtedy zdałam sobie
sprawę, że straciłam skarb, i popadłam w straszne przygnębienie. To był mój
list – przekazywał mi cząstkę mamy. Zawierał cenne słowa, które skierowała tylko do mnie, i rady, których tak pilnie teraz potrzebowałam. Ten list dotykała moja mamusia i był częścią jej samej. A ja teraz nie mogłam go oglądać ani przyciskać do siebie! Zamartwiałam się tym na śmierć.
Pod kołdrą próbowałam przywołać na pamięć słowa mamusi – i z łatwością je sobie przypomniałam. Leczyły moje rany. Przez noc dokonała się we
mnie gruntowna zmiana. Po raz pierwszy zrozumiałam, jak cennym darem
jest pamięć. Nikt nie potrafił mi odebrać niezliczonych cennych myśli, które
wpoili mi ukochani rodzice, ani entuzjastycznych planów Marcela co do gospodarstwa w Bergenbach. Mogłam korzystać z własnego skarbu, czerpać
224
W paszczy lwa
jakby z głębokiej studni najpiękniejsze wspomnienia. Mimo sporej odległości mama wręczyła mi klucz do własnego serca.
Następnego dnia pomyślałam, że otrzymam garnuszek mleka, bo mama
włożyła do koperty kilka kartek na mleko. W kuchni faktycznie przygotowano dla mnie parujący kubek. Ale to była tylko gorzka herbata ziołowa!
Nauczyłam się, aby w tym zakładzie nigdy nie ufać innym ślepo ani nie
oczekiwać od innych nawet drobiazgów. Jeszcze bardziej zamknęłam się
w sobie. Zacieśniłam natomiast więź z Bogiem. Zrozumiałam, że muszę zachować szczególną ostrożność, gdy mnie pytano o różne sprawy. Dlatego postanowiłam pisać wypracowania tylko o Bergenbach, nigdy więcej o życiu
w Miluzie. W modlitwie błagałam Jehowę o pomoc, abym we śnie mówiła
tylko po francusku, a nie po niemiecku czy w dialekcie alzackim. Bałam się,
że nieopatrznie zdradzę nazwiska innych Świadków Jehowy. Przebywałam
jakby we wrogim kraju, ignorowana przez pannę Lederle, wyszydzana przez
pannę Messinger i szykanowana przez pannę Annemarie.
W łóżku przytulałam się do poduszki i marzyłam o ramionach mamy,
w wyobraźni słuchałam jej opowieści biblijnych i razem z nią mówiłam modlitwę. Obserwowałam księżyc, co dawało mi poczucie jedności z rodzicami,
bo gdziekolwiek przebywali, mogli obserwować ten sam księżyc. Uchwyciłam się myśli, że modlitwy naszej trójki – taty, mamy i moje – zespalają się
po drodze w jedną wspólną modlitwę do Boga oraz że mimo wszystkich przeżyć jako rodzina dalej jesteśmy zjednoczeni, niezłomni i silni.
Panna Messinger poświęcała mi szczególną uwagę. Pewnego dnia poprosiła mnie, abym została jej pomocnicą i doglądała krzaków pomidorów.
Do lwiej jamy
225
Poleciła mi podlewać późnym wieczorem sadzonki. Oznaczało to dla mnie
dodatkowe godziny pracy. Po nierównych żwirowych drogach kilkakrotnie
przewoziłam taczkę z czterdziestoma litrami wody. Moje bose stopy nie były przyzwyczajone do szorstkiego i kamiennego podłoża. Mimo wszystko
rozpierała mnie duma, że choć mam dopiero trzynaście lat, mogę wykonywać taką ciężką pracę. Ze wszystkich dziewcząt jedynie mi przydzielono tak
dużo dodatkowych obowiązków. Ciekawe, czy panna Messinger przeczuwała, jak ciężko musiałam pracować w Bergenbach?
Później powierzyła mi obowiązek sprzątania swego pokoju. Wszystkie
dziewczęta bały się tego zadania. Dziewczynka, która wcześniej wykonywała tę pracę, opuściła zakład. Panna Messinger kazała mi pomóc jej nieść bagaż na dworzec. W drodze powrotnej moja opiekunka bezustannie opowiadała mi o zaledwie dwóch możliwościach opuszczenia zakładu poprawczego
Wessenberga. Czternastoletniej pannie pozostawało albo podjąć pracę
w charakterze służącej, albo pójść do więzienia. Usłyszałam, że dziewczyna,
która właśnie odjeżdżała, idzie za kratki, bo zadała się z żołnierzem straży
przygranicznej na naszym terenie. Tylko przyzwoite dziewczynki miały
widoki na powrót do normalnego życia. Na koniec opiekunka ostrzegła mnie
przed pozostałymi dziewczynkami w zakładzie, mówiąc, że wszystkie są zdeprawowane i nie stanowią dla mnie odpowiedniego towarzystwa.
Po mnie zaś spodziewała się, że zostanę wzorową gospodynią domową,
której będzie można zaufać, nawet jeśli otrzyma dodatkową pracę. Oprócz
porannego obowiązku szorowania toalet oraz innych zajęć musiałam zaraz
po obiedzie jeszcze sprzątać jej pokój.
Pokazała mi swój pokój, który codziennie należało doprowadzać do porządku, oraz sąsiadującą z nim izbę dla chorych, która miała być sprzątana
raz w tygodniu. Jedyne wyposażenie stanowiło sześć żelaznych czarnych
łóżek, pod którymi poustawiano garnki ze stopionym masłem. Ale nie mogłam o tym rozpowiadać.
Pokój panny Messinger był mały. W rogu stało wysokie łóżko. „Łóżko będę
robić sobie sama” – rzekła, wskazując na przepiękną dzienną narzutę. „Jesteś
jeszcze za mała, aby należycie rozpostrzeć narzutę, ale masz wystarczający
wzrost, aby codziennie wchodzić pod łóżko i czyścić wszystkie sprężyny”.
Czyszcząc dzień po dniu sprężyny pod łóżkiem, wpadłam na pomysł:
spróbuję ukryć między nimi swoją małą Biblię. Początkowo zwlekałam
z tym ze strachu, że ktoś mnie zauważy. Aby dotrzeć do Biblii, musiałabym
całkowicie opróżnić swój przybornik do szycia. Panna Annemarie siedziała
na końcu mojego stołu. Poza tym otaczały mnie dziewczynki o ciągle czatujących spojrzeniach, co zwiększało ryzyko mego przedsięwzięcia. Książeczka, uwolniona ze swego więzienia, musiała błyskawicznie zniknąć w mojej
jedynej kieszonce przy rąbku halki. Tam zostałaby do następnego dnia,
226
W paszczy lwa
szeleszcząc przy każdym kroku o moje nogi. Było to ryzykowne przedsięwzięcie, ale udało się.
Książeczkę przymocowałam między sprężynami na środku materaca,
bo chciałam mieć pewność, że pod jej ciężarem Biblia będzie dobrze przyciśnięta. Najbardziej jednak obawiałam się, że rano wypadnie, gdy zostanie
uwolniona od ciężaru panny Messinger. Cóż za rozkosz znów móc czytać
Ewangelie! Czyniłam to każdego dnia, leżąc na brzuchu pod łóżkiem.
Panna Messinger niekiedy wchodziła, by skontrolować pracę i poszukać kurzu, ale wtedy miałam wystarczająco dużo czasu, aby z powrotem wetknąć
Biblię głęboko między sprężyny. Często spóźniałam się na prace popołudniowe, a gdy zajmowałam miejsce przy stole panny Annemarie, syczała
głośno: „Jesteś najpowolniejszym dzieckiem na świecie!” Ale co najważniejsze, panna Messinger była zadowolona z mojej pracy i nigdy nie miałam z tego powodu problemów.
Regularne czytanie Biblii łagodziło mój wewnętrzny ból i ożywiło we
mnie przekonanie co do nadziei na lepsze przyszłe życie. Uciekałam myślami
od wszystkich smutków do raju, w którym układałam różne projekty, a następnie je realizowałam. Do tego stopnia traciłam poczucie rzeczywistości,
że moja igła przestawała szyć. „Ty leniwa dziewucho! Obudźże się w końcu!”
– krzyczała panna Annemarie. Musiałam wtedy przyśpieszyć tempo, jeśli
chciałam otrzymać kolację… i dalej dawać wzór chrześcijańskiego postępowania.
Dodatkowo włożono mi na barki jeszcze trudniejsze zadanie. Miałam
opiekować się Anną – bezczelną, bezwstydną i niesforną pięciolatką.
Do lwiej jamy
227
Niedawno trafiła do zakładu jako dziecko prostytutki. Już w wieku pięciu lat
była przebiegła i pozbawiona skrupułów. Gdyby Anna coś ukradła lub poniszczyła, to ja zostałabym pociągnięta do odpowiedzialności. Oburzona
z powodu tego okropnego zadania, zapytałam pannę Messinger, dlaczego
właśnie ja muszę opiekować się tym dzieckiem, skoro nikt poza mną nie ma
tak wielu obowiązków. Odpowiedziała mi, że Anna jest za mała, aby przestrzegać regulaminu zakładu i że mam „przywilej” wychowywania tego zdeprawowanego dzieciaka. Wolno jej było wstawać później, po czym miałam ją
myć, ubierać i czesać. Musiałam także słać jej łóżko i utrzymywać w czystości jej ubrania. A co gorsza, dwa razy w nocy należało wstawać i odprowadzać
ją do toalety. Jeśli zmoczyła łóżko, prałam jej prześcieradło. Oznaczało to, że
każdej nocy sama musiałam wstawać bez budzika i w koszuli nocnej iść do
pomieszczenia sypialnego Anny.
PIERWSZY TYDZIEŃ SIERPNIA 1943 ROKU
Gdy po południu stałyśmy w szeregu, aby dostać przydział pracy, dyrektorka oddzieliła mnie od grupy. W tym dniu otrzymałam specjalne zadanie.
W ogrodzie z przodu budynku miałam obrywać czerwone porzeczki z krzaków rosnących wzdłuż parku, gdzie miałyśmy wzbroniony wstęp. „Pójdziesz sama. Pracy wystarczy tam tylko dla jednej osoby” – wyjaśniła panna Lederle. Wszystkie byłyśmy zaskoczone. Żadne dziecko nie miało prawa
pójść gdziekolwiek samo – nawet do toalety. W oczach dzieci zatlił się płomyk zawiści.
Na skraju wspaniałego ogrodu samotnie zbierałam małe owoce, które
miałyśmy dostać do naszej kolacji, składającej się z cienkiej kromki ciemnego chleba i zupy ziemniaczanej. Obrywając porzeczki rosnące wzdłuż
malowniczego parku, podziwiałam majestatyczną, wiekową sosnę. Korzenny zapach igieł przywołał mi na pamięć marzenia z Bergenbach. Usłyszałam nawet znajome głosy wzywające moje imię. Okrzyki powtórzyły się –
najpierw rozległ się głos kobiety, a później mężczyzny. Odwróciłam głowę.
Przy żywopłocie, za obumarłym ligustrowym krzewem zobaczyłam dwie
osoby, które do mnie machały. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom!
Najchętniej bym krzyknęła z radości i przeskoczyła przez martwy krzew
ligustrowy. Zobaczyłam promienne, błękitne oczy Adolfa i wspaniały
uśmiech Marii.
Przyszli już rano i panna Lederle podała kilka wiadomości na mój temat.
Ale potem ich odprawiła, mówiąc, że nie wolno mi przyjmować żadnych gości. Zanim poszli do pociągu, udali się do parku, bo chcieli rzucić ostatnie
spojrzenie na budynek i ogród. Zauważyli martwy krzak i niczym przez
228
W paszczy lwa
okno dostrzegli mnie. Ciekawe, czy to kwestia przypadku? A może panna
Lederle zorganizowała to spotkanie, posyłając mnie samą do ogrodu?
Była to tylko krótka, najczęściej jednostronna rozmowa. Nie spodziewałam
się takiej radości i ze strachu przed wykryciem nie mogłam dobrać odpowiednich słów. Wielotygodniowe milczenie spowodowało, że straciłam pewność
siebie, wypowiadałam tylko krótkie zdania i czułam się bardzo zmieszana. Ale
powiedziałam im, że dotychczas jeszcze nie zostałam ukarana i że codziennie
ukradkiem czytam Biblię. Nie mówiłam nic o mleku, które podmieniono na
gorzką herbatę ziołową, ani o ciężkim obowiązku nadzorowania dzieci. Przemilczałam też niespokojne noce, podczas których musiałam sprawować opiekę nad Anną. Nie uznałam za konieczne obciążać ich swoimi troskami. Nie
potrafili mi pomóc i dlatego nie musieli o wszystkim wiedzieć.
Wiadomości z Miluzy wplotły w moje życie złote promyki słońca. Tatuś
ciągle jeszcze cieszył się z „witamin”. Rozdzielono trzech chłopców Arztów,
a Jeanette Lauber może od czasu do czasu dzwonić do domu. Wszystkim
wiedzie się dość dobrze. Dostałam jednak smutną wiadomość o Marcelu
Sutterze – czekał na wyrok śmierci. Babcia miała nadmiar obowiązków
i przyjęła mamusię na jakiś czas do Bergenbach. Ulżyło mi, bo w chwilach
wyczerpania mama nie będzie już sama.
Kolacja przebiegała tak samo jak zwykle. Zupa jak zawsze miała mdły
smak, a porzeczki – kwaśny. W sercu czułam ciężar i gorycz. Moja wylewna
radość ze spotkania z Koehlami obróciła się w nieubłagane uczucie samotności. Gdy odeszli, nie płakałam. Również teraz, zgodnie ze swym postanowieniem, nie zamierzałam wylewać łez. Ale musiały upłynąć dni, zanim
znów pokonałam otchłań rozpaczy i przywołałam na pamięć pocieszające
słowa Adolfa. Powtórzył mi swoje ulubione przysłowie: „Boży młyn miele
wolno, ale pewnie” – co oznaczało, że nadejdą dni nagrody. To, co znosimy
w imię prawości, nigdy nie pójdzie na marne. Pamiętaj, że nikt nie może
przeszkodzić duchowi Bożemu. Nie można go zamknąć do więzienia.
Dopóki pozwalamy, by kierował nami Bóg, i jesteśmy wierni, otrzymamy siły potrzebne do wytrwania.
Powoli doszłam do siebie. Otworzyłam szeroko oczy, urzeczona pięknem
przyrody. Wczesnym rankiem musiałam otwierać okna, by wywietrzyć pomieszczenie, ale nie wolno nam było wyglądać na zewnątrz. Po ubraniu się
i zrobieniu łóżek okna znów zamykano. Moje łóżko stało zaraz pod oknem.
Rzucone ukradkiem spojrzenie na ogród podobny do parku ożywiało we
mnie wizję rajskiej ziemi. Dzikie wino obrosło okiennice i objęło parapet.
Leżąc nocą w łóżku, podziwiałam błyszczące gwiazdy. Wtedy mogłam snuć
plany i podróżować w krainie wyobraźni.
Na skraju łąki uwiązano trzy kozy. Garnuszek mleka, który otrzymywałyśmy o czwartej godzinie po południu, oraz gdakanie kur w kurniku
Do lwiej jamy
229
przywodziły mi na pamięć obrazy z dzieciństwa. Zastanawiałam się, dlaczego właściwie kury gdaczą, skoro podczas posiłków nigdy nie widujemy
jajek? Kozy i kury uskrzydlały moje wspomnienia o Bergenbach. Ciągle
rozmyślałam nad tym, jakie zmiany ułatwiłyby pracę jego mieszkańców.
Kiedyś razem z Marcelem zaprojektowa liśmy dla moich krów halę ze szczotkami i prysznicami. Oczyma wyobraźni widziałam raj, zarezerwowany
wyłącznie dla bogobojnych ludzi, i to tak realistycznie, że żyłam jakby
w innym świecie. Na moment uciekałam od brutalnej rzeczywistości i monotonii.
Panna Lederle znów dała mi do przeczytania długi list od mamy. Każde
z jej słów trafiło prosto do mego serca. Wyczułam w nich wyraźnie, czego
pragnie dla mnie z całego serca i jak bardzo się cieszy, że jestem jej dzieckiem. Czytając ten drugi list, wręcz czułam jej obecność. Widziałam, jak
przez papier badają mnie jej przenikliwe, błękitne oczy.
W liście napisała: „Wiadomość, którą otrzymałam od Marii, ucieszyła
i pokrzepiła mnie. Tak, moje kochane dziecko, możesz sprawić swemu otoczeniu naprawdę wiele radości i być wzorem dla twoich koleżanek. Jeśli już
musisz sprawować jakiś nadzór, kochanie, to kieruj się miłością. Nigdy nie
bądź niesprawiedliwa, bo sama wiesz najlepiej, jak bardzo to boli – przecież
cała nasza trójka już tak wiele wycierpiała z powodu niesprawiedliwości.
Ale wiem, że nigdy się tak nie zachowasz, przecież zawsze byłaś kochaną
i uczuciową dziewczynką. Mimo wszystkich cierpień, jakie przyszło nam
znosić, nie możemy traktować naszych bliźnich twardo ani szorstko.
Ta próba minie, jak wszystko inne. Jeśli musiała nadejść, to ma swój określony cel. Teraz zapoznajesz się z różnymi pracami domowymi, ogrodowymi
i robótkami ręcznymi – wszystko to może ci się bardzo przydać w przyszłości. Jeśli już teraz przyjmujesz pomniejsze stanowiska, później otrzymasz
odpowiedzialniejsze zlecenia ku chwale Bożej. Kochane dziecko, wysilaj się
i we wszystkim dawaj z siebie to, co najlepsze, a odniesiesz z tego naprawdę
duży pożytek. Jest to szkoła, jakiej potrzebujemy, aby nauczyć się posłuszeństwa i zostać przyjętym do Królestwa. Odważnie więc stawiaj czoło wszystkiemu, co może nadejść, i bądź silna. (…) Musimy jeszcze wiele wycierpieć,
ale jesteśmy na to gotowi ku chwale Bożej”.*
Gdyby mama tylko mogła przypuszczać, jak trudno być wzorową w takim
miejscu i przejawiać do tego miłość, radość oraz sprawiedliwość! Jak mogłam być szczęśliwa, skoro musiałam wstawać w środku nocy, podczas gdy
inne dziewczynki spały, i gotować w niedziele, kiedy inne szły do kościoła?
Z pewnością była to jawna niesprawiedliwość. Ja osobiście naprawdę nie
uważałam tego za dobre szkolenie.
* Zobacz całą treść listu w załączniku E.3.
230
W paszczy lwa
Nadzorowanie obierania ziemniaków z pewnością nie było zaszczytną
pracą! Do tej pory obowiązek ten spoczywał na Hilde lub Hannelore. Teraz
przydzielano go prawie wyłącznie mnie. Każdego wieczoru o piątej sześć
dziewczynek obierało przez godzinę ziemniaki. Jeśli jakaś śpieszyła się
i strugała za grubo, należało to zgłosić. Wtedy panna Lederle albo panna
Messinger wymierzały karę: „Kartofle, które zmarnowałaś przez grube struganie, to twoja racja zupy. Już jej nie dostaniesz”. Obie kobiety badały również obierki, które sprawdzała dziewczynka nadzorująca pracę, i karały ją,
jeśli nie była wystarczająco surowa. Prawie każdego wieczoru jedną lub
dwie dziewczynki pozbawiano kolacji. Jak więc miałam się cieszyć z tego
„przywileju” nadzorowania dziewczynek obierających ziemniaki? Jakże
mogłabym na nie donosić tylko po to, aby samej uniknąć kary? Ale czy istniał inny sposób rzetelnego wywiązania się z obowiązku? Poradziłam sobie,
dokładnie obserwując dzieci i ostrzegając każde, gdy zaczynało strugać nieco grubiej. Każdy wieczór stawał się próbą sił, ale szczęśliwym trafem żadnej z nas nie ukarano.
Myślałam też o tym, jak surowe życie w zakładzie może mi pomóc, abym
została „przyjęta do Królestwa”? Mama nawet twierdziła, że jest to „szkoła,
jakiej potrzebujemy, aby nauczyć się posłuszeństwa”. Posłuszeństwa – tak,
mama miała rację, naprawdę mogłam się tu tego nauczyć. Ale mówiła jeszcze o „szkole”. Mnie tutaj niczego nie uczono. Kazano mi jedynie pisać wypracowania, a rysować mogłam tylko obrazki do tych wypracowań. Muzyki
też nie było. Raz panna Messinger kazała mi zagrać na fisharmonii. Wykonałam utwór napisany w obozie koncentracyjnym, który potajemnie otrzymaliśmy w pobliżu Sternsee od Alfreda Zingla. Panna Messinger zapytała,
kto napisał tę pieśń i o czym jest. Nie umiałam odpowiedzieć, bo nie wiedziałam. Rzuciła mi nerwowe i gniewne spojrzenie, a ja zrozumiałam, że już
nigdy więcej nie pozwoli mi grać piosenek dla dzieci. Jakże ten zakład mógł
kiedykolwiek przynieść mi „naprawdę duży pożytek”? Co prawda wierzyłam
mamie, ale niezupełnie mogłam pojąć, co miała na myśli. „Wysilaj się i we
wszystkim dawaj z siebie to, co najlepsze” – pisała. Później dodała: „Musimy jeszcze wiele wycierpieć, ale jesteśmy na to gotowi ku chwale Bożej”. Jej
słowa na nowo roznieciły we mnie płomień, który od najwcześniejszego dzieciństwa gorzał w moim sercu: „żyć ku chwale Bożej”.
Mama udzieliła mi jeszcze jednej rady, której zastosowanie wymagało
ode mnie wiele więcej wysiłku: „Najdroższa Simone, Maria powiedziała mi,
że nie dojadasz. Nie może tak być! Jedzenie utrzymuje nas przy życiu. Nie
wolno ci się poddać. Przemóż się, moje drogie dziecko. Wszystko można zrobić, jeśli tylko się chce, a ku chwale Bożej potrafisz zrobić i to, jestem tego
pewna. W przeciwnym razie będę się bardzo martwić, że zachorujesz. Prawda, skarbie, że przemożesz się i sprawisz mi tę radość?”
231
Do lwiej jamy
Najgorszym momentem w ciągu dnia była pora obiadowa. Całkowity zakaz mówienia sprawił, że jeszcze boleśniej odczułam nieobecność rodziców.
Ponieważ milczenie obowiązywało podczas wszystkich posiłków, rozbrzmiewały tylko odgłosy jedzenia dzieci, które nie umiały zachować się przy stole.
Ściskało mi gardło na sam widok tej mdłej i niesmacznej potrawy. Jak mogłam jeść, skoro wszystkimi siłami powstrzymywałam powódź łez, która nieustannie chciała przetoczyć się przez moje policzki? Rozpacz i samotność
odczuwałam najdotkliwiej właśnie przy obiedzie.
WRZESIEŃ 1943 ROKU
List od cioci Eugenii zawierał szokującą wiadomość o aresztowaniu mojej
ukochanej mamusi. Teraz również ona znajdowała się w obozie Schirmeck
i nie mogła już do mnie pisać. Był to dla mnie ciężki cios i sama musiałam
stawić mu czoło. Mogłam o tym rozmawiać jedynie z Bogiem.
Drugi list mamy okazał się zarazem ostatnim. Znałam go prawie na pamięć i czerpałam pociechę z tych wspaniałych, pokrzepiających słów. Uważałam swoich rodziców za takie same przykłady wiary jak postacie biblijne.
To, co mamusia napisała o mnie, dotyczyło też jej samej: „Również ty będziesz miała udział w usprawiedliwianiu zwierzchnictwa Jehowy i staniesz
się w Jego ręku jak błyszczący klejnot”. Mamusia naprawdę stanowiła bezcenny skarb. Ja nie uważałam siebie jeszcze za godną takiego porównania.
Usilnie zachęcała mnie do walki na rzecz Królestwa Bożego i Jego imienia.
Ponadto pisała, że się za mnie modli. Ta świadomość niezwykle mnie pocieszała. Bardzo potrzebowałam jej modlitw. Moje wciąż wydawały mi się za
krótkie.
Moja podopieczna Anna była wprawdzie małym dzieckiem, ale w żadnym
wypadku nie pozostawała bez winy. Nienawidziła mnie, ponieważ musiałam ją budzić w nocy. Wkrótce znalazła sposób, aby się na mnie zemścić.
Gdy tylko widziała mnie wchodzącą do jej sypialni, stawała na swoim sienniku i zaczynała moczyć łóżko. Jak więc mogłabym okazywać jej miłość?
Powstrzymywałam się, aby nie zgłosić czynów tej małej diablicy, bo nienawidziłam składać donosów. Oburzona, postanowiłam sama ją ukarać. Jak
zawsze przyniosłam stołek i drewnianą balię z zimną wodą. Potem złapałam
Annę, przycisnęłam ją kolanami do balii i wsadziłam jej ręce do lodowatej
wody. Krzyczała i tupała, żeby się wyrwać, ale jej nie puściłam. Rozsadzała
mnie wściekłość. Jej donośny krzyk obudził pannę Lederle. Anna została
surowo ukarana, mimo że nie złożyłam na nią donosu.
232
W paszczy lwa
Simone opiekuje się młodszą wychowanką
Anna stwarzała coraz większe problemy. Dostałam dla niej parę bezpalcowych rękawiczek. Wyglądały jak skarpetki i były połączone sznurkiem,
który przekładano za szyję i wiązano, co unieruchamiało jej ręce na klatce
piersiowej. Rękawiczki zostały wykonane z sierści końskiej. Ponieważ nie
potrafiłam sobie wytłumaczyć jej ohydnego zachowania, doszłam w swej naiwności do wniosku, że cierpi na robaczycę. Dziko i przekornie broniła się
wszystkimi siłami przed założeniem tych rękawiczek. Wręcz pałała nienawiścią. Scena powtarzała się każdego wieczoru.
W dalszym ciągu specjalnie moczyła łóżko, chociaż wiedziała, że potem
zawsze będzie musiała prać ze mną swoje prześcieradło. Znajdowałam ją
nawet w łóżkach jej małych sąsiadek, gdzie brudziła prześcieradła krwią
i rozprzestrzeniała swój występny, ohydny nawyk. Znów została dotkliwie
ukarana, co pomogło zaledwie na krótki czas. Ale później sytuacja uległa
pogorszeniu. Anna pałała chęcią zemsty. Kiedyś mi się odpłaci, ale w jaki
sposób?
Nieoczekiwanie panna Annemarie kazała oddać wszystkie ubrania do generalnej kontroli. Wszystkie dzieci poszły na poddasze, gdzie każde z nich
miało do dyspozycji dwa wieszaki. Fartuszki szkolne, sukienki niedzielne,
fartuszki na niedzielne popołudnia oraz czarne i białe pończochy na niedzielę – wszystko miało zostać poddane starannej inspekcji. Panna Annemarie
sprawdzała również ubrania, które miałyśmy na sobie. Wszystkie kieszonki
musiałyśmy zaszyć, aby zapobiec kradzieżom. Jedynie na skraju halki pozwalano zachować kieszonkę na chusteczkę. Za każdym razem, gdy tam
Do lwiej jamy
233
Szkic ubrań zakładowych
sięgałyśmy, musiałyśmy wysoko podciągać sukienkę, aby każdy mógł zobaczyć, czy pod spodem nie ukrywamy jeszcze czegoś. Przemycenie ukradzionej rzeczy było więc bardzo trudne.
Wszystkie rzeczy Anny znajdowały się w dobrym stanie. Guziki były
mocno przyszyte, dziurki do zapinania oraz szwy wyglądały porządnie,
a ubrania nie miały żadnych dziur. Moja odzież również była bez zarzutu.
Byłyśmy dobrze przygotowane na kontrolę. Ja nie miałam ani sukienki, ani
pończoch na niedzielę. Ponieważ nosiłam numer pierwszy, moje rzeczy wędrowały do kontroli na samym początku. Wróciłam na swoje miejsce mocno
przekonana, że również Anna, mająca dużo wyższy numer, pomyślnie przejdzie inspekcję. Po raz ostatni obejrzałam jej ubranie i wiedziałam, że jest
w porządku. Ze zjadliwym grymasem Anna podsunęła pannie Annemarie
swoje części garderoby. Ta z kolei nie potrafiła ukryć niekłamanej satysfakcji: „Mario, nie dostaniesz dzisiaj kolacji! A skarpetki masz zacerować,
zanim pójdziesz spać”. Również niektóre dziewczynki przybrały złośliwy
wyraz twarzy. Miałam świecić przykładem i ze wszystkich sił postępować
nienagannie, a tu coś takiego! Jakie upokorzenie! Jak rozczarowani poczuliby się rodzice! Oszołomiona, poszłam do panny Annemarie, ale ta w połowie
drogi rzuciła mi pończochy w twarz. Były mokre i porwane na strzępy.
Ta podła mała bestia rozerwała je zębami.
Czułam, jak krew odpływa mi z twarzy. Wstyd przeobraził się w bunt.
Swoje brzydkie uczucia zobaczyłam odbite w oczach panny Annemarie.
Zapomniałam o wszystkich manierach oraz rodzicielskiej radzie, abym
234
W paszczy lwa
spokojnie i cierpliwie znosiła niesprawiedliwość. Wprost rozsadzało mnie
ze złości, ale stałam bez ruchu. Hilde, Hannelore, Mathilde i Johanna, siedzące przy moim stole, wpatrywały się we mnie. Ich badawcze spojrzenia
przywołały mi na pamięć słowa mamy i obraz dwóch kotów babci, gdy
z najeżoną sierścią stawały ze sobą oko w oko. „Mądrzejszy odejdzie pierwszy” – podkreśliła mama.
Usiadłam na swoim miejscu i zrozpaczona próbowałam zacerować pięty
pończoch, mokre od śliny. Przed każdym posiłkiem mówiono modlitwę,
podczas której wszystkie dziewczynki stały za swoimi krzesłami i trzymały
ręce na oparciach. Ale tego wieczoru byłam tak rozzłoszczona, że nie miałam
ochoty się modlić. Panna Annemarie nalała wszystkim zupę, a mój talerz
odesłała pusty. Gdy tylko znikła w drugim pokoju, straciłam panowanie nad
sobą. Poderwałam się, złapałam napełniony zupą talerz Anny i postawiłam
przed sobą. Anna z krzykiem przybiegła do mnie od tyłu, dlatego złapałam
ją i przycisnęłam do stołu, co wywołało wrzaskliwy zgiełk u pozostałych
dziewcząt.
Drzwi się otworzyły i przyszła panna Lederle, patrząc na mnie zdziwionym, pytającym wzrokiem. „Dlaczego Annie wolno jeść zupę?” – zapytałam
oburzona. Nie otrzymałam odpowiedzi. Ciągnęłam więc: „Będzie mogła
zjeść, kiedy zaceruję jej skarpetki do końca. Wtedy podzielimy się zupą, nawet jeśli ostygnie”. Panna Lederle nie bardzo wiedziała, jak ma zareagować.
Powiedziała tylko: „Możesz tak zrobić”. Zamilkłam w oszołomieniu i nagle
wróciłam do rzeczywistości. Zjadłam dwie czy trzy łyżki zupy, a resztę oddałam Annie.
Dziewczynka z sąsiedniego łóżka, Sophie, miała blond loki, czarne oczy
i różowe policzki. Czasem posyłała mi nieśmiały uśmiech. W jadalni siedziałyśmy obok siebie, ponieważ ona miała miejsce na początku stołu nr 2,
a ja przy końcu stołu nr 1. Połączyła nas nić porozumienia, ale nie mogłyśmy nawiązać bliższej znajomości, gdyż obowiązywał powszechny zakaz
mówienia. Moje łóżko, znajdujące się pod ścianą, oraz łóżko Sophie oddzielał jej mały taboret. Mój taboret stał przy końcu mego łóżka. Kolejne trzy
łóżka były ustawione przy ścianie, prostopadle do mojego. W pierwszym
spała Hilda, w następnym Hannelore.
Pewnego wieczoru Sophie położyła poduszkę na swym taborecie, nachyliła się ku mnie i szepnęła: „Za co tu trafiłaś? Jesteś zupełnie inna niż my.
Dlaczego w niedziele zostajesz, by gotować, zamiast chodzić z nami do kościoła ewangelickiego? Dlaczego dostajesz pocztę? Dlaczego panna Messinger
zawsze woła tylko ciebie, gdy czegoś potrzebuje?” Udzieliłam Sophie tylko
krótkiej odpowiedzi. Cóż za wspaniała sposobność, aby opowiedzieć jej
Do lwiej jamy
235
o Biblii! Mój kącik do spania uważałam za przystań, jaskinię, jedyną kryjówkę, do której mogłam się wślizgnąć, aby z dala od wszystkich trudów dnia
rozkoszować się odrobiną prywatności oraz zaczerpnąć sił emocjonalnych
i duchowych. A teraz ów kącik stał się również miejscem, w którym mogłam
mówić o swej wierze.
W następny wieczór nasze głowy, zakryte poduszkami, przybliżyły się
i opowiedziałam Sophie o nadziei na lepszą przyszłość. Nagle przerwała,
mówiąc bardzo wystraszonym głosem: „Zostałyśmy zdradzone. Przed chwilą
zobaczyłam, jak ktoś wyślizgnął się spod twego łóżka i zszedł na dół”. Sophie
drżała na całym ciele. Jak było do przewidzenia, wkrótce dobiegł nas okrzyk:
„Sophie, Mario, zejdźcie na dół!” Szorstki głos panny Lederle przypominał
grzmot. Na schodach minęłyśmy Hilde, która na nasz widok przybrała triumfalny wyraz twarzy. Sophie straciła zimną krew, ja natomiast byłam dobrej myśli. Wiedziałam wprawdzie, że nie wolno rozmawiać, ale teraz nie
chodziło o czczą gadaninę, oszczerstwa ani zmowę. Mówiłyśmy o rzeczach
świętych.
Panna Lederle czekała na nas przy wejściu do swego biura, obok wysokiego pieca kaflowego. Mimo niskiego wzrostu jej postać wzbudzała przerażenie. Zawsze wyglądała surowo z siwymi włosami upiętymi na karku w węzeł.
Ale tamtej nocy jej niebieskie oczy były wyjątkowo szare i nieprzejednane.
Kazała nam wyrecytować regulamin. Naturalnie obie wiedziałyśmy, że obowiązuje bezwzględny zakaz mówienia. Sophie pierwsza musiała opowiedzieć
o całym zdarzeniu, co uczyniła zgodnie z prawdą. Jej widok budził litość –
spuściła wzrok i stała rozdygotana oraz blada jak kreda. Bardzo jej współczułam.
Po tem przy szła ko lej na
mnie. „A ty co masz do powiedzenia?”
„To sa mo” – od par łam.
Gdy kazała mi podać więcej
szczegółów, dodałam z ufnością: „Rozmawiałyśmy o Jezusie, który oddał swoje życie,
aby przywrócić nam raj utracony przez Adama. Dzięki jego ofierze będzie możliwe życie wieczne tu, na ziemi. Znikną choroby i śmierć, a umarli
zmartwychwstaną. Opowiadałam Sophie, że wszyscy możemy tego zaznać, jeśli będziemy
236
W paszczy lwa
kroczyć dokładnie śladami Jezusa”. Przez cały czas patrzyłam dyrektorce
w oczy, ale miałam wrażenie, że mówię do ściany.
Nie wierzyłam własnym oczom! Co za potworność! Panna Lederle wydobyła zza kaflowego pieca swój ciężki fartuch, a potem wzięła z półki nad piecem rózgę. Sophie musiała wystąpić pierwsza, a ja miałam się przyglądać,
jak zostaje ukarana. Panna Lederle stanęła po jej prawej stronie, przodem
do mnie. Sophie wyciągnęła prawą rękę do pierwszego uderzenia. Rózga
przecięła powietrze, uderzyła w jej drobne paluszki i grzmotnęła o fartuch.
Panna Lederle wymierzała razy z całej siły. Biedna Sophie stała w koszuli
nocnej. Zamknęła oczy i z bólu zacisnęła zęby. Potem cofnęła drżącą rękę
i wyciągnęła drugą.
Po dwóch uderzeniach panna Lederle kazała Sophie jeszcze raz nadstawić prawą rękę. Byłam oburzona! Jak mogła wymierzyć kolejne dwa razy?
Najgorsza kara, jaką kiedykolwiek widziałam, to dwie pary uderzeń rózgą,
łącznie cztery, co oznaczało równocześnie dwa wieczory bez kolacji. Jak ta
pobożna kobieta, regularnie uczęszczająca do kościoła, mogła tak surowo
ukarać nas tylko dlatego, że złamałyśmy regulamin, aby rozmawiać o Bogu?
Sophie cofnęła się na swoje miejsce, potrząsając rękami. Teraz moja kolej.
Ale panna Lederle zawołała ją, aby wymierzyć trzecią parę uderzeń.
Z przerażeniem wpatrywałam się w opiekunkę zakładu, która stała nieruchomo, czekając, aż skurcz minie i Sophie z powrotem otworzy piąstkę.
Potem z niemal religijną żarliwością podniosła wolno giętką rózgę i mechanicznie rozkazała: „Spójrzcie na mnie, obie”. Po raz czwarty rózga uderzyła
o coś, co już prawie przestało przypominać ludzką rękę. Sophie zagryzła
mocno wargi, aby powstrzymać się od płaczu. W przeciwnym razie wszystkie poprzednie razy zostałyby unieważnione, a potworny rytuał zacząłby się
od nowa. Poczułam, jak skręcają się we mnie wnętrzności i przechodzą mi
ciarki po plecach. Znów dostałam zapalenia pęcherza moczowego.
Ale za chwilę nastąpiła piąta para uderzeń, po których Sophie, zgięta
z bólu, trochę się cofnęła. To jednostajne, bezlitosne upomnienie panny
Lederle po prostu budziło wstręt: „Jeśli cofniesz rękę, będę musiała zacząć
od nowa”. Poczułam, jak cała krew napływa mi do głowy i miałam wrażenie,
że za chwilę upadnę.
Bez cienia litości i z ohydną precyzją doskonałej maszyny ramię znów się
podniosło i wymierzyło szóstą parę uderzeń. Jasne loki Sophie przywarły jej
do czoła, ze skroni wytrysnął pot, nawet czepek miała mokry. Nastąpiła przerwa… a potem Sophie ponownie otrzymała rozkaz wyciągnięcia ręki, zmienionej już nie do poznania. Przerażone oczy Sophie żarliwie błagały o miłosierdzie. Głowa jej konwulsyjnie drgała. Ściskając razem uda i kolana,
stoczyła wewnętrzną walkę, zanim jeszcze raz wyciągnęła roztrzęsioną rękę.
Z taką samą siłą oraz z równym impetem i brakiem litości panna Lederle
Do lwiej jamy
237
wymierzyła siódme uderzenie, nie okazawszy najmniejszego wzruszenia na
widok skruszonej Sophie.
W końcu kazała jej pójść do łóżka. Dziewczyna odeszła, trzymając
w górze potwornie spuchnięte dłonie i palce oraz drżąc na całym ciele. Miała też świadomość, że na cały tydzień została pozbawiona kolacji.
Potworny był widok tej nieludzkiej machiny represji w akcji. Każde uderzenie z osobna, łącznie czternaście, dosięgło również mnie.
Mając jeszcze przed oczami wykrzywioną z bólu twarz Sophie, zbliżyłam
się, by ponieść karę. Wystawiłam rękę, ale jeszcze przed pierwszym uderzeniem czułam się równie słaba, rozbita i skruszona jak moja koleżanka.
Ja również podczas bicia będę musiała spoglądać pannie Lederle w twarz.
W ogromnym napięciu czekałam na „sprawiedliwość” wymierzoną jej żelazną ręką. Zacisnęłam zęby i ze strachem oglądałam uroczyście podniesioną,
przerażającą rózgę. Ale również patrzyłam pannie Lederle prosto w oczy.
A choć niemal umierałam ze strachu, byłam gotowa odważnie przetrzymać
bicie, ponieważ ukarano mnie za mówienie o Bogu.
Nagle rózga powędrowała na swoje miejsce na gzymsie kaflowego pieca.
Panna Lederle powiedziała: „Przez swą religię zupełnie tracisz poczucie odpowiedzialności. Zapominasz o regułach i zarządzeniach. Widzę jednak, że
we wszystkim innym jesteś posłuszna, ale twoja religia doprowadzi cię do
upadku. Ostrzegam: jeśli jeszcze raz ośmielisz się złamać zakaz mówienia,
nadrobię siedem par uderzeń z dzisiejszego dnia i łącznie otrzymasz czternaście!”
Z wielkim trudem wchodziłam po schodach. Czułam piekący ból pęcherza i skurcze żołądka. Dostałam gorączki. Po policzkach płynęły mi łzy.
Było mi potwornie przykro, że uniknęłam kary. Spędziłam trochę czasu na
schodach, bo uznałam za niestosowne zjawić się tak szybko na górze.
Na pewno bardzo by to dotknęło Sophie. Gorzko płakałam nie tylko z powodu jej upokorzenia i bólu, ale również dlatego, że owo zajście napełniło mnie
głęboką odrazą. Sophie głośno szlochała. Ja też zaczęłam szlochać i czułam,
że Hilde nas obserwuje. Nie mogłyśmy się nawet wzajemnie pocieszyć, bo
cała udręka zaczęłaby się na nowo. Śmiertelnie wyczerpana, zapadłam w głęboki sen.
Następnego ranka Sophie z trudem ścieliła łóżko swoimi spuchniętymi
rękami. Wstydziłam się, że moje ręce wyglądają normalnie, ale nie wolno mi
było jej pomóc.
Podczas kolacji Sophie siedziała przy głównym stole na początku rzędu.
Podała talerz sześciu sąsiadkom. Jej ręce jeszcze nie odzyskały normalnych
rozmiarów. Gdy nadeszła jej kolej, spokojnym i stanowczym głosem powiedziała: „Dziękuję, nie wolno mi jeść, zostałam ukarana”. Potem swymi
spuchniętymi rękami pomogła Thili przenieść wielki garnek na nasz stół.
238
W paszczy lwa
Ukaranie dziewczynki przy posiłku
Za nimi szła panna Lederle. Przy naszym stole talerze podawano do przodu.
Mój talerz jako przedostatni powędrował z rąk do rąk aż do końca stołu.
Hilde właśnie miała go podać pannie Lederle, kiedy nagle wstałam, sama
dobrze nie wiedząc dlaczego, i powiedziałam: „Dziękuję, nie wolno mi jeść,
zostałam ukarana”. Twarz Hilde pojaśniała. Dyrektorka rzuciła mi zdumione spojrzenie. Pusty talerz już wędrował do mnie, gdy nagle przywołała go
z powrotem. Nalała mi zupy, po czym kazała sobie podać talerz Sophie
i również go napełniła. Potem oświadczyła: „Nie chcę już nic słyszeć o tej
sprawie”.
Następnego wieczora, w sobotę, spotkałam Sophie schodzącą na dół po
świeżą bieliznę. Szepnęła do mnie: „Nie zostałaś ukarana, dobrze widziałam.
Ale co potem zrobiłaś i co z tego wynikło – to istny cud. Uwierz mi, jestem
tu już siedem lat, a jeszcze nigdy coś takiego się nie wydarzyło!” Położyłam
palec na ustach i w milczeniu poszłam na górę ze swoją czystą bielizną.
Rozebrana do połowy, stałam przed lekarzem, który mierzył mój wzrost i obwód klatki piersiowej. Badał mi też zęby oraz szyję, a odciągając palcem
moje dolne powieki i zaglądając głęboko w oczy, spytał: „Czy jeszcze coś
szczególnego chciałaby pani zgłosić?”
„Wygląda na to, że dolegliwości pęcherza nieco zmalały. Przestała się
skarżyć” – odpowiedziała panna Lederle.
Do lwiej jamy
239
Gdybym dalej je zgłaszała, dostawałabym do picia większe ilości tej
obrzydliwie gorzkiej herbaty ziołowej, która za każdym razem budziła
u mnie odruch wymiotny. Wolałam więc znosić swe dolegliwości w milczeniu. Ale dyrektorka mówiła dalej: „W nocy śpi bardzo niespokojnie. Jest lunatyczką”.
„Czy próbuje wyjść?”
„Nie, tylko krąży po budynku i otwiera drzwi, jakby chciała zobaczyć, czy
wszystko jest w porządku”.
„A czy mówi we śnie?”
„Tak, szczególnie wtedy, gdy ma koszmary”.
„A co opowiada?”
„Nie wiem, zawsze mówi po francusku”.
To było dla mnie jak objawienie. A więc mówiłam przez sen, ale nie
w dialekcie alzackim, jak w domu rodzinnym, tylko po francusku – w zupełnie obcym dla nich języku. Ponieważ obawiałam się, że we śnie nieświadomie zdradzę Świadków Jehowy z Miluzy, stale błagałam Jehowę, żebym
w snach mówiła po francusku. Po raz pierwszy miałam niezbity dowód, że
Bóg wysłuchuje moich osobistych modlitw, i to bez pomocy mamy! Moje serce zaczęło tańczyć i najchętniej wyskoczyłoby mi z piersi, ale musiałam
zachować tę wielką radość wyłącznie dla siebie. W ramieniu odczuwałam
piekący ból, bo dostałam zastrzyk, ale byłam przepełniona radością.
Odkąd musiałam ukrywać swe uczucia – obojętnie, czy radość, czy smutek – zawsze efekt był taki, że zachowywałam się jak w transie. Siedząc przy
stole do szycia, ulatywałam myślami w górne regiony raju, do mojego przyszłego gospodarstwa w Bergenbach, tak iż moja igła do cerowania zwalniała
tempa i w końcu przestawała pracować.
„Zejdź na ziemię. Przestań bujać w obłokach, ty marzycielko” – poleciła
donośnym głosem panna Annemarie. Ale dzisiaj jej cierpkie uwagi nie raniły mnie.
Panna Messinger zrobiła ze mnie swoją pupilkę. Gdy tylko czegoś potrzebowała, wołała mnie do siebie. Ale mimo wielu starań z jej strony nie otworzyłam przed nią swego serca. Czyż już w pierwszym dniu mojego pobytu
nie wyśmiewała mojej wiary? Nigdy bym jej nie obdarzyła zaufaniem. Nikomu w tym zakładzie nie powierzyłabym swych najskrytszych wspomnień,
a już na pewno nie jej! W dalszym ciągu milczałam na temat Miluzy, mojego domu, ogrodu Koehlów i naszych tajnych spotkań u przyjaciół. Przez pomyłkę mogłabym zdradzić ich nazwiska. Tylko milczenie mogło ochronić
ich, a także mnie samą. Krótkie odwiedziny Koehlów otworzyły moje rany
i boleśnie uświadomiłam sobie, jak bardzo ciążą mi wspomnienia o szczęśliwym dzieciństwie. Lepiej było całkowicie zapomnieć o Miluzie – niejako
zamknąć okiennice mojej przeszłości.
240
W paszczy lwa
Dyrektorka przydzieliła nam, starszym dziewczynkom, różne ciężkie
obowiązki. Czasami wykonywałyśmy męskie prace. Panna Messinger była
silną, przedsiębiorczą kobietą i dużo nam pomagała, ale pewnego dnia nawet dla niej miarka się przebrała. Musiała leżeć w łóżku, bo unieruchomiła
ją rwa kulszowa. Przywołała mnie do siebie. W swoim pokoiku zapewne czuła się samotna.
„Zostań i porozmawiaj ze mną”. Kazała mi usiąść na jedynym krześle. Jej
łóżko stało w rogu pokoju, tak iż nie mogła widzieć przez okno tego, czym
rozkoszowały się moje oczy. Piękne, gęste chmury sunęły nad małym lasem,
który oddzielał tutejszą posiadłość od szwajcarskiej granicy, a niezliczone
ptaki latały po niebie to w jedną, to w drugą stronę, ciesząc się bezgraniczną wolnością i ignorując granicę wyznaczoną przez ludzi.
„Podejdź bliżej” – powiedziała z przyjacielskim uśmiechem. Zmieszana, trochę się przysunęłam. Chciała wiedzieć wszystko o Alzacji, mojej rodzinie i moim dzieciństwie. Na dworze drzewa bujały się na wietrze i zainspirowały mnie
do opowiadania o lasach Bergenbach. Gdakanie kur w gospodarstwie przywołało mi na pamięć jeszcze więcej wspomnień. Mogłam opowiadać niezliczone
historie. O biednym prosiaczku, gwałtownym opadzie gradu, wielu przerażających burzach, o pierwszej wyprawie do wsi po chleb i wiele, wiele innych.
Po chwili nieco rozczarowana wtrąciła: „Mario, nigdy nie opowiadasz
o Miluzie!” Tak więc nie uszło to jej uwagi.
„Je stem praw dzi wym wiej skim dziec kiem. Ko cham ży cie na wsi,
w górach. Jest tam mnóstwo dzikich drzew, przestronnych lasów i posiadłość
moich dziadków. Życie w mieście nie ma dla mnie uroku”.
„Ale dlaczego?” – zapytała rozczulonym głosem, potrząsając głową.
„A może nie byłaś szczęśliwa, mieszkając ze swymi rodzicami w Dornach?”
„Oczywiście że byłam, i to jak! Chodziliśmy z mamusią i tatusiem na cudowne spacery po łąkach oraz lasach, żeby szukać grzybów. Zbieraliśmy
również jagody i jeżyny. Smakowały wybornie!”
Panna Messinger dodała z jeszcze większym współczuciem: „Czy tylko
rodziców miałaś za towarzyszy?”
„Wspaniale się bawiłam również z kuzynką Angèle, wujkiem Germainem
oraz dziadkiem, co tak lubił śmietankowy ser!”
„Ale przecież znasz jeszcze chłopców Arzt, prawda?” – ciągnęła. Jak wpadła na to nazwisko? Osadzono ich w zakładach poprawczych gdzieś w Niemczech, ale ich ojciec, którego nie znałam, przebywał jeszcze na wolności. Nie
chciałam opowiadać o chłopcach, by w jakiś sposób mu nie zaszkodzić,
ale nie mogłam też z czystym sumieniem zaprzeczyć. Wtedy wpadła mi do
głowy pewna myśl.
Wykorzystując znaczenie słowa Arzt, które po niemiecku znaczy „lekarz”, odparłam: „Tak, znam lekarzy. Mój lekarz nazywał się dr Baumann”.
Do lwiej jamy
241
Panna Messinger z trudem przełknęła ślinę i ostrożnie badała dalej.
„Ale w Dornach miałaś przecież jeszcze innych przyjaciół, prawda?”
„Tak, przyjaciółki ze szkoły: Andrée, Blanche i Madeleine. Byłyśmy ze
sobą bardzo zżyte”. Do czego zmierzało to wypytywanie? Mimowolnie zmieniłam temat i snułam opowieści o Oderen, przeplatając je kolejnymi historiami o babci.
Panna Messinger słuchała przez kilka minut, a potem nagle przerwała:
„Ale musisz znać jeszcze Grafów, prawda?”
Wiedziała o wszystkim! Marcel Graf był teraz odpowiedzialny za naszą
małą grupkę Badaczy Pisma Świętego i za organizowanie podziemnej działalności w okolicy. Dotąd nie został aresztowany. To w jego mieszkaniu po
kryjomu czytałam mu francuską Strażnicę, a on ją tłumaczył. Teraz znów
znalazłam się w kłopotliwym położeniu. Ale zaraz skojarzyłam, że słowo
„graf” znaczy hrabia.
„Jesteśmy tylko prostymi ludźmi. Tato pracuje na zmiany w fabryce.
Pochodzimy z górskiego gospodarstwa i nie należymy do wyższej warstwy
społecznej. Nie znamy żadnych grafów”. Panna Messinger poczerwieniała.
Ku mojemu szczęściu nie mogła się poruszać. Wysłała mnie do panny Annemarie na szycie.
Tysiące pytań krążyły mi po głowie. Dlaczego chciała uzyskać wiadomości o rodzicach, Dornach i Miluzie? Jaki cel miało wypytywanie o naszych
znajomych? Co mogła mieć z tym wspólnego? Skąd wiedziała o Marcelu
Grafie? Kto oprócz gestapo mógłby go poszukiwać? Co by zrobiła, gdybym
udzieliła jej informacji? Jaka przebiegła! Tym razem jeszcze mogłam ją
przechytrzyć, ale musiałam się mieć na baczności przed tą lisicą!
Adolf Koehl bezustannie zachęcał nas do zachowywania roztropności.
Teraz byłam przekonana, że to Bóg pomógł mi odpowiadać wymijająco.
Przecież moje odpowiedzi zaskoczyły mnie w takim samym stopniu, co pannę Messinger. Dziękowałam Bogu za spokój wewnętrzny, jaki zachowałam.
Hilde, Hannelore, Thila i Mathilde miały szczególny przywilej chodzenia do miasta, aby uregulować tygodniowy rachunek u piekarza, rzeźnika
i w sklepie spożywczym. Zazwyczaj dziewczynka wręczająca pieniądze dostawała od jakiegoś kupca kawałek kiełbasy, ciastko lub nawet napiwek.
Każdy prezent należało oddać nauczycielkom. Tę żywność kładziono na talerzu i przechowywano do następnego dnia na piecu kaflowym. Dziewczyna
mogła ją spożyć zamiast kromki chleba lub garnuszka mleka, które dostawaliśmy regularnie po południu, pomiędzy posiłkami. Taki szczególny kąsek
zawsze stanowił dla dzieci wyjątkową pokusę.
Pewnego dnia znikł kawałek kiełbasy Thili, za co groziła nam zbiorowa
kara. Opiekunka zakładu, panna Lederle, jak również panny Messinger
242
W paszczy lwa
i Annemarie prawiły szereg kazań, ale nikt nie przyznał się do winy.
Wszystkie dziewczęta musiały siedzieć w klasie w całkowitym milczeniu
i z dłońmi położonymi na głowie. Jeśli któraś zmęczyła się i opuściła ramiona, panna Messinger wymierzała jej linijką siarczyste uderzenie w palce,
zmuszając ją z powrotem do podniesienia rąk. Tylko ja uniknęłam tej tortury. Panna Lederle weszła do klasy i powiedziała, że mogę zrobić dowolne zadanie szkolne. Swoją decyzję uzasadniła krótko: „Maria nigdy nie kradnie
i nie kłamie!”
Ale nic mi nie wychodziło – nawet rysowanie w zeszycie do zadań. Atmosfera była napięta do ostatnich granic. Od samego początku przeczuwałam,
że to Erna ukradła kiełbasę. Wyczytałam to z jej kamiennej twarzy i upartych oczu. Ale się nie zdradzała.
Trzeciego dnia straciłam cierpliwość i poprosiłam pannę Messinger, aby
pozwoliła mi porozmawiać z Erną. Nauczycielka wyraziła zgodę i wyszłam
z tą dziewczynką na korytarz. Nie zgłosiła się ze strachu przed straszną karą.
Powtórzyłam jej zdanie, które często słyszałam od mamy: „Błąd jest o połowę
mniejszy, gdy się go wyzna”. Z zapałem mówiłam o czystości sumienia i opowiadałam, jak mama mi pomogła, gdy raz ze względu na lalkę ukradłam pieniądze, a także jakiej ulgi doznałam, gdy sprawa została załatwiona. Ponadto
teraz wszystkie pozostałe dzieci musiały cierpieć wskutek jej przewinienia.
Erna przyznała się do kradzieży. Niemniej po wieczornej modlitwie musiała stanąć z boku i na trzy dni znikła w różowym pokoju. Dręczyło mnie
sumienie. Miałam wątpliwości, czy zrobiłam dobrze, namawiając ją do wyznania winy. To prawda, że Erna była leniwa i krnąbrna, ale zrobiło mi się
przykro na samą myśl o tej bezlitosnej karze. Trochę jednak uspokajała
mnie świadomość, że przestano dręczyć pozostałe dzieci. Erna wróciła do
nas z ciemnymi obwódkami pod oczami. Stała się krnąbrniejsza niż kiedykolwiek przedtem.
W niedzielę po południu, gdy cerowałyśmy odzież, przyszła panna
Messinger z parą jedwabnych pończoch w ręku i spytała: „Kto wzmocni mi
pięty i podeszwy tych pończoch?” Zapadła martwa cisza. W uszach pobrzmiewała mi rada mamy: „Chrześcijanin ma dawać dobry przykład. Powinien zawsze postępować ofiarnie, odważnie i uczynnie”. Dlatego zaproponowałam, że wykonam tę pracę. Sprawiła mi spore trudności. Ścieg musiał być
bardzo gęsty, a poza tym czekało mnie jeszcze cerowanie.
Praca ciągnęła się w nieskończoność. Miałam napięte nerwy i wyrzucałam sobie, że posłuchałam swego wewnętrznego głosu, albo ściślej mówiąc,
głosu mamy. Ale teraz nie pozostało mi nic innego, jak wykonać tę pracę,
w dodatku dobrze i sprawnie. W przeciwnym razie nie dostanę talerza zupy,
kromki chleba ani malutkiej gruszki.
243
Do lwiej jamy
Chrimhilde Lederle, przełożona Zakładu
Poprawczego im. Wessenberga
Zakład Poprawczy im. Wessenberga
Panna Messinger dokładnie obejrzała moje dzieło, po czym oświadczyła:
„Naprawdę zasłużyłaś na nagrodę”. W trakcie kolacji zeszła na dół z ogromnym, czerwonym jabłkiem. „Mario, oto twoja nagroda. Postawię jabłko tutaj,
ponieważ już jadłaś. Dostaniesz je później”. W poniedziałek po południu
myślałam, że dostanę swoje jabłko, ale wyglądało na to, że panna Messinger
zupełnie o nim zapomniała.
Mar twi łam się o swo je ja bł ko, wy eks po no wa ne na ka flo wym pie cu, po nie waż wie dzia łam, ja kie skutki po cią gnę ła by za so bą ewen tu al na kra dzież. Mi ja ły dni, w których owoc swym bla skiem i ku szą cym wy glą dem
przy cią gał uwagę wszy st kich. Po kil ku dniach pan na Mes sin ger po wie dzia ła: „Dzi siaj za miast mle ka do sta niesz swo je ja bł ko”. Ka za ła mi stać
z bo ku i po cze kać, aż in nym na le je ko zie go mle ka. Po tem wre szcie się gnę ła po upra gnio ny owoc i ze zja dli wym spoj rze niem wrę czy ła mi mo ją „na gro dę”. W naj po dlej szy spo sób oszu ka ła mnie. Ja bł ko by ło w środ ku
zu peł nie zgni te.
„Wyciągnij z tego nauczkę” – powiedziała, wykrzywiając złośliwie twarz.
„Nie wszystko złoto, co się świeci”.
Potem odeszła, podczas gdy ja siedziałam z cienką, suchą kromką chleba, usiłując zwalczyć gwałtowny impuls do buntu.
244
W paszczy lwa
W sypialni panowało dotkliwe zimno, lodowate były także prześcieradła. Na
firmamencie nieba gasły kolejne gwiazdy. Nawet księżyc w końcu się schował. W zimnym kominie wył wiatr. Babcia powiedziałaby: „Błaga, by go
wpuścić”.
Rano starsze dziewczynki i ja poszłyśmy razem z panną Messinger na
cmentarz, żeby wyczyścić płyty nagrobkowe zmarłych opiekunek oraz pomnik barona von Wessenberga, fundatora naszego zakładu. Wkrótce miało
nadejść Święto Zmarłych. Dowiedziałyśmy się, że Wessenberg był zaufanym
przyjacielem wielkiego szwajcarskiego pedagoga, Johanna Pestalozziego,
który założył sierociniec w swoim kraju. W roku 1847 Wessenberg powołał
do życia fundację w celu opiekowania się zdemoralizowanymi dziewczynkami, a nieco później utworzył nasz zakład w Konstancji.
Od tamtego czasu budynek prawie w ogóle się nie zmienił. Czarne, żelazne łóżka stały dokładnie tak, jak je ustawiono w minionym stuleciu. Te same szorowane piaskiem oraz beżowe kafelki widziały już całe pokolenia
przychodzących i odchodzących małych nóżek. Przez niemal sto lat wychowanki w podobny sposób zbierały się na wieczorną modlitwę lub po przydział pracy. Jedna z opiekunek stała przed ciężkimi, dębowymi drzwiami
wejściowymi, które dzieliły dzieci od świata zewnętrznego i od białego popiersia Wessenberga. Te ciężkie drzwi, zamykające się za nami podczas
przyjmowania do zakładu i izolujące nas od poprzedniego życia, już nigdy
nie miały się dla nas otworzyć. Uchodziłyśmy za przestępczynie i wolno nam
było opuszczać budynek tylko przez tylne drzwi. Jadłyśmy i harowałyśmy,
cerowałyśmy i łatałyśmy, siedząc przy bardzo starych stołach, szorowanych
co tydzień piaskiem na wysoki połysk.
W przeciągu minionego stulecia nic się tu nie zmieniło – poza metodami
wychowawczymi, które teraz w myśl ideologii nazistowskiej obejmowały pomiary twarzy przedstawicieli różnych ras. Pewnego dnia podczas lekcji panna Messinger kazała mi wstać, po czym pokazała klasie, że nie jestem czysto
aryjskiego pochodzenia. Dało się to podobno rozpoznać po profilu mojego
nosa – miałam „rzymski” nos. A potem dodała: „Z sąsiednich narodów na
drabinie rozwoju ras najbliżej Aryjczyków stoją Włosi”.
Czasem w klasie wisiały tablice. Wtedy miałyśmy przynajmniej coś do
oglądania. Zazwyczaj ściany budynku zakładu były zimne, banalne i szare.
Za najlepsze miejsce w tym domu uważałam swoje łóżko. Ile dziewcząt
przede mną wylewało łzy lub marzyło, leżąc na sienniku tego ciężkiego, stalowego łóżka? Okiennice się nie domykały. W świetle księżyca drżące konary rzucały cienie, które grymasiły na mojej ścianie i znów nikły. W mojej
pamięci odżywało wspomnienie o Bergenbach. Leżąc w łóżku, tęskniłam
Do lwiej jamy
245
za gorącą cegłą lub ciepłą butelką. Marzyłam z otwartymi oczami, dopóki
nie ogrzałam ciałem łóżka, dzięki czemu wreszcie się odprężałam. Nawiedzały mnie wszelkie możliwe myśli, zarówno pozytywne, jak i negatywne,
w zależności od tego, co się wydarzyło w ciągu dnia. Tatuś zwykle mawiał:
„Wspomnienia twoje są jak zapisane strony książki, musisz je tylko przekartkować”. Jak wiele wspomnień już nagromadziłam! Mogłabym nimi zapełnić całe tomy.
Ciekawe, czy inne dzieci dookoła też posiadały przynajmniej kilka stron
wspomnień? Co wiedziały o świecie? Tutaj nigdy nie czytały książek, nie
rozkoszowały się dźwiękami muzyki, nie mogły rozmawiać ani przysłuchiwać się rozmowom. Sophie przebywała w tym zakładzie już ponad siedem
lat! Zwierzęta na gospodarstwie mojej babci słyszały milsze słowa niż tutejsze biedne wychowanki. A efekt tego widziałam na co dzień: te dzieci potrafiły być również strasznie uparte i głupie, a niekiedy zachowywały się gorzej
niż krowa Brummel czy krnąbrna koza babci. W zakładzie nigdy nie dano
nam poznać prawdziwego życia ani nie przygotowywano nas do niego. Cóż
te biedne dzieci mogły wiedzieć o wolności – o hasaniu po lasach, skakaniu
wśród paproci i skał, łapaniu motyli, bawieniu się z pasikonikami i podjadaniu dzikich poziomek? Takie wspomnienia sprawiały, że na sercu czułam
ogromny ciężar, ale wtedy kierowałam myśli do Boga. Pocieszała mnie
nadzieja, że pewnego dnia znów będę wolna. Niekiedy nawet wręcz przepełniała mnie radość.
LISTOPAD 1943 ROKU
Leżąc zmarznięta w łóżku, jeszcze raz odtwarzałam w duchu wydarzenia
z rana i przypominałam sobie słowa taty z ostatniego listu: „Wiem też, że nie
muszę Ci udzielać rad ani wskazówek. Jesteś przecież wystarczająco duża,
a Bóg, który ukształtował Twe czyste serce, będzie Cię dalej prowadził. Jeśli
podążamy za głosem swego serca, nie utracimy też wewnętrznej radości”.*
Wczesnym rankiem słyszałam, jak panna Messinger żarliwie przekonywała dyrektorkę: „Mogę ją zaprowadzić. Chcę przy tym być”. Przygotowano
dla mnie kostium uszyty przez mamę, piękne buty i nowe pończochy. Panna
Messinger ubrała niedzielną suknię. Po raz pierwszy od wielu miesięcy opuściłam budynek, w którym mnie więziono. Mijałyśmy wieżę, która wystawała ponad bramą miejską o nazwie Schnetztor, a potem szłyśmy wspaniałą
aleją wysokich drzew. Ranne słońce ozłacało ostatnie żółte liście znajdujące
się jeszcze na drzewach. Stąpałam po gęstym, miedzianym dywanie z liści,
* Simone dalej ma oryginalne listy swego ojca. Zobacz załącznik E.2.
246
W paszczy lwa
Szkic przedstawiający Simone i pannę Messinger w sądzie
rozpostartym minionej nocy przez wiatr. Panna Messinger mówiła o mojej
przyszłości, ale ja miałam zupełnie inną wizję. Oczyma wyobraźni widziałam swoje przyszłe dzieci, jak ze śmiechem na ustach biegają po jesiennym
dywanie i podrzucają do góry te złotawe oraz miedziane liście. Panna
Messinger powiedziała: „Dokonaj mądrego wyboru”. Zapowiadała mi świetlaną przyszłość. Jednak mój wybór już dawno zapadł – w dniu, w którym rodzice wreszcie uwzględnili moje pragnienia i pozwolili mi się ochrzcić jako
Świadek Jehowy.
Przeszłyśmy przez wytworną aleję, kończącą się u brzegu Renu. Przemierzywszy połowę ulicy w dół, weszłyśmy do budynku z wielkim szyldem
„Bezirksamt”. Wchodząc po schodach, panna Messinger powtórzyła: „Bądź
rozsądna. Wybór należy do ciebie. Dzisiaj decydujesz o swojej przyszłości”.
„Słusznie przypomniała mi po raz kolejny, że moja przyszłość zależy od mej
decyzji!” – pomyślałam.
Przy stoj ny, dys tyn go wa ny star szy męż czy zna z iskier ką uśmie chu
w oczach czekał na mnie za elegancko zdobionym, gładko wypolerowanym
biurkiem. Ojcowskim tonem głosu schlebiał mi i z zachwytem odczytywał
raporty, które sporządziła na mój temat przełożona, panna Lederle. Zawierały wiele pochwał: jestem sumienna, odważna, uczciwa i zawsze uczynna –
cóż, pomyślałam w tym miejscu, przynajmniej pończochy panny Messinger
nie poszły w zapomnienie – dyskretna i posłuszna. Długo i kwieciście objaśniał mi, że sędzia w Miluzie skierował mnie do zakładu tylko po to, by mnie
Do lwiej jamy
247
chronić przed błędną nauką Badaczy Pisma Świętego, która niekorzystnie
wpływała na moje usposobienie. Że życie w zakładzie Wessenberga dało mi
sposobność rozwinięcia wszystkich cnót, którymi się teraz odznaczam.
Że dzięki temu szkoleniu będę mogła zająć zaszczytne miejsce we Wspólnocie Narodowej i mieć wspaniałe widoki na przyszłość.
Ten pochlebca przymilnie mi teraz wmawiał, że jestem wystarczająco
mądra, aby zrozumieć, iż jeśli ktoś zbuntuje się przeciwko rozporządzeniom
państwa, nie zajdzie daleko. „Po prostu nie da się płynąć pod prąd” – dokładnie te same słowa słyszałam w ciągu minionego roku za każdym razem, gdy
miałam starcia z lwem. Był to już chyba dziesiąty raz.
„Pomyśl, gdzie znaleźli się twoi rodzice!” Dobrze, że o nich wspomina,
pomyślałam, bo między innymi ich postawiłam sobie za wzór. „Podjęli własne decyzje kosztem twojej przyszłości”. W nadętej przemowie obarczył rodziców winą za wysłanie mnie do Konstancji. Twierdził, że zaślepili mnie,
że padłam ich ofiarą, a nazistowskie państwo wyratowałoby mnie z ich szponów… Jakże dalece mylił się ten sędzia, opowiadając takie niedorzeczności!
Żadne dziecko nie mogło być szczęśliwsze ani mieć lepszych rodziców niż ja.
„Dzisiaj, po kilkumiesięcznym okresie wyzwolenia się spod ich wpływu,
masz sposobność podjęcia samodzielnej decyzji”. Czyżby nie miał najmniejszego pojęcia, że to ja tak zadecydowałam? „Aby uświadomić ci, że musi to
być twoja samodzielna decyzja, chcę ci teraz dokładnie przedstawić twe widoki na przyszłość, jeśli nie zmienisz zdania”. Nie mogłam się spodziewać
niczego lepszego niż to, co objaśniła mi już panna Messinger: w wieku 14 lat
wychowanka opuszcza zakład przez tylnie drzwi jako służąca albo trafia do
więzienia, a może nawet do obozu koncentracyjnego. Nie wchodziło w grę
zwolnienie kogoś, kogo uważano za niebezpiecznego dla otoczenia. Sędzia
zacytował ulubione powiedzenie nazistów: „Kto się nie ugnie, zostanie skruszony”.
„Pamiętaj: błędna decyzja zaprowadzi cię tam, gdzie przebywają teraz
twoi rodzice”. A zatem nie pozostało mi nic innego, jak obrać sobie właśnie
ten cel. Nie wykonałam jego polecenia i nie powiedziałam przed nim „Heil
Hitler!”
Do reszty zdumiony, sędzia spojrzał na pannę Messinger i oboje zaczęli
kręcić głowami. Panna Messinger dodała na swoje usprawiedliwienie, że
uczyniła wszystko, co było w jej mocy, ale Maria nie pojęła doniosłości sprawy. Sędzia jeszcze raz zaczął mnie przekonywać, jakim wielkim zaszczytem
jest zostanie aktywnym i produktywnym członkiem rasy panów.
„Mam tu dwa oświadczenia: jeśli podpiszesz to z ‘Heil Hitler!’, możesz
zostać zwolniona jeszcze dzisiaj. Drugie leży tam na stoliku i poświadcza, że
dalej chcesz być Badaczką Pisma Świętego”. Poszłam prosto do stolika. Ale
zamiast podpisać tam oświadczenie, odruchowo zdecydowałam, że przyniosę
248
W paszczy lwa
je do polerowanego biurka i podpiszę przed sędzią. Gdy wzięłam dokument
do rąk, ze zdziwieniem zauważyłam, że pod spodem leżał formularz z innym
tekstem. Ten drugi zostawiłam.
„Ona faktycznie jest przebiegłym i bezczelnym pomiotem swoich rodziców!” – zaryczał wytworny pan, zupełnie tracąc panowanie nad sobą. „Jest
zepsuta do cna!” – dodał. Ale dlaczego, dlaczego tak nagle zaczął używać
wulgarnych określeń?
Chociaż wtedy tylko instynktownie zostawiłam na stoliku drugi dokument, później doszłam do wniosku, że gestapo zastawiło na mnie pułapkę.
Możliwe, że mój podpis pojawiłby się na dokumencie leżącym pod spodem.
To drugie oświadczenie mogłoby zostać wykorzystane do przekonania taty, że
odstąpiłam od wiary. Krótko po tym zajściu wezwano mojego tatę do biura
komendanta obozu w Dachau. Pokazano mu podpisane przeze mnie oświadczenie i obarczono go odpowiedzialnością za moje zepsute usposobienie.
Gdy wyszłyśmy z sądu, słońce świeciło słabiej, a barwa liści zbladła. Panna
Messinger milczała. Jednak w moim sercu świeciło promienne, wielkie słońce. Moja decyzja o dochowaniu wierności Bogu niewątpliwie zapewni szczęście moim przyszłym dzieciom. Co prawda nie mogłam uczcić swojej kolejnej decyzji, bawiąc się liśćmi i podrzucając je do góry, ale pewnego dnia
uczynią to moje dzieci. Będą grać, śmiać się, biegać i korzystać z pełnej wolności, jaką mi odebrano.
Nawet gdy już leżałam w zimnym łóżku, a na dworze hulał wiatr, w moim
sercu dalej świeciło słońce. Cudownie ogrzewające zadowolenie sprawiło, że
serce zaczęło śpiewać pieśni radości. Zapewne właśnie to uczucie opisał tatuś
w swoim liście: „W nas samych tkwi sędzia, a jest nim nasze serce. Jego radość jest najlepszą gwarancją, że postępujemy dobrze – i radość ta staje się
kotwicą naszej nadziei, dzięki której nasz stateczek życia może się ostać pośród tego rozszalałego morza”. Po raz kolejny odczułam niecodzienną radość,
co dowodziło, że tego ranka niewątpliwie podjęłam słuszną decyzję.
Gdy jeszcze byłyśmy z mamą w domu, po dwóch latach uwięzienia tatusia w Dachau otrzymałyśmy od niego list następującej treści: „Pan, który
jest nad nami, nie drzemie, a wkrótce, gdy znów się spotkamy, dostąpimy
prawdziwego pokoju, ukojenia i szczęścia. Spełnią się wtedy wszelkie oczekiwania i nadzieje. Bóg sprawi, że znów będziemy razem. Udostępni nam
nagrodę za naszą wierność i otrze z naszych oczu wszelką łzę. Dlatego wytrwajmy w modlitwie i w wierze, ponieważ wielka jest nagroda, jaką przygotował Pan dla tych, co go miłują. Z Jego pomocą możemy przetrwać również
obecne próby. To, co wcześniej wydało nam się potworne, obróciło się
w źródło radości. Postarajmy się pozostać silni, zjednoczeni więzami miłości, i dążmy do tego samego celu. Serdecznie Was całuję, całą trójkę, ale
szczególnie Ciebie, moje dzielne, ukochane dziecko. Niech pokój i radość od
249
Do lwiej jamy
Pana dalej Was uszczęśliwia i wspiera w niezłomnym trwaniu aż do końca.
Wasz Adolf. Serdeczne pozdrowienia dla całej rodziny, a szczególnie dla
drogich przyjaciół z ogrodu”.
Ten list już wielokrotnie dodawał mi odwagi, ale po tej drugiej przeprawie przed sądem jeszcze lepiej przypomniałam sobie jego słowa i poczułam
się związana z moją rodziną ściślej niż przedtem. Dzięki naszemu Bogu trzymaliśmy się razem.
Drzewa zrzuciły ostatnie liście. Przez okno, za oddalonym zaledwie o kilka
me trów mu rem gra nicz nym, wi dzia łam kraj wol no ści, Szwaj ca rię.
Oglądałam ją ukradkiem, naprawiając stary koszyk, w którym odpadło dno.
Według słów sędziego byłam na najlepszej drodze do więzienia albo nawet
obozu koncentracyjnego, ale czułam się jeszcze wolna. Miałam dopiero trzynaście lat. Zostało mi więc jeszcze trochę czasu, a może wkrótce wojna dobiegnie końca.
Panna Lederle wezwała mnie do swego biura. Nie mogłam zapomnieć
dzikiego spojrzenia, z jakim niegdyś bezlitośnie znęcała się nad Sophie.
Byłam podenerwowana, bo stawałam przed nią sama pierwszy raz od tamtej
nocy. Pomieszczenie miało dwoje drzwi i dwa okna. Znajdowały się w nim:
stół jadalny na środku, biurko, obok mały sekretarzyk na maszynę do pisania i kaflowy piec. Stały tam też szafki na akta i mały bufet, który regularnie musiałam czyścić. Zwykle zlecano to Mathilde, ale przyłapano ją na
czytaniu niektórych dokumentów. Została za to surowo ukarana i straciła
przydział pracy w pokoju nauczycielki.
Praca ta uchodziła w zakładzie za najbardziej honorową. Dyrektorka
przydzieliła ją teraz mi. Ja jednak nie mogłam przeboleć utraty pracy w pokoju panny Messinger. Teraz już nie mogłam wchodzić pod łóżko, aby czytać Biblię. Ostrożnie wślizgnęłam się do jej pokoju i wyjęłam małą Biblię
z kryjówki pomiędzy sprężynami. W moim taborecie, stojącym przy końcu
mojego łóżka, była niewielka szuflada do przechowywania środków higienicznych. Schowałam tam Biblię. Zaledwie kilka dni później panna Lederle
pierwszy raz od mego pobytu w zakładzie przeszukała sypialnię i wykryła tę
Księgę. Zabrała mi ją, ale mnie nie ukarała.
Znów poczułam się opuszczona. Teraz oprócz wspomnień i opowiadań
biblijnych mamy nie miałam już nic. Poza tym praca, jaką mi zlecono, wymagała ode mnie odpowiedzialności. Na biurku leżały otwarte teczki i rozłożone papiery. Musiałam je odkładać, kiedy myłam biurko. Dlatego trzymając je w rękach, zamykałam oczy. Bałam się, że jakaś opiekunka oskarży
mnie o szperanie w tajnych dokumentach. Pracę rozpoczynałam wczesnym
rankiem. Musiałam otworzyć okna, wyczyścić palenisko w piecu kaflowym
250
W paszczy lwa
i rozpalić ogień. Codziennie szorowałam podłogę na wysoki połysk i nakrywałam stół na śniadanie dla nauczycielek. Żeby wyczyścić parapety, zdejmowałam, a później odstawiałam na miejsce dziesięć doniczek pierwiosnków
i fiołków alpejskich, stojących pomiędzy podwójnymi oknami. Mówiłam sobie, że w przyszłości we własnym domu również ozdobię wszystkie moje
okna kwiatami w doniczkach. Ponieważ teraz wiedziałam, jak się je pielęgnuje, wplotłam je w swoje marzenia.
Energicznie polerowałam na kolanach podłogę, aby lśniła jak lustro.
Nagle drzwi otworzyły się na oścież. Panna Messinger stanęła nieruchomo
w progu, wyprostowana i dumna. W jej oczach dostrzegłam takie samo spojrzenie jak pierwszego dnia, gdy wyśmiewała mnie i szydziła z Jehowy. Z założonymi rękami pogardliwie na mnie patrzyła. Czego ode mnie chce?
Zazwyczaj nigdy nie schodziła na dół tak wcześnie.
Polerowałam dalej, ale zawołała mnie po imieniu. Spojrzałam na nią.
Wyglądała na zadowoloną z siebie.
„Mario, mam dla ciebie specjalną wiadomość” – oświadczyła z niekłamaną satysfakcją. Stanęłam przed nią i spojrzałam jej w twarz.
„Przyjaciel twojej matki, Marcel, został ścięty”. Podkreślając każde słowo, powtórzyła: „Tak, kochankowi twojej matki ścięto głowę – siekierą!”
Lodowate spojrzenie jej stalowoszarych oczu zetknęło się z moim, a ja je
wytrzymałam. W napięciu czekała na moją reakcję. Jednak po chwili tryumfalny uśmiech znikł jej z twarzy. Obróciła się na pięcie i poszła.
Co odkryła w mojej twarzy? Miałam mieszane uczucia. Serce waliło mi
jak młot. Marcel, mój brat, odniósł zwycięstwo. Byłam z niego dumna.
Marcel, mój przyjaciel, nauczyciel i wzór, pozostał wierny aż do śmierci.
Udowodnił, że można dochować lojalności nawet w obliczu najcięższej
próby. Miał teraz zapewnioną łaskę w oczach Boga, podobnie jak zmartwychwstanie. Nawet nie płakałam. Czułam w sercu głębokie docenianie dla
niego, ponieważ przeciwstawił się hitlerowskiej machinie wojennej. Moja
miłość do niego wzrosła.
251
ROZDZIAŁ 11
W c i ą ż na d c h o d z i ł a p o m o c
ar stwa śnie gu zmie ni ła park w świat z bajki. Ale teraz śnieg topniał.
Rzucając rankiem przelotne spojrzenie przez okno, mogłam krótko
podziwiać zimę. Czułam też jej lodowate palce, gdy przy szeroko otwartym
oknie ścieliłam swoje łóżko. Brakowało mi jednak bitew śnieżnych z tatą, jazdy na sankach przy świetle księżyca i czystych, ostro zarysowanych śladów
na świeżym śniegu. Wszystkie te radości odżywały tylko w mej pamięci.
Tutaj dni ciągnęły się w nieskończoność na monotonnych, mozolnych pracach i lekcjach szkolnych, a śnieg przysparzał nam dodatkowych trudności.
Nawet najmniejsze dzieci nie miały czasu ani prawa radować się zabawami
w śniegu. Śnieg budził we mnie tęsknotę, dlatego byłam zadowolona, gdy
stopniał.
Kalendarz w klasie wskazywał na nadchodzącą pełnię księżyca – pierwszą tej wiosny. Pomyślałam, jak często tatuś tłumaczył mi sposób wyliczania
dokładnej daty czternastego Nisan, dnia pierwszego święta Paschy w Egipcie i Pamiątki śmierci Jezusa oraz jego ofiary okupu. Po wspólnej modlitwie
wieczornej, gdy wszystkie dzieci powiedziały już „dobranoc” pannie Lederle, zostałam jeszcze na dole i spytałam ją, czy mogę trochę poczytać w klasie
Biblię, bo jest to czas Wielkanocy. Pozwoliła mi, ale po skończeniu lektury
musiałam powiedzieć przed jej gabinetem „Dobranoc”.
Spędziłam wspaniały wieczór. Pilnie czytałam historię o wyprowadzeniu
Izraelitów z Egiptu, zamieszczoną w księdze Wyjścia, po czym przeszłam do
czterech sprawozdań ewangelicznych o śmierci Jezusa. Następnie zanuciłam
pieśń i w modlitwie dziękczynnej zjednoczyłam się ze wszystkimi Świadkami Jehowy na ziemi. Zapadła już noc, a księżyc świecił jasnym blaskiem.
Odstawiłam do szafy wielką Biblię w przekładzie Lutra i poszłam powiedzieć „Dobranoc”. Słyszałam, jak panna Messinger gniewnie pyta: „Dlaczego ona jeszcze nie śpi?”
Następnego ranka panna Messinger przemieniła się we wściekłą lwicę.
Biegała rozzłoszczona z kąta w kąt, krążyła wokół mnie i wrzeszczała:
W
252
W paszczy lwa
„Ty przebiegły, przewrotny lumpie! Bezwstydnie nas oszukałaś! Obchodziłaś
w zakładzie żydowskie święto!” Chociaż nawet nie jest do tego upoważniona,
już o to zadba, aby coś takiego nigdy więcej się nie powtórzyło. Próbowała rozdmuchać całą sprawę do rangi ogromnego skandalu, ale nic sobie nie robiłam
z jej złości. Odczuwałam wielki spokój wewnętrzny i ogromną radość, bo wiedziałam, że postąpiłam dobrze. Panna Messinger przez cały dzień wrzeszczała na mnie, biegając tam i z powrotem, jak gdyby jej ubrania zajął ogień.
Ale zdarzały się też piękne dni. Pewnego razu zostałam zawołana, bo nieoczekiwanie ktoś mnie odwiedził. Przy stole nakrytym koronkowym obrusem, dokładnie w tym samym miejscu, gdzie niegdyś siedziała mama, teraz
znajdowała się ciocia Eugenia! Mogłyśmy spędzić razem godzinę, ale w obecności panny Messinger. Parę wiadomości o Bergenbach, list od moich rodziców, paczka i cztery podarki dla opiekunek – i już musiałam pożegnać
ciocię.
Godzina ta sprawiła, że poczułam się jak w siódmym niebie… a potem
spadłam do najgłębszych odmętów ponurej rozpaczy, i to już nie na godzinę,
ale na wiele dni. Odwiedziny cioci Eugenii rozjątrzyły we mnie wszystkie rany. Uświadomiłam sobie, jaki druzgocący wpływ wywarł na moje życie reżim
nazistowski. Żałowałam nawet, że ciocia w ogóle przyszła. Zamiast patrzeć
w przyszłość, powracałam myślami do przeszłości. Zrozpaczona i pogrążona
w beznadziei, popadłam w przygnębienie. Całe dnie po jej odwiedzinach czułam się rozbita i przytłoczona. Bez względu na zajęcie – chodzenie,
szycie, szorowanie czy leżenie w łóżku – użalałam się nad wszystkim, co straciłam. Zabrano mi nawet prezent od cioci Eugeni, pod pretekstem, że nie
wolno posiadać żadnych osobistych przedmiotów. Lista wszelkich dobrych
rzeczy i szczęśliwych dni, które mi odebrano, wydłużała się coraz bardziej –
jak moja twarz!
Bardzo powoli i stopniowo rany zaczęły się zasklepiać. Minęło wiele dni,
zanim po tym ciosie wróciłam do siebie. Próbowałam przywołać do serca radosne, głębokie zadowolenie, jakie ogarniało mnie za każdym razem, gdy
zwycięsko stawiałam czoła lwu. Dzięki temu znów odzyskałam odwagę.
Był to inny rodzaj radości niż ta, którą odruchowo odczuwamy w chwilach
szczęścia. Tamta powstaje głęboko w naszych sercach, chociaż na zewnątrz
możemy wyglądać na zmęczonych i przybierać smutny wyraz twarzy. Tatuś
napisał, że ta „radość jest najlepszą gwarancją” czyjegoś dobrego postępowania. I miał rację!
Dopiero co zdołałam otrząsnąć się z przeżyć po pierwszych odwiedzinach
cioci Eugenii, a już napisała, że wkrótce znów do mnie przyjedzie. Chodziłam niespokojna i zamyślona. Panna Messinger zapytała: „Czy cieszysz się,
że kolejny raz będziesz miała odwiedziny?” W odpowiedzi wydobyłam z siebie ciche „tak”.
Wciąż nadchodziła pomoc
253
Ciocia Eugenia drugi raz przywiozła ze sobą cztery prezenty dla opiekunek. Uznałam, że przesadza. Żadna z nich nie zasługiwała na takie dowody
uznania – może z wyjątkiem Anny, która traktowała mnie neutralnie. Ale ku
mojemu wielkiemu zaskoczeniu panna Messinger pozwoliła mi pójść z ciocią Eugenią do pobliskiej restauracji na obiad. Wskutek braków związanych
z działaniami wojennymi miałyśmy do wyboru tylko sałatkę ziemniaczaną
i kiełbaski. Ciocia twierdziła, że kiełbasa składa się bardziej z mąki niż
z mięsa. Mi jednak smakowała wyśmienicie. W końcu mogłam jej opowiedzieć, że wprawdzie otrzymałam żywność z pierwszej paczki, ale za to odebrano mi też moją rację oraz nową bieliznę, bo panna Lederle stwierdziła, że
jej nie potrzebuję.
Ciocia pozwoliła mi pochłaniać ciastka, podczas gdy sama opowiadała
o wszystkich nowościach. Ponieważ tutaj w restauracji ściany również mogły
mieć uszy, rozmawiała ze mną w zaszyfrowany sposób, jakbyśmy pisały list
do jakiegoś więźnia. Nasi „przyjaciele z ogrodu” (Adolf Koehl, w którego
ogrodzie Świadkowie urządzali potajemne spotkania) wciąż organizują wędrówki w Wogezy (gdzie wysoko w górach spotykają się z kurierem Zinglem,
aby przemycić zakazane publikacje biblijne) i podziwiają szczególnie widoki małych jezior.
W domu ciągle okazuje się gościnność. Wiadomości z frontu wciąż trafiają do taty, a ciocia piecze mu jego ulubiony przysmak. (To znaczy: w dalszym ciągu organizowane są prywatne spotkania biblijne. Adolf Koehl dalej przepisuje fragmenty ze Strażnicy na kawałkach pergaminu, które ciocia
wciska do przygotowanych w tym celu ciasteczek). Do tej pory tatuś otrzymał wszystkie paczki, w tym witaminy. Joséphine Laclef i jej córka dołączyły
do Rose Gassmann i przebywają razem w sanatorium (w obozie Schirmeck).
Po wyjeździe (aresztowaniu) Marguerite Gromest, jej śladem podążyła
Mathilde Hopp. Przyjaciele moich rodziców dalej pilnie pracują w winnicy
(w dalszym ciągu głoszą), aby zastąpić chorych (aresztowanych). Natomiast
Haman (gestapo – w księdze Estery Haman jest nikczemnikiem, dążącym
do zgładzenia wszystkich Żydów w państwie Persów) nie ustaje w swoich
działaniach.
Jeden ze sług Hamana odwiedził Marcela Grafa i pożyczył od niego radio
(policja skonfiskowała radio Grafów, ponieważ obowiązywał zakaz słuchania
zagranicznych wiadomości – ale nie doniesiono na niego). Marcel, tak jak
wszyscy, wiedział, że słuchanie francuskiej lub angielskiej propagandy jest
bardzo ryzykowne. Ale wszyscy też zdawali sobie sprawę, że nie dowiedzą się
prawdy o przebiegu wojny, słuchając tylko niemieckich rozgłośni radiowych.
Wujek Jeanette musiał opuścić fabrykę, ponieważ obstawał przy swoich poglądach. Zawsze chciał być inny niż wszyscy i odmówił poparcia dla pospolitego ruszenia. Teraz więc został bez zatrudnienia. W Niemczech obowiązywał
254
W paszczy lwa
obowiązek pracy i nie tolerowano bezrobotnych. A ponieważ nie chciał w żaden sposób popierać wojny, osadzono go w obozie. „Tam już nauczą go należycie pracować!” – dodała specjalnie ciocia, aby nie wzbudzać podejrzeń.
Dla podejrzliwych uszu pozostałych gości w restauracji, siedzących pod
czujnym okiem Hitlera, którego portret wisiał nad nami na ścianie, nasza
rozmowa musiała brzmieć najzupełniej normalnie. Na pewno zastanawiali
się, kim może być ta samotna kobieta o alzackim akcencie, towarzysząca
dziewczynce, która nie jest jej dzieckiem! Ciekawe, czy rozpoznano we mnie
wychowankę zakładu Wessenberga? Ciocia rzuciła nieufne spojrzenie na sąsiedni stół i dalej przekazywała mi zaszyfrowane wiadomości. Rodzice i siostry Marcela Suttera są z niego bardzo dumni. Przyjaciele i znajomi usiłują
ich pocieszyć, twierdząc, że ich syn okazał się wyjątkowym, odważnym bohaterem. Gdy odszedł z domu, jego przyjaciel Hofer chciał postąpić podobnie, ale osłabł i w końcu zdezerterował.
W tym czasie Marcel Sutter leżał w szpitalu na szkarlatynę i pisał stamtąd wiele zachęcających listów do swego przyjaciela. Potem Hofer znów gorliwie uczestniczył w służbie, a więc liczba naszych bohaterów wzrosła do
trzech. Tym razem ciocia nie miała żadnego listu od taty, a od mamy przyszło tylko parę linijek, ale nie mogła mi ich pokazać, bo na liście u góry strony figurowała nazwa obozu z dodatkowymi zarządzeniami. A oczy sąsiadów
były stale skierowane w naszą stronę. Zegar upomniał nas, że pora wracać do
zakładu. Znów wpadłam w melancholiczny nastrój. Z trudem powstrzymywałam łzy. Kiedy szłyśmy wzdłuż ulicy Schwedenschanze, odczuwałam na
sercu taki sam ciężar jak wtedy, przed dziewięcioma miesiącami, gdy prowadziła mnie tu mama. Gdy na budynku zobaczyłam dzikie wino pnące się do
okna naszej sypialni, poczułam, że w moim wnętrzu podobnie wybujała rozpacz. Zwolniłam tempo i wlokłam za sobą nogi. Ciocia próbowała dodać mi
otuchy, ale nie słyszałam jej słów. Nie mogłam też mówić. Wszystkimi siłami powstrzymywałam łzy. Ciocia mogła teraz swobodnie jechać do domu, do
Koehlów i do Bergenbach, ja natomiast byłam skazana na dalszą samotność
i niedolę w miejscu, gdzie nie zaznałam cienia litości. Już na samą myśl
o tym ogarniało mnie uczucie beznadziejności.
Stanęłyśmy przed wielkimi drzwiami, które jeszcze raz miały zamknąć
się za mną, pozbawiając mnie wolności. Chciałam uciec daleko od tego zimnego, mrocznego domu z dziećmi skazanymi na milczenie i rygorystycznym
rozkładem dnia. Dlaczego nie mogłam po prostu uciec, jak robiłam to wcześniej w Bergenbach, gdy babcia wpadała w złość?
Ciocia Eugenia nacisnęła dzwonek. Panna Lederle otworzyła skrzypiące
drzwi, wezwała nas do środka i natychmiast poleciła mi się przebrać. Znów
krwawiło mi serce na myśl o bolesnym rozstaniu z mamusią przed dziewięcioma miesiącami. Nawet dobrze nie pamiętam, czy w końcu pożegnałam się
Wciąż nadchodziła pomoc
255
z ciocią. Zabiorą mi tym razem prezent czy zostawią? Nieważne. Podczas kolacji miałam gardło tak ściśnięte z żalu, że nie mogłam prawie nic przełknąć.
Ciocia nieświadomie rozjątrzyła rany, które z takim wysiłkiem trzymałam
zamknięte na klucz. Co prawda jej wizyta wniosła w moje życie delikatny
i nieśmiały promyk wiosennego słońca, ale teraz w samotności byłam znowu
wystawiona na zimny kwietniowy deszcz. Po tych odwiedzinach czułam się
zmieszana i zdezorientowana. Musiałam ciężko pracować, aby w końcu
ujarzmić smutek i odzyskać spokój wewnętrzny. Czyż ciocia nie obiecała, że
spróbuje odwiedzić mnie w maju?
WIOSNA 1944 ROKU
Wiosną, pewnego słonecznego niedzielnego ranka, zobaczyłam pannę Messinger tryskającą z radości. Jeszcze nigdy nie widziałam jej tak promiennej
i rozentuzjazmowanej, tańczącej z zachwytu nad zawartością trzeciego podarunku. Czyżby właśnie on spowodował jej nadzwyczajną wspaniałomyślność
wobec mnie? Pozwoliła mi spędzić z ciocią Eugenią cały dzień. Musiałam
szybko się ubrać i przygotować. Poszłyśmy szybkim krokiem, aby złapać jeszcze następną barkę. Gdy się ubierałam, zaświtało mi w głowie, że ten cud
zdziałały prezenty od mojej cioci, które z kolei otrzymywała od szczodrej
Martiny Ast.
Byłam więc zmuszona zmienić swój pogląd i uznać radę, której często
udzielali mi rodzice: Bądź zawsze życzliwa wobec wszystkich ludzi i wyraźnie im pokazuj, że nie żywisz do nich żadnej urazy. Pomijając chrześcijański pogląd na ten temat, istnieje również mądre powiedzenie: „Jak w lesie
hukniesz, tak ci się odezwie”. Teraz zrozumiałam, dlaczego mama usprawiedliwiała postępowanie Martiny. Chociaż nazistowska rodzina, u której teraz
pracowała, przywłaszczyła sobie posiadłość jej poprzednich pracodawców,
Martina uczciwie i bez słowa skargi służyła im, aby czuwać nad mieniem,
a szczególnie nad meblami poprzednich właścicieli. Mimo niesprzyjających
okoliczności przemogła się, by podjąć taką ofiarną, chrześcijańską decyzję.
Gdyby traktowała Niemców wrogo, mogłaby stracić pracę, a majątek tamtej
rodziny żydowskiej byłby zagrożony.
Jej przyjazny sposób bycia spotkał się z uznaniem Niemców. Otrzymywała wszystko, czego potrzebowała. Ponadto często dawali Martinie drobne
prezenty, które w czasach wojny miały jednak szczególną wartość – nici, igły
do szycia, szpilki, tasiemki z gumy, bawełnę, wełnę, rękawiczki, pończochy,
wodę kolońską i mydło. Takich rzeczy nie szło już dostać w żadnym sklepie.
Z tych produktów Martina przygotowała cztery prezenty. Gdy rzuciłam spojrzenie na otwartą paczkę panny Messinger, zbladłam. Para jedwabnych
256
W paszczy lwa
pończoch! Czy opiekunka zechce, abym wzmocniła pięty również tych
pończoch?
Drzewa, rosnące przed ratuszem naprzeciwko portu, wypuściły delikatne,
zielone listki. Nastała wiosna i poczułam się wolna jak mewy. Wolna, by
mówić, śpiewać, śmiać się i biegać. Ale grzecznie stałam w milczeniu obok
cioci, czekając, aż wejdziemy na pokład statku. Wmieszałyśmy się w tłum
pasażerów, w tym przeważnie kobiet z dziećmi i kilku starców obładowanych pakunkami. Nie spotykało się już turystów, tylko podróżujących,
którzy chcieli dotrzeć na drugi brzeg.
Otoczenie pozostało takie jak przedtem. Zapach Jeziora Bodeńskiego,
które po raz pierwszy zobaczyłam przed niespełna rokiem, cofnął mój wewnętrzny zegar na ostatni dzień, jaki spędziłam tu razem z mamą. Stałyśmy
z ciocią na pokładzie statku. Wyglądała prawie jak mama, bo były do siebie
bardzo podobne. Różniły się tylko oczami. Mama miała niebieskie, a ciocia
odziedziczyła czarne oczy po swoim ojcu, który z pochodzenia był Włochem.
Również niebo nic się nie zmieniło, a horyzont dalej połykał krańce Jeziora
Bodeńskiego. Sunęłyśmy po jego spokojnej wodzie w kierunku Meeresburga
i dokładnie jak w tamtym dniu spędzonym z mamą witały nas swymi krzykami kaczki, łabędzie i mewy.
Gdy dotarłyśmy do portu, promieniałam z zachwytu. Ogarniała mnie radość na samą myśl, że zabiorę ciocię w miejsca, w których razem z mamą
spędziłyśmy nasze ostatnie wspólne godziny! Idąc pod górkę w cieniu zamku, minęłyśmy małą gospodę, gdzie wcześniej nocowałyśmy z mamą.
Czułam jeszcze jej pocałunek na dobranoc. Minąwszy bramę miejską, wspinałyśmy się w górę w kierunku winnicy.
„Ciociu, siedziałyśmy z mamusią tutaj, gdzie nikt nie mógł nas widzieć.
Jestem przekonana, że właśnie w tym miejscu uklękłyśmy i pomodliłyśmy
się”. Ciocia rozpostarła swój płaszcz, otworzyła torbę i wyciągnęła z niej to,
czego potrzeba na piknik. Zanim zjadłyśmy, chciałyśmy jeszcze wspólnie
poczytać. Cóż za dobrodziejstwo, cóż za pokrzepienie móc razem śledzić
treść wzmacniających wiarę, zachęcających listów od rodziców! Ciocia miała dla mnie w zanadrzu jeszcze jedną niespodziankę: maszynopis niemieckiej Strażnicy. Południowe słońce wygoniło nas do cienia drzewa, pod
którym spożyłyśmy obiad, a na deser miałyśmy ciastka, dżem i niebiańskie
kakao.
Zanim zaczęłyśmy czytać drugą Strażnicę, słońce znów nas dosięgło
i zmusiło do zmiany miejsca. Miałam tak wiele do nadrobienia! Co prawda
nie zrozumiałam wszystkiego, ale rozkoszowałam się każdym zdaniem.
Tego wspaniałego popołudnia powróciłam myślami do szczęśliwych czasów.
Wciąż nadchodziła pomoc
257
Znów znalazłam się na zebraniach, widziałam przyjaciół, słyszałam ich głosy oraz śmiech, odczuwałam ich serdeczność, opiekę i ofiarność. Drukowane
strony ożywiły wspomnienia z działalności podziemnej, o bracie Grafie
i Sternsee, o Adolfie Koehlu i jego ogrodzie. Wszystko powróciło.
Minęło kilka długich tygodni, odkąd ostatni raz trzymałam w rękach swoją
Biblię. W owym czasie mogłam jedynie przypominać sobie opowiadania biblijne mamy, które zapadły mi głęboko do umysłu. Teraz zdobyłam nowe zapasy
pokarmu duchowego – czytanie Strażnicy było pokarmem dla mego serca.
Siedziałyśmy na popelinowym płaszczu cioci w cieniu pagórka, który zapewniał nam trochę więcej cienia niż młode wino czy nawet drzewo. U naszych stóp leżało srebrzyste jezioro, a po drugiej stronie wznosił się ośnieżony
szczyt Säntis. Będąc w tym samym spokojnym otoczeniu, które podziwiałyśmy
z mamą, wróciły mi na pamięć słowa jej żarliwej modlitwy i usłyszałam echo
naszej pieśni o zmartwychwstaniu. Głęboka radość serca stanowiła dla mnie
gwarancję, że spoczywa na mnie opiekuńcza ręka Jehowy.
Wszystkie cienie wydłużyły się i zaczęło napływać chłodne powietrze, toteż zeszłyśmy z pagórka. Nagle uświadomiłam sobie, że panna Messinger
prawdopodobnie poleci mi napisać wypracowanie na temat tej wycieczki,
a ja nie zebrałam dość materiału. Przeciętnie pisałam co najmniej osiem do
dziesięciu stron przeplatanych szkicami. Gdybym teraz oddała mniej stron,
panna Messinger stałaby się podejrzliwa i zaczęłaby mnie wypytywać.
„Zobaczmy jeszcze szybko zamek” – zaproponowała ciocia. Ale z powodu
późnej godziny drzwi były już zamknięte. Zdążyłyśmy jeszcze kupić zestaw
dziesięciu pocztówek, zwijanych jak harmonijka. Podczas gdy nasz statek
oddalał się, zostawiając na ciemnozielonej wodzie kręgi piany, ostatni raz
spoglądałam na skąpany w wieczornym słońcu zamek Meersburg. Miałam
zaledwie pół godziny, aby pobieżnie przejrzeć dziesięć pocztówek, które ciocia później zabrała do Miluzy. Znalazłam dość dużo informacji na wypadek,
gdyby poproszono mnie o napisanie wypracowania.
Ciocia obiecała wkrótce wrócić z nową Strażnicą, czym uspoko i ła mo je ser ce. Na stęp ną
podróż mieli jej opłacić Koehlowie, bo sama zarabiała niewiele
pieniędzy. Pracowała jako służąca
i nie mogła sobie pozwolić na
częste podróżowanie pociągiem.
Gdy odchodziła, podążyłam za
nią wzrokiem, ale zachowałam
Meersburg
spokój ducha. Byłam nad wyraz
258
W paszczy lwa
szczęśliwa, że odnowiłam powiązania z przeszłością. Znów zamknęły się za
mną wielkie wrota, ale tym razem pomyślałam, że na krótki czas. Wycieczka
do Meersburga umocniła we mnie niezłomne postanowienie i pogłębiła moją
wewnętrzną radość. Panna Messinger podarowała mi najlepszy prezent – jeden z najszczęśliwszych dni mego życia. Ciekawe, czy faktycznie miała taki
zamiar?
„Mario, byłaś wczoraj na wycieczce. Napisz o tym wypracowanie”. Pisałam i pisałam, aż wyszło dwanaście stron przejrzystych opisów jeziora, wielu zwierząt, ciastek cioci i szczegółowych danych o zamku… ale nie padło
ani jedno słowo na temat winnicy!
Dla nas, sześciu starszych dziewczynek, wiosna z coraz dłuższymi dniami oznaczała ciężką pracę fizyczną. Na wiosnę musiałyśmy wyprać prześcieradła wszystkich dzieci, niezmieniane przez całą zimę. Trudno przychodziło nam prać w rękach duże, ciężkie materiały z lnu. Szczególnie ciężko się je
wykręcało. Miałyśmy za małe dłonie, a nawet jeśli wytężałyśmy wszystkie siły, uchodziła tylko część wody. Stałyśmy po dwie, każda trzymała końce
prześcieradła i razem zwijałyśmy je, aby wycisnąć wodę. Przed powieszeniem na sznurze jedna dozorczyni sprawdzała każde prześcieradło z osobna.
Harówka ta trwała przez cały tydzień, po czym czekało nas prasowanie i cerowanie. Ale jakże wielką przyjemność sprawiało spanie w czystej białej pościeli i w świeżo pachnących czepkach, które zastąpiły brudne i poszarzałe
od tłuszczu.
W końcu nadszedł też dzień corocznego mycia włosów. Rozplatałyśmy
warkocze mniejszych dzieci i myłyśmy im sztywne, tłuste włosy. Istna metamorfoza. Wiele dziewczynek miało przepiękne, jedwabisto lśniące blond
włosy, które powiewały na letnim powietrzu, zanim znów zostały splecione.
Niektóre warkocze były na tyle długie, że mogły opleść głowę jak korona.
Krótsze zwisały z boków. Moje włosy prawie nic nie urosły. Miałam najciemniejszy kolor włosów ze wszystkich dziewczynek, co wskazywało, że nie jestem aryjskiego pochodzenia. Nie miałam jasnych włosów ani niebieskich
oczu. Panna Messinger powiedziała, że na drabinie rozwoju stoję pod Niemcami. Zazdrościłam dziewczynkom nie koloru włosów – które prezentowały
się we wszystkich odcieniach od jasnego blond po rudobrązowe – ale ich gęstości. Moje warkocze wyglądały raczej jak mysie ogonki.
Mimo że miałyśmy mnóstwo pracy z 38 kompletami pościeli, nie mogłyśmy
zaniedbać dodatkowych obowiązków w ogrodzie. Należało skopać ogród i zasadzić roślinki. Ten ogrom pracy musiałyśmy wykonać tylko my, sześć kilkunastoletnich dziewcząt, i to poza rannym szorowaniem i zajęciami lekcyjnymi.
Dodatkowe prace zajęły nam „ferie wiosenne”. Ciężka praca nie sprawiała
mi większych trudności. Przyzwyczaiłam się do niej na gospodarstwie babci.
Wciąż nadchodziła pomoc
259
Poza tym czas schodził o wiele szybciej. Mimo wszystko pod koniec dnia byłam
niezmiernie szczęśliwa, że mogę złożyć swoje zmęczone ciało w świeżym, czystym łóżku i uciec myślami do baśniowej krainy.
Lubiłam się uczyć planowania menu i przyrządzania dobrych posiłków.
Oznaczało to, że za kilka miesięcy będę mogła pracować jako służąca. Już od
drugiej niedzieli pobytu w zakładzie pomagałam gotować posiłki, ale teraz
wymagano ode mnie, abym samodzielnie zestawiała jadłospis. Przynajmniej
te umiejętności z pewnością przydadzą mi się, gdy wrócę do domu!
Każdej niedzieli byłam odpowiedzialna za przygotowanie posiłków dla
opiekunek. Najczęściej chodziło o wyszukane potrawy z kilku dań – niekiedy nawet z podwójnym rodzajem mięs i zawsze z jakimiś tortami, zawierającymi dużo masła, jajek, cukru i mleka.
W kuchni miałyśmy mnóstwo masła. Ustawowo każdej wychowance przysługiwało tygodniowo 125 gram masła. Na tydzień dawano dla dzieci rację masła o wadze 4,5 kg – 18 kostek po 250 gram. Polecono mi smarować masłem
kromki chleba, wydawane dzieciom codziennie o godzinie dziesiątej, ale zużywać dziennie nie więcej niż jedną kostkę. Wyliczyłam, że dla dzieci schodziło
tylko 7 na 18 kostek masła. Reszta znikała w słodyczach dla opiekunek albo
w garnkach, które stały pod żelaznymi łóżkami w pokoju dla chorych.
Do moich rutynowych zajęć należało ponadto nakrywanie na godzinę
szesnastą stołu z kawą lub herbatą dla czterech opiekunek. Każda z nich
dysponowała własnym porcelanowym serwisem. Były to delikatne, antyczne
naczynia, pokryte pięknymi różami i złotymi obwódkami. Ręcznie szydełkowany obrus z koronkowym rąbkiem, srebrne tace i srebrne łyżeczki, herbata, kawa, słodycze i ciasto – wszystko to uzupełniało wytworny stolik do deserów. Zimą stawiałam filiżanki na górnej półce kaflowego pieca, aby się
ogrzały. Piekłam i podawałam ciastka, ale nigdy nie mogłam skosztować nawet odrobiny. Nigdy też nie padło ani jedno słowo podziękowania. Ale mimo wszystko byłam zadowolona. Przynajmniej cieszyłam oczy pięknym
widokiem i rozkoszowałam się aromatyczną wonią pysznych potraw.
Oczywiście od czasu do czasu ta niesprawiedliwość bardzo mnie raniła
i rozgoryczała. Ale nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby kraść, chociaż często zostawiano mnie zupełnie samą. Od najwcześniejszego dzieciństwa wiedziałam, że kradzież jest ciężkim przewinieniem. Moja gorycz wkrótce dobiegnie kresu. Czyż Niemcy nie przegrywają wojny? Najważniejsze to czekać
na nadejście lepszych dni i wykorzystać czas, by zdobyć jak najwięcej umiejętności. Kucharka Anna okazała się dobrą nauczycielką. Czułam, że niekiedy jest jej przykro, iż tylko opiekunki dostają tak wiele dobrych rzeczy do
jedzenia, ale usprawiedliwiającym tonem oznajmiała: „Aby wszystkiego cię
dobrze nauczyć, musimy ci pokazać, jak przygotowuje się potrawy, których
jakaś bogata rodzina zażąda później od ciebie jako służącej”.
260
W paszczy lwa
Pracowała szybko i sprawnie. Nigdy nie krzyczała ani nie karała, ale również nie przeszło jej przez usta ani jedno przyjazne słowo czy komplement.
Nigdy też nie pozwoliła mi spróbować ani kawałka ciasta, chociaż właśnie
mnie zawdzięczała wolne na pójście do kościoła w niedzielę. Cała jej praca po
przyjściu z kościoła polegała na sprawdzeniu prażącego się mięsa. Martina
również dla niej przygotowywała małe prezenty. Praca w kuchni z Anną była
przyjemna, chociaż ona jako osoba pozostała mi obca. W ogromnej kuchni
pracowała w pojedynkę. Jej szczupła i niska sylwetka snuła się prawie bezszelestnie jak powiew wiatru. Jeszcze nigdy nie słyszałam, żeby z kimś rozmawiała. W ciągu tygodnia często przydzielano mnie do pracy z nią.
Ze swego prywatnego pokoju obok wejścia do naszej sypialni Anna mogła obserwować nas w łóżkach. Sprawowała nadzór nad sześcioma starszymi
dziewczynkami, podczas gdy panna Annemarie kontrolowała wielką sypialnię z trzydziestoma młodszymi. W przeciwieństwie do Annemarie, która
bezustannie sprawdzała swoje dziewczynki, Anna nigdy tego nie robiła.
Zdawała się traktować wszystko obojętnie i na dystans. Do kościoła chodziła sama, podobnie jak Annemarie. Obie były katoliczkami, ale każda miała
odrębne życie. W niczym nie przypominało to naszych wspólnych spacerów
z przyjaciółmi, kiedy razem udawaliśmy się na zebrania. Sprawiały nam
mnóstwo radości. Tworzyliśmy prawdziwą rodzinę! Jak bardzo za wszystkimi tęskniłam! Anna nigdy nie wracała z kościoła w pogodnym nastroju, moi
rodzice natomiast przychodzili z zebrań z rozpromienionymi twarzami.
Czasem w jej głosie pobrzmiewało napięcie i miała szorstki sposób bycia.
Wtedy wiedziałam, że muszę usunąć się z pola widzenia.
W niedziele nie pracowałam w kuchni tylko wtedy, kiedy odwiedzała
mnie ciocia Eugenia – zazwyczaj co piątą niedzielę. W tym dniu czułam się
jak dama, ubrana w kostium uszyty przez mamę. Nie urosłam ani centymetra i ubrania te jeszcze dobrze na mnie pasowały.
Odwiedziny cioci Eugenii nasunęły pannie Messinger niezwykły wniosek, którym się z nią podzieliła: „Opisy Marii o wycieczce w towarzystwie
pani do Meersburga pokazały mi, jak szybko zaczyna doceniać niemiecką
kulturę, historię i sztukę. Niech pani zabierze ją dzisiaj do Heiligenberga”.
Kwitnące późno jabłonie otaczały imponujący zamek Heiligenberg. Dalszych szczegółowych informacji dostarczył nam o nim zestaw ładnych widokówek. Kolejną wycieczkę urządziłyśmy do Überlingen. Zwiedzałyśmy tam
fascynujące prastare osiedle drewnianych domków, zbudowanych na palach wystających z wody. Miałam wiele materiałów do wypracowań. Ale jak bardzo rozkoszowałyśmy się czytaniem budujących artykułów ze Strażnicy lub Biblii – czy
to w cieniu średniowiecznego budynku, czy plantacji owoców – pozostało moją
tajemnicą. Panna Messinger sprawdzała teraz moje sprawozdania tylko pobieżnie. Już żadnych nie czytała tak starannie, jak opisu wycieczki do Meersburga.
Wciąż nadchodziła pomoc
261
Dalej pomagałam jej robić zakupy w mieście. Kupowałyśmy ciemny
i mocno ubity chleb, wchodzący w skład porannej zupy, oraz inne artykuły
żywnościowe, które zwoziłam do zakładu ręcznym wózkiem. Panna Messinger w widoczny sposób się zmieniła. Jej zainteresowanie moją osobą zmalało i nie stawiała mi już tak wielu pytań o ciocię oraz naszych wycieczkach.
Nigdy się nie dowiedziała, jaki był prawdziwy powód mojego dobrego nastroju.
Pewnego dnia doszła do raczej zabawnego wniosku: „Mario, gdyby zamiast twojej upartej matki wychowywała cię twoja ciotka, nigdy byś nie trafiła do zakładu poprawczego”. Była zupełnie zaślepiona, ale cioci i mnie
wychodziło to na korzyść.
Panna Lederle powierzyła mi i jeszcze dwom dziewczynkom obowiązek
płacenia rachunków. Wszystkie miałyśmy ponad trzynaście lat. Raz w tygodniu szłyśmy z pieniędzmi do piekarza, rzeźnika i innych handlarzy. Dawano nam ograniczoną ilość czasu, a niekiedy tylko niewiele minut. Dlatego
śpieszyłyśmy się albo nawet biegłyśmy, aby załatwić sprawy na czas. Przed
sklepami stały długie kolejki, ale gdy ludzie widzieli nas w ubraniach zakładowych – latem nawet chodziłyśmy boso – ustępowali nam pierwszeństwa,
ponieważ wiedzieli, że mamy niewiele czasu. Cieszyłam się z tych okazji, bo
mogłam lepiej poznać miasto. Co prawda sklepy świeciły pustkami i nie
urządzano wystaw sklepowych, ale domy na starówce przedstawiały piękny
widok. Chociaż płacenie rachunków wiązało się ze znaczną odpowiedzialnością, ceniłam możliwość opuszczenia ciasnego zakładu i zaczerpnięcia świeżego powietrza. Nawet jeśli często przybiegałam z powrotem zupełnie bez
tchu, traktowałam te wycieczki jako przedsmak wolności i doskonałą odmianę w rygorystycznym, rutynowym rozkładzie pracy.
Raz w tygodniu panna Messinger wysyłała mnie do swej matki z wielkim
koszykiem, w którym leżały dorodne główki sałaty. W kuchni rozpakowywano zawartość koszyka na moich oczach. Spod zieleniny wyłaniały się kostki
masła i jajka… co uświadomiło mi, że gdaczące kury zakładu Wessenberga
potrafią składać równie duże jajka jak kury na gospodarstwie babci. Tylko
że żadne z nich ani razu nie przybłąkało się na talerz wychowanki!
LATO 1944 ROKU
Zamiast odwiedzić mnie w sierpniu, ciocia napisała list z informacją, że musiała przerwać podróż. Ponieważ Konstancja była miastem granicznym, zatrzymał
ją patrol policyjny i nie pozwolił jechać dalej. Tylko osoby mieszkające na tych
terenach albo ze specjalnym pozwoleniem mogły dostać się do miasta. Ciocia
nie wiedziała, czy zdoła jeszcze przyjechać, ponieważ w całej Alzacji szalała
262
W paszczy lwa
wojna. Narastał strach, niepokój i niepewność. W tym regionie toczono już tak
wiele dużych wojen – trzy wojny w przeciągu zaledwie 70 lat!
Podczas ostatnich odwiedzin na początku lipca ciocia opowiedziała mi,
że w czerwcu wojska alianckie wylądowały w Normandii i że wzrosły nadzieje na szybki koniec wojny oraz całkowite wyzwolenie. Okoliczność, że
podróż cioci napotkała przeszkody, wprawdzie napełniła mnie nową nadzieją na odzyskanie wolności, ale mimo to poczułam się przygnębiona.
JESIEŃ 1944 ROKU
Ciocia nieoczekiwanie odwiedziła mnie we wrześniu. Przyjechała trasą
Strasburg-Stuttgart. Podróż trwała dwa razy dłużej niż zwykle i kosztowała
też dwa razy więcej. Ciocia zdobywała się na szczególne wysiłki, ponieważ
ukończyłam 14 lat i w każdej chwili mogłam zostać umieszczona u jakiejś
rodziny lub we więzieniu. Przyjechała i poprosiła pannę Lederle, aby nie
wysyłała mnie nigdzie tak krótko przed końcem wojny. Wyraziła nadzieję,
że mnie odnajdzie, gdy tylko wojna dobiegnie końca. „Chęć szuka sposobu”
– zwykła mawiać ciocia. Ciekawe, czy się jej uda również w tym przypadku?
Jakże bardzo zmieniła się ciocia Eugenia! Była przytłoczona. W drodze
na wyspę Mainau, gdzie urządzono ogromny ogród botaniczny, ciocia opowiadała mi o opłakanym położeniu Alzacji. Ludzie pamiętający wojnę z lat
1914-1918 lub nawet z roku 1870 obawiali się, że Niemcy do ostatniej kropli
krwi będą bronić Renu, który w naturalny sposób oddziela Niemcy od Francji. Paryż i Marsylia zostały wyzwolone przez wojska alianckie. Ciocia twierdziła, że do decydującego starcia obu armii dojdzie w Alzacji. Ludzie żyli
w wielkim strachu, szczególnie odkąd zbombardowano Miluzę. Mieszkania
Adolfa i Marcela Grafa zostały uszkodzone, ale zdołali uratować meble. Obie
rodziny musiały się wyprowadzić. Podziemną działalność naszej grupy
bi blij nej prze rwa no już krót ko wcze śniej. Od kąd alian ci wy lą do wa li
w czerwcu, warunki podróżowania uległy pogorszeniu do tego stopnia, że
przekraczanie granicy przestało być możliwe.
Alfred Zinglé wypełnił swoje zadanie. Ciocia żywo opowiadała mi o jego
ostatnim spotkaniu z Adolfem Koehlem, a ja powróciłam myślami do Sternsee.
Wysoko w górach Niemcy ścięli wszystkie drzewa, aby uzyskać widoczność całego terenu. Strzelali bez ostrzeżenia do wszystkich, którzy by się tu zabłąkali.
Alfred zamierzał przekroczyć granicę, ale wydawało się to niewykonalne.
Ukryty w wysokich paprociach, rozmyślał, jak pokonać pas śmierci. Nagle
nadbiegło całe stado krów napadniętych przez bąki. Po prostu był zmuszony
biec z nimi, aby uniknąć stratowania, i w taki sposób bezpiecznie dotarł na
drugą stronę.
Wciąż nadchodziła pomoc
263
Wrześniowe słońce wydłużyło cienie, które opanowały również moje serce. Podniosłam na pamiątkę liść miłorzębu. Ciocia wierzyła, że przed zimą
wszystko dobiegnie końca i wreszcie znów będziemy razem. Wyspa Mainau
wyglądała jak ogród Eden, ale samo piękno nie wystarcza, by poczuć się jak
w raju. Ramię w ramię szłyśmy w milczeniu przez las. Wieczorne słońce otulało promykami każde drzewo, a martwe liście na ziemi połyskiwały różnymi barwami. Nagle nie miałyśmy sobie nic więcej do powiedzenia. Może
zastanawiało nas pytanie, na które obie nie znałyśmy odpowiedzi: Co nam
przyniesie najbliższa przyszłość?
W wyniku nalotów bombowych i rosnącej podejrzliwości podróżowanie
wiązało się z niebezpieczeństwami, zwłaszcza w terenach przygranicznych.
Dlatego sierpniowa podróż cioci została przerwana. Na dworcu w Titisee
musiała pokazać dokumenty, z których jasno wynikało, że jej ojciec był Włochem i że jedzie do Konstancji, miasta graniczącego ze Szwajcarią. Te dwa
powody wystarczały, aby zabrać ją z pociągu i poddać szczegółowej kontroli. W pasku ukryła kilka stron najnowszej Strażnicy, przeznaczonych dla
mnie. Ponieważ obawiała się, że je znajdą, poprosiła o zgodę na pójście do
toalety, gdzie podarła strony na kawałeczki i wrzuciła do sedesu. Nie zeszły
z pierwszym płukaniem. Nie chciała spuszczać wody drugi raz, by nie wzbudzać podejrzeń, dlatego połknęła pozostałe strzępki, popijając wodę z cienkiego strumienia umywalki. Ciocia została bardzo gruntownie przeszukana
i kazano się jej stawić na gestapo w Miluzie.
Od lata ciocia znowu mieszkała w Bergenbach, gdzie pomagała dziadkom
w pracach na gospodarstwie. Przekazała mi smutne wiadomości. Dziadek poszedł do wsi, by wysłać mi paczkę, której nigdy nie otrzymałam. W drodze powrotnej w wyniku upału dostał udaru mózgu i upadł. Co prawda trochę doszedł
do siebie, ale miał sparaliżowaną prawą stronę ciała. Tatusia zaś przeniesiono
z Dachau do Mauthausen, głównego obozu w Austrii. Był to obóz pracy o wyjątkowo ostrym rygorze. Zmuszano tam więźniów do noszenia z kamieniołomów
do obozu ciężkich bloków kamiennych po tak zwanych „schodach śmierci” – liczących 186 stopni.* Tata nie pisał już listów, a od mamusi poczta przychodziła rzadko. Przed końcem wojny sytuacja miała jeszcze ulec pogorszeniu.
Ciocia wyjechała z Konstancji z oryginalną pamiątką. Krótko przed jej
przyjazdem znalazłam w piecu kaflowym niedopalone „śmieci”. Wśród nich
znajdowało się to niewielkie wydanie Biblii Leandera van Essa, które już dosięgnął ogień. Musiałam wyratować świętą książeczkę z płomieni, chociaż
tym czynem mogłam ściągnąć na siebie karę. Pozostało dla mnie zagadką,
dlaczego nasze opiekunki chciały spalić tę Biblię w pokoju nauczycielskim.
Być może dlatego, że zawierała Psalmy z imieniem Jehowa, które uważano
* W Mauthausen straciło życie około 195 000 więźniów.
264
W paszczy lwa
za żydowskie. Był to przekład katolickiego księdza z Marburga, Leandera
van Essa, z roku 1815 i zawierał zgodę na druk od dziewięciu biskupów.
A mimo wszystko ów egzemplarz wrzucono do pieca!
Najpierw schowałam Biblię do kieszonki w halce. Ale przy chodzeniu za
bardzo uderzała mi o nogi. Zdołałam ją ukryć w przyborniku do szycia, tak
by nie zauważyła tego panna Annemarie, której uwagi zazwyczaj nic nie
uchodziło. W sobotę znów wyjęłam książeczkę. Chciałam ją mieć na weekend
przy sobie. Nocą trzymałam ją w łóżku, a na dzień chowałam w kieszonce
halki, ale nie mogłam jej czytać. Wszędzie ją ze sobą nosiłam jak kotka,
która wlecze swe młode z jednego miejsca w drugie. Szukałam dla niej odpowiedniej kryjówki. Nieoczekiwane odwiedziny cioci spadły mi jak z nieba. Biblia została uratowana.
„Dokładnie jak ta Księga przetrwała ognisty piec, tak i my ujdziemy cało z naszych prób. Musimy tylko zachować żywo w pamięci niewzruszoną
wiarę trzech młodzieńców z czasów Nebukadneccara!” Ciocia schowała małą Biblię do swego kufra, mówiąc, że jestem bardzo dzielną dziewczynką.
Wojna stawała się coraz bardziej zacięta. Ciocia nie mogła już przyjeżdżać
ani pisać listów. Naloty bombowe pogarszały sytuację. Następowały najczęściej nocą. Samoloty aliantów przelatywały przez Szwajcarię i bombardowały południowe Niemcy, ale na szczęście oszczędziły Konstancję, ponieważ leżała dokładnie na granicy.
Gdy nocą wyły syreny, musiałyśmy szybko się ubrać po ciemku, iść do
piwnicy i nałożyć maski gazowe. Okna piwnicy były chronione ciężkimi workami z piaskiem. Drogę oświetlała nam tylko jedna mdława, niebieska żarówka. Małe zaspane dziewczynki, drżące z zimna i wystraszone hukiem
samolotów, siedziały na ławkach, skarżąc się i marudząc. Ponieważ otrzymałam szkolenie w zakresie pierwszej pomocy, musiałam siedzieć z podręczną
apteczką przed wejściem. Wypełnione pracą dni nie pozwalały nam na odespanie zarwanych nocy. Ponieważ nie miałyśmy nowych ubrań, butów ani
pończoch, należało ciągle naprawiać stare.
Cerowanie i łatanie ubrań było najnudniejszym i najbardziej nużącym
zajęciem. Już wszystkie pierwotne ściegi naszych pończoch zostały przerobione. Ponadto należało wykorzystać każdy, nawet najkrótszy kawałek nici.
Nawet z resztek spadających na ziemię musiałyśmy wybierać strzępki nici.
Uczono nas robić pantofle ze znoszonych płaszczy. Od czasu do czasu pomiędzy jednym a drugim ukłuciem igły zerkałam przez okno. Drzewa służyły mi teraz za kalendarz, bo nasz klasowy zdjęto około Wielkanocy. A ptaki
latające wśród gałęzi uskrzydlały moją wyobraźnię oraz inspirowały moje
marzenia o wolności.
Wciąż nadchodziła pomoc
265
Pewnego dnia zobaczyłam, że porusza się konar. Jakiś mężczyzna wchodził na drzewo jak wiewiórka. Potem szybko zeskoczył po drugiej stronie
granicy, doznając znacznych obrażeń. Szwajcarzy natychmiast udzielili mu
pomocy. W tym samym czasie w ogrodzie stała panna Messinger, pokazując
gruszę grupie niemieckich żołnierzy z psami. W koronie drzewa ukrywał się
drugi mężczyzna, którego żołnierze zmusili do zejścia. Został odprowadzony z podniesionymi rękami i lufą karabinu, skierowaną na plecy. Dokładnie
przed naszym zakładem założyli mu na ręce kajdanki.
Panna Messinger weszła do mieszkania, promieniejąc z zadowolenia. Z dumnie podniesioną głową opowiadała nam, że aresztowano angielskiego szpiega. Miał przy sobie szkice szpitala w Friedrichshafen.* „Ci podludzie chcą
nawet zniszczyć nasz szpital wojskowy! Ale to my wygramy wojnę! Niemcy
zwyciężą! Wkrótce nasze ciężkie rakiety, V-2, obrócą Londyn w popiół!”
Nawet siedmioletnia Anna oznajmiła złośliwie, gdy czesałam jej włosy:
„Niemcy wynajdą broń, która podetnie gardło każdemu nie-Aryjczykowi!”
Wojna się przedłużała. Ale my, wychowanki zakładu, nie miałyśmy najmniejszego pojęcia o potwornej rzeczywistości. Gdy szłam do miasta opłacić
rachunki, próbowałam podsłuchiwać rozmowy ludzi stojących w kolejkach,
aby uzyskać jakieś wiadomości o ewentualnym końcu wojny. Jesienią i zimą
o wiele łatwiej przychodziło mi wmieszać się w tłum, ponieważ nosiłam wtedy buty i płaszcz zakrywający charakterystyczną odzież.
Strzępki rozmów, które wychwyciłam, wzbudzały u mnie to nadzieję, to
przygnębienie. W obecności tylu obcych osób czułam się samotna i opuszczona. Nikt się o mnie nie troszczył, nikt ze mną nie rozmawiał ani nie poświęcał odrobiny uwagi. Kobiety godzinami stały w kolejkach, wierząc, że
w końcu jeszcze coś zdobędą. Wiele z nich nosiło stare, przedziurawione,
futrzane kołnierze i buty na ciężkich, drewnianych podeszwach. Zmarznięte, tupały nogami. Rozmawiały tylko szeptem. Czasem ukrywały swe twarze
za roz po star ty mi pa ra sol ka mi, za pew nia ją cy mi nie co ochro ny przed
zimnem.
Na niektórych twarzach wyraźnie malowały się wątpliwości i niepokój.
Inne wciąż wyrażały ufność i nadzieję. Od czasu do czasu słyszano szept,
a potem krzyk na wiadomość z frontu, że czyjś mąż, ojciec lub syn poległ
w walce za ojczyznę, może już trzeci lub czwarty przypadek śmiertelny
w jednej rodzinie! Czasem ktoś ośmielił się mówić o nadciągających aliantach lub inwazji we Francji.
Panna Messinger dokładała starań, aby tchnąć w nas odwagę, opowiadając
o pospolitym ruszeniu (Volkssturm) – ostatniej zorganizowanej próbie obrony
ojczyzny, podczas której ludność cywilna otrzyma broń, aby wesprzeć wojsko.
* Mimo znaku Czerwonego Krzyża na dachu szpitala, w jego piwnicach składowano części rakiet V-2.
266
W paszczy lwa
„To przywróci moc Niemcom” – twierdziła. „Wszyscy mężczyźni poniżej
szesnastego roku życia i powyżej sześćdziesiątego roku życia są szkoleni
w używaniu granatów ręcznych. Nawet kobiety idą do wojska. Fabryki produkują teraz więcej broni niż kiedykolwiek wcześniej od wybuchu wojny.
Wrogowie nigdy nie postawią stopy na niemieckiej ziemi! W Alzacji będą się
toczyć ciężkie bitwy. Alianci nigdy nie przekroczą Renu!”
Pośród tej propagandy czułam się zagubiona i odizolowana. Ponowna
nadzieja na ostateczne zwycięstwo zachwycała ludzi stojących w długich kolejkach. Zapowiedziana nowa, tajemna, cudowna broń wznieciła żywe dyskusje, nawet jeśli kolejki stawały się coraz dłuższe. Moja odwaga gasła.
W ostatnim liście ciocia również wspomniała o pospolitym ruszeniu. Wielu
naszych przyjaciół musiało się liczyć z możliwością powołania do wojska.
Zrozumiałam, że szpony gestapo mogą teraz dosięgnąć również Adolfa
Koehla i Marcela Grafa, którzy dotąd uchodzili cało. W Alzacji sytuacja się
pogarszała. Brakowało produktów spożywczych i węgla. Ludzie nie otrzymywali już kartek na żywność, a „barbarzyńcy” każdego dnia dokonywali nalotów bombowych.
Machina wojenna miażdżyła tysiące i dziesiątki tysięcy ludzi, rozbijała rodziny i niszczyła miasta, pola, a nawet drzewa. Nasz przepiękny stuletni las,
oddzielający naszą działkę od Szwajcarii niczym obfity, zielony mur, został
złożony na ołtarzu wojny. Przecież żadne drzewo nie będzie pomagało szpiegowi w ucieczce za granicę. Raz po raz słyszałam odgłosy ciosów siekierą,
skrzypienie zwalających się drzew, a następnie ogłuszający huk uderzeń
o ziemię. Potem rozbrzmiewał rozdzierający odgłos pił, przenikający aż do
szpiku kości. W tych momentach nachodziła mnie
myśl, że ludzie powariowali. Rosłe olbrzymy – dęby,
buki oraz iglaki – padały na
zie mię je den po dru gim,
wydzierając wielu ptakom
przestrzeń do życia. Opłakiwałam każdego olbrzyma
powalonego na ziemię.
Męż czy źni, którzy tak
zu chwa le tra to wa li nasz
ogród, byli dla mnie zbójcami, gwałcicielami i zbrodniarzami. Zemstę na tych
Wciąż nadchodziła pomoc
267
majestatycznych drzewach uznawałam za wielką hańbę! Nazistom więc nie
wystarczała śmierć stu ludzi za jednego ich człowieka. Teraz swoją wściekłość
wyładowywali jeszcze na przyrodzie! Dziesiątki niewinnych drzew padło za
jednego angielskiego szpiega! Proste pnie zostały ułożone w wysoki stos. Resztę zostawiono nam jako drzewo na opał. Konary oraz gałęzie należało pociąć na szczapy mieszczące się w piecu kaflowym i ułożyć wokół całej działki
w postaci wysokiego muru. Zapach sosen znów przeniósł mnie do mojej baśniowej krainy lasów otaczających Bergenbach. Dziadek ścinał jednak tylko
tyle drzew, ile drewna faktycznie potrzebowaliśmy.
Zawołano mnie. Dostałam zadanie cięcia konarów i krzywych pniaków
na mniejsze kawałki drewna. Pomagała mi druga dziewczynka, stojąca po
drugiej stronie piły. Mathilde, Bertha i Martha, a czasem Hilde, ulubienica
panny Annemarie, zmieniały się regularnie. Tylko mnie nikt nie zastępował.
Ponieważ przed dwoma miesiącami skończyłam 14 lat, uchodziłam za dorosłą. Zamiast uczęszczać do szkoły, musiałam teraz pracować ciężko i wydajnie. Góry konarów oraz pniaków zajęły mi kilka miesięcy. W wilgotnej
jesiennej mgle poruszanie piłą tam i z powrotem pomogło nam w pewnej
mierze utrzymać ciepłotę organizmu.
Termin „cnota” był kluczowym pojęciem nazistów i podstawowym założeniem w programie nauczania, ideałem, który latami bezustannie wtłaczano do umysłów wszystkich obywateli, dorosłych i dzieci. Wszyscy mieli
wypełniać swe zadania z poczuciem odpowiedzialności. Aryjczycy musieli
być bohaterami o żelaznej woli, wytrzymałymi jak skóra i zwinnymi jak
charty. Ciągle nam to wpajano. Nieprzerwanie przypominano, że wszyscy
mają do spełnienia święty obowiązek. Dla dziewcząt sensem i prawdziwym
celem bycia kobietą było wydanie na świat niemieckiego rycerza. Chłopcom
codziennie powtarzano, że mają być przygotowani na dolę i niedolę.
Nie miałam zamiaru być słaba lub miękka. Piła bezustannie czyniła swoją powinność. Od czasu do czasu zacinała się, a wtedy odblokowywałam ją
przy pomocy klina. Stos po mojej lewej stronie ciągle malał, a ten po prawej
stronie rósł. Wraz z nim wzrastała moja duma.
CZĘŚĆ III
(jesień 1944 – wiosna 1945 i późniejsze lata)
271
ROZDZIAŁ 12
Jak zostałam osi erocona
o na sze go kra ju za czę ło na pły wać chłod ne po wie trze. Na po lach zalegały gę ste opa ry mgły. Z każdego wgłębienia unosiły się wirujące
kłęby pary. Na dole, naprzeciwko nas, leżało drzemiące jezioro, które odbijało mleczne niebo.
Wczesnym popołudniem razem z panną Messinger wyruszyłyśmy z Konstancji, aby kupić jabłka w pewnym gospodarstwie za Meersburgiem. Mijałyśmy zamek i winnicę, która teraz w beznadziejnej pustce ciągnęła się do
jeziora. Wszystko wyglądało zupełnie inaczej niż przed 16 miesiącami, gdy
przyszłam tu z mamą, albo przed 8 miesiącami, gdy odwiedziłam to miejsce
z ciocią. Obojętnie przeszłam dalej. Moje wspomnienia stopniowo blakły.
Nikt mnie już nie odwiedzał, nie docierały do mnie żadne wiadomości, żadne listy. Nie miałam dostępu do Biblii. Nikt ze mną nie rozmawiał. Nawet
panna Messinger przestała mi zadawać kłopotliwe pytania. Obrazy Alzacji,
które przechowywałam w sercu, stopniowo blakły. Powoli zamykały się wrota do moich wspomnień z najwcześniejszego dzieciństwa.
Praca oznaczała dla mnie ratunek. Chciałam uchodzić za wzór pilności
i nienaganności. To był mój jedyny cel. Załadowawszy ręczny wózek jabłkami, musiałam go ciągnąć pod górę, ale nie mogłam z nich skosztować ani kęsa.
Pociłam się i sapałam jak koń. Ale byłam skazana tylko na własne siły Jedynie od czasu do czasu panna Messinger pomagała ciągnąć, gdy koło wózka
wpadło w jakąś dziurę.
Wkrótce naszym oczom ukazała się wieża zamku na tle rozległego jeziora i Szwajcarii. Niebo przybrało odcienie delikatnego różu z domieszką
jasnej żółci, góra Säntis okryła się krwistą purpurą, a bezlistne drzewa tworzyły doskonały szkic tuszem. Wieczorne słońce igrało z kolorami ze zręcznością artysty – tu cień pomarańczowego, tam odrobina indygo. Był to mój
pierwszy zachód słońca, jaki mogłam podziwiać od czasu wywiezienia do
Niemiec. Poruszający widok ognistej kuli znikającej za linią horyzontu oraz
stada czarnych kruków przecinających blednący okrąg budziły we mnie
D
272
W paszczy lwa
dziwne odczucia – radosne ożywienie zmieszane z melancholią. Odezwała
się we mnie tęsknota za domem. Jak często podziwialiśmy z tatusiem cud
zmiennych barw na niebie! Jakże często widywałam ognistą kulę znikającą
na końcu naszej ulicy, gdy wracałam ze szkoły do domu! Porwała mnie fala
tęsknoty. Ognisty przepych słońca na horyzoncie obudził wspomnienia,
obrazy szczęśliwego dzieciństwa, które tym boleśniej uświadomiły mi moją
obecną rozpaczliwą sytuację.
Wpadłam w panikę na myśl, że już nigdy nie zobaczę rodziców. Czy jeszcze żyją? Gdzie są? Czy cierpią? A jeśli padli ofiarą bombardowań lub muszą cierpieć z głodu i zimna? Dlaczego napisała do mnie Rose Gassmann?
Na skrawku papieru poinformowała mnie, że wszyscy więźniowie Schirmeck
zostali przewiezieni do Gaggenau, filii obozu Schirmeck-Vorbruck. Rose
oświadczyła, że na pewno jest wśród nich mama. Po kilku dniach otrzymałam wiadomość od Marguerite Gromest: „Emma jest dumna, że ma taką
dzielną córkę”. Ale ani od jednej, ani od drugiej nie otrzymałam adresu mamy. Dlaczego sama do mnie nie napisała? Nagle uświadomiłam sobie, że
nadeszło najgorsze. Na pewno już nie żyje, tylko nikt nie chciał mi tego powiedzieć. Również od taty nie otrzymałam poczty. On też z pewnością stracił życie. Ciocia Eugenia mogła zginąć podczas walk w Alzacji. Natomiast
cały Bergenbach doszczętnie spłonął w ogniu lub znowu został zarekwirowany przez żołnierzy, którzy zabijali zwierzęta babci! W mojej wyobraźni odżyły przerażające wyobrażenia o pierwszej wojnie światowej. Zrobiło mi się
słabo. Ale musiałam ciągnąć ręczny wózek w kierunku opustoszałej winnicy,
której wygląd dobrze odzwierciedlał moje wnętrze.
Gdy schodziłyśmy z góry, ciężar przycisnął mnie i zaczął pchać do przodu.
Umiałam hamować nogami i opierać się plecami o wysoki wózek. Pokazał mi
to dziadek, gdy ciągnął sanie załadowane sianem. Mimo wszystko panna
Messinger musiała wszystkimi siłami trzymać drugi koniec wózka, aby nam
nie odjechał.
Idąc wzdłuż winnicy, przypomniały mi się
słowa pieśni, którą śpiewałyśmy z mamą ostatniego dnia. „I już chwila się przybliża, gdy ujrzymy drogich swych”. Teraz byłam przekonana, że spotkamy się dopiero wtedy, gdy
wstanie z grobu. Jezioro było bardzo spokojne.
O zmierzchu, w otoczeniu krzyczących
mew, róg statku wydał sygnał do odjazdu.
Błyszczący nad ciemną wodą księżyc świecił
coraz jaśniej, podczas gdy wyjątkowy zachód
słońca po naszej lewej stronie powoli słabł.
Po prawej stronie pojawił się drugi statek. Rose Gassmann (zdjęcie do dowodu)
273
Jak zostałam osierocona
Światło księżyca igrało z falującą wodą, rozsypując przed nią srebrzyste, brylantowe iskry. Urzekająco piękny widok! Ciekawe, czy mamusia i tatuś ciągle
żyją oraz również obserwują księżyc? Myślałam o księżycu, który czuwał nad
moim domem, sprawiał mi tak wiele radości i towarzyszył w zabawach. Jego
widok inspirował tatę do snucia opowieści o astronomii. Ale jeszcze nigdy nie
obserwowałam księżyca w takim srebrzystym przepychu, aby jego promienie
tak igrały z falami na wodzie. Nigdy nie widziałam jego odbicia tak lśniącego w wodzie. Jeszcze nigdy jego promienie nie podążały za mną krok w krok.
Szkoda, że rodzice nie mogli podziwiać tego wspaniałego widoku razem ze
mną! Nie mogłam się z nimi podzielić wybornym, delikatnym żarem mojego
wnętrza. Rodzice na pewno już nie żyją. Ogarnęło mnie niesamowite uczucie
samotności.
Od momentu uwięzienia pierwszy raz znalazłam się w nocy na dworze.
Uzmysłowiłam sobie wtedy, że można zarazem się smucić i radować. Miałam
ochotę równocześnie krzyczeć z radości i wyć z bólu. Gdy idąc ciemnymi ulicami, mijałyśmy zamknięte domy miasta, ogarnęło mnie przerażenie. Nie
było jeszcze późno, ale w jesienne dni szybko zapadał zmierzch, a zakład
Wessenberga mieścił się w dzielnicy, gdzie wszystkie domy starannie zamykano. Z okien i drzwi nie wychodził na zewnątrz nawet najmniejszy promyk
światła. Z góry, z samolotów wojskowych, pewnie nikt by nie przypuszczał,
że jest tu miasto. Ulice niemal świeciły pustkami.
W ciemności rozlegał się odgłos naszych kroków. Koła wózka skrzypiały.
Ogarnął mnie niepokój. Wstrzymałam oddech, gdy usłyszałam odgłos oficerek. Zanim zdałam sobie sprawę, że jestem bezpieczna, panna Messinger
w milczeniu wyprzedziła mnie. Dopiero gdy podeszłyśmy blisko domu,
uświadomiłam sobie, że zakład Wessenberga jest moją jedyną przystanią, jaka pozostała mi na ziemi.
Przez cały wieczór w pustej ciszy zakładu nie przestawały mnie dręczyć
pytania. Czułam się zagubiona, opuszczona i zaniedbana. Chciałam jak najprędzej uciec do łóżka, do swej kryjówki, aby w ciszy móc się wypłakać.
Wkrótce przerwana została moja zroszona łzami, błagalna modlitwa do
Jehowy. Całkowicie wyczerpana, zapadłam w głęboki sen.
Pewnego ranka, gdy nalewałam ranną zupę, panna Messinger poleciła mi
pójść do przełożonej. Opiekunka zakładu powiedziała: „Dzisiaj nie będziesz
pracowała na dworze. Zaopiekujesz się Hedwig. Boli ją gardło i nie może
przełykać. Chodź ze mną!”
Weszłyśmy do dużej sypialni i zobaczyłam Hedwig leżącą w łóżku po mojej prawej stronie. Oddychała z trudem i miała na wpół przymknięte oczy.
„Masz robić to, co ja”. Panna Lederle przyniosła gorące, ugotowane ziemniaki,
274
W paszczy lwa
rozgniotła je ręką i owinęła w ręcznik, który następnie przyłożyła dziewczynie do szyi.
„Musisz ciągle zmieniać ten okład. Ma być go rący, tylko uważaj, żeby
jej nie oparzyć”. Po stawiła miskę, po czym dodała: „Za każdym razem, gdy
zmienisz okład, Hedwig ma wypłukać gardło i wypluć. Natychmiast wypłucz miskę. Nigdy nie zostawiaj cho rej samej, chyba że pójdziesz na dół
do kuchni po nowe ziemniaki!” Ropień Hedwig miał „dojrzeć”, a następnie pęknąć, jak wyjaśniła panna Lederle. „W przeciwnym razie dziewczyna umrze!“
Siedziałam sama w ogromnej sypialni przy boku Hedwig, a ona spała.
W tej martwej ciszy przeszyła mnie myśl, że również ta dziewczyna jest sama jak palec i nikt się o nią nie troszczył. Trawiła ją gorączka. Mamusia zanurzyłaby mi rozpalone dłonie w wodzie z octem, a na czoło położyłaby
mokry ręcznik. Wiedziałam, jak to zrobić, ale nie było mi wolno. A ponadto
pociągnięto by mnie do odpowiedzialności, gdyby ropień nie „dojrzał”.
Zaczęła się dla mnie prawdziwa walka. Śpiesznie zbiegałam po schodach
na dół i z powrotem na górę. Mijały godziny. Hedwig nie mogła pić swojej
ziołowej herbaty ani wypowiedzieć nawet jednego słowa. Od czasu do czasu
Panna Lederle przychodziła ją zobaczyć i zatroskana odchodziła. Nagle
Hedwig złapała mnie za rękę, wskazując na miskę. Potem wypluła potwornie
cuchnącą, zieloną flegmę. Kazałam jej mocno wypłukać gardło. Popatrzyła
na mnie i lekko się uśmiechnęła. Łamiąc zakaz mówienia, powiedziałam:
„Wygramy!”, po czym znów się nią zaopiekowałam. Utkwiła we mnie wzrok.
„Nie zostawię cię tak” – dodałam jej otuchy. Te słowa zdziałały cuda. Niebezpieczeństwo minęło i na twarzy Hedwig pojawił się delikatny uśmiech.
Następnego dnia Hedwig musiała jeszcze leżeć w łóżku. Ale mnie wysłano do piłowania drewna. Opiekunki nie pozwoliły, abym marnowała czas,
siedząc przy niej. Znów stałyśmy się sobie obce.
Od chwili wycieczki z panną Messinger w moim usposobieniu dokonała
się widoczna zmiana. Wróciłam z Meeresburga utwierdzona w przekonaniu,
że jestem sierotą. Przytłaczał mnie smutek, toteż znajdowałam pociechę
w ciężkiej pracy. Z biegiem czasu uświadomiłam sobie, że zostałam na świecie zupełnie sama i że od tej pory sama muszę się o siebie troszczyć. Gdy
szłam do miasta, nie chciałam wyglądać jak wyrzutek społeczeństwa. Dlaczego miałabym zwieszać głowę? Czego mam się bać? Z jakiego powodu
mam się czuć urażona, kiedy ludzie na mój widok mocno przyciskają do siebie portmonetki? Nie uważałam siebie po prostu za jakąś wychowankę
zakładu Wessenberga. Nie byłam również zdeprawowaną dziewczyną. Ale
ludzie mimo wszystko rzucali w moim kierunku nerwowe spojrzenia.
Rzeźnik z pogardą wręczał mi kawałek kiełbasy, gdy regulowałam rachunek. I co z tego? Tak czy inaczej nie mogłam tego zjeść. Zamierzałam
Jak zostałam osierocona
275
chodzić z wysoko podniesioną głową, oglądając skromne wystawy sklepowe,
stojąc w kolejkach i przysłuchując się rozmowom ludzi. Postanowiłam odkryć nowe miejsca i zwiedzić brzeg Renu, nad którym czuwały ogromne posągi biskupów oraz książąt. Przyglądałam się freskom na murach sławnego
budynku „Hohes Haus”. Wynajdowałam nowe drogi w poszukiwaniu interesujących, nieznanych miejsc.
Pewnego dnia, wędrując jak co tydzień z koszykiem pełnym masła i jajek
do krewnych panny Messinger, mijałam opustoszały teren. Ten skrót stał się
moim ulubionym, ponieważ mogłam tam przebywać zupełnie sama, a nawet
rozmawiać z ptakami! Ale tamtego dnia poświęciłam nieco więcej czasu, aby
zbadać wyjątkowe miejsce zwane „Paradiesviertel” – „rajska dzielnica”, gdzie
niegdyś stał klasztor. Zauważyłam kilka czarnych kamieni, na których wyryto gotycki napis. Odcyfrowałam jedno nazwisko – „Hus” – oraz słowa:
„(…) w tym miejscu spalony żywcem na stosie”.
To odkrycie poruszyło mnie do głębi. Stałam dokładnie tam, gdzie męczennik stracił życie. Jego nazwisko przypomniało mi opowiadanie taty na temat czeskiego reformatora Jana Husa, żyjącego w XV wieku, który na soborze
w Konstancji został skazany za herezję na śmierć i szóstego lipca 1415 roku,
dokładnie w tym miejscu, spalony żywcem na stosie. Oczyma wyobraźni zobaczyłam języki ognia.
Jan Hus przywiódł mi na pamięć Marcela Suttera, mojego drogiego przyjaciela, który za podyktowaną sumieniem odmowę służby wojskowej został
ścięty 5 listopada 1943 roku w Torgau.* „Jakże Jehowa musiał kochać tych
dwóch mężczyzn” – pomyślałam. Moja nadzieja na zmartwychwstanie jeszcze wzrosła.
To miejsce stało się dla mnie źródłem nowych sił. Kiedy tylko mogłam
tam spędzić kilka minut, stojąc samotnie w wyrośniętej trawie, rozmyślałam. Ilekroć ogarniała mnie tęsknota i wychodziłam do miasta z rachunkami, przybiegałam tu i zrzucałam z siebie wszystkie brzemiona.
Pomnik męczennika znów rozniecił moje postanowienie wiernego służenia Jehowie i cierpliwego znoszenia obecnych prób.
LISTOPAD 1944 ROKU
Nagle nadciągnęła do nas ciepła bryza, tłumiąc chłód szarego, jesiennego
dnia. Po drugiej stronie szwajcarskiej granicy chmury przybierały złowieszczy,
czerwony kolor. Po chwili syreny strażackie zaczęły wyć. Fabryka papieru,
* Więzienie, z którego Marcel wysłał swym rodzicom list, znajdowało się w Torgau, gdzie również
mieścił się sąd wojskowy. Egzekucje wykonywano w Halle.
276
W paszczy lwa
znajdująca się w pobliżu, stała w płomieniach. Płonące strzępki papieru wylatywały w powietrze. Musiałyśmy jak najszybciej uciekać w bezpieczne miejsce.
Słyszałyśmy trzask ognia i widziałyśmy jego czerwony żar. Ten pożar trochę dziwnie na mnie podziałał. Wyjawił mi coś, czego sobie wcześniej nie
uświadamiałam. Zakładowi Wessenberga groził pożar. Po raz pierwszy zauważyłam, że jestem przywiązana do tego zakładu. Teraz miałam tu swój
dom. Kochałam wspaniały ogród przed budynkiem, zadbany warzywnik
z tyłu i pnące dzikie wino. Poza tym lubiłam pracować i już nie narzekałam
na swój los. Nie przejmowałam się też zbytnio, gdy dzieci otrzymywały karę. Tak czy inaczej posiadały buntownicze usposobienie – gorsze niż zwierzęta! Co prawda jedzenie pozostawiało wiele do życzenia, ale wszyscy głodowali na skutek wojny. Z rozmów ludzi stojących w kolejkach dolatywały
mnie wieści o potwornych stratach wojennych. Nie miałam więc najmniejszego powodu do narzekania. Konstancja stała się moim losem. W głębi duszy postanowiłam, że zostanę w zakładzie jako służąca.
Z pomieszczenia za pralnią unosiły się gęste kłęby pary. Cztery zjawy
w długich, białych szatach weszły do wysokiego, ciemnego zbiornika i znikły
w środku. Stopniowo para przerzedzała się i po chwili można było rozpoznać
nas, cztery dziewczynki. Ubrane tylko w koszule nocne, brałyśmy doroczną
kąpiel w cynkowych wannach. Byłam w siódmym niebie! Wymagało to sporo pracy, aby wlać tyle gorącej wody, którą później należało wylać małymi
naczyniami. Ciężka praca nie sprawiała mi trudności. Ostatnim razem mogłyśmy się kąpać podczas gorącego lata. Poszłyśmy nad jezioro. Jako jedyna
potrafiłam pływać. Byłam z tego dumna i napisałam o tym tacie w liście,
który mogłam napisać raz w roku w dniu jego urodzin. Ponieważ nigdy nie
otrzymałam odpowiedzi na swój list, stwierdziłam, że tata już nie żyje.
Teraz siedziałyśmy w ciepłej wodzie i myłyśmy się pod koszulami nocnymi,
przywierającymi do ciała. Tę uroczystą kąpiel celebrowano jak bożonarodzeniowy rytuał – był czas adwentu.
GRUDZIEŃ 1944 ROKU
Panna Lederle wręczyła mi list. Pewna zamożna rodzina, mieszkająca po
drugiej stronie Renu w Peterhausen, sprezentowała zakładowi lalkę. Wysłano mnie po jej odbiór, ale nie wyznaczono mi konkretnego terminu.
Przepiękny budynek mieszkalny stał na brzegu rzeki. Miękki dywan tłumił
odgłos kroków. Ubrana na czarno służąca, z białym fartuszkiem oraz czepkiem, podeszła do drzwi i przeczytała list. Kazała mi czekać w korytarzu, po
czym zamknęła za sobą drzwi – wciąż byłam wychowanką zakładu Wessenberga i w każdej chwili mogłam się okazać podejrzanym elementem!
Jak zostałam osierocona
277
Dziewczyna wróciła z lalką, ubolewając, że nie ma w co zapakować prezentu. Położyła na moim ramieniu miniaturową damę, która sięgała mi do
pasa i miała przepiękne, rude, naturalne włosy. Swoje oczy koloru niezapominajek, przypominające oczy mamy, ukrywała pod zaspanymi powiekami.
Spod różowej sukieneczki z tafty wystawała biała halka. Na nóżkach lalka
miała ręcznie szydełkowane, koronkowe pończochy i czarne skórzane
kozaczki. Moja mała dama nosiła śliczny słomkowy kapelusz, zdobiony owocami i kwiatami. Na rączki miała nałożone białe dziergane rękawiczki.
W jednej trzymała maleńką torebkę z koronkową chusteczką w środku.
Lalka potrafiła chodzić, ale klucz uruchamiający mechanizm gdzieś zginął.
W drodze do domu ławka gościnnie zaoferowała nam spoczynek nad
brzegiem rzeki. Woda przybrała równie szary kolor jak niebo. Niewyraźny,
srebrzysty okrąg wskazywał, gdzie jest słońce, które próbowało wysyłać promyki światła przez bezlistne drzewa.
Aby umilić czas małej damie, rozmawiałam z nią i opowiedziałam jej
o mojej córce – lalce Claudine, która została w domu. Mówiłam, że jest
posłuszną i przyzwoitą dziewczynką, pogodnym dzieckiem. Natomiast miniaturowa dama opowiedziała mi, że była towarzyszką zabaw pewnej dziewczynki, która zmarła. Od tej pory leżała porzucona i zapomniana. „Młoda
damo, nie wyobrażaj sobie, że ktoś znów będzie się z tobą bawił. Idziesz do
zakładu Wessenberga, aby siedzieć tam tylko jako ozdoba pod strojną choinką. Jeszcze nigdy nie widziałam większej i wytworniej przyozdobionej
choinki. Będziesz tam siedziała z innymi, mniejszymi lalkami.
„Trzydzieścioro ośmioro dzieci utkwi w tobie swoje spojrzenia. Może
któreś dziecko wyciągnie rękę po jakąś lalkę – ale szybko odłoży ją na swoje
miejsce. Te dzieci nie potrafią się bawić. Ale ty nie jesteś zwykłą lalką, tylko małą damą. Będziesz tęsknić za dziecięcymi ramionami i cierpliwie siedzieć pod drzewem obwieszonym lametą, słuchać kolęd i daremnie czekać
na dziecięcy śmiech. Te dzieci bowiem nie wiedzą, co to znaczy się śmiać.
„Potem zdziwisz się na widok prezentów, które dostanie każde dziecko:
jedno jabłko, kilka orzechów, dziergany ręcznie drobiazg, może parę skarpetek lub majteczki. Przygnębi cię fakt, że nie dostaną nawet najmniejszej
zabawki, książki ani obrazków. Rok temu jako jedyna otrzymałam na Boże
Narodzenie książkę pod tytułem Alzacja – piękny niemiecki kraj nad Renem.
Zamieszczono tam ilustracje niemieckich żołnierzy maszerujących przez nasze wsie oraz fotografię flagi ze swastyką, powiewającej na wieży katedry
w Strasburgu. Po świętach znów odebrano mi książeczkę, ponieważ nie wolno nam czytać niczego poza podręcznikami szkolnymi.
„W jeszcze większe zdziwienie wprawi cię inny widok: wszystkie dzieci pilnie robią na drutach, aby zakończyć swoją pracę przed końcem roku, ponieważ
wmawia się im, że w przeciwnym razie na nowym roku będzie ciążyć klątwa.
278
W paszczy lwa
Posadzą cię w pobliżu wielkiego kaflowego pieca, to może spostrzeżesz, jak
będą tam karane dzieci. Panna Messinger odczyta na głos wiersze, a zapach
kakao wypełni pomieszczenie. Dają je tylko na święta. Jeśli oczekujesz pór
zabaw, uroczystości, radości i śmiechu, gorzko się rozczarujesz. W końcu
włożą cię do wielkiego pudła, zamkną w skrzyni i wstawią do pokoju. Z tego
więzienia wyjdziesz dopiero w przyszłym roku, kiedy znów dostaniesz dwa
tygodnie przepustki”.
Przechodnie patrzyli na nas z uśmiechem.
Mała dama już stanowczo za długo siedziała w zamknięciu. Potrzebowała przechadzki po mieście. Najpierw udałyśmy się na most nad Renem, skąd
obie podziwiałyśmy płynącą wodę. Ale nie zabawiłyśmy tam długo. Było
zimno i mokro. Zawróciłyśmy przed Pulverturm – twierdzą wzniesioną w roku 1321 w celach obronnych, która w średniowieczu służyła również za
więzienie dla Żydów.
Dotarłyśmy do hotelu Insel. Odkryłyśmy pewną tablicę, na której napisano, że w latach 1414-1415 aż do swojej egzekucji przebywał tutaj zakuty
w kajdany heretyk, Jan Hus. Był katolickim księdzem i zwolennikiem Jana
Wiklifa, tłumacza Biblii. Hus dążył do tego, aby prostym ludziom udostępnić Biblię. Opowiedziałam małej damie o historii Husa, tak jak przedstawili mi ją tatuś i mamusia. Panienka wybuchła płaczem! Hus został ekskomunikowany w Czechach, ale otrzymawszy glejt, udał się do Konstancji, aby
przedstawić swą obronę przed papieżem, mającym przewodniczyć soborowi.
Jednak aresztowano go i mimo uwięzienia w wilgotnym, ciemnym lochu,
który przed chwilą zobaczyłyśmy, nie zaparł się przed soborem swych
przekonań. Po pośpiesznym obejrzeniu budynku, gdzie odbywał się sobór
(Konzilsgebäude*), poszłyśmy do portu.
Pobliski park drzemał w bladym grudniowym słońcu. Nieliczni przechodnie zwalniali kroku i mijali nas z rozbawieniem. Spod mojego krótkiego
płaszczyka wystawał mundurek zakładu. Jedni rzucali nam nieśmiałe uśmiechy, drudzy zaś protekcjonalne uwagi. A jeszcze inni nawet przysłuchiwali
się naszej rozmowie. Małą damę niewiele to obchodziło – była szczęśliwa.
Powzięłyśmy specjalne postanowienie – właściwie to ona podsunęła mi ten
pomysł. Dlaczego nie miałybyśmy rozbawić biednych wychowanek zakładu
małym przedstawieniem teatralnym, aby w końcu przestały żyć jak wyciszone zwierzęta w swoich klatkach? Gdy wracałyśmy do domu, zapadał
zmierzch, a czer wo no-zło ci ste pa ski przy o zda bia ły wie czor ne nie bo.
* Dom Soborowy (Konzilsgebäude) został wzniesiony w roku 1388 przez mistrza Arnolda i do roku
1417 służył jako magazyn. W tym budynku odbył się sobór, który wybrał kardynała Oddonego
Colonnę na papieża Martina V. Sobór ten położył kres rozłamowi w obrębie katolickiej hierarchii.
Równocześnie ogłosił herezją nauki Jana Wiklifa, angielskiego tłumacza Biblii. Zwolennicy Wiklifa,
między innymi Jan Hus, mieli zostać spaleni na stosie.
279
Jak zostałam osierocona
Mała dama natychmiast znikła. Przed świętami Bożego Narodzenia pewnie
nie zobaczę jej więcej na oczy.
Dyrektorka omówiła moją propozycję z panną Messinger, po czym wyraziła zgodę na napisanie krótkiej sztuki teatralnej i przećwiczenie jej z kilkoma dziewczynkami. Mogłyśmy głośno powtarzać tekst podczas prac domowych. Była to jedyna okazja, aby przerwać klasztorną ciszę i rozruszać język.
Nauczyłyśmy się na pamięć kilku stron wierszy – moim ulubionym był
„Pieśń o dzwonie” Schillera. Z licznych szczątków wspomnień z okresu
szczęśliwego dzieciństwa i powieści, które przeczytałam, opracowałam dialogi. Jedną z czterech dziewczynek, których potrzebowałam do tej sztuki,
była Thila. Odznaczała się niezwykłą urodą. Miała tak długie warkocze, że
mogła je dwa razy owinąć wokół głowy. Nie leżały płasko, ale piętrzyły się,
nadając Thili wygląd królewny. Miała porcelanową cerę. Tak jak moja mała
dama, również Thila nieśmiało mrugała swymi błękitnymi oczami.
Nadszedł dzień naszego przedstawienia. Zapach usychającej choinki
mieszał się z wonią prawie wypalonych świeczek. Za kostiumy służyły nam
znoszone koszule nocne, rozjaśnione kawałkami starych, kolorowych tkanin.
Publiczność siedziała w nastroju wyczekiwania. Przedstawienie i piosenka
rozśmieszyły małe dzieci. Nawet panna Messinger i kucharka Anna się
uśmiechały. Ale wszystkie pozostałe dziewczynki siedziały sztywno i bez
najmniejszej reakcji. Niektóre patrzyły zazdrośnie, inne szyderczo.
Najprawdopodobniej nikt nie zrozumiał sedna sztuki teatralnej ani sensu tego rodzaju rozrywki. Dzieci siedziały nienaturalnie, ze świadomością
ludzi dorosłych – nastawione na pracę i na walkę o byt. Traktowały życie
bardzo poważnie. Nawet na twarzy Sophie malowało się zakłopotanie.
Nie wiedziała, co sądzić o tym przedstawieniu. Potem panna Messinger
oświadczyła, że piosenka i sztuka sprawiały wrażenie, jakby ułożyła je dorosła osoba. Przypomniała mi, że jestem jeszcze dzieckiem.
W lekko przymkniętym oku mojej małej damy błyszczała łza. Ta samotna, odrzucona i zapomniana lalka, siedząca pod choinką, daremnie wyciągała ramionka. Nikt się nią nie bawił. Ja również nie.
Nad drzwiami posterunku policji widniał napis Polizei. Zapach teczek i papierów przypomniał mi biuro dyrektora mojej byłej szkoły. Ponad stertą dokumentów stała wysoka, zielona lampa. W jej świetle twarz starszego mężczyzny, który tu siedział i stemplował koperty, przybierała zielonkawożółty
odcień. Od razu mnie rozpoznał. Spytał, czy przyszłam po jakieś nowe wiadomości. Ale ja stałam jakby sparaliżowana i nie potrafiłam wydobyć z siebie ani słowa. W końcu wręczyłam mu zwitek, który trzymałam w ręce.
Wcześniej leżał tam banknot, ale teraz kartka była pusta. Zginęły mi pieniądze
280
W paszczy lwa
przeznaczone dla rzeźnika. Bardzo się śpieszyłam, ponieważ miałam niewiele czasu na uregulowanie rachunków w trzech sklepach. Dano mi trzy zwinięte rachunki, a w każdym z nich tkwiły banknoty. Gdy doszłam do ostatniego sklepu, do rzeźnika, stwierdziłam, że pieniądze znikły.
Policjant wstał i spod biurka wydobył rejestr, w którym zanotował, że
zgłosiłam stratę pieniędzy. Potem otworzył inny wykaz i znalazł moje nazwisko, adres i miejsce urodzenia. Ta wzmianka znalazła się w rejestrze przed
sześcioma miesiącami, gdy przyniosłam na policję znaleziony banknot wartości stu marek. Wtedy w biurze pracowało więcej urzędników. Wszyscy ze
zdziwieniem przyglądali się wychowance zakładu Wessenberga. Wyglądało
na to, że dla większości ludzi pojęcia „zakład Wessenberga” i „uczciwość”
raczej nie pasowały do siebie.
Teraz było inaczej. Starszy mężczyzna pochwalił mnie, że przyszłam
zgłosić zgubę. „Może jakiś dobry człowiek znajdzie pieniądze i przyniesie je
tutaj” – powiedział.
Pomyślałam jednak, że przecież nie mogę wrócić do zakładu. Nie mogłam znieść myśli, że będę musiała stanąć przed opiekunką i zostać ukarana. Wyobraziłam sobie spuchnięte ręce i kilka wieczorów bez jedzenia.
To straszne! Przecież ciągle byłam głodna, odkąd codziennie musiałam pracować równie ciężko jak dorosły mężczyzna.
Jednakże jeszcze bardziej niż strach przed karą ciążyła mi myśl, że zabronią mi odwiedzać kamień pamiątkowy poświęcony Husowi oraz jego więzienie. Bezustannie myślałam o tym człowieku, siedzącym w lochu. Podobnie
jak ja teraz, nie mógł mieć Biblii. Ale pozostał niezłomny. Może i ja podzielę jego los. Odwiedzanie tych miejsc przywracało mi wewnętrzny spokój,
dzięki czemu wracałam do zakładu uspokojona. A teraz nie będę już mogła
przychodzić w te nastrajające pozytywnie miejsca.
Drepcząc powoli drogą wzdłuż domów, opłakiwałam swój los. Najchętniej bym stąd uciekła. Ale przyszło mi na myśl, że babcia jakimś sposobem
zawsze znajdowała swe krnąbrne zwierzęta, które uciekały. Mnie również
znajdą. Nie było ucieczki. Co prawda zapewnię o swej niewinności, ale jak
mogłabym twierdzić, że nigdy w życiu niczego nie ukradłam? Przecież kiedyś, gdy byłam mniejsza, wyciągnęłam pieniądze z portfela mamy, by kupić
lalkę Fridzie. Również w Konstancji dopuściłam się raz małej kradzieży.
Zdarzyło się to pewnego gorącego popołudnia, w dniu, w którym miałam do
zapłacenia trzy rachunki. Od piekarza dostałam ciastko, od rzeźnika – kawałek
kiełbasy, a od handlarza artykułami spożywczymi – kilka monet. Wszystko należało oddać opiekunkom. Oglądając drobne, rozmyślałam, czy ktoś zauważy,
że za parę groszy kupię sobie coś do jedzenia. Byłam strasznie głodna.
Pobiegłam do innej piekarni i chciałam sobie coś kupić, jednak bez kartek żywnościowych nie mogłam niczego dostać. Błagałam sprzedawczynię,
Jak zostałam osierocona
281
ale nie mogła mi niczego sprzedać poza drożdżami. Kupiłam kawałek. Smakowały mi, a oprócz tego zostało jeszcze trochę pieniędzy, które mogłam oddać. Tylko że drożdże zaczęły mi pęcznieć w brzuchu. Poza tym bardzo się
bałam, że zdradzi mnie zapach z ust.
Nagle dostałam ataku zapalenia pęcherza i zanim doszłam do domu, musiałam skoczyć za krzak – za późno! Na szczęście nikogo nie było przy fontannie i tam mogłam wyprać majteczki oraz wypłukać sobie usta. Wypiłam
trochę wody, ale to tylko pogorszyło sytuację. Mój brzuch rósł. W panicznym
strachu patrzyłam, jak nadyma się niczym balon. Przed oczami przemknął
mi przerażający obraz – specjalność mamy, alzackie ciasto (Kugelhupf), które
wyrastało poza ścianki brytfanny. Brałam pod uwagę najgorsze. Ale jeszcze
donośniej odzywało się we mnie sumienie. Serce waliło mi coraz szybciej.
Czułam się brudna oraz nieuczciwa. Prawda wyjdzie na jaw. Koniec z dobrą
opinią. Zostanę surowo ukarana.
Jeszcze bardziej przeraziła mnie myśl o nieuniknionych zarzutach panny
Messinger: „Myślałam, że Badacz Pisma Świętego nie kradnie ani nie
kłamie! Wy, Świadkowie Jehowy, niczym nie różnicie się od innych ludzi!”
Wyrzucałam sobie, że odrobiną drożdży i kilkoma chwilami przyjemności
mogę sprowadzić hańbę na imię Jehowy oraz całą duchową rodzinę. Wystraszona na śmierć i głęboko zawstydzona, położyłam swój rosnący brzuch do
łóżka. Zaczęłam się pocić i dostałam mdłości. Byłam do reszty wykończona.
W nocy poczułam, że za chwilę zacznę wymiotować. Pobiegłam do ubikacji, ale nie zdążyłam. Na podłogę rozlały się wielkie białe ziarna fasoli – niestrawiony obiad. Gdy przybiegły dwie opiekunki, pomyślałam, że teraz będę
musiała się wyspowiadać. Panna Lederle spojrzała i natychmiast znalazła
wyjaśnienie: „Nie strawiła fasoli”. Przez cały następny dzień medytowałam
nad swoim grzechem, pijąc gorzką ziołową herbatę.
Nad tym wszystkim rozmyślałam teraz, kiedy znikły pieniądze dla rzeźnika. Ale tym razem niczego nie ukradłam. Mimo wszystko oskarżą mnie
o złodziejstwo, a ja nawet nie będę mogła twierdzić, że nigdy w życiu niczego nie ukradłam. Dręczyły mnie wyrzuty sumienia.
Gdy przyszłam do zakładu, nikogo nie było. Rozłożyłam koronkowy
obrus i nakryłam stół do kawy, ale filiżanki stały jeszcze w piecu, by się
ogrzały. Nie mogłam przestać płakać, dlatego zostałam w pokoju i czekałam
na pierwszą opiekunkę, by o wszystkim opowiedzieć. Ale wpadłam – przełożona we własnej osobie! Zbladła, jej wargi zwężyły się, a oczy pociemniały.
„Płaczesz!” Błyskawicznie spojrzała na stół i krzyknęła: „Och! Pewnie
stłukłaś antyczny serwis, nasze niezastąpione filiżanki z porcelany!” Spuściłam wzrok na podłogę i przecząco potrząsnęłam głową, bo nie mogłam
wydobyć z siebie głosu. „To już wszystko jedno, co się stało. Najważniejsze,
że nie uszkodziłaś filiżanek!”
282
W paszczy lwa
„Zgubiłam pieniądze dla rzeźnika”.
„Będziesz musiała je oddać”.
„Ale ja nie mam pieniędzy”.
„Zwrócisz je ze swej pierwszej wypłaty. Nie zostaniesz ukarana. Jestem
mocno przekonana o twojej uczciwości. Wiem, że jakiś czas temu znalazłaś
wartościowy banknot i zaniosłaś go na policję”.
Krótko potem, pewnego zimnego dnia panna Messinger kazała mi się
ubrać. Jak zwykle nie powiedziała mi, gdzie pójdziemy. Udałyśmy się do
pewnego domu w sąsiedztwie. Gospodyni już na nas czekała i zaprosiła nas
do środka. Wymachując banknotem, powiedziała: „Oto pieniądze. Znalazłam
je na ulicy, jak biegłam na pociąg. Od policjanta usłyszałam, że ty je zgubiłaś. Cieszę się szczególnie z tego względu, że mogę oddać je tobie, ponieważ
jako wychowanka zakładu Wessenberga musisz uczyć się uczciwości”.
Nie wyciągnęłam ręki po pieniądze, uczyniła to panna Messinger. W tym
momencie zupełnie zapomniałam, gdzie jestem i kto obok mnie stoi. Wzburzona wybuchłam: „Nie jestem wychowanką zakładu Wessenberga! Trzymają mnie tu, bo jestem Badaczką Pisma Świętego, czytam Biblię i stosuję się
do jej zasad. Moi rodzice już dawno temu wpoili mi uczciwość i postępuję
tak, by mieć uznanie w oczach Boga. Dlatego również ja nie zatrzymałam dla
siebie banknotu o wartości stu marek, który znalazłam. Odniosłam go na policję. Może pani to sprawdzić!”
Panna Messinger zaczerwieniła się po czubki uszu. Uprzejma gospodyni
popadła w zakłopotanie. A ja byłam szczęśliwa – ponieważ znalazły się pieniądze, a poza tym zabrałam głos. Zarówno ta kobieta, jak i panna Messinger musiały przyjąć do wiadomości, że Świadkowie Jehowy przestrzegają
wzniosłych mierników. Spontaniczny wybuch uczuć przyniósł mi ulgę. Panna Messinger oniemiała ze zdumienia, co zdarzało się niezmiernie rzadko.
W dniu, w którym zbombardowano Friedrichshafen, także wśród Szwajcarów pierzchło poczucie bezpieczeństwa. Ludzie mieszkający nad jeziorem
nagle uzmysłowili sobie, że niebezpieczeństwo zagraża im bardziej, niż sądzili. Ciężkie i częste naloty bombowe stanowiły zły znak na przyszłość.
Syreny ostrzegające przed atakami z powietrza wzbudzały we wszystkich
strach i przerażenie. Mimo wszystko panna Messinger oznajmiała dumnie:
„Niemcy mają moc, by odrodzić się z popiołu”. Zarówno przełożona, panna
Lederle, jak i panna Messinger wciąż kończyły wieczorne modlitwy formułkami: „Niech Bóg błogosławi naszemu Führerowi i naszej ojczyźnie!”
Życie przysparzało coraz większych trudności – dni były posępniejsze, dotkliwiej brakowało jedzenia, rzadziej widywało się mężczyzn, a kolejki coraz
bardziej się wydłużały. Nie tylko nocami, ale również za dnia bombowce latały
Jak zostałam osierocona
283
nad naszymi głowami, dlatego coraz rzadziej wychodziłam do miasta. Bez przerwy biegałyśmy do schronu. Panowała atmosfera ciągłego strachu. W nocy
musiałyśmy nawet do trzech razy wstawać, ubierać się i biec do zimnej piwnicy. Nie zmniejszono nam dziennego przydziału obowiązków. Harowałyśmy jak
zwierzęta pociągowe. Nasze dni wypełniała ciężka praca, ale jedzenie było skąpe, miałyśmy mało snu i niewiele zajęć lekcyjnych. W mieście, jak również
w zakładzie, szerzył się strach przed „kolorowymi” żołnierzami alianckimi.
STYCZEŃ 1945 ROKU
Gdy już po kilku miesiącach uporałam się z cięciem drewna, panna
Messinger wynalazła dla mnie nowe zadanie. Miałam nadzorować grupkę
czterech dziewcząt, które skończyły 14 lat. Należało przygotować grunt pod
sadzenie ziemniaków, na wypadek długiego oblężenia. Musiałyśmy wyrwać
pnie ściętych drzew, wykarczować pozostałości po parku i zmienić teren
w pole uprawne. W tym celu odcinałyśmy i wyrywałyśmy olbrzymie korzenie, a potem żelaznym łomem wydobywałyśmy z ziemi pniaki. Lodowate styczniowe powietrze bardzo usztywniało nam palce, ale ciężka praca rozgrzewała nas. Po wydobyciu pni musiałyśmy wygrabić mniejsze korzenie, a potem przerzucić ziemię przez sito.
Szkic przedstawiający Simone przy pracy w ogrodzie
284
W paszczy lwa
Topory, siekiery, żelazne sztangi – już do podniesienia tych ciężkich narzędzi zużywałyśmy wszystkie siły. Niekiedy nie wystarczała jedna para rąk.
A kazano nam przesypywać tony ziemi. Praca szła wolno, bo nasze uderzenia były słabe. Raz po raz musiałyśmy korzystać z siekiery lub topora.
Wreszcie, po wielu wysiłkach, karczowanie drzew dobiegło końca.
Lał się z nas pot i czułyśmy wilczy głód, ale dodatkowa cienka kromka
chleba nie mogła go zaspokoić. Na szczęście podczas tej ostrej zimy żadna
z nas nie zachorowała.
Ulica prowadząca do granicy ze Szwajcarią rozciągała się po obu stronach pola, które karczowałyśmy. Czasem ludzie patrzyli na nas i potrząsali
głowami. Nie brałam sobie tego do serca. Czułam się silna i przygotowana
do takiej pracy. Hart ducha pchał mnie, aby wykonać to mordercze zadanie.
Mijały dni i tygodnie. Mój umysł stopniowo pustoszał. Nie miałam ani
przeszłości, ani przyszłości. Wszystko uleciało. Liczyła się tylko teraźniejszość, która oznaczała dla nas harówkę i głód. Byłam tylko zwierzęciem pociągowym i dawałam z siebie wszystko, co mogłam. Wieczorami opadałam
na łóżko z jedyną troską: czy znów nastanie nalot bombowy? Byłam wykończona do granic możliwości. Pewnie nie wytrzymam już kolejnej zarwanej
nocy, ubierania Anny i ciągnięcia jej do schronu. Wyczerpana, zasypiałam.
Panna Messinger znowu zabrała mnie gdzieś ze sobą. Poszłyśmy do jakiegoś domu niedaleko naszej ulicy. Czekano na nas. Pani domu serdecznie
Simone przerzuca piasek przez sito
285
Jak zostałam osierocona
nas przyjęła i powiedziała, że chce lepiej poznać tę uczciwą wychowankę zakładu Wessenberga. Potem wyjaśniła, że niedawno, zanim wyjechała z Konstancji, zgubiła stumarkowy banknot. Z powodu bombardowań szanse na
odnalezienie pieniędzy były niewielkie. Poszła na policję, ale bez większych
nadziei, że je odzyska.
Tę kobietę poruszył do głębi fakt, że odniosłam pieniądze na policję.
Upiekła ciasto i postawiła napoje, które przygotowała na nasze spotkanie.
Interesowało ją, dlaczego znalazłam się w zakładzie. Jej pytania stopniowo
otwierały moje serce. Zmęczenie ustąpiło. Opowiedziałam o wychowaniu, jakie otrzymałam w domu, oraz jak rodzice dokładali starań, by rozwinąć
u mnie sumienie wyszkolone na Biblii. Nawet wyjaśniłam jej, że mam
nadzieję życia w ziemskim raju, w otoczeniu tylko uczciwych ludzi. Upomnienia panny Messinger, abym milczała, zupełnie uleciały mi z pamięci.
Krótko potem zakład Wessenberga odwiedziła pewna kobieta. Kiedyś,
gdy był to jeszcze dom dziecka, pracowała tu wiele lat, dlatego miała prawo
do przebywania w naszym zakładzie podczas urlopu. Jej mieszkanie w Berlinie doznało szkód wskutek bombardowań i straciła wszystko – całe swoje
mienie. Również do niej doszły pogłoski o stumarkowym banknocie, który
odniosłam na policję. Następnego niedzielnego popołudnia przyszła do
mnie z papierem akwarelowym i zachęciła mnie, abym coś namalowała.
Przysiadłszy się do mnie, zadawała mi wszelkie możliwe pytania na temat
Biblii. Rozmowa ta otworzyła moje serce i wznieciła żar mojej wiary, której
groziło uduszenie w bezlitosnych szponach fizycznego wycieńczenia.
Propaganda przedstawiała Niemców jako niezwyciężonych – przynajmniej
takie wyobrażenie tkwiło mocno zakorzenione w umysłach ludzi. Podczas
mrocznej zimy na przełomie lat 1944/1945 ludność jeszcze żywiła nadzieję
na oszałamiające zwycięstwo Niemiec. Rakiety V-2 umocniły ich wiarę
w zapowiadaną potężniejszą broń, której miano użyć w ostateczności –
w bombę atomową. Przecież Niemcy uważali się za wyższych niż wszyscy
i wszystko na świecie. Pogłoski o całkowitym zwycięstwie bez przerwy napływały na falach eteru, powtarzali je ludzie w kolejkach, uczono ich
w szkołach. A chociaż wojska alianckie przekroczyły już Ren, ludzie ciągle
mocno wierzyli, że każdy Niemiec w odpowiedniej chwili przemieni się
w „super-żołnierza”.
W miarę jak alianci wkraczali w głąb kraju, nastroje ludzi wahały się od
rozpaczy do nadziei. My, dzieci, na dźwięk syren uciekałyśmy do piwnicy,
a gdy nocny nalot mijał, natychmiast rzucałyśmy się z powrotem na swe łóżka. Zmieniałyśmy odzież w całkowitych ciemnościach. Czasem powtarzało
się to dwa, a nawet trzy razy w nocy, w półśnie. Straciłyśmy poczucie czasu.
286
W paszczy lwa
Już nikt nie chodził do kościoła. Nie miałyśmy też kalendarza. Tylko kwitnąca na wiosnę roślinność przypominała o mijającym czasie.
Wyglądałyśmy dziwnie, jak stworzenia z obcej planety – blade, z wielkimi ciemnymi obwódkami dookoła zapuchniętych oczu. Chodziłyśmy jak
pijane. Latarki, które opiekunki niekiedy włączały na krótko, rzucały na
ścianę ruchome cienie, gdy w zupełnym milczeniu i doskonałym porządku
wkładałyśmy i zdejmowałyśmy ubrania. Mniejsze dzieci były tak śpiące
i zmęczone, że nie potrafiły już utrzymać się na nogach. Mechanicznie, jak
roboty, reagowałyśmy na odgłos samolotów i miałyśmy jedno jedyne życzenie – spać, spać, spać.
Nawet w tym trudnym okresie groźba kary ciągle wisiała nad naszymi
głowami jak miecz Damoklesa. Dalej obowiązywał zakaz mówienia nawet
podczas alarmów, „aby nie marnować tlenu w piwnicy”.
287
ROZDZIAŁ 13
N ieoczeki wana zmiana
KWIECIEŃ 1945 ROKU
astały piękne sło neczne dni. W po wie trzu rozchodził się silny zapach
hiacyntów. Kwi tły sto krot ki i śpie wały ptaki. Nasza ciężka praca
w ogrodzie nie miała końca. Należało teraz skopać ziemię. Ale wspaniałe,
świeże po wietrze i świe tliste, błę kit ne nie bo działały na nas uspokajająco.
Pewnego dnia właśnie zaczynałyśmy pracę, gdy znów zaskoczył nas wstrętny, znienawidzony odgłos syren. Rzuci łyśmy łopaty w jakiś kąt, po czym
pobiegłyśmy do piwni cy. Obejrzałam ubranie i buty Anny, a następnie poszłam po apteczkę pierwszej po mo cy. Po po wrocie sprawdziłam, czy wszystkie dzieci siedzą na przydzie lo nych im miejscach. Cze kając w półmroku
i wdychając drażniący zapach karto fli, stawałam się coraz bardziej niespokojna i nerwowa. Miałam już wszyst kie go do syć! Straciłam panowanie nad
so bą – zerwałam z szyi ap teczkę i po biegłam na górę, przyciągnięta w tajemniczy spo sób przez jasne słońce, pachnące kwiaty i wiosenne powietrze. Jaskrawe światło w ko rytarzu ośle pi ło mnie i zobaczyłam kontur postaci, która zagrodzi ła mi drogę. To była panna Messinger! Błyskawicznie
oprzytomniałam.
Co za głupota! Uświadomiłam sobie, że za przejaw otwartego buntu będę
musiała zostać dotkliwie ukarana, pierwszy raz od mego przyjścia do zakładu. Szkoda! Jak dotąd zawsze udawało mi się uniknąć tej hańby, chociaż
Annemarie i panna Messinger wiecznie szukały u mnie błędów. Sylwetka
panny Messinger górowała nad moją. Jej oczy przybrały stalowoszary odcień. Opierając rękę na biodrze, przyglądała mi się badawczo. Byłam przerażona. Przypominała kotkę, która hipnotyzowała swoją ofiarę, a ja stałam
osłupiała jak mysz. „Chodź ze mną!” – rozkazała, po czym poszła do pokoju
przyjęć. Wystraszona na śmierć, podążyłam za nią i próbowałam sobie wyobrazić, co się teraz ze mną stanie. Ale opiekunka otworzyła drzwi i powiedziała jednostajnym głosem: „Mario, tu jest twoja matka”.
N
288
W paszczy lwa
Po prawej stronie obok panny Lederle siedziała przy stole jakaś kobieta.
Przełożona oświadczyła: „Nie bój się, twoja mama jest lekko ranna. To nic
poważnego. Nie martw się. Po prostu upadła na twarz”. Kobieta, która rzekomo była moją matką, miała na sobie męską marynarkę. Utkwiła we mnie
mętne oczy. Na jej twarzy widniały siniaki oraz czerwone, żółte i czarne plamy. Włosy miała krótkie i rozczochrane. Lekko się uśmiechnęła, ale nie wypowiedziała ani jednego słowa.
Stanąwszy w drzwiach, dygnęłam. Następnie pobiegłam po swoje wyroby
hafciarskie i inne robótki ręczne. Prezentując na stole swą pracę, wyliczałam
zdobyte kwalifikacje służącej, tak jak mnie uczono. „Potrafię wykonywać
wszystkie prace domowe, gotować, prać, prasować i cerować. Umiem prowadzić dom i pracować w ogrodzie. W niedzielne popołudnia wykonuję prace
ręczne, jak szycie oraz haftowanie”.
Stojąc sztywna i oniemiała, wpatrywałam się w kościstą dłoń, która sięgnęła po jedną z robótek. Leżały odwrócone, aby zaprezentować porządny
wygląd od spodu. Z lekkim, bolesnym uśmiechem ta kobieta odłożyła robótkę na stół. Kiwnęła głową w kierunku panny Lederle, pytając ledwo słyszalnym głosem: „Czy Simone może opuścić zakład?”
Przecież ta obca kobieta nigdy nie mogłaby być moją mamą! W jej tępym
spojrzeniu na próżno szukałam przepięknych, szafirowych oczu mamy. Zraniona lewa brew, nos, wargi i podbródek były pomazane jakimś czerwonym
roztworem i posypane czarnym proszkiem. Różowe plastry sklejały cięte rany. Ta kobieta z beznamiętnym wyrazem twarzy nawet w najmniejszym
stopniu nie przypominała mojej pięknej, pogodnej i wspaniałej mamusi. Postanowiono, że ma zdobyć w sądzie dokumenty w sprawie zwolnienia, a ja
mam ją tam zaprowadzić.
W to ciepłe i słoneczne kwietniowe popołudnie szłyśmy ulicą ramię w ramię. Szłam, ponieważ ona szła. Milczałam, ponieważ ona milczała. Nie podała mi swojej ręki, a ja nie chwyciłam jej. Poruszałyśmy się jak automaty.
Moim obowiązkiem było zaprowadzić ją do sądu, a ja starałam się z niego
wywiązać – i to wszystko.
Pierwszy pokój w sądzie był pusty. Kilka następnych również. W końcu
spotkałyśmy kogoś, kto odesłał nas do innego biura. Ale ono jeszcze nie było odpowiednie. Po długich poszukiwaniach wreszcie dotarłyśmy do właściwego pokoju. Sekretarka wysłuchała sprawy, z jaką przyszła mama. Jedyną
osobą upoważnioną do podpisania dokumentów o zwolnieniu był sędzia, ale
wraz z wieloma innymi urzędnikami uciekł i pozostawił prawie pusty sąd.
Wszelkie prośby i tłumaczenia nie pomogły.
Słuchając, jak ta kobieta argumentuje i walczy o mnie, wreszcie rozpoznałam w niej mamusię. Wyszły na jaw cechy jej osobowości – zdecydowanie i dzielność, które dobrze znałam. Ta kobieta, która walczyła o mnie jak
289
Nieoczekiwana zmiana
żołnierz, faktycznie była moją matką! A toczyła bój o prawne zwolnienie
mnie z zakładu. Moja mama żyła i była tutaj!
Chciałam zachować się dorośle i powstrzymać łzy, ale najpierw pojawiła
się jedna łza, potem dziesięć, a za nimi podążyła cała powódź. Dostałam niewyobrażalnych spazmów. Wstrząsały mną napady płaczu, jeden po drugim.
Moja resztka sił została zmieciona przez falę, która z całym impetem przerwała wał obronny, jaki mozolnie wybudowałam przed dwoma laty, aby nie
płakać. Ramiona mamy nie zdołały zatamować powodzi łez. Gdy rezerwy
uległy wyczerpaniu, zanosiłam się nieustającym, niekontrolowanym i suchym szlochem.
Zanim weszłyśmy do zakładu Wessenberga, mama zapewniła, że mnie
stąd zabierze. „Poczekaj tylko, aż wkroczą tu oddziały, najprawdopodobniej
francuskie. Wtedy władze odeślą cię do domu. Jeśli nie, to jako Francuzki
poprosimy o twoje zwolnienie naszych rodaków. Miej jeszcze odrobinę cierpliwości. Ja tymczasem pójdę przenocować do obozu dla uchodźców”.
Do zakładu doszłam ledwie żywa! Znów musiałam wpaść w rytm codziennej
rutyny – harówka, syreny, schron. Kładąc się wyczerpana do reszty, pragnęłam tylko jednego: móc przespać jedną jedyną noc bez alarmu! Otępiała emocjonalnie, wycieńczona i zdezorientowana, w mgnieniu oka zasnęłam. We
śnie zamiast wyjących syren nawiedzały mnie koszmary. Mama mnie opuściła. Już nigdy nie wróci, aby mnie stąd zabrać. Tamta kobieta wcale nie była
moją matką. Moja mamusia jest piękna. Tamta próbuje mnie oszukać. Moja
mama nie żyje. Do końca życia będę musiała zostać w Konstancji…
Nawet następnego dnia miałam trudności z oddzieleniem fikcji od rzeczywistości. Samoloty wojskowe bez przerwy krążyły nad naszymi głowami.
Wszystkie chodziłyśmy jak lunatyczki i nie potrafiłyśmy odróżnić dnia od
nocy. Jedna z kóz nie mogła wydać na świat swych młodych. Mama przyszła
i pomogła obu koźlątkom się wydostać. Czy to sen, czy rzeczywistość? Czy
mama faktycznie przyszła do zakładu? Czy naprawdę była w Konstancji?
Podobnie jak wszystkich, również mnie ogarnął strach przed wkraczającymi
wojskami. Dygotałyśmy na samą myśl, że dostaniemy się pod władze „Afrykańczyków” lub „podludzi” różnych typów. Musiałyśmy czekać jeszcze długie godziny, a nawet dni w piwnicy, w której okna były zakryte workami
z piaskiem. Z oczu wszystkich dziewczynek wyzierała panika – ale nie z moich, zapewne opustoszałych i tępych.
Nie do wiary! Mama znów przyszła. Na stole leżały rozpostarte moje zeszyty.
Dyrektorka i panna Messinger prosiły, aby mogły je zatrzymać w zakładzie
290
W paszczy lwa
Szkic przedstawiający mamę i Simone w dniu opuszczenia zakładu
do pokazywania dzieciom, jak można rysować i malować w zeszytach. Nawet
Anna zażyczyła sobie na lekcje gotowania moich ilustrowanych notatek
z przepisami. Mama chętnie zostawiła im zeszyty. „Będziemy miały lżejszą
walizkę” – powiedziała.
Wszystkie moje prace ręczne przeszły na własność zakładu. Oddano nam
Biblię w przekładzie Schlachtera i listy, które otrzymałam. Tej Biblii nie widziałam jeszcze na oczy. Przed aresztowaniem przysłała mi ją mama. Panna
Lederle dołożyła do tego książeczkę o historii Konstancji.
Do mamy powiedziała: „Pani Arnold, oddaję pani tę dziewczynę z takim
samym nastawieniem umysłu, z jakim tutaj przyszła”. Panna Messinger dodała: „Bardzo nam pomagała w nadzorowaniu dzieci. Swoim zachowaniem
nigdy nie sprawiła nam trudności. Wszystkim dawała dobry przykład”. Następnie wręczyła mi kryształową bombonierkę. „To na pamiątkę, żebyś wiedziała, że zawsze będziemy cię miło wspominać”. Kiwnęłam głową na podziękowanie, chociaż nie bardzo rozumiałam, co to miało oznaczać. Mama i ja
nagle znalazłyśmy się na dworze. Nie dlatego, że chciano nas wyrzucić za
drzwi, ale dlatego, że wojska francuskie przebywały zaledwie kilka kilometrów od miasta.
Przejście graniczne w szwajcarskim Kreuzlingen było tuż za rogiem naszej ulicy Schwedenschanze. Do ośrodka Czerwonego Krzyża ustawiła się
długa kolejka byłych więźniów. Trzymałam się blisko mamy. W tej kolejce
Nieoczekiwana zmiana
291
byłam jedyną nastolatką. Nie dano nam żadnych dokumentów. Urzędnik
zmierzył nas wzrokiem. Twarz mamy wciąż wyglądała jak maska karnawałowa. Paszporty miałyśmy niejako wypisane na twarzach.
Pielęgniarka z Czerwonego Krzyża zaprowadziła nas do żeńskiego baraku. Tam musiałyśmy rozebrać się do naga. Nasze ubrania wsadzono do torby i poddano dezynfekcji. Potem stanęłyśmy w kolejce do prysznicu.
Jakież to było upokarzające! Cała ta sytuacja przypominała zoo. Gdy ludzie nas mijali, nie wiedziałam, jak mam się schować przed ich wzrokiem.
Zawstydzona, próbowałam się ukryć za mamą. W kolejce widziałam kobiety, którym skóra zwisała do kolan jak fartuch. Inne, wychudzone jak szkielety, stały pochylone do przodu. Było mi niezmiernie przykro z powodu swojego nieprzyzwoicie dużego brzucha i umięśnionych nóg. Z ogromnym
bólem patrzyłam na skrajnie wychudzoną mamę!
Po wspaniałej kąpieli z dużą ilością piany stanęłam przed lekarzem, owinięta w białe prześcieradło. Zapytał mnie o nazwisko. Mama musiała za
mnie odpowiadać, ponieważ nie mogłam wydobyć z siebie głosu ani nie rozumiałam, co się wokół mnie dzieje. Myślałam, że będziemy mogły natychmiast wyruszyć w drogę do domu, ale niestety musiałyśmy jeszcze czekać.
Urzędnicy Czerwonego Krzyża decydowali teraz o każdym naszym kroku.
Lekarz zapytał mamę o stłuczenia na twarzy. Jej odpowiedź: „Upadłam”
nie zadowoliła go. Chciał znać szczegóły. Jej odpowiedź brzmiała dla mnie
jak objawienie.
Mamę miano przewieźć do Ravensbrück. Po drodze esesmani zamknęli
więźniów w piwnicy jakiegoś gospodarstwa. Uciekli, zostawiając uwięzionych mężczyzn i jedyną kobietę, mamę, na pastwę losu – bez wody ani pożywienia. W końcu udało im się uwolnić i mama wyruszyła w drogę, by mnie
odnaleźć. Jakiś więzień dał jej swoją marynarkę. Niemcy uciekali przed nadciągającymi wojskami alianckimi. Mama wskoczyła do otwartej ciężarówki.
Ale nie na długo. Ciężarówka dostała się pod ostrzał bombowców i gwałtownie zahamowała, wyrzucając wszystkich pasażerów za burtę. W taki sposób
mama poraniła sobie twarz.
Lekarz pytał o dalsze dolegliwości. Dowiedziałam się, że od wielu dni
spostrzegała w moczu krew, ale mimo to nieustannie szła naprzód. Niemcy
wszędzie okazywali jej mnóstwo życzliwości i w długich kolejkach zawsze
przepuszczali ją pierwszą. Ale w ośrodkach Czerwonego Krzyża nie było leków ani środków opatrunkowych. W jednym punkcie pierwszej pomocy rany posmarowano żółtym płynem, w następnym posypano czarnym proszkiem, a w szpitalu w Konstancji dano jej jedynie małe różowe plastry.
Przynajmniej rany przestały krwawić. Jakże dzielną miałam mamę!
Szwajcaria nocą! Wsiadłyśmy do wygodnego i przytulnego pociągu nocnego, jadącego ze wschodu na zachód. Ludzie byli uprzejmi, życzliwi i mili.
292
W paszczy lwa
Raz po raz pociąg zatrzymywał się na jakimś oświetlonym dworcu. Szwajcarzy wręczali nam kawę, zupę i czekoladę – delikatną szwajcarską czekoladę.
Ich prezenty były rozchwytywane przez setki rąk wystających z otwartych
okien pociągu, co nadawało mu wygląd stonogi.
W Genewie wsiadłyśmy do francuskiego pociągu, jadącego do Evian po
francuskiej stronie Jeziora Genewskiego. Punkt zborny urządzono tam
w kasynie, przepięknym budynku, ale bez żadnych pokoi. Kontrolowano tu
pasażerów przed wjazdem do Francji. Wprawdzie zdjęto nam niemieckie
kajdany, ale ciągle jeszcze nie mogłyśmy opuszczać kasyna ani swobodnie
się poruszać. Dni upływały na różnych badaniach lekarskich i wypytywaniach.
Znów jakaś ekipa medyczna, składająca się z samych mężczyzn, pytała
mnie o dolegliwości. Miałam zapalenie pęcherza i bóle kręgosłupa. Ale tak
bardzo się bałam kolejnej rozłąki z mamą, że wszystko zataiłam. Zresztą mama stała obok mnie, po cóż miałabym przysparzać jej dodatkowych trosk?
Postanowiłam po prostu zachować sprawę dla siebie.
Główny lekarz obsłuchał płuca mamy i wymagał, żeby wyjawiła mu więcej szczegółów. Opowiedziała, że przez jakiś czas leżała obłożnie chora
i otarła się o śmierć głodową. Gdyby przyjaciółki w porę nie udzieliły jej pomocy, w żadnym wypadku nie przeżyłaby obozu Gaggenau. Joséphine Laclef wszywała sobie w rękaw skradzione marchewki, a Rose Gassmann ukrywała w podszewce żakietu buteleczkę mleka i przynosiły to mamie. Obie
pracowały poza obrębem obozu i mimo codziennych rewizji osobistych udawało im się przemycać do obozu trochę żywności. Więźniowie, którzy potajemnie wnosili coś do obozu, w przypadku wykrycia musieli liczyć się ze
śmiercią. Dopiero teraz zrozumiałam, dlaczego Rose i Joséphine pisały mi
kartki, które wzbudziły we mnie przekonanie, że mama nie żyje.
W końcu otrzymałyśmy zezwolenie na wjazd do Francji – ale od domu
dzieliła nas jeszcze niebotyczna odległość. Podróż przez Lyon do Langres
i Belfort trwała długo. Pierwszą trasę pokonałyśmy w wagonie bydlęcym.
Gdy pociąg zatrzymał się na czerwonym świetle, zapytałyśmy, czy możemy
na chwilę wysiąść. Byłyśmy jedynymi kobietami w pociągu i nie miałyśmy
do dyspozycji żadnych damskich toalet. Poślizgnęłam się na śliskim schodku pociągu. Zwichnęłam obie kostki do tego stopnia, że musiano mnie nieść.
Większość czasu przesiedziałam w kącie, nie mówiąc ani słowa. Przyzwyczaiłam się do zupełnego milczenia. Ocalali więźniowie albo jęczeli, albo
w zdenerwowaniu pomstowali. Miałam wrażenie, że jestem w środku hordy
zdziczałych ludzi. Czułam się źle w ich towarzystwie i ulżyło mi po przesiadce w Lyon. Pociąg osobowy wolno jechał w kierunku Langres. Byłyśmy jak
cudzoziemki w obcym kraju. Francuzi mówili bardzo szybko, a my zapomniałyśmy francuskiego.
293
Nieoczekiwana zmiana
W Langres znów zatrzymano nas do kontroli. Potem otrzymałyśmy potrzebne dokumenty. W końcu wyruszyłyśmy w drogę do Miluzy! Czekając na
odjazd pociągu, leżałam w dużym pomieszczeniu sypialnym, okryta derką
wojskową. Stopy mi spuchły i strasznie bolały. Lekarz twierdził, że mama
powinna jechać do domu, a ja mam zostać, dopóki silny ból nie ustąpi. Miałam stopy jak u olbrzyma, ale postanowiłam wyruszyć z mamą, choćby na
czworakach. Pewna pielęgniarka chciała mi przemówić do rozsądku, ale
wstrząsnęłam się, jakbym chciała zrzucić z siebie owada.
Mama powiedziała: „Moja córka jest jak dzika kotka, nie dopuszcza do
siebie nikogo! W takim razie ja przejmuję odpowiedzialność. Pójdzie ze
mną”. W końcu zrozumieli, że nie rozdzielą mnie od mamy bez użycia siły,
toteż pomogli mi wejść do pociągu. Niekorzystne połączenie i długi objazd
przez Langres zabrały nam dużo czasu. W miarę upływu godzin mama stawała się coraz bardziej milcząca i podenerwowana. Wreszcie otrzymamy odpowiedzi na liczne pytania. Czy tatuś jest w domu? Czy inni przeżyli? Jak
wygląda Bergenbach? Czy z gospodarstwa zostały ruiny? Może zbombardowano nasz dom i całe mienie przepadło? Mama próbowała przygotować mnie
na najgorsze. Ale ja już wcześniej straciłam w tym względzie wszelką nadzieję. Mój dom był tam, gdzie mama. Miałam jedno jedyne życzenie – odnaleźć
tatusia, ciocię Eugenię i Koehlów. W rytmie stukających kół pociągu przejechałyśmy region zdewastowany wojną i w końcu dotarłyśmy do Miluzy. Po
przyjeździe z Intérieur – jak Alzatczycy nazywali resztę Francji – dobiegła
wreszcie końca okrężna podróż rozpoczęta przed 22 miesiącami, gdy zostałam wywieziona do Niemiec.
Pociąg z przeraźliwym piskiem wjechał na dworzec, koła zaskrzypiały i lokomotywa ostatni raz wypuściła kłąb pary. Stanęła dokładnie w momencie,
w którym przez głośnik nadano komunikat: „Deportowanych prosimy o zameldowanie się w ośrodku Czerwonego Krzyża przy dworcu”. Ogłoszenie to
najprawdopodobniej dotyczyło nie nas, ale specjalnego pociągu z deportowanymi, który nadjechał przed nami. Dręczyły mnie tak silne bóle stóp, że
byłam zlana potem. Jako ostatnie weszłyśmy z mamą na schody przejścia
nad torami. Przed nami na tablicy widniał wykaz wszystkich pociągów z deportowanymi, przyjeżdżających ze Strasburga. Pociąg, który właśnie nadjechał, był ostatni na liście.
Utykając z wielkim wysiłkiem, nagle zobaczyłam samotną, drobną kobietę, wyglądającą na zmartwioną. Powoli odchodziła. To ciocia Eugenia! Podekscytowana, zawołałam ją. Z niedowierzaniem odwróciła się. Od tygodni
codziennie przychodziła na dworzec. Płakała, ponieważ nadjechał już ostatni pociąg, nie przywożąc nikogo z rodziny Arnoldów.
294
W paszczy lwa
Podbiegła do swojej wychudzonej siostry, której twarz zmieniła się nie do
poznania. Stałam obok, trzymając mamę pod rękę. Ciocia była bliska utraty
zmysłów. Wpadła w ramiona mamy. Mocno się obejmowały. Kto podpierał
kogo? Zanim wyszłyśmy z dworca, otrzymałyśmy odpowiedzi na wszystkie
pytania. Nic nie zostało zniszczone. Bergenbach i salon Koehlów nie doznały szkód. Wszyscy wrócili. Byłyśmy ostatnie… poza tatusiem.
Budynek nr 46 na ulicy Mer Rouge nosił ślady uszkodzeń po ciężkich
walkach między Francuzami a Niemcami. Przez sześć tygodni ulica była ziemią niczyją. Na naszych drzwiach wisiały dwie złamane pieczęcie. Na jednej
widniał napis „Gestapo”. Rościło sobie ono prawo do naszego mieszkania
i naszych dóbr w zamian za to, że państwo musiało wyżywić w obozach dwie
osoby. Druga pieczęć pochodziła od Urzędu do Spraw Młodzieży, od władz,
które opłacały moje „wykształcenie”.
Otwierając okiennice, zastałyśmy mieszkanie dokładnie w takim stanie,
w jakim opuściłyśmy je w chwili wyjazdu. Na podłodze leżały odłamki granatów – pamiątka po wojnie. Przedostały się do środka przez okiennice i rozbiły okna. Ale osoby na odpowiedzialnych stanowiskach z fabryki taty zadbały już o to, by wstawiono nowe okna.
Po powrocie najpierw przedłożyłyśmy naszemu Niebiańskiemu Ojcu żarliwą, wzruszającą modlitwę dziękczynną. Tatuś wprawdzie jeszcze nie dotarł
do domu, ale pocieszała nas myśl, że obóz Mauthausen leży w Austrii, dlatego tata ma dalszą trasę do przebycia i potrzebuje więcej czasu. Czerwony
Krzyż w ośrodku pomocy zawiesił tablicę z nazwiskami wszystkich zaginionych Alzatczyków. Adolf Arnold był na samej górze długiej listy. Chociaż
cieszyłyśmy się piękną wiosenną pogodą i słonecznymi dniami, to jednak
nieobecność taty była dla nas niczym groźna, czarna i złowroga chmura.
W końcu nasze serca uchwyciły się nadziei, że jakoś sam zdoła dotrzeć do
domu. Nawet wszczęłyśmy już przygotowania na święto z okazji tego wspaniałego dnia.
Po raz pierwszy od czterech lat zapragnęłam znów spać sama we własnym
łóżku, jak wcześniej, przed aresztowaniem taty. Mama tłumaczyła sobie moją
decyzję tym, że jestem już teraz za duża i nie przystoi mi spać z nią w łóżku
jak przedtem, a ja nie wyprowadzałam jej z błędu. Ale prawdziwy, bolesny powód pozostał moją tajemnicą. Po prostu nie mogłam przełamać wewnętrznych
oporów, by przytulić się do jej wychudzonego ciała.
Wkrótce życie zaczęło upływać według dawnego rytmu. W porównaniu
z czasami przed naszym aresztowaniem, niewiele się zmieniło. Ludzie stali
w długich kolejkach. Tak jak kiedyś potrzebowałyśmy kartek na żywność
i ubrania. Sklepy świeciły pustką. Przy chodzeniu ludzie robili dużo hałasu,
Nieoczekiwana zmiana
295
bo dalej nosili buty z grubymi drewnianymi podeszwami. Wciąż jeździli na
rowerach z oponami wykonanymi z pełnej gumy. Na ich twarzach ciągle malowała się pustka i beznadziejność. Wprawdzie Alzatczycy zostali wyzwoleni spod barbarzyńskiego jarzma Niemców, ale jeszcze długo nie mogli wymazać przykrych doświadczeń z wojny, wyrównać niezliczonych ofiar ani
zlikwidować potwornych spustoszeń. Wspomnienia budziły uczucia zgryzoty, goryczy, a nawet pragnienie zemsty.
Kobietom, które zadawały się z Niemcami, golono głowę, po czym wieziono je na stojąco w taczkach przez wsie i miasta. Na innych kolaborantach
podburzony tłum dokonywał samosądów. Dowiedziałam się, że dyrektor
mojej byłej szkoły, pan Ehrlich, został na nago przywiązany do francuskiego czołgu, który jechał na niemiecki front.
Ciężkie walki zebrały swoje żniwo. Również mój chrzestny dziadek, przybrany ojciec tatusia, stracił życie. Gdy leżał w łóżku, trafiły go odłamki niemieckiego granatu ręcznego i się wykrwawił. Wielu Alzatczyków, których
zmuszono do pójścia z niemieckimi oddziałami do Rosji, nigdy nie wróciło.
Mój kuzyn Maurycy poległ w Tambow. Wojna wreszcie dobiegła końca.
Niemcy podpisały kapitulację. Mówiono, że Hitler popełnił samobójstwo.
Ale w sercach i umysłach wielu ludzi wojna w dalszym ciągu szerzyła spustoszenia. Niektórzy obawiali się, że wkrótce znowu wybuchnie. Okres ten
zdominowały nieufność i chęć odwetu.
Zaczęliśmy na nowo organizować działalność religijną. Co prawda prześladowania dobiegły kresu, ale nie odzyskaliśmy jeszcze pełnej wolności.
Zebrania mogły odbywać się tylko w domach prywatnych. Mimo wszystko
bardzo cieszyły nas wspólne spotkania u Burgerów, u Koehlów w ogrodzie
lub u innych rodzin! Z zadowoleniem obserwowaliśmy, jak obietnica Hitlera:
„Ten pomiot zostanie w Niemczech wytępiony!”, przynosi wręcz odwrotny
skutek. W miejsce 35 Świadków Jehowy z naszego zboru, którzy padli ofiarą
reżimu hitlerowskiego, podczas wojny napłynęło wiele nowych osób. W roku
1945 zbór w Miluzie liczył prawie 80 osób! Nasze serca wypełniała wdzięczność do naszego prawdziwego Wybawcy. Przybieraliśmy zupełnie odmienny
wyraz twarzy niż ludzie z otoczenia. Tryskaliśmy zapałem. Ta iskra roznieciła żar naszej działalności ewangelizacyjnej.
Do naszych codziennych obowiązków należało odwiedzanie ośrodka
Czerwonego Krzyża na ulicy Fil. Lista zaginionych osób coraz bardziej się
skracała, ale nazwisko taty ciągle figurowało na samej górze. Z każdym
dniem nasze nadzieje malały. Upływały tygodnie, a tato nie dawał znaku życia. Poszukiwania w Mauthausen nie odniosły skutku. Zawiodłyśmy się
w swoich oczekiwaniach. Pewnego dnia nazwisko taty opatrzono uwagą „zaginiony”, co równie dobrze mogło znaczyć „uważany za zmarłego”. Miałyśmy wrażenie, że tracimy grunt pod nogami.
296
W paszczy lwa
MAJ 1945 ROKU
Idąc z mamą ramię w ramię pomiędzy kwitnącymi łąkami i drzewami, rozmyślałyśmy nad pokrzepiającą pieśnią, którą wspólnie zaśpiewałyśmy w Meeresburgu. Jej słowa pocieszały mnie już kiedyś, gdy dowiedziałam się o śmierci
Marcela Suttera. Wyryłam je głęboko w swym sercu, gdy uwierzyłam w śmierć
mamy, jak również gdy odkryłam pomnik Jana Husa. „Wówczas groby się
otworzą, wstaną zmarli ze śmierci snu i hołd swemu Zbawcy złożą, będą wiernie służyć Mu”.
Czyż przepych ukwieconych jabłoni nie zwiastował odnowy życia nawet
po surowej zimie? Bardzo trafne wydały mi się słowa mamy: „Wiemy przecież, że Bóg nie może kłamać. Jest żywym Bogiem. Gdyby zaś śmierć wiecznie trzymała ludzi w swych więzach, to czyż nie byłaby silniejsza od Boga?”
Mama potrafiła stawić czoło każdej sytuacji z pełną podziwu godnością.
A wspólna wiara w zmartwychwstanie jeszcze bardziej zacieśniała naszą
wzajemną więź.
Listy od Marcela Suttera – jeden napisany w dniu otrzymania wyroku
śmierci, a drugi na dzień przed egzekucją – pomogły mi nieco złagodzić głęboko tkwiący we mnie niepokój. Uważałam, że tatuś również napisałby
przed śmiercią takie słowa otuchy, gdyby mu pozwolono. Raz po raz czytałam listy Marcela, ale nie potrafiłam zaakceptować śmierci taty.
Często obie z mamą zadawałyśmy sobie pytanie, czy to wszystko dzieje
się naprawdę? Czy teraz jesteśmy wolne, naprawdę wolne? Zmiany nastąpiły tak szybko i drastycznie, że trudno nam było przyzwyczaić się do myśli, iż
faktycznie wróciłyśmy do domu, możemy podejmować samodzielne decyzje
i poruszać się swobodnie, bez ograniczeń. Początkowo podejmowanie trafnych samodzielnych decyzji sprawiało nam trudności. Właściciel fabryki pozwolił nam zachować mieszkanie. Chciał nawet zaoferować mamie posadę,
gdy odzyska siły. Do tego czasu będzie nam wypłacał pensję taty.
Mama bardzo powoli wracała do zdrowia. Nie miała jeszcze sił, by wykonywać cięższe prace. Upłynęło zaledwie sześć miesięcy, odkąd otarła się o śmierć.
Teraz, po tak długim okresie uwięzienia, musiałyśmy od nowa uczyć się
życia na wolności. Niełatwo było znów jawnie chodzić ulicą, a nie ukradkiem jak wyrzutek społeczeństwa. Teraz mogłyśmy same kupować żywność
– nieważne, że w małych ilościach – a także nosić czyste ubrania, w większości podarowane przez Czerwony Krzyż, oraz brać ciepłe kąpiele z mydłem.
Cóż za luksus! Rozkoszowałyśmy się przytulnością naszego mieszkania, mogłyśmy swobodnie rozmawiać, chodzić tam, gdzie miałyśmy ochotę, otwierać
drzwi i okna, siadać z książką lub nawet się kłaść w chwilach zmęczenia.
Kiedy tylko chciałyśmy, mogłyśmy przyrządzić sobie filiżankę amerykańskiej kawy lub herbaty. Czułyśmy się jak królowe.
Nieoczekiwana zmiana
297
Niemniej nie każdy miał taki sam dostęp do artykułów pierwszej potrzeby i mama zawsze ofiarnie pomagała, komu tylko mogła. Marguerite
Gromest, którą osadzono w tym samym obozie co mamę, nie miała swego
mieszkania. Już wielokrotnie nas odwiedzała i w końcu mama zaproponowała jej mój pokój. Nie potrafiłam się z tym pogodzić! Nie dlatego, że byłam do
niego przywiązana – w Niemczech potrafiłam żyć bez posiadania czegokolwiek. Pokój tak czy inaczej należał do mamy. Za swoją własność uważałam
tylko łóżko i lalkę Claudine, która siedziała w kącie.
Nie mogłam cofnąć wskazówek zegara i skarżyć Claudine na mamę, jak
to wcześniej miałam w zwyczaju. Kiedyś bardzo często narzekałam mojej
lalce, gdy mama kazała mi coś zrobić, a ja zamiast posłuchać, mówiłam:
„Zrobię to później!” Nauczono mnie wykonywać polecenia natychmiast i bez
słowa skargi. Ale teraz propozycja mamy przebrała miarkę. Jak mogłybyśmy
oddać miejsce taty komuś innemu? Dzielić naszą prywatność z obcą osobą?
Jakim sposobem mama wpadła na taki pomysł? W rozpaczy wybuchłam:
„Kiedy tata wróci do domu i stwierdzi, że po prostu o nim zapomniałyśmy…!” Marguerite przerwała mi, mówiąc protekcjonalnym tonem: „Nie
martw się! Przecież nigdy nie zajmę miejsca twojego taty”.
Mama wyszła z nią na korytarz i powiedziała: „Przyjdź znowu, jak będzie
spała!” Byłam rozczarowana! Mama chciała przeforsować swoje zdanie za
moimi plecami. Postanowiłam nie zasnąć, by nie wpuścić Marguerite. Byłam zdecydowana chronić nasze życie prywatne i zachować mamę tylko dla
siebie. Nikt nie może przyjść, aby zająć miejsce taty – ani dzisiaj, ani jutro,
ani nigdy! Nikt nigdy nie potrafiłby go zastąpić!
Mama usiłowała mi przemówić do rozsądku. „Przecież nikt nie zajmuje
miejsca taty. Poza tym nie było potrzeby, żebyś tupała nogą jak oślica!”
298
ROZDZIAŁ 14
„Cień” wraca do domu
CZERWIEC 1945 ROKU
ar gu e ri te wła śnie wy szła, gdy znów roz legł się dzwo nek.
W drzwiach stanął mężczyzna, którego nie mogłam rozpoznać. Mama
zaprosiła go do środka, nazywając go Basille. Pytał o tatę. Doszły go wieści,
że tata jest uważany za zmarłego. Mama bez ogródek powiedziała mu, że czekała na jego pomoc już przed czterema laty, po aresztowaniu tatusia. Jako
kuzyn miał taki obowiązek. Teraz, kiedy zmarł dziadek chrzestny i pozostawił w spadku dom w Kruth, Basille nagle zaczął się nami interesować. Jego
obłuda napawała mnie odrazą. Mama jednak nie pozwoliła mi należycie wygarnąć mu prawdy w oczy. Zauważywszy ogień w moich oczach ciskających
iskrami, odesłała mnie do mego pokoju.
Znów dzwonek. Mama jeszcze rozmawiała z Basillem, dlatego kazała mi
otworzyć drzwi.
Zobaczyłam kruchą, delikatną postać Marii Koehl. Szepnęła cicho: „Nie
jestem sama…” Wskazując ręką na dół, powiedziała ledwo słyszalnym głosem: „Simone, tam jest twój ojciec!” Oniemiała i milcząca utkwiłam w nim
spojrzenie. Stałam bez ruchu, ale moje oczy i serce wykonały taniec radości.
Jakże żałosny widok przedstawiał jednak mój tatuś! Był potwornie wychudzony. Dysząc, z trudem wspinał się po schodach na pierwsze piętro.
Zamiast skoczyć mu na szyję, objąć go i pocałować, cała drżąca stałam,
jakbym zapuściła korzenie. Z tatusia pozostał tylko cień. Ledwie zdołał pokonać ostatnie stopnie. Szedł w moim kierunku i wyminął mnie. Nawet na
mnie nie spojrzał. Czyżby mnie nie zauważył? Czy to rzeczywiście był mój
tatuś, czy tylko zjawa?
Mama w milczeniu podeszła do drzwi. Padli sobie w objęcia i pozostali
tak przez dłuższą chwilę, z twarzami mokrymi od potoku łez. Serce waliło
mi jak młot. Krew pędziła po całym moim ciele, przelewając w każdą komórkę jednocześnie radość i gorycz. Cieszyłam się z powodu mamy – ale ja
M
„Cień” wraca do domu
299
odczuwałam gorycz, ponieważ zostałam pominięta w tej wzruszającej scenie.
Również mi popłynęły po twarzy łzy – ale z całkiem innego powodu. Maria
mnie przytuliła. „Wyrosłaś na taką dużą dziewczynę. Twój tatuś ma w pamięci tylko małą jedenastolatkę”.
Bezwładnie opadł na fotel, nawet nie spostrzegłszy kuzyna. Basille wyszedł z pokoju na palcach. Po chwili tatuś spojrzał na mnie, mówiąc: „Czy to
ty, Simone? Byłaś dzieckiem, gdy musiałem cię opuścić”. W tym momencie
poczułam jeszcze silniejsze pragnienie, aby go mocno objąć, ale nie mogłam
się przemóc. Wyglądał tak nędznie i krucho. Byłam w szoku – miałam wrażenie, że wstał z martwych.
Czy ten mężczyzna był moim ojcem? Jak mógł mu się do tego stopnia
zmienić głos? W ciągu zaledwie czterech lat bardzo się postarzał. Stracił
wszystkie zęby i prawie doszczętnie ogłuchł. Nogi nie potrafiły już go utrzymać. Drżały mu ręce. Jego okrągła twarz bardzo się wydłużyła, a różowa karnacja pożółkła. Był dla mnie równie obcy, jak obca musiałam być dla niego
również ja.
Czerwony Krzyż szukał go w Mauthausen, ale tata został deportowany do
obozu w Ebensee w Salzkammergut (Austria). Tam doznał uszkodzenia słuchu.
Miał na sobie zbyt obszerne ubranie cywilne, które dostał w amerykańskim obozie polowym w Bad Ischl. Po wyzwoleniu z obozu Ebensee musiał
długo korzystać ze specjalnej opieki
medycznej, zanim mógł samodzielnie
wyruszyć w drogę do domu. Gdy w końcu odzyskał dość sił, by odbyć podróż,
nie kursowały żadne specjalne transporty dla byłych więźniów. W końcu
udało mu się dotrzeć do Strasburga,
gdzie wsiadł w pociąg. Wjeżdżając do
Miluzy, mijał nasz dom i ucieszył się,
że budynek nie doznał szkód w wyniku
bombardowań. Ale postanowił odwiedzić najpierw Koehlów, aby się dowiedzieć, czy obie z mamą bezpiecznie
wróciłyśmy do domu.
Zielone Świątki w 1945 roku miały
być dniem ponownego zjednoczenia
naszej rodziny. Wszyscy powrócili. Tatuś jako ostatni. Ale jak przetrzyma
wyczerpującą podróż do Bergenbach?
Wieść o nadchodzącym święcie rodzinOjciec Simone, cztery tygodnie
po zwolnieniu z obozu, 1945 r.
nym postawiła nas wszystkich na nogi.
300
W paszczy lwa
Zaczęłam żywo rozmyślać o przyszłości i miałam wrażenie, jakbym po wielomiesięcznej ciężkiej chorobie pierwszy raz wstała z łóżka.
Obie z ciocią Eugenią jako pierwsze wyruszyłyśmy do Bergenbach. Cóż za
ulga! Za każdym razem, gdy słyszałam powłóczyste kroki taty lub jego zadyszkę albo gdy patrzyłam w jego przygaszone oczy, czułam się osobiście dotknięta i zraniona. Nawet jego cień sprawiał mi ból – schodziłam mu z drogi,
kiedy tylko mogłam. Zawzięcie nienawidziłam nazistów za wszystko, co mu
zrobili. Wymyślałam niewyobrażalne scenariusze, by się zemścić. Perspektywa wyjechania do Bergenbach, mojego raju, oznaczała więc dla mnie bardzo
korzystną zmianę.
Siedząc w starym podmiejskim pociągu i ujarzmiając przeróżne uczucia,
jak przez mgłę patrzyłam na zniszczone domy w mijanych wioskach. Nic nie
mogło sprowadzić mnie na ziemię. Nie byłam w stanie zrozumieć znaczenia
wyczekiwanego weekendu. To Bergenbach zniewolił mnie swymi łąkami, zapachami, kwiatami i lasami. Widziałam siebie znów biegającą między paprociami, witającą kozy babci i bawiącą się z koźlątkami. Chciałam cofnąć
wskazówki zegara. Odtąd nastanie nowy okres w moim życiu – już od tej nocy, kiedy będę przebywać sama z ciocią Eugenią w jej mieszkanku i przytulę się do niej, jak dawniej. Odnajdę miłe chwile mego szczęśliwego dzieciństwa. Następnego ranka wspólnie będziemy wspinać się na szczyt górski,
a potem przekroczymy potok, znad którego widać już dach domu moich
dziadków.
Trawa dookoła była mokra. Promyki słońca jeszcze nie wypiły rosy. Kiedy przemierzyłyśmy już prawie całą wioskę i zaczęłyśmy wchodzić na górę,
ciocia Eugenia mnie zatrzymała i kazała mi szybko wyjąć chusteczkę. Nagle
dostałam silnego krwotoku z nosa.
Przy studni, w pobliżu ostatniego domu we wiosce, ktoś przyniósł mi dwa
mokre ręczniki – jeden na czoło, a drugi na kark. Nagle dostałam silnego
skurczu, który gwałtownie rzucił mnie na ziemię. Gdy trochę doszłam do
siebie, powoli wyruszyłyśmy w kierunku Bergenbach, ciągle szukając cienia.
Czułam się bardzo osłabiona, jakbym brodziła w gęstej mgle.
Nie widziałam nikogo ani niczego. Opadłam bez sił na łóżko i musiałam
długo leżeć z uwagi na silną miesiączkę. Może do południa polepszy mi się
na tyle, aby usiąść z rodziną do posiłku. Tatuś z największym trudem przybył do Bergenbach. Słysząc głośne powitanie babci, wstałam z łóżka. Mój
stan uległ poprawie. Babcia przygotowała mi jedną ze swoich specjalnych
herbat z różnych ziół, a potem wypiłam mocną kawę uszlachetnioną alkoholem. Skurcze powoli ustąpiły. Mama przyszła zdenerwowana. Przy studni we
wsi widziała kałużę krwi i pomyślała, że wieśniacy zabili tam jakieś zwierzę!
Powoli wracały do życia moje uczucia. Moja kuzynka Angèle również
przyjechała i znów tworzyłyśmy drużynę. Zmieniła się w prawdziwą damę
„Cień” wraca do domu
Simone, Germain
i Angèle w Bergenbach
(od lewej do prawej,
od tyłu do przodu)
Mama, tata,
Walentyna, Camille,
Eugenia, Angèle,
Simone, babcia, dziadek
Angèle i Simone
301
302
Mama, tata, Simone, 1945 r.
W paszczy lwa
Mama, Simone, tata, 1947 r.
i autentyczną mieszczankę. Potrafiła mówić, grać i się śmiać – w przeciwieństwie do mnie. Wszyscy tłumaczyli moje zachowanie złym stanem zdrowia.
Przez cały okres pobytu w Konstancji nie urosłam ani o centymetr i jak dotąd nie odzyskałam jeszcze normalnej wagi ciała.
Rodzina Angèle opowiadała o swoich przeżyciach w Vichy, mieście usytuowanym w nieokupowanej południowej części Francji, gdzie marszałek
Petain w lipcu 1940 roku ustanowił rząd kolaboracyjny. Gdy tatuś chciał
opowiedzieć o głodzie i o swoich cierpieniach, jakich zaznał szczególnie
w Ebensee, gdzie jedna racja żywnościowa była dzielona na czterech ludzi,
inni przerwali mu, oświadczając: „My wszyscy musieliśmy głodować. Teraz
znów jesteśmy razem. Dlaczego mamy wspominać całe to zło? Chcemy o nim
zapomnieć i cieszyć się z naszego wspólnego spotkania!” Widocznie rodzina
wolała, abyśmy wszystkie nasze przeżycia z wojny zachowali dla siebie.
Ten pamiętny dzień miały uwiecznić zdjęcia rodzinne. Wujek Germain,
nasz fotograf, spoglądał na wynędzniałą sylwetkę taty i chrapliwym głosem
ciągle powtarzał: „Wstrętni Niemcy, wstrętni”. Zamierzał zrobić zdjęcie naszej trójce, potem samemu tatusiowi, a na końcu Angèle i mi. Chciałam
pójść z kuzynką na spacer. Ktoś nas ostrzegł: „Uważajcie! Nie zbaczajcie
z drogi! Mogłybyście nadepnąć na minę. Właśnie w ostatnim tygodniu ktoś
wyleciał w powietrze”.
„Cień” wraca do domu
303
Bergenbach przestał być bezpiecznym zakątkiem, a już na pewno – prawdziwym rajem. Poza tym Angèle nie wykazywała mną najmniejszego zainteresowania. Mówiła przeważnie po francusku, a nie w dialekcie alzackim.
Opowiadała o przyjaciółkach i wspaniałych przeżyciach w Vichy. Ja milczałam o swoich towarzyszkach pracy i właściwie nie miałam nic specjalnego do
opowiadania. Angèle otrzymała wiele prezentów i wytwornych sukienek.
Natomiast ja wróciłam z pustymi rękami. Na pewno odebrała fascynujące
wykształcenie. Dla mnie prawdziwa szkoła skończyła się, gdy miałam 10 lat.
Ją rozpierała ambicja – u mnie nie było jej ani odrobiny. Angèle w głowie
miała tylko chłopców, którzy dla mnie stanowili najmniejsze zmartwienie.
Obie stałyśmy się zupełnie różne.
Dzień Zielonych Świątek tylko na pozór zjednoczył na nowo naszą rodzinę. W rzeczywistości przypominało to składanie poszczególnych części
układanki w jedną całość. Każdy zachował swą odrębność i gdy spotkanie
dobiegło końca, poszedł w swoją stronę. Oto kolejne żniwo, jakie zebrała
wojna.
Następnego dnia mamusia chciała wykorzystać pobyt w Oderen, aby
odszukać starego znajomego. Był lekarzem i również przebywał w odwiedzinach u krewnych. Dotychczas nie znaleźliśmy żadnego lekarza, który
chciałby zająć się moimi źle zrośniętymi kostkami u nóg. Stopy wystawały
na zewnątrz, dlatego chodziłam jak kaczka i wyglądałam jak klaun. Po
gruntownym zbadaniu doktor posta nowił wyleczyć mnie tradycyjną metodą. Ostrzegł: „Będzie bolało!” Po prosiłam mamę, by wyszła, ponieważ
chciałam sama sprostać sytuacji jak osoba dorosła. Miał rację – wstawienie
stopy we właściwą pozycję było nadzwyczaj bolesne. Założył mi opatrunek
i stwierdził, że jestem dzielna. Miałam trochę odpocząć. Gdybym przypuszczała, że druga stopa będzie boleć jeszcze bardziej, na pewno odmówiłabym takiego leczenia.
Dał mi mocnego drinka, aby „mnie wzmocnić”. Co prawda ta ilość mnie
nie upiła, ale przynajmniej przytłumiła moje zmysły. Potem lekarz wyciągnął stopę w jednym kierunku i równie zręcznie nastawił ją w drugą stronę.
Zemdlałam z dotkliwego bólu.
Dzień Zielonych Świątek – marzenia o raju, ucieczka od rzeczywistości
– dostarczył mi wręcz odmiennych wra żeń. Wracałam do domu na ułomnych nogach i ze złamanym sercem. Ale ta wizyta otworzyła mi oczy. Promienny i beztroski sposób bycia Angèle i jej niezmącone niczym młodzieńcze szczęście, uzmysłowiły mi, że między nami powstała przepaść nie do
przebycia. Takie samo uczucie miałam w związku z Blanche, Andrée i Madeleine. Ilekroć widziałam je z daleka, schodziłam im z oczu.
Cie szy ło mnie, że rów nież ro dzeń stwo Gi net te za czę ło stu dio wać Bi blię. Jed nak za każ dym ra zem, gdy Gi net te mnie odwie dza ła, ogar nia ło
304
W paszczy lwa
mnie dziw ne uczu cie. Cho dzi ła do szko ły han dlo wej, opo wia da ła o swo ich
oce nach, na u ce ste no gra fii – i wszy st ko płyn ną fran cu szczy zną. A co ze
mną? Jak zdo łam nadro bić pięć stra co nych lat szko ły? Swo im za cho wa niem, en tu zjazmem i elo kwen cją da le ko mnie wy prze dzi ła. Prze paść między na mi wy da ła mi się bez den ną otchła nią. A ja – ja mia łam na za wsze
po zo stać wyrzut kiem, który po tra fi tyl ko szyć, ro bić na dru tach i pro wa dzić dom. Naj wi docz niej nada wa łam się tyl ko na po sa dę, ja ką in ni wybra li dla mnie w Kon stan cji: słu żą cej.
305
ROZDZIAŁ 15
Pomsta czy przeb aczeni e
o ma ją zna czyć te krzy ki do o ko ła?” Gło śny ha łas co dzien nie zakłócał spo kój ośmiu ro dzi nom w naszej kamienicy. Z balkonu na
parterze unosiły się w górę histeryczne wrzaski naszej sąsiadki z dołu. Ten
potwornie przeraźliwy ryk za każdym razem powodował u mnie dreszcze.
„Chyba zwariowała?” – zapytałam mamę. „Krzyczy, że nie została jeszcze zabrana przez policję. Ale dlaczego boi się, że ją aresztują?”
Odpowiedź na to pytanie otrzymaliśmy niebawem, gdy pewnego razu
mama dostała wezwanie na policję. Znów przekroczyła próg budynku,
w którym 24 sierpnia 1943 roku została aresztowana. Nic się tu nie zmieniło, z wyjątkiem systemu politycznego. Wówczas niemiecki oficer z niesłychaną uprzejmością przepraszał, że na zlecenie gestapo musi ją aresztować.
Teraz francuski policjant tryumfalnie oznajmił mamie, że wreszcie
nadeszła godzina zemsty. „Mam tutaj listę wszystkich osób, którzy złożyli
na panią donos. Wystarczy jeden podpis i aresztujemy ich”. Na samej górze
listy widniało nazwisko nie tylko księdza naszej parafii, ale również pastora ewangelickiego, a pod nimi – pana Eguemanna i jego żony, naszej wrzeszczącej sąsiadki, i kilku innych. Policjantowi nie chciało się pomieścić
w głowie, że mama odmówiła podpisania tej listy. Mnie również nie! Czyż
ci donosiciele nie zasłużyli na sprawiedliwą karę? Nasza rodzina została
rozbita i doznała potwornych cierpień – a ponadto wciąż walczy o przeżycie. Wrzało we mnie. Pod tym względem absolutnie nie zgadzałam się z rodzicami.
Mamusię kosztowało wiele czasu i cierpliwości, aby wytłumaczyć mi, dlaczego wzięła sobie do serca słowa z Biblii, że pomsta należy do Boga. Nie
mieliśmy sami wywierać pomsty. Stopniowo zaczynałam rozumieć moich rodziców, ale do dnia, w którym mamusia powróciła z rozprawy sądowej
w Strasburgu. Gdy opowiadała o niej, znów się we mnie zagotowało.
Pani Lehmann, młoda kobieta po dwudziestce, została upoważniona
przez komendanta Bücka do sprawowania dozoru nad obozem kobiecym
„C
306
W paszczy lwa
w Schirmeck. Teraz z powodu bezlitosnego i potwornego traktowania kobiet
postawiono ją przed sądem. Była więźniarka zeznała, jak pani Lehmann
maltretowała mamę. Chociaż mama mogłaby znacznie wydłużyć listę jej
brutalnych czynów, postanowiła nie wnosić dalszych oskarżeń i zaledwie potwierdziła relację młodej ocalałej więźniarki.
Nie chciało mi się wręcz pomieścić w głowie, że mama nie opowiedziała
sędziom szczegółowo, jak pani Lehmann już pierwszego dnia uwzięła się na
nią, zabrała jej pracę cywilną i zamiast tego kazała naprawić bluzę od munduru wojskowego. Ponieważ mama odmówiła wszelkiej formy poparcia
działań wojennych, skazano ją na kilka miesięcy izolatki – w tak zwanym
bunkrze, gdzie warunki były znacznie gorsze niż w przeciętnych barakach
obozowych. Powiedziano mamie, że dopóki nie naprawi bluzy, nie dostanie
chleba ani wody. Po trzech dniach, gdy mama w dalszym ciągu odmawiała
wykonania tej pracy, przyszedł do niej komendant Buck i oświadczył, że
bluza nie jest przeznaczona dla żołnierza, tylko dla więźnia. Mama zacerowała marynarkę, ale rozpruła żołnierskie zakładki i klapy, ponieważ powiedziano jej, że odzież dostanie więzień. Za ten czyn musiała tygodniami siedzieć o suchym chlebie i wodzie.
Dlaczego mamusia nie opowiedziała, jak przemyciła do obozu małą Biblię, a następnie podzieliła ją na różne części i przy jej pomocy pokrzepiała
inne więźniarki? Sędzia dowiedziałby się, jak zareagowała Lehmann – kobietom, które przysłuchiwały się odczytywanym przez mamę fragmentom
Biblii, wymierzyła uderzenia brylantowym pierścionkiem noszonym na palcu, oznaczając ich twarze bliznami do końca życia. Wtedy Lehmann po raz
drugi skazała mamę na karę bunkra – tym razem wsadziła ją do celi sąsiadującej z pomieszczeniem, w którym gestapo męczyło swoje ofiary. Mama musiała słuchać wstrząsających krzyków torturowanych ludzi, których krew
niekiedy tryskała pod drzwi jej małej celi. Trzymano ją tam trzy miesiące.
Dlaczego nie oskarżyła Lehmann za to, że później umieściła ją w specjalnym
baraku przeznaczonym tylko dla kobiet chorujących na kiłę? Musiała siedzieć w jednej celi z trzema zakażonymi kobietami i dzielić z nimi wodę
oraz miskę do mycia.
Mamusia wzięła mnie raz w odwiedziny do pewnej kobiety w pobliżu
Montbeliard. Pani Lou Blaser była delikatną kobietą, działającą we francuskim ruchu oporu. Teraz pełniła wysoki urząd w Czerwonym Krzyżu i przyjaźniła się z Geneviève de Gaulle, siostrzenicą generała, który wyzwolił Francję.
Powiedziała do mamy w mojej obecności: „Gestapowcy zadawali mi niewyobrażalne męczarnie, a Lehmann ciągle mnie upokarzała. Nie wytrzymałabym,
gdyby nie to, że pani była przy mnie i codziennie mnie pokrzepiała”.
Chociaż mama naprawdę miała dużo do opowiadania o Lehmann, przed
sądem nic więcej nie zeznała. Gdy zapytano ją, czy chciałaby uzupełnić
Pomsta czy przebaczenie
307
wypowiedź swej byłej współtowarzyszki, powiedziała tylko: „To wszystko
jest prawda”. Jako jedyną formę małego zadośćuczynienia poprosiła sędziego, aby pozwolił jej w sali sądowej podejść do Lehmann i spojrzeć jej prosto
w twarz. W milczeniu się jej przyglądała przenikliwym wzrokiem, który musiał napełnić jej byłą dręczycielkę przerażeniem. Spojrzenia mamy miały taką moc!
Ale moim zdaniem to nie wystarczyło. Uważałam, że powinna była opowiedzieć wszystko, co wiedziała na temat tej plugawej kobiety. Mama znów
cierpliwie wyjaśniła mi: „Może będzie miała wyrzuty sumienia. Jest jeszcze
młoda, a w więzieniu może się opamięta i uprzytomni sobie, co narobiła,
a może nawet okaże skruchę. Poza tym dostała wyrok więzienia, prawda?
Przecież nie żądałam dla niej uniewinnienia? Nie jestem jej sędzią, ale nie
mam też nic przeciwko temu, żeby poniosła karę za swe niecne czyny. Zasługuje na to”. W zasadzie zrozumiałam jej tok myślenia, ale zdałam sobie też
sprawę, że gdybym chciała stać się takim człowiekiem jak ona, to musiałabym zrobić jeszcze postępy!
Zresztą nie po raz ostatni mama zdumiała mnie swym postępowaniem.
Zachowywała się jak prawdziwa chrześcijanka i nigdy nie odpłacała złem za
zło. Nigdy nie widziałam, aby odpłaciła komuś tą samą monetą – nawet naszym donosicielom, Eguemannom.
Sąsiad, który kiedyś próbował zabić tatę, był teraz starszym człowiekiem
na emeryturze. Pewnego dnia przyniósł mamie koszyk przepięknych truskawek i koniecznie chciał jej go wręczyć. Koszyk był tak pełny, że kilka owoców przetoczyło się na brzeg i spadło na ziemię. Pan Eguemann był bardzo
roztrzęsiony i podenerwowany. Mamusia przytrzymała mu koszyk, proponując: „Panie Eguemannie, nie mogę tak przyjąć od pana tych truskawek. Nie
jest pan bogaty i wiem, że renta drukarza ledwie starcza na życie. Ponieważ
ma pan ogród, chętnie odkupię od pana niektóre plony. Proszę mi pozwolić
zapłacić za te truskawki”. Aż mnie zatkało!
Począwszy od tamtego dnia zawsze mieliśmy na stole najświeższe warzywa z ogrodu pana Eguemanna. Nawet za zgodą taty! Czy tatusiowi naprawdę umknęło z pamięci, że osiem lat temu ten człowiek nieomal by go nie zabił siekierą? A może tato mu wybaczył? Nie mogłam wyjść ze zdziwienia
i stale zaskakiwała mnie u rodziców umiejętność przezwyciężania urazy.
Nigdy nie domagali się pomsty ani nie żywili pragnienia zemsty.
Ale największą nauczkę miałam otrzymać później. Pani Eguemann zachorowała na raka i leżała w łóżku, stopniowo tracąc siły. W tamtych czasach opieka medyczna była prawie bezradna wobec tej strasznej choroby.
Odrażająca woń przenikała na klatkę schodową przez drzwi jej mieszkania.
Po całym korytarzu rozlegały się jej przerażające krzyki i jęki. Nie miała
absolutnie nikogo, kto by przyszedł jej z pomocą – nikogo z rodziny ani
308
W paszczy lwa
z przyjaciół, a także nikogo z jej kościoła. Z pewnością mycie chorej i zmienianie brudnej pościeli nie było łatwym zadaniem. A jednak mama opiekowała się nią dwa razy dziennie, i to całymi miesiącami!
W modlitwach stale dziękowaliśmy Jehowie, że całą trójką znów jesteśmy
razem. Mimo to zdarzały się chwile, kiedy modlitwy taty napędzały mi łzy
do oczu. Dziękował Bogu za przywilej, że możemy ujrzeć kolejny dzień.
Błagał Go o pomoc dla nas, ufny, że Bóg chroni wszystkich, którzy Go kochają.
Ale z tatusia pozostał tylko cień i ledwie tliło się w nim życie. Lekarz robił wszystko, co mógł, jednak był zaniepokojony jego stanem zdrowia. Tata
dostał ostrego zapalenia uszu. Silny ból i zawroty głowy wpędzały go w jedną depresję po drugiej. Czasem miewał nawet niekontrolowane wybuchy
gniewu. Mamusia ofiarnie go pielęgnowała i niestrudzenie szukała dla niego różnych metod leczenia. Próbowała postawić go na nogi za pomocą wszelkich możliwych ziół i środków roślinnych, ale tato nie odzyskiwał sił.
Mama radziła się też innych ludzi. Babcia zaproponowała specjalną, już
wypróbowaną dietę. Przy najmniejszym wysiłku na czoło taty występował
pot. Niektóre dni były stosunkowo pomyślne, ale inne – bardzo trudne.
Upływały tygodnie, a potem miesiące.
Tata bardzo cenił sobie pomoc materialną, którą otrzymywaliśmy z różnych stron – czy to z jego zakładu, czy z Czerwonego Krzyża, jak również od
amerykańskich Świadków Jehowy, którzy wysyłali nam paczki z żywnością
i odzieżą. Biuro Główne Towarzystwa Strażnica w Nowym Jorku oraz podległe mu Biura Oddziałów w Europie wysyłały tony artykułów pierwszej pomocy do ofiar wojny. Ale tata nie należał do ludzi, którzy po prostu zwieszają głowę i chętnie jedzą chleb, na który nie zapracowali własnymi rękami.
Zawsze traktował otrzymaną pomoc jako upokorzenie, dodatkowe obciążenie nerwowe.
Potrzebował coraz silniejszych leków na bezsenne noce, które miewał od
czasu uwięzienia w ostatnim obozie, gdzie umierający z głodu więźniowie
tracili rozum. We wstrząsających relacjach opowiadał, że niektórzy stali się
kanibalami, zjadając kawałki trupów, a nawet konających.* Sen, sztucznie
podtrzymywany lekarstwami, nie chronił go jednak przed straszliwymi koszmarami. Jakże często zapalało się światło w pokoju rodziców! Mama wstawała, by przynieść tacie coś do picia. Nie było sensu z nim rozmawiać, bo
musiał bardzo wytężać uwagę, aby coś usłyszeć.
* Na cmentarzu obozowym, na terenie Muzeum Obozu Ebensee, znajduje się pomnik przedstawiający
zmarłego, któremu brakuje kawałka uda. Zobacz załącznik F.1.
Pomsta czy przebaczenie
309
Po ciężkiej nocy tatuś był rano zupełnie wyczerpany. Opowiadał nam, jak poznał brata Schwaba dzięki fioletowemu
trójkątowi, który nosił na pasiaku jako
Badacz Pisma Świętego. Ten brat uratował tatusiowi życie, zabierając go z karnej
kompanii Schlier Redl-Zipf, komanda
w Mauthausen, gdzie dręczono więźniów
szczególnie ciężką pracą. Tylko nieliczni
przeżywali tę karę.
Bratu Schwabowi udało się zatrudnić
tatusia w pralni obozu w Ebensee. Nawet
jeśli musiał przez cały dzień wkładać
bieliznę do olbrzymich kotłów napełnianych gorącą wodą, było to już lepsze niż
dźwiganie na plecach ciężkich bloków
granitu po 186 stopniach osławionych
„schodów śmierci”, wiodących z kamieSimone Arnold w wieku 17 lat
niołomów na górę, do obozu. Wielu więźniów umie ra ło przy no sze niu tych
czterdziestokilogramowych bloków. Musieli w szybkim tempie maszerować
po schodach, uginając się pod ciężarem bloków. Biada temu, kto go upuścił!
Strażnicy kopniakiem zrzucali więźnia ze schodów, co oznaczało jego
śmierć. Po drodze często porywał ze sobą innych robotników lub ich ranił.
Gdy potem więźniowie na górze pędzili wzdłuż skraju urwiska, a ktoś nie
nadążał za resztą, czasem strażnicy strącali nieszczęśnika w dół nad miejscem zwanym „spadochronem”.
Tatuś często mówił o Eugenie Schwabie i dziękował Bogu za tego chrześcijanina, który wyratował go od niechybnej śmierci. Ale tata nie opowiedział nam jeszcze o warunkach panujących w Ebensee, które były daleko
gorsze.
Silny lek powodował senność i sprawiał, że tata chodził jak pijany. Wszystkie spacery, na które z nim chodziliśmy, trwały krótko. Ilekroć w polu widzenia pojawiał się pies, a szczególnie owczarek niemiecki, tata wpadał
w panikę i uciekał. Wydawał mi się taki obcy, jakby w ogóle nie był moim
ojcem. Dlaczego zdejmował beret i trzymał go przy boku, gdy pozdrawiał ludzi? Dlaczego nikt już nas nie odwiedzał?
Byłam zachwycona pięknymi sukienkami, które przysłali mi współwyznawcy ze Stanów Zjednoczonych. Tato nie podzielał mojego zachwytu, bo
się bał, że zostanę kokietką. Jego prośby brzmiały raczej jak rozkazy. Nigdy
wcześniej się tak nie zachowywał. Mama próbo wała uświadomić mi,
310
W paszczy lwa
że zniósł cztery lata udręki, wypełnione ciągłymi rozkazami i najpotworniejszymi przeżyciami. Głośne polecenia i słowa pogardy były ostatnimi, które
usłyszał w Ebensee, zanim stracił słuch. Chodził dookoła balii jak żywa maszyna do prania. Ponieważ pewne polecenie wykonał w niewystarczająco
szybkim tempie, esesman spuścił na niego psa, by go zagryzł na śmierć. Tatuś zaczął uciekać, ale poślizgnął się i upadł na stopnie balii. Wtedy esesman
postawił ciężki but na jego głowie i z całych sił przyciskał mu twarz oraz
uszy do kamiennych stopni. Właśnie wówczas tata doznał uszkodzeń słuchu.
Mama cierpliwie starała się mi wpoić jeszcze inną lekcję. „Potrzebuje
czasu, by dojść do siebie. Tata potrzebuje pomocy. Bądź więc posłuszna,
nawet jeśli trudno ci zrozumieć jego tok myślenia. Jest przecież dalej twoim
ojcem!”
Moim głównym problemem było właśnie nadążanie za tokiem myślenia
rodziców. Tata zachęcał mnie do zdobycia lepszego wykształcenia. Smucił
go fakt, że odebrałam niepełne wykształcenie i że całkowicie straciłam swoje ambicje. Ale mi zupełnie wystarczało zarabianie na życie w charakterze
służącej, aby móc wykonywać działalność ewangelizacyjną. Od najwcześniejszego dzieciństwa tatuś wpajał mi, że najwartościowszym celem chrześcijanina jest głoszenie nauk biblijnych. Teraz wydawał się mówić coś całkiem
odwrotnego! „Najpierw musisz zdobyć wykształcenie, by mieć dobry zawód”. Uznałam to za sprzeczność.
A jeszcze trudniej przychodziło mi zrozumieć mamę. Pewnego dnia przyszła w odwiedziny Rose Gassmann i chciała obejrzeć robótki ręczne, które
dla niej zrobiłam. Mama poprosiła mnie, bym podała herbatę. Wtedy usłyszałam, jak westchnęła: „Jak bardzo moja córka się zmieniła! Robi tylko to,
co się jej każe. Nie wykazuje w ogóle własnej inicjatywy”. Co złego w tym, że
wykonuje się polecenia? Wydawanie ich leżało przecież w gestii mamy,
prawda? Zachowywałam dla siebie swoje problemy, pytania i opinie, ponieważ mocno kochałam rodziców. Obawiałam się, że zaszkodzi im, nawet zaboli ich, jeśli za bardzo otworzę przed nimi swoje serce.
Jak mogłam wyjawić im swe osobiste problemy? Mama była zmęczona.
Miała poważną wadę serca. Pewnego dnia, gdy przyszłam do domu, leżała
nieprzytomna. Dobrze, że właśnie wróciłam i natychmiast wezwałam
pomoc.
Ciocia Eugenia ponownie wyszła za mąż i zamieszkała w Oderen. W całej dolinie znano ją jako Badaczkę Pisma Świętego. Byłam zazdrosna, a mój
nowy wujek bezustannie się ze mną droczył.
Jak mogłam wrzucać na barki obciążonych rodziców jeszcze swoje troski?
Nachodziły mnie wątpliwości i nurtowały mnie liczne pytania, ale nie śmiałam mówić im o swej wewnętrznej walce. Co prawda chętnie rozmawiałam
z bliźnimi o Bogu, Biblii i chrześcijańskiej nadziei, ale brakowało mi
Pomsta czy przebaczenie
311
dawnego zapału. Czułam, że muszę utwierdzić się w niektórych swych poglądach. Z jednej strony miałam pewne wątpliwości, ale z drugiej strony byłam mocno przekonana, że w czasie wojny postąpiłam słusznie. Szczyciłam
się też niewzruszoną wiarą i lojalnością rodziców.
W Dachau kazano tacie malować lalki na bokach skrzyń z amunicją, aby
zmylić wrogów. Odmówił. „Nie będę kłamać nawet pędzlem!” – oświadczył
im. Wówczas wsadzono go do osławionego baraku, gdzie na więźniach przeprowadzano eksperymenty medyczne. Spędził tam sześć tygodni. Do lewego ramienia przywiązano mu klatkę z komarami. Komary przenoszące malarię miały się odżywiać jego krwią. Na szczęście nie zaraził się tą chorobą.
Potem wysłano go do obozu zagłady Mauthausen, gdzie więźniowie umierali podczas pracy.
Tata nieraz opowiadał o kilku katolickich księżach w Dachau, z którymi
prowadził ożywione dyskusje. Jeden z nich wyznał tacie: „Wy, Badacze Pisma Świętego, jesteście w obozie z powodu pierwszego przykazania. My natomiast – z powodu drugiego.* Dawaliśmy więźniom chleb, pomagaliśmy
Żydom lub śmieliśmy przeciwstawić się partii”. Postępowanie według tych
dwóch przykazań odpowiadało postawie pierwszych chrześcijan, którzy woleli raczej być rzuceni na pożarcie lwom niż wyrzec się lojalności względem
Boga.
Wiedziałam, że Świadkowie jako jedyne wyznanie chrześcijańskie otrzymali w nazistowskich obozach oddzielny identyfikator – fioletowy trójkąt.
Byłam dumna z przynależności do takich chrześcijan. Mimo to chciałam się
dowiedzieć, czy jeszcze inni ludzie wykazali podobną odwagę cywilną.
Zaczęłam więc gorliwie szukać. Nastał dla mnie czas, by dogłębnie zbadać
podstawę swej wiary i aby samodzielnie nabyć gruntowną wiedzę z Biblii.
Jak mogłam wyznać moim kochanym rodzicom, że czuję się bardzo samotna, że w sercu odczuwam ból? Ciągle tęskniłam za Marcelem. Tak wiele rzeczy mi o nim przypominało. Znów zaczęłam pobierać lekcje gry na
pianinie, ale on już nie siadał w fotelu taty i nie przysłuchiwał się mojej
grze z zamkniętymi oczami ani nie uderzał rytmicznie stopą. Zamiast tego
widziałam, jak oczy taty wypełniają się łzami. Mój niesłyszący ojciec często
wychodził, gdy grałam na pianinie.
Nasz dom przestał być moim ciepłym domem, za którym tęskniłam.
Wydawało mi się, że z powrotem uchwycę wątek mego życia tam, gdzie go
zostawiłam, ale nic nie było już takie, jak przedtem. W miejsce małej, spontanicznej dziewczynki pojawiła się dorosła osoba, naznaczona piętnem wychowanki zakładu Wessenberga.
* Pierwsze przykazanie głosi, aby miłować Boga całym sercem, całą duszą i całym umysłem; drugie
zaś nakazuje miłować swego bliźniego jak siebie samego (Mateusza 22:37-39).
312
W paszczy lwa
Wreszcie tatuś powoli zaczął wracać do zdrowia. Ale w dalszym ciągu miał
trudności z nadążaniem za rozmową. Chociaż jego poprzednia posada jeszcze
była wolna, nie czuł się na siłach, by na nią wrócić. Dlatego firma zaproponowała mu pracę chałupniczą w charakterze rysownika. Tatuś ją przyjął, dzięki
czemu mógł sprawdzić swe możliwości. Miał zmodyfikować wzorzec kupiony
w Paryżu i dostosować go do druku. Początkowo nie mógł utrzymać drżącej ręki dłużej niż przez godzinę, ale z dnia na dzień było coraz lepiej. Oznaczało
to, że w ciągu kolejnych dwóch lat będzie potrzebował mojego pokoju do swej
pracy, a ja miałam spać pomiędzy pojemnikami do farb i wzorcami.
Zaczęłam uczęszczać do tej samej szkoły rzemieślniczej, co tatuś przed
pierwszą wojną światową. Przyjęto mnie tam, chociaż nie miałam potrzebnego świadectwa ukończenia szkoły. Pokazałam kilka swoich szkiców. Koszty
wykształcenia ponosiło miasto. Nie posiadałam się z radości! Tatuś poczuł
ulgę, gdy zobaczył, że nie jestem już taka buntownicza i że moje obsesyjne
zachowanie wobec koleżanek szkolnych wreszcie znikło. Tryskał z radości,
gdy dowiedział się, że moje wzorce wybrano do druku i że mogę zostać cenionym doradcą artystycznym.
Tatuś ciągle odzyskiwał coraz więcej sił, które wykorzystywał na uczenie
ludzi z Biblii. Na tej działalności zależało mu najbardziej. Nie ja jedyna
chciałam trzymać swą przeszłość zamkniętą na klucz. Również rodzice
próbowali zamknąć drzwi za cierpieniami i męczarniami, jakich doznali
w obozach. Ale zawsze pozostała u nich widoczna niewzruszona wiara, która
pomogła im przetrwać najmroczniejszy etap w ich życiu. Wiara taty była
wzmacniana paczuszkami z prowiantem, wysyłanymi do Dachau. Zawierały
one „witaminy” – fragmenty Strażnicy, które najpierw mama, a potem Adolf
Koehl lub ciocia Eugenia przepisywali ręcznie. Paczki utrzymały go również
fizycznie przy życiu. W jednej z nich tatuś otrzymał na przykład glinę, która
pomogła mu wyzdrowieć z tyfusu po czternastu dniach leżenia w śpiączce
z gorączką. To w tym czasie lekarz SS wybił mu pięścią przednie zęby, ponieważ z powodu osłabienia tata nie mógł wystarczająco szybko obsłużyć
pompki przyrządu do mierzenia ciśnienia.
Niewiele było okazji, w których tatuś opowiadał o wydarzeniach obozowych, ale w takich chwilach czynił to z zapałem i uczuciem. Opowiadał
o dniu, w którym strażnicy zaciągnęli go do głównej kwatery obozu, ponieważ odmawiał podpisania specjalnego oświadczenia o wyrzeczeniu się
wiary. Badaczom Pisma Świętego, osadzonym w więzieniach i obozach,
obiecywano natychmiastowe zwolnienie, jeśli złożą podpis na najczęściej
standardowym formularzu oświadczenia (Erklärung). Tekst zobowiązywał
podpisującego do wyrzeczenia się wiary, okazania wierności wobec reżimu
Pomsta czy przebaczenie
313
hitlerowskiego, noszenia broni dla ojczyzny i wskazania gestapo nazwisk byłych współwyznawców.*
Wszyscy oficerowie SS zebrali się w biurze komendanta, aby wyszydzić
tatę. Przy tym zaczęli naśmiewać się z imienia Jehowy. Ilekroć tata opowiadał tę historię, oczyma wyobraźni widziałam go, jak stoi z podniesioną głową i zdecydowanym głosem upomina ich: „Proszę was, moi panowie, Jehowa
to imię wszechmocnego Boga”.
Mogłam żywo sobie wyobrazić ich zaskoczenie. Zapadła martwa cisza, bo
zaniemówili ze zdumienia. W końcu jeden z nich wrzasnął: „Precz!”
„Ogarnęło mnie nadzwyczajne uczucie szczęścia” – dodał tatuś – „niezwykle głębokie zadowolenie na myśl, że udało mi się przeszkodzić esesmanom w wyszydzaniu świętego imienia. Odszedłem, licząc się z tym, że jeszcze tego samego wieczora zostanę powieszony”.
Niektórzy Świadkowie noszący „fioletowy trójkąt” spędzili w obozie prawie dziesięć lat. Wszyscy byli przekonani, że tata straci życie, ponieważ SS
nigdy nie tolerowało więźnia, który śmiał im się przeciwstawić, a już na pewno nie takiego, który przywoływał ich do porządku. Ich zdaniem, gdy szok
minie, komendant na pewno odpowiednio zareaguje, by demonstracyjnie
odbudować podważony autorytet SS. Ale nic takiego się nie stało.
Ludzie z ogromnym zaskoczeniem słuchali, jak tatuś opowiadał o perfekcyjnie przygotowanych środkach przeciwko Świadkom Jehowy w celu
odciągnięcia ich od wiary. Stosowano cały wachlarz metod – od kuszących
propozycji przez tortury aż po grożenie śmiercią.
Za każdym razem, gdy odmawiałam wykonania pozdrowienia hitlerowskiego, wołano tatę do biura komendanta i pociągano go do odpowiedzialności za moje zachowanie. „Gdy obarczano mnie winą za twoją postawę,
czułem się wewnętrznie umocniony i zbudowany, ponieważ był to dla mnie
dowód, że moja rodzina jest wierna” – powiedział do mnie. Potem oznajmiono mu, że zostałam wysłana do zakładu. Kilka tygodni później otrzymał
informację, że aresztowano mamę. „Byłem strasznie przygnębiony i zrozpaczony”. W tym czasie nie miał kontaktu z żadnym Świadkiem Jehowy, nie
było więc nikogo, kto mógł go podtrzymać na duchu.
Ilekroć tatuś opowiadał o tym wyjątkowym zdarzeniu, jego łagodne, brązowe oczy wypełniały się łzami i musiał brać głęboki oddech, zanim mógł
kontynuować. „Stojąc w kolejce pod prysznic, zrozpaczony raz po raz zadawałem sobie pytanie: ,Dlaczego, dlaczego, dlaczego?’ Za mną stał pewien
mężczyzna, który spytał innego więźnia: ,Jaki fragment Biblii przydzielono
ci na konfirmacji?’ Tamten odrzekł: ,Zaufaj Panu z całego swojego serca
* Zobacz pełny tekst oświadczenia w załączniku F.2.
314
W paszczy lwa
i nie polegaj na własnym rozumie! Pamiętaj o nim na wszystkich swoich drogach, a On prostować będzie twoje ścieżki!’ ”
„Te słowa” – oświadczył tata – „podziałały na mnie jak głos samego
anioła. Dokładnie tego potrzebowałem, aby otrząsnąć się z głębokiej rozpaczy”. Słuchanie, jak tatuś mimo uszczerbku na zdrowiu z taką żarliwością
dawał wyraz swej wierze, poruszało mnie do głębi i pobudzało do myślenia.
Tatuś zachęcał mnie: „Nigdy nie dawaj za wygraną! Nawet jeśli czujesz się
przytłoczona do reszty, widzi cię Jehowa i wie, co przeżywasz. Zawsze
udzieli ci sił potrzebnych do przetrwania tej sytuacji i dochowania Mu
wierności. Jego ręka nigdy nie jest za krótka”. Wiedziałam, że mówi z własnego doświadczenia.
Pomsta czy przebaczenie
315
Obraz Adolfa Arnolda (1947 r.); nawet po latach okrutnych tortur w nazistowskich obozach
koncentracyjnych nie utracił nadziei na raj
316
W paszczy lwa
ROZDZIAŁ 16
Cenna pomoc
rat Har beck, po staw ny Ame ry ka nin, przy je chał do nas w odwiedziny.
Podczas wojny służył w charakterze łącznika pomiędzy Biurem Głównym Świadków Jehowy w Nowym Jorku a szwajcarskim Biurem Oddziału, za
które odpowiedzialny był brat Franz Zürcher. Ten ostatni wydał w roku
1938 książkę Krucjata przeciwko Chrześcijaństwu* i wiele wiedział o potwornych prześladowaniach Badaczy Pisma Świętego, jak nazywano wówczas
Świadków Jehowy. Krótko przed wybuchem wojny obaj bracia spotkali się
z moimi rodzicami, a teraz chcieli zobaczyć, jak się nam wiedzie i czy może
czegoś potrzebujemy. Ich wizyta okazała się dla nas wszystkich źródłem błogosławieństw pod wieloma względami.
Ci bracia zadbali między innymi o to, aby tatuś wkrótce otrzymał z USA
aparat słuchowy. Początkowo trudno mu było przyzwyczaić się do noszenia
z przodu dwóch baterii. Potem stopniowo nauczył się regulować słuch za pomocą aparatu, dzięki czemu mógł nadążyć za pojedynczym głosem, o ile dana osoba mówiła wolno i wyraźnie.
Osobowość taty wreszcie wypłynęła na światło dzienne, jakby została
wskrzeszona. Tatuś odzyskał cały swój urok – w tym charakterystyczne puszczanie oczka i czarujący humor. Z czasem udawało mu się nawet opanowywać drżenie rąk. Jego koszmary, tak jak nasze, nieco ustąpiły, chociaż nigdy
nie znikły zupełnie. Teraz przepełniało nas szczęście, gdy rano budziliśmy
się i stwierdzaliśmy, że były to tylko złe sny z przeszłości. Nareszcie całą
trójką mogliśmy przechodzić przez ulicę, nie czekając w nieskończoność na
rozkaz „marsz”. Pokonaliśmy odruch mechanicznego pozdrawiania. Nie dostawaliśmy więcej dreszczy, potu ani drżenia na sam odgłos ciężkich butów
na naszych drewnianych schodach.
B
* Książka Krucjata przeciwko Chrześcijaństwu (tytuł oryginału: Kreuzzug gegen das Christentum,
Europa Verlag, Zurych) była szeroko rozpowszechniona w Europie w języku niemieckim, francuskim
i polskim. (W języku polskim ukazała się w roku 1939 [tłum.]).
317
Cenna pomoc
W miarę jak tatuś wracał do zdrowia, również ja odnajdywałam swoje korzenie. Szkoła rzemieślnicza przywróciła mi pewność siebie i uwolniła mnie
z emocjonalnych okowów, które mnie więziły przez ponad dwa lata. Odzyskane poczucie własnej wartości połączyłam z wczesnym dzieciństwem, tworząc w ten sposób pomost nad upokarzającymi przeżyciami w Konstancji.
Dzięki temu zdobyłam siły i zdecydowanie, tak potrzebne w zwalczaniu chorobliwej nieśmiałości oraz kapryśnego usposobienia, a także w dążeniu do
moich celów: głoszenia biblijnych nauk i rozwijania zdolności artystycznych. Babcia była mną rozczarowana i ubolewała, że nie osiadłam na gospodarstwie – ale przestała narzekać, gdy ksiądz pochwalił moje decyzje.
Znów tworzyliśmy szczęśliwą rodzinę. Potrzebowaliśmy trzech długich
lat, by zaleczyć rany i wrócić do sił fizycznych oraz psychicznych, a potem
odbudować bezpieczną przystań – dom pełen słońca i szczęścia. Dzięki pomocy taty wyrosłam na dojrzałą osobę. Mama natomiast przywróciła mi proste stopy i serce pełne entuzjazmu!
Teraz, kiedy działa wojenne zamilkły, odbudowano zniszczone domy. Bergenbach znów napełniło się śmiechem i radosnymi zabawami. Prawie sto
lat od narodzin dziadka wujka Germaina w tym samym domu przyszedł na
świat mój mały kuzyn. Teraz on dokazywał na soczystych, zielonych łąkach.
Nawet jeśli mój głuchy wujek nie mógł słyszeć donośnego śmiechu swego
syna, całym sercem rozkoszował się radościami ojcostwa. Ciekawe, czy kuzyn, podobnie jak niegdyś ja, doceni piękno tutejszej przyrody, czy będzie
przysłuchiwał się ciszy, zdobędzie praktyczną mądrość rolników i rozwinie
w sobie szacunek dla życia – również życia zwierząt? A czy przede wszystkim rozpozna, jak mali wydają się ludzie tam, w dolinie? I jak potężne jest
niebo ponad nami wszystkimi? Czy w jego dziecięcym serduszku kiedykolwiek zakorzeni się miłość do Boga?
Wielu naszych starych bojowników o wiarę dożyło z duchem niezłomnym
sędziwego wieku. Ale fryzjer Adolf wyróżniał się zarówno gorliwością, jak
i wiekiem. Każdemu służył wsparciem. Komu tylko mógł, udzielał materialnej oraz duchowej pomocy.
Przez jakiś czas pracowałam na pół etatu jako projektantka artystyczna.
Dzięki działalności kaznodziejskiej ostatecznie pokonałam swoją nieśmiałość. Pewnego dnia rodzice złożyli mi fantastyczną propozycję: chcieli mi
sfinansować podróż do Ameryki, ale pod warunkiem, że najpierw opanuję
angielski. Postarali się o najlepszego korepetytora w Miluzie. Poza tym
wstawałam wcześnie rano, aby wysłuchać lekcji w angielskiej rozgłośni BBC.
Moż li wość wy ja zdu do Ame ry ki otwo rzy ła się przy pad ko wo. Char lie
Ei cher, ar ty sta pla styk z Al za cji, wy e mi gro wał przed woj ną do Ame ry ki.
318
W paszczy lwa
Pracował teraz w Biurze Głównym Świadków Jehowy w Brooklynie, dzielnicy Nowego Jorku, gdzie wykonywał ilustracje
do czasopisma Strażnica. Charlie poprosił
ówczesnego prezesa Towarzystwa Strażnica, Nathana Knorra, aby przekazał serdeczne pozdrowienia wszystkim Alzatczykom obecnym na kongresie Świadków
Jehowy w Zurychu. Gdy tatuś usłyszał
pozdrowienia przekazywane publiczności, na tych miast roz po znał na zwi sko
Charliego Eichera. Zaraz po pierwszej
wojnie światowej pracowali razem w fabryce Wesserling. Tatuś poprosił mnie,
abym napisała do niego kilka słów. Charlie był zachwycony nowinami z Alzacji
i oferował pomoc, gdybym chciała przybyć do Ameryki.
Opuszczając grupkę „ocalałych”, otrzySimone w narodowym stroju alzackim
małam od nich gorące oklaski i wszelkie
na uroczystości zakończenia kursu
Szkoły Gilead, lipiec 1952 r.
możliwe zachęty.
Dnia 4 kwietnia 1950 roku weszłam na
pokład statku Ile de France. Z każdym
dniem cierpiałam coraz bardziej z powodu rozłąki z ukochanymi rodzicami.
Podróż przez Atlantyk trwała siedem dni. Dokuczała mi samotność i cierpiałam na chorobę morską. Trudno mi było przyzwyczaić się do życia w obcym
kraju, ale koniecznie chciałam osiągnąć swój cel: zostać misjonarką. Upewniwszy się, że rodzice radzą sobie bez mojej pomocy, w 1952 roku przyjęłam
zaproszenie do dziewiętnastej klasy biblijnej Szkoły Gilead – ośrodka szkolenia misjonarzy w South Lansing (w stanie Nowy Jork). Na szczęście zdrowie
moich rodziców znacznie się polepszyło – znów aktywnie działali i podzielali
moją radość. Z biegiem lat rósł krąg moich przyjaciół, a wielu z nich pochodziło z najróżniejszych regionów i krajów świata. Cieszyłam się niezależnością
osoby samodzielnej. Odkryłam ogromne różnice pomiędzy Europejczykami,
którzy mnie dotąd otaczali, a nowo poznanymi Amerykanami.
Wśród wszystkich niezliczonych przyjaciół nie było jednak nikogo, kto
choć w przybliżeniu znaczyłby dla mnie tyle, co Marcel Sutter. Jednak z czasem jego utrata stała się znośniejsza. Prowadziłam bardzo bogate życie,
a dzięki działalności kaznodziejskiej każdego dnia doświadczałam wiele radości i błogosławieństw. Ale potem jednak nadszedł odpowiedni moment…
i zakochałam się.
Cenna pomoc
319
Simone, Charles Eicher,
przyjaciel, Max Liebster
Max przy linotypie w drukarni
Towarzystwa, lata 1948-1956
W drukarni Towarzystwa Strażnica w Brooklynie pracował niejaki Max.
Już wcześniej słyszałam o nim, że jest gorliwym i niestrudzonym linotypistą.
Mój „przybrany dziadek”, Charlie Eicher, zapoznał nas na jednym spotkaniu. Wiedziałam, że Max przeżył holocaust. On również stał się ofiarą nazizmu. Najpierw odkładałam spotkanie z nim. Nie byłam skłonna słuchać
o jego próbach, tak jak nie chciałam opowiadać o swoich. W Alzacji ludzie
mawiali: „Nie da się żyć przeszłością”. Myśl tę uczyniłam swoim życiowym
mottem.
320
W paszczy lwa
Max był synem skromnego szewca. Przyszedł na świat w żydowskiej rodzinie w Reichenbach, małej miejscowości w Odenwaldzie (Niemcy). W wieku 14 lat poszedł na naukę do Oppenheimerów w Viernheim, gdzie zdobył
zawód dekoratora i księgowego. Po „nocy kryształowej” (pogrom Żydów zorganizowany przez nazistów w nocy z 9 na 10 listopada 1938 roku), jako Żyd
został aresztowany. Ten nadzwyczaj pokorny, łagodny i cierpliwy mężczyzna
spędził prawie sześć długich lat w pięciu różnych obozach koncentracyjnych. Numer 69733, wytatuowany na jego przedramieniu, pozostał potwornym świadectwem przypominającym każdemu, że Max był w Auschwitz.
Przez sześć lat od naszego pierwszego spo tkania Max usiłował pozyskać
moje serce. Pewnego dnia oświadczył mi się. Na gle uświadomiłam sobie, że
jest dużo starszy ode mnie i ma problemy ze zdrowiem. Nie mogłam się
zdecydować, chociaż go kochałam. Moja zaufana przyjaciółka, Anna Compard, która sama miała córeczkę, przemówiła mi do rozsądku. „Simone,
czego szukasz w małżeństwie? Czy jesteś gotowa dawać, czy chcesz tylko
brać?” Naprawdę powinnam sama to wiedzieć – temat przewodni mojego
szkolenia misjonarskiego był oparty na tekście biblijnym: „Więcej szczęścia wynika z dawania niż z otrzymywania”. Wstydziłam się swego samolubnego myślenia.
Łąka Zeppelina w Norymberdze stanowiła jedno z miejsc, w którym Hitler
urządzał największe parady wojskowe. W roku 1955 dokładnie w tym samym miejscu, gdzie ogłaszano program Hitlera o wymordowaniu całych
narodów, a zaślepieni Niemcy tysiącami go oklaskiwali, Świadkowie Jeho wy zorganizowali kongres międzynarodowy. Na liście wrogów Hitlera,
których należało zlikwidować, widniała również społeczność Świadków Jehowy. Moi rodzice byli głęboko poruszeni, że mo gli dożyć roku 1955
i uczestniczyć ze mną w tym kongresie.
Przystojny młody mężczyzna, którego ciemne włosy dobrze kontrastowały z białym garniturem, przemierzał żwawym krokiem teren kongresowy.
Za wo ła łam Ma xa i przed sta wi łam go swo im za sko czo nym ro dzi com.
Puszczając oczko, tatuś ujął rękę mamusi i powiedział: „Niech Simone
idzie. Jest zakochana!” Widać było, że odczuli ulgę. Teraz wreszcie mieli
pewność, że z ich córką wszystko jest w porządku, chociaż przez kilka lat
odmawiała wielu potencjalnym kandydatom.
Nasza wspólna droga życiowa rozpoczęła się we wrześniu 1956 roku. Mieliśmy wspólne cele, te same zainteresowania, podobny sposób życia, podobną
przeszłość, wspólne zamiłowania oraz antypatie. Już wcześniej czuliśmy się
Cenna pomoc
321
jak bliźnięta, a teraz w małżeństwie tym bardziej towarzyszy nam to uczucie. Wspólna
praca zacieśniła więź między nami. Umiłowanie przyrody, docenianie dla jej majestatycznego przepychu, cichy wschód słońca,
bły szczą ce gwia zdy – wszy st ko to bu dzi
w nas podobne uczucie wielkiej wdzięczności i radości.
Ale z czasem wytworzyła się między nami
Wesele Maxa i Simone Liebsterów,
wrzesień 1956 r.
jeszcze inna więź. Bez wielu zbędnych wyjaśnień zawsze potrafiliśmy wzajemnie sobie
pomagać w chwilach niepokoju. Niekiedy w nowych sytuacjach któreś z nas
wpadało w panikę. W najgłębszych pokładach naszych serc budziły się wtedy
uczucia sugerujące nam, że jesteśmy bezwartościowi, nieumiejętni i słabi.
Tylko ktoś, kto został do głębi upokorzony i doświadczył skrajnego, hańbiącego potraktowania, jest w stanie zrozumieć, jak niezatarte pozostawia to
piętno, sięgające do najgłębszych pokładów osobowości.
Nasze koszmary – lęk przed aresztowaniem, stukaniem oficerek, odgłosem samolotów, nagłym krzykiem, strzałami, a także strach przed głodem,
poniżającą pracą i harówką, skrajnym zimnem lub upałem, żałosnymi
i upokarzającymi warunkami sanitarnymi, brakiem odzieży, rozłąką z rodziną – z czasem powoli ustępowały. Kiedy jednak nadchodziły chwile niepokoju, czytanie Biblii było jedynym ratunkiem i działało kojąco niczym
balsam. Również słuchanie taśm magnetofonowych z psalmami przywracało nam wewnętrzny spokój. W ostatnich latach współpraca z CETJAD-em
pomogła nam w swobodnym wyrażeniu swych przeżyć oraz zupełnym otworzeniu „drzwi” najboleśniejszych wspomnień, i to bez szkody dla naszych
uczuć. Z czasem zauważyliśmy nawet, że nasze wypowiedzi skłoniły
niektórych do uznania wyższych wartości etycznych.
Skrót „CETJAD” oznacza Cercle
Européen des Témoins de Jéhovah Anciens Déportés et Internés (Europejskie
Sto wa rzy sze nie Świad ków Je ho wy
De por to wa nych i In ter no wa nych).
Pod koniec lat osiemdziesiątych XX
w. niektórzy z tych więźniów we Francji podjęli decyzję o założeniu prawnego stowarzyszenia w celu ocalenia
Tata, mama, Simone, 1956 r.
swych zbiorowych wspomnień. Za swój
322
W paszczy lwa
moralny obowiązek uznali również składanie świadectwa o towarzyszach
niedoli, którzy żyli i zmarli jako świadkowie na rzecz Jehowy.
Z okazji upamiętnienia obchodu pięćdziesiątej rocznicy wyzwolenia
z obozów koncentracyjnych CETJAD zaprezentował wystawę w Strasburgu,
siedzibie Parlamentu Europejskiego. Od tamtej pory zorganizowano wiele
podobnych wystaw przenośnych w różnych krajach i w różnych językach,
takich jak francuski, niemiecki, portugalski, hiszpański i angielski. Na te
wystawy przybywali również świadkowie naoczni i opowiadali o swych
przeżyciach.
Poznaliśmy otchłań rozpaczy, ale równocześnie zwycięstwo nadziei. Często rozmyślam nad słowami starego pastucha: „Wszystko zależy od tego,
gdzie stoisz. Jeśli jesteś w środku (…), wygląda na takie wysokie (…), ale gdy
patrzysz z góry, jest całkiem małe”.
W 1963 roku moi rodzice potrzebowali naszej pomocy. Zamieszkaliśmy z nimi w zachwycającym miasteczku Aix-les-Bains we francuskich Alpach. Mój
ukochany mąż, którego nazwisko „Liebster” oznacza „najdroższy”, stał się
dla nich prawdziwym synem. Dał im wszystko, co tylko mógł. Czuła troska
i cierpliwość Maxa poruszała nas do głębi i była prawdziwym błogosławieństwem. Przez 27 lat mieliśmy satysfakcjonujące zadanie opiekowania się rodzicami i ciocią w przepięknym otoczeniu o rajskim krajobrazie, będącym
przedsmakiem piękna całej ziemi pod przyszłym panowaniem Królestwa
Bożego.
Mama miała mocno przytępiony słuch, a tatuś ogłuchł kompletnie. Często i z humorem podkreślał, że teraz uszy służą mu wyłącznie do podtrzymywania okularów. Gdy wieczorem po pracy wracaliśmy do domu, wielokrotnie widzieliśmy rodziców, jak w otoczeniu kwiatów siedzą na ławce
w ogrodzie i rozmawiają ze sobą przy pomocy „czarodziejskiej tabliczki”,
którą podawali sobie na zmianę.
Tworzyliśmy pokojowo usposobioną, mocno zżytą rodzinę. Razem z tatą
malowaliśmy wielkie obrazy służące za dekorację na dorocznych zgromadzeniach Świadków Jehowy. Łącznie wykonaliśmy ich sześćdziesiąt. Szyłam dla
mamy oraz razem z nią. Max codziennie zabierał rodziców na spacery lub
wycieczki. Wspólnie uczęszczaliśmy na zebrania zborowe i zgromadzenia.
Nawet jeśli nasz dom przypominał czasem szpital, zawsze panowała w nim
atmosfera zadowolenia i spokoju, dzięki czemu pozostał bezpieczną przystanią, odwiedzaną chętnie przez innych.
Ale często nasz dom przypominał także restaurację. Odwiedzało nas wielu przyjaciół z bliska i daleka. Wszyscy byli zachwyceni serdecznością i urokiem moich rodziców.
Cenna pomoc
323
Rozważając przeszłość naszej
rodziny, przychodzi mi na myśl
obraz z mego dzieciństwa, wzbudza ją cy we mnie naj głęb sze
uczucia. Widzę swoją szczęśliwą
rodzinę jako rwący potok górski,
który pokonuje kamienne trudy
dnia co dzien ne go, prze ci na
kwitnące łąki i płynie przez zimne, podziemne korytarze. Nagle
jego spokojny bieg zostaje gwałtownie przerwany przez wystającą ścianę skalną oraz podzielony
na trzy kaskady, uderzające odtąd sa mot nie w gro źne ska ły
i znikające w otchłani spienionej, rozhukanej toni. Wreszcie
wody znów łączą się w spokojną
rzekę, poszerzoną o czwarty dopływ, wnoszącą ze sobą radość
i szczęście.
Potwornie było patrzeć, jak potok spada w dół i roztrzaskuje się o nieubłagane skały. Ale nawet w najgroźniejszych momentach tęcza nie znikała,
a rozpryskująca się za każdym razem chłodna woda zapewniała nieco orzeźwienia. Wszędzie, gdzie pojawiali się rodzice, działali pocieszająco i kojąco Nawet w najgorszych momentach ich twarze odzwierciedlały pokój Boży,
a ich oczy błyszczały jak klejnoty. Ich słowa zachęty i pokrzepienia, a także
łagodny, pogodny sposób bycia przypominały orzeźwiającą, krystalicznie
czystą, życiodajną wodę.
325
EPILOG
Po wojnie jeszcze przez kilka lat granica pomiędzy Francją a Niemcami pozostawała zamknięta. Do uchodźców i deportowanych powracających do Alzacji należały rodziny Schaguene’ów i Schoenauerów. Mój były towarzysz
zabaw, André Schoenauer, wyrósł na przystojnego młodzieńca. Ponieważ
pracował na kolei, udało mu się nawet zaaranżować dla mnie kilka ryzykownych spotkań przy granicy.
Pewnego dnia podeszła do niego młoda kobieta o blond włosach i poprosiła o pomoc w znalezieniu Marii Arnold (Maria to imię, które przydzielono
mi w zakładzie poprawczym Wessenberga). To była Sophie. André pomógł
jej przekroczyć nielegalnie granicę, aby krótko się ze mną spotkała. Opowiedziała mi dużo o losach osób z zakładu. Sophie wyszła za mąż już w wieku
szesnastu lat. Panna Lederle zmarła, a nadzór nad zakładem przejęła panna
Messinger. Hilde w wieku 17 lat poślubiła syna pastora, u którego pracowała jako służąca. Anna jako nastolatka zadała się z jakimś ciemnoskórym żołnierzem amerykańskim i zaszła w ciążę. Niestety, już nie żyła. Z dzieckiem
w ramionach wyskoczyła z okna.
Nieco później André pomógł mi przekroczyć most Renu, aby odwiedzić
Sophie w jej domku, typowym dla Schwarzwaldu. Poślubiła człowieka, który
był od niej o czterdzieści lat starszy. Niedawno sporządziła swój testament,
w którym wydała rozporządzenie, że na wypadek jej śmierci jej syn nigdy nie
ma zostać oddany do domu dziecka. Spytałam, dlaczego.
„Jako sierota trafiałam od jednego domu dziecka do drugiego, aż wylądowałam w zakładzie poprawczym Wessenberga. Bałam się życia poza zakładem. Gdy kucharka zachorowała, zapytałam, czy mogę pracować w kuchni.
Zostawili mnie tam. Pewnego dnia miałam zanieść jakieś papiery do lekarza. Zamknął drzwi na klucz i mnie zgwałcił. Sama musiałam się uporać
z hańbą i bólem”.
Sophie ciągnęła: „Niedawno przyszedł tutaj jakiś mężczyzna, urzędnik
celny, który twierdził, że jest moim ojcem. Powiedział, że moja mama była
Żydówką, a on straciłby pracę, gdyby mnie zatrzymał. Wolał więc mnie porzucić!” Sophie nie potrafiła sobie z tym poradzić i ciężko zachorowała na
cukrzycę. Wiedziała, że zostało jej niewiele życia.
326
W paszczy lwa
„Trudno mi odnaleźć się w społeczeństwie” – cią gnę ła stłu mio nym gło sem.
„Czuję się oszukana przez wszystkich. Nie
chcę, żeby to samo kiedyś spotkało mojego
syna”. Wolała, aby w razie nieszczęścia zabrano go do prywatnego domu. „Nawet jeśli dozna złego traktowania, nie będzie
wrogo nastawiony wobec całej ludzkości…
a nawet może być kochany i nauczyć się
odwzajemniania miłości. W żadnym wypadku nie życzę sobie, aby zamieszkał
w zakładzie”. Pomogłam Sophie odnaleźć
w Niemczech Świadków Jehowy. Znajdowała pociechę w czytaniu Biblii. Pomogło
jej to w jej krótkim życiu zaleczyć rany
emocjonalne.
Byłam wdzięczna Andrému, że pomógł
Zdjęcie ślubne Sophie
mi spotkać się z Sophie. Oboje pozostaliśmy bardzo dobrymi przyjaciółmi.
Zanim opuściłam Alzację, otrzymałam list z Berlina. Chociaż zawierał
tragiczną wiadomość, bardzo mnie też pocieszył. Pochodził od męża pewnej
kobiety, która uciekła do Konstancji pod koniec wojny, gdy jeszcze tam byłam. Podziękował mi, że dodawałam jego żonie otuchy podczas jej pobytu
w zakładzie. Zmarła na zawał serca na kilka dni przed tym, jak miała się
ochrzcić jako Świadek Jehowy.
Gdy w marcu 1999 roku odwiedziłam Konstancję, dowiedziałam się, że
Erna, która niegdyś ukradła kawałek kiełbasy, została po wojnie w zakładzie
jako kucharka. Ona również obawiała się życia „na zewnątrz”. Gdy na cztery lata zamknięto zakład z uwagi na remont, popełniła samobójstwo.
W zakładzie Wessenberga urządzono teraz centrum opieki społecznej.
Piękne róże znikły, podobnie jak ogród i klomby. Przed białym budynkiem
rośnie teraz wspaniały trawnik, a z tyłu znajduje się plac zabaw. W domu
kolorowe obrazki dziecięce ożywiają pogodne pomieszczenia. Pani Bautenbacher, kierowniczka zakładu, zmieniła ten dom w przyjazną przystań, wypełniony śmiechem i zabawami dzieci.
Każdy ocalały z terroru nazistowskiego ma do opowiedzenia swoją własną
historię. Z przeżyć wszystkich świadków naocznych można wyciągnąć cenne
lekcje. W każdym z tych skrajnych przypadków poddawano próbie nie tylko
granice ludzkiej wytrzymałości na cierpienie, ale również zdolność prze -
Epilog
327
trwa nia du cha. Każ dy czło wiek oży wio ny
ide a łem, dla które go go tów był wal czyć
i wy trwać, dys po no wał nie wy o bra żal ną
si łą. My czer pa li śmy ener gię z bez wa run ko wej pew no ści w obiet ni ce Bo ga i pra gnie nia do cho wa nia Mu wier no ści.
Podczas rozmowy zapytałam raz mamę,
jak potrafiła znieść rozłąkę naszej rodziny.
Odpowiedziała: „W żaden sposób nie mogłam pomóc ani tacie, ani tobie. Nasze życie spoczywało w rękach Boga. Gdy weszłam do celi więziennej, poprosiłam Boga
tylko o jedno: ,Dodaj mi sił, aby odwrócić
tę kartkę. Chcę dźwigać ciężar tylko dnia
dzisiejszego’. I tak się stało. Dzięki temu
zachowałam spokój ducha”.
Jakże prawdziwa okazała się dedykacja
Max i Simone, 1993 r.
Marcela Suttera, wpisana do mego pamiętnika: „Nadzieja jest skarbem, który wszyscy ludzie posiadają w równym stopniu. Nawet jeśli stracą wszystko, pozostaje przecież nadzieja”.
ZAŁĄCZNIKI
Załącznik A.1
Z a ł ą c z n ik A . 1
MAPA ALZACJI
( n a s z k i c o w a n a p r z e z S im o n e A r n o l d )
332
W paszczy lwa
333
Załącznik A.2
Z a ł ą c z n ik A . 2
ALZAC JA: WYDARZENIA, KT ÓRE WYWARŁY WPŁYW
N A R EG I O N I J EG O M I E S Z K A Ń C Ó W
Alzacja dużo ze swej sławy zawdzięcza Strasburgowi. Ta metropolia jest znana na
całym świecie jako siedziba Rady Europejskiej i Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Nad okolicą i domkami z płotem pruskim góruje nieukończona katedra.
W XX wieku alzaccy przedsiębiorcy zaopatrywali świat w liczne wyroby. Słynne
samochody Bugatti produkowano w Molsheim w pobliżu Strasburga. Fabryki tkanin
w Miluzie eksportowały między innymi wyroby hafciarskie i nici firmy Dolfuss Mieg
i sp. (DMC), jak również tkaninę drukarską znaną jako „Indienne”. Firmy Dolfuss,
Mieg i Koechlin wiodły prym w całej Europie i jako pierwsze w kraju wprowadziły dla
swoich pracowników świadczenia socjalne.
Popularna jest również alzacka kuchnia z różnymi gatunkami win (m. in. Traminer, Gewürztraminer i Riesling).
W pobliżu Miluzy znajdują się bogate złoża potasu.
Alzacja jednak nie tylko jest bogatym i przemysłowym regionem, ale również ma
żywą, obfitującą w wydarzenia historię. Jest tyglem, skansenem, w którym ścierają się
różne prądy kulturowe i intelektualne.
Alzacja leży w centrum zachodniej Europy. Jej wschodnią granicę tworzy Ren. Na
północy region ten rozciąga się na szerokość stu kilometrów. Zachodnia granica Alza cji biegnie wzdłuż niebieskiego pasma Wogezów (o wysokości 1400 m. n.p.m.). Już
w roku 610 n.e. znane były nazwy Alsacius i Alsaciones, określające tę krainę, położoną
na północ od Szwajcarii (Helvetii), oraz jej mieszkańców. Nawadnia ją rzeka Ill, która
zasila Ren. W jej mokradłach z upodobaniem zasiedlają się żaby i bociany.
P od rząda mi c esa rstwa r zymsk ie go: od 58 r . p. n.e . do 476 r. n.e .
Alzacja przeszła do historii wraz ze zwycięstwem Juliusza Cezara nad Ariowistem,
prawdopodobnie w okolicy Cernay. Przez trzy stulecia pokój rzymski (Pax Romana)
zapewniał dobrobyt mieszkańcom tej krainy. Włosi, Grecy i Syryjczycy zakładali winnice na wzgórzach. Na równinnych obszarach osiedlali się Żydzi i przedstawiciele innych narodowości. Rzymianie budowali kamienne drogi, które połączyły tę krainę
z państwami nazywanymi dzisiaj Włochami, Francją (południową) i Holandią. Niewielkie pozostałości ruin poświadczają najazdy germańskich Alemanów, którzy w roku 236 n.e. pierwszy raz zdobyli Alzację, a w V wieku n.e. ponownie ją zdewastowali.
W roku 496 n.e. na te obszary sprowadzili się Frankowie. Z połączenia języka
Franków i Alemanów rozwinął się alzacki dialekt.
Pod rządami Świ ęte go Cesarstwa Rzyms kie go Narodu Niemi ecki ego: lat a 962-1648 n. e.
W roku 476 nastąpił rozpad zachodniego Cesarstwa Rzymskiego. Spośród Alema nów i Franków wybierano książąt i opatów. Karol Wielki preferował religię katolicką,
podobnie jak Otton I Wielki, cesarz Świętego Cesarstwa Rzymskiego, który z pomocą
334
W paszczy lwa
biskupów utwierdził Cesarstwo Niemieckie, w skład którego przez siedem stuleci
wchodziła Alzacja.
Kraina ta została podzielona na dwa regiony: południowy (Sundgau), któremu
przewodził biskup Bazylei, oraz północny (Nordgau), z biskupem Strasburga na czele.
W latach 1049-1054 alzacki papież Leon IX wprowadził celibat, zniósł symonię i zakazał ordynowania duchownych przez świeckich władców. W ostatnim roku jego pontyfikatu nastąpił wielki rozłam (schizma) kościoła na wschodni i zachodni.
Z Sundgau wywodzi się ród dynastii Habsburgów. Zaciekle bronili interesów ko ścioła i później osiedlili się również w Austrii. Linia Hohenstaufów wzięła swój początek w Nordgau. W XII i XIII w. ich dynastia władała Świętym Cesarstwem Rzymskim
i była znana ze sprzeciwu wobec papieży.
Wiele świadectw z tamtego okresu poświadcza bogactwo kościołów i opactw, które
zwolniono z podatku. W całym regionie można spotkać kościoły gotyckie. Ruiny piętnastu zamków, rozłożone wzdłuż Wogezów, dowodzą bezlitosnych rządów feudałów.
W tamtych czasach rolnicy oraz robotnicy żyli w nędzy i głodzie. W XIV w. Europę
nawiedziła „czarna śmierć”. Winą za tę plagę obarczono Żydów. Polowano na nich jak
na zwierzynę i niekiedy palono ich żywcem na stosach w Bazylei i Strasburgu. W tamtych czasach nasienie antysemityzmu było już szeroko rozrzucone.
Wiosną 1525 roku wojny chłopskie osiągnęły punkt kulminacyjny. Zaatakowano
klasztory i zamki. Do maja tego samego roku książęta znów odzyskali przewagę. Podjęli straszliwe środki odwetu na chłopach. Ensisheim, siedziba Habsburgów, zyskało
miano „rzeźni Alzacji”.
Podczas reformacji Strasburg, wówczas należący do Niemiec, stał się miastem
ucieczki dla francuskich protestantów. Lefevre z Etaples, Jan Kalwin i inni mieszkali tam przez jakiś czas.
W XIV w. dziesięć alzackich miast sprzymierzyło się, aby utworzyć związek dziesięciu miast (dekapolis). Za czasów Lutra niektóre z nich trzymały stronę reformatorów.
W Miluzie, jednym z dziesięciu sprzymierzonych miast, zmieniono katolicką katedrę
na kościół protestancki i tak pozostało aż do dnia dzisiejszego. W dniu 25 września
1555 roku doszło do podpisania pokoju augsburskiego, który położył kres wojnie pomiędzy niemieckimi katolikami a protestantami.
Pokój augsburski również wywarł wpływ na Alzację. Zapewnił książętom tak
zwaną wolność religijną: mogli wybrać religię, którą chcieli, ale wyznanie księcia mu sieli przyjąć wszyscy poddani. Dlatego zmieniali oni religię według woli ich pana.
Gdyby zamierzali praktykować inną, musieliby sprzedać swe mienie i osiedlić się tam,
gdzie była uznawana ich religia. Miluza, otoczona przez Habsburgów, opuściła deka polis i związała się z Helvetią (Szwajcarią) aż do 1789 roku.
Wojna trzydziestoletnia pomiędzy katolikami a protestantami wybuchła wraz
z buntem protestanckich książąt w Czechach i szybko objęła całą Europę. W roku 1621
Alzacja stała się ważną areną walk. Protestanckie wojska feldmarszałka Ernsta von
Mansfelda, a później luteranina Gustawa II Adolfa, sterroryzowały alzacką ludność.
Kardynał Richelieu, premier francuskiego króla Louisa XIII, dostrzegł sposob ność osłabienia władzy katolickiej dynastii Habsburgów i zaproponował protestanckiemu Gustawowi II Adolfowi pomoc militarną. W zamian przekazano mu tereny
Załącznik A.2
335
alzackie Habsburgów dla korony Francji (1635). Reszta Alzacji pozostała przy Cesar stwie Niemieckim, ale pod względem materialnym pomijano ją i zaniedbywano, w wyniku czego sporo alzackich miast dobrowolnie opuściło Cesarstwo i przyłączyło się do
Francji.
Okr es prz yn ależ noś ci do F ran cji : lat a 1648-1870
Pokój westfalski (1648) położył kres wojnie trzydziestoletniej i przyznał obu religiom, katolickiej i protestanckiej, równe prawa. Mimo że pokój ten obowiązywał także
w Alzacji, a francuska monarchia nie zdołała odwołać edyktu nantejskiego, Francja
ustanowiła zasady ograniczające wolność protestantów.
Małżeństwa mieszane między katolikami a protestantami zostały rozwiązane.
W miastach, w których katolicy stanowili przynajmniej dwie trzecie ogółu ludności, protestanci nie mogli praktykować swej religii.
Protestanci mogli mieszkać tylko w miastach, których ludność przynajmniej
w 30% składała się z protestantów.
Gdy tylko jeden katolik przechodził na protestantyzm, rozwiązywano całą gmi nę protestancką.
Protestanci, którzy nawrócili się na katolicyzm, otrzymywali wiele przywilejów.
Protestanccy prawnicy, sędziowie i urzędnicy nie mieli prawa do wykonywania
swego zawodu.
Księża otrzymywali dziesiątą część z każdego nowego pola uprawnego.
Siedmioletnie dzieci mogły zostać ochrzczone według obrządku katolickiego
nawet bez zgody rodziców.
Ludność zachowała niemiecką kulturę i alzacki dialekt. Językiem francuskim władali jedynie wykształceni ludzie. Naród podzieliły głębokie bariery religijne, mająt kowe, językowe i kulturowe.
Alzacja ponownie stała się tyglem kulturowym. Cztery tysiące żydowskich
rodzin, osiedlonych w alzackich wsiach, tworzyły osobliwą społeczność. W latach
1660-1670 francuski rząd zaprosił do Alzacji katolickich emigrantów ze Szwajcarii,
z Savoy i Tyrolu.
W roku 1753 francuski filozof Voltaire, który krótko przebywał w alzackim mieście Colmar, pisał: „Alzacja to kraj, który wprawdzie leży we Francji, ale nie jest
Francją”.
W roku 1770 Alzatczycy masowo opuszczali rodzinne strony i osiedlali się w Rosji albo Ameryce. Niemiecki poeta Goethe, który studiował w Strasburgu, stwierdził,
że Alzacja jest „w połowie francuska”.
Alzacja nie tylko była terenem wielu konfliktów militarnych pomiędzy obcymi wojskami, które raz po raz obracały kraj w ruinę, ale również sama stanowiła pożądany region.
Rewolucja francuska, namiętnie zwalczająca religię, rozczarowała ludność Alzacji.
Napoleon przywrócił porządek i uznał prawnie katolicyzm, protestantyzm i judaizm.
Na korzyść francuskich duchownych zawarł również z papieżem konkordat, wiernie
popierany przez Alzatczyków. Od tamtego momentu mieli oni poczucie przynależno ści do Francji.
336
W paszczy lwa
Konkordat, podpisany 15 lipca 1801 roku między papieżem Piusem VII a Napoleonem, uczynił katolicyzm główną religią Francji. Pierwszy konsul otrzymał prawo
mianowania biskupów, którzy musieli zostać uznani przez papieża. Umożliwiało to
papieżowi zdejmowanie z urzędu krnąbrnych biskupów, a państwo mogło blokować
opozycjonistów politycznych. Biskupi oraz księża otrzymali status urzędników pań stwowych i musieli złożyć przysięgę wierności wobec państwa, któremu zawdzięczali
swoje wynagrodzenie. Konkordat ten pozostał w mocy we Francji do 1905 roku.
W Alzacji obowiązuje po dziś dzień.
Język francuski powoli wchodził w użycie. Władali nim głównie członkowie elity
społecznej. We Francji otwarto szkoły publiczne, co stworzyło kolejny problem. Laic cy nauczyciele byli teraz kształceni w écoles normales. Problem rozwiązano w roku
1850, gdy weszła w życie ustawa Fallouxa, która uprawniała księży oraz zakonnice do
nauczania bez odpowiedniego wykształcenia w écoles normales.
W Alzacji księża, którzy w większości szkół zachowali stanowiska dyrektorskie,
postanowili, aby lekcje religii odbywały się w ojczystym języku niemieckim. Ustawa
Fallouxa przewidywała obowiązkową naukę religii w szkołach. Rozporządzenie to
zniesiono we Francji w roku 1905, natomiast w Alzacji pozostaje jeszcze w mocy.
Pokój augsburski, pokój westfalski, konkordat oraz ustawa Fallouxa zapewniły al zackim duchownym szczególne przywileje. Alzacja oraz sąsiednia prowincja, Lotaryn gia, mają we Francji „wyjątkowy ustrój”.
Alzacja, posiadająca niezwykłą właściwość odradzania się z popiołu po ustawicznych inwazjach – Węgier, Hiszpanii, Burgundii, Czech i Szwecji – znów uwikłała się
w wojnę. Wilhelm I (1797-1888), król Prus i pierwszy cesarz Rzeszy Niemieckiej, dążył do „reintegracji” w jeden naród ludzi „tej samej krwi, rasy i mowy”. Po intensywnej wymianie wrogości z Bismarckiem, w 1870 roku Francja została sprowokowana do
wypowiedzenia Niemcom wojny.
Wraz z końcem wojny niemiecko-francuskiej w 1871 roku niemieckojęzyczna
Alzacja została „wyzwolona” i przyłączona do Niemiec. Wprowadzony przez rząd obowiązek służby wojskowej oraz zwalczanie autonomii doprowadziły do nowej fali emigracji, szczególnie tych osób, które miały poczucie przynależności do Francji. W latach
1870-1910 około 330 000 mieszkańców – w tym wielu intelektualistów – opuściło Alzację, aby wyemigrować do Stanów Zjednoczonych lub Afryki północnej. Przyczyniło się
to do umocnienia wpływów duchowieństwa, które pozostało w kraju. Rolnicy, przeważnie wyznania katolickiego, również zostali na miejscu.
Aby „zgermanizować” ten region, w Alzacji osiedliło się 130 000 Niemców. Zakazano używania języka francuskiego. W roku 1910 Alzacja liczyła 1 220 000 mieszkańców.
Jedna z przyczyn wybuchu pierwszej wojny światowej związana jest z Alzacją. Na
początku konfliktu Niemcy zaciągnęły do wojska 150 000 alzackich mężczyzn, chociaż
członkowie ich rodzin mieszkali po francuskiej stronie. Oddziały francuskie wtargnęły do Alzacji i deportowały młodych ludzi na południe Francji. Ponieważ Alzatczycy
posługiwali się germańskim dialektem, postrzegano ich jako wrogów Francji. Alzatczycy urodzeni za czasów Bismarcka otrzymali niemieckie obywatelstwo. Wszystkich tych
Alzatczyków uważano we Francji za wrogów, o ile dobrowolnie nie zgłosili się do francuskiej armii. Pokazuje to przykład Alberta Schweitzera, który w roku 1952 otrzymał
Załącznik A.2
337
nagrodę Nobla. Był lekarzem i protestanckim teologiem, ale ponieważ urodził się
w czasie, gdy Alzacja znajdowała się pod rządami Niemiec, podczas pierwszej wojny
światowej uznano go za wroga Francji i jako jeńca osadzono w obozie w Saint Rémy
de Provence. Dopiero po zawieszeniu broni uzyskał francuskie obywatelstwo.
Traktat wersalski (zawarty 23 czerwca 1919 roku) znów przyznał ten region Fran cji. Przez Alzację przetoczył się silny ruch niepodległościowy. Wielu alzackich katoli ków nie chciało żyć w antyreligijnym klimacie porewolucyjnej Francji. W roku 1936
zwycięstwo Frontu Ludowego i nowe prawa przyznane robotnikom przez rząd Léona
Bluma również spowodowały w Alzacji wstrząsy polityczne. W roku 1939 stało się jasne, że związek chłopski (Bauernbund) popiera faszyzm i antysemityzm.
Gdy w roku 1940 Hitler zajął Alzację, zlecił swemu osobistemu przyjacielowi,
zarządcy dystryktu Wagnerowi, przeprowadzenie „germanizacji” tego regionu. We dług ostatnich oszacowań prawie 50% Alzatczyków wstąpiło do różnych partii nazi stowskich, najczęściej bez ich woli. Wagner uzyskał poparcie związku chłopskiego
(Bauernbund). Z pomocą Alzatczyków natychmiast wzniesiono obozy i osadzono ludzi w Schirmeck i Natzweiler-Struthof. We wrześniu 1940 roku podpalono synago gi. Ponownie zakazano używania języka francuskiego. Nawet francuskie nazwiska
musiały zostać zmienione. Natomiast sytuacja religijna w Alzacji niewiele się zmie niła. Kościół katolicki zapewnił sobie ochronę konkordatem, zawartym w 1933 roku
pomiędzy Hitlerem a Watykanem. W szkołach publicznych lekcje religii w dalszym
ciągu mogli prowadzić księża katoliccy.
Dnia 25 sierpnia 1942 roku Wagner siłą wcielił alzackich mężczyzn do służby woj skowej. Około 140 000 z nich wysłano na front rosyjski. Rosjanie traktowali alzackich
jeńców wojennych jak Niemców i wysyłali ich do obozu Tambow. Mimo protokołu
Konwencji Genewskiej o Traktowaniu Jeńców Wojennych około 30 000 z nich zmarło
w niewoli.
W listopadzie 1944 roku generał Leclerc przeprowadził francuskie wojska przez
Wogezy. Oddziały niemieckie, wycofujące się z Francji, stanęły w Alzacji i przez kolejne dwa miesiące zmieniły okolicę Miluzy w potworną arenę walk. Dnia 19 marca
1945 roku Alzacja została wyzwolona.
Po wojnie Alzacją wstrząsnęły działania mające na celu denazyfikację. Wprowa dzono między innymi ustawę, która przewidywała używanie jedynie języka francu skiego. Nie można było posługiwać się dialektem alzackim. Dopiero po 1972 roku
w szkołach zaczęto na nowo uczyć języka niemieckiego. Coraz mniej mieszkańców po sługuje się dialektem alzackim. Do roku 1998 ich odsetek wynosił tylko 20 procent
młodszej ludności. Obecnie podejmuje się liczne próby ożywienia dialektu.
Na początku XXI w. Alzacja jak nigdy dotąd stanowiła centrum aktywności międzynarodowej. Ponad sto lat temu alzacki rzeźbiarz Frédéric-Auguste Bartholdi stworzył i podarował Stanom Zjednoczonym Statuę Wolności, stojącą w porcie Nowego
Jorku. Jest ona głosem pochodzącym z Alzacji.
339
Z a ł ą c z n ik B
OFIARY PRZEŚLADOWAŃ ŚWIADKÓW JEHOWY
W MILUZIE*
Arno ld, Adolf (1897-1977)
4 września 1941 r.
12 listopada 1941 r.
5 grudnia 1941 r.
17 sierpnia 1944 r.
19 stycznia 1945 r.
6 maja 1945 r.
Aresztowany w Miluzie; przewieziony do Schirmeck
Więzienie w Norymberdze; numer więźniarski: 2390
Obóz koncentracyjny Dachau, numer więźniarski: 28818
Obóz koncentracyjny Mauthausen, numer więźniarski:
89033
Przewieziony do kompanii karnej
Wyzwolony w Ebensee (podobóz KL Mauthausen)
Arno ld, Emma (1898-1979)
24 sierpnia 1943 r.
Aresztowana i przewieziona do więzienia w Miluzie,
potem do Schirmeck i Gaggenau; numer akt 895
Arno ld, Si mone (1930-)
8 lipca 1943 r.
24 kwietnia 1945 r.
Zesłanie do nazistowskiego zakładu poprawczego
w Konstancji
Przekazana pod opiekę matki
Arzt , Lou is (1930-)
1 lipca 1943 r.
28 lutego 1944 r.
Zesłanie do nazistowskiego zakładu poprawczego
w Weingarten
Zwolnienie z zakładu poprawczego
Dos sman n, Pau l (1913-1978)
2 września 1941 r.
18 października 1941 r.
12 grudnia 1941 r.
25 maja 1945 r.
Więzienie w Miluzie
Obóz Schirmeck
Obóz koncentracyjny Dachau
Wyzwolenie
G assm ann , Ro se (1913-2001)
11 kwietnia 1944 r.
Uwięzienie i deportacja do obozów Schirmeck i Gaggenau
* Informacje udostępnione przez archiwa Alzacji, CETJAD i Międzynarodową Służbę Poszukiwań.
340
W paszczy lwa
G rome st, Ma rgue rit e (z domu Rey; zm. 1971)
1944 r.
Uwięzienie i deportacja do Schirmeck i Gaggenau
Hu be r, F ran çois (ok. 1881-1942)
Jesień 1941 r.
Grudzień 1941 r.
16 kwietnia 1942 r.
Aresztowanie (w wieku 60 lat)
Obóz koncentracyjny Dachau
Śmierć w obozie z wycieńczenia
Lacle f, Jos ép hin e (1898-1991)
28 sierpnia 1943 r.
1 września 1943 r.
23 sierpnia 1944 r.
Uwięzienie
Obóz Schirmeck
Obóz Gaggenau
Lau be r, Alph ons e (1900-1994)
24 lipca 1943 r.
17 kwietnia 1945 r.
Uwięzienie i deportacja do obozów Schirmeck, Gaggenau
i Wiessenbach
Wyzwolenie
Lau be r, Je ann et te (ok. 1934-)
8 lipca 1943 r.
Zesłanie do nazistowskiego zakładu poprawczego
Lau be r, Mar cel
8 lipca 1943 r.
Zesłanie do nazistowskiego zakładu poprawczego
Le nz, Eugèn e (1912-1993)
Wrzesień 1941 r.
13 kwietnia 1945 r.
Uwięzienie i deportacja do Schirmeck, później do Dachau
i Buchenwald
Po wyzwoleniu z obozu skazany przez francuską policję
na cztery lata więzienia za odmowę służby wojskowej,
zwolniony przedwcześnie
Lorb er , Hé lèn e (1926-)
Czerwiec 1943 r.
Grudzień 1943 r.
Wydalona ze szkoły; więzienie w Miluzie,
potem obóz Schirmeck
Przymusowe umieszczenie w gestapowskiej rodzinie
w Welsheim
341
Załącznik B
Sale r, Fe rdin and (1912-1989)
5 września 1941 r.
17 października 1941 r.
12 grudnia 1941 r.
Styczeń 1945 r.
4 kwietnia 1945 r.
25 kwietnia 1945 r.
Więzienie w Miluzie
Obóz Schirmeck
Obóz Dachau
Obóz Ordruff
Obóz Buchenwald
Wyzwolenie
R o d z i n a S c h a g ue nó w
10 grudnia 1942 r.
Deportacja ojca, matki i syna
Ro dzin a Sch oen aue rów
(data nieznana)
Deportacja ojca, matki i syna
Su tte r, Mar cel (1919-1943)
5 listopada 1943 r.
Więzienie w Torgau nad Elbą (Fort Zinna, 2 kompania,
9186V/43 AKZ:RKG I 210/43
Stracony za odmowę służby wojskowej
342
W paszczy lwa
Z ał ą c zn i k C . 1
KWESTION ARIUSZ DLA SĄDU REJONOWEGO W MILUZIE
Z 2 5 M A R C A 1 9 43 R O K U
VI. Życiorys niepełnoletniej:
(Sprawozdanie z datami dotyczącymi: wychowania dziecka przez rodziców, krew nych, w rodzinie zastępczej lub w zakładzie; uczęszczania do przedszkola, szkoły (wyższej, specjalistycznej, kiedy i na jakiej klasie dziecko zakończyło naukę). Traktowa nie ze strony rodziców (pozbawionych uczuć, stosujących przemoc), postawa wobec
rodziców, ciężkie choroby, złe towarzystwo (jeśli przyjaciele popełnili przestępstwa,
podać nazwiska!), przestępstwa i kary, morale, zatrudnienie od momentu opuszczenia
szkoły, powód rzucenia pracy, ciąża itp.)
Maria-Simone była wychowywana przez rodziców. Jest dobrze rozwinięta pod
względem fizycznym i umysłowym. Według opinii matki zawsze miała dobre świadec twa szkolne.
Maria-Simone sprawia jak najlepsze wrażenie. Jest cichą, grzeczną dziewczynką,
lubianą przez wszystkich. Jednak jej polityczne i światopoglądowe wychowanie pozostawia wiele do życzenia. Wiosną została wydalona ze szkoły za odmowę dopełnienia
pozdrowienia hitlerowskiego. Gdy we wrześniu 1942 roku razem z klasą podczas zajęć
lekcyjnych miała zbierać owoce rokitnika zwyczajnego, mama jej tego zabroniła, wy jaśniając, że jest to sprzeczne z ich przekonaniami religijnymi.
Matka jest niepoprawną zwolenniczką zakazanego „Stowarzyszenia Badaczy
Pisma Świętego” i wielokrotnie dawała dowody, że nie chce wychowywać dziecka
w duchu zasad państwa nazistowskiego.
Edukacja Marii-Simone jest tak dalece zagrożona, że niezbędne jest zakwaterowa nie nieletniej w innym miejscu.
Na mocy Ustawy o Pomyślności Młodzieży w Trzeciej Rzeszy należy wszcząć
postępowanie sądowe i umieścić dziecko Marię-Simone w zakładzie poprawczym
w Niemieckiej Rzeszy.
Miluza, dnia 25 marca 1943 roku
Podpis: Wurch
Powiatowy Rzeczoznawca
do Spraw Pomocy Młodzieży
Ustawa o Pomyślności Młodzieży w Trzeciej Rzeszy (Reichsjugendwohlfahrtsgesetz), uchwalona 5 lipca
1922 roku, par. 73, przewidywała izolowanie młodzieży zaklasyfikowanej do kategorii „nienadająca
się do wychowania”. Szczegółowy opis takiego zakładu więziennego znajduje się w artykule Martina
Gusego, „‘Ten mały musiał bardzo cierpieć…’ Świadkowie Jehowy w obozie koncentracyjnym dla
dzieci i młodzieży w Moringen”, w: Hesse, Hans (red.), „Najodważniejsi byli zawsze Świadkowie Jehowy”. Prześladowania i sprzeciw Świadków Jehowy w okresie reżimu hitlerowskiego, wydawnictwo A Propos,
Wrocław 2006, ss. 97-113.
Załącznik C.1
343
344
W paszczy lwa
Z ał ą c zn i k C . 2
D ECYZJA SĄDU REJONOWEGO
XII 2143
Miluza, dn. 2 czerwca 1943 r.
Urodzona 17 sierpnia 1930 roku w Hüsseren-Wesserling, mieszkająca obecnie
w Miluzie-Dornach, przy ulicy Mer Rouge 46
Maria Simone Arnold
rodzona córka Adolfa Arnolda i Emmy z domu Bortot, zamieszkałych w Miluzie-Dornach, przy ulicy Mer Rouge 46,
zostaje tymczasowo umieszczona w zakładzie poprawczym na mocy paragrafu
67 Ustawy o Pomyślności Młodzieży w Trzeciej Rzeszy.
Powody:
Ta dwunastolatka została wychowana przez swoich rodziców w duchu nauk „Międzynarodowego Stowarzyszenia Badaczy Pisma Świętego” i w stopniu adekwatnym do
swego wieku przejęła ich ideologię. Jej ojciec przebywa w areszcie prewencyjnym za
nielegalną działalność.
Działalność na rzecz nauk tej sekty jest zabroniona prawnie.
Ponieważ ta młodociana została opacznie wychowana w duchu sekciarskich nauk,
popada w konflikt z podstawowymi obowiązkami obywatelskimi i jest narażona na
wypaczenie osobowości. Ponadto stanowi niebezpieczeństwo dla swoich rówieśników.
Wymagania niezbędne do osadzenia na stałe w zakładzie poprawczym na mocy paragrafu 63, ak. 1, zd. 1 Ustawy o Pomyślności Młodzieży w Trzeciej Rzeszy (RJWG)
zostały spełnione.
Zwłoka grozi niebezpieczeństwem.
Sąd Rejonowy
Podpisano: Dr. Menzel, rada Sądu Okręgowego
Uwierzytelniono: podpis nieczytelny
Dla pana Adolfa Arnolda
przebywającego obecnie w obozie koncentracyjnym w Dachau.
Załącznik C.2
345
346
W paszczy lwa
Z ał ą c zn i k C . 3
RAPORT PRZEŁOŻONEJ ZAKŁADU P OPRAWCZEGO
W E S S EN B ER G A
Konstancja, dn. 16 października 1944 roku
W sprawie wychowania opiekuńczego Simone Arnold z Miluzy w Alzacji
Raport z okresu od 23 marca 1944 roku do 16 października 1944 roku
Maria Simone Arnold, będąca od 9 lipca 1943 wychowanką naszego zakładu, roz winęła się odpowiednio do wieku i również teraz czuje się dobrze. Na początku swego
pobytu tutaj często zgłaszała ból głowy, miała bóle pęcherza i stawów. Wszystko ustąpiło. Simone dobrze przystosowała się do naszego życia społecznego i swym zachowaniem nie sprawia żadnych trudności wychowawczych, jest uczynna wobec wychowa nek zakładu. Nie ulega szkodliwym wpływom. Sumiennie odrabia zadania domowe,
w szkole jest uważna i pilna. Starannie wykonuje robótki ręczne i prace w zakładzie.
W czasie wolnym zawsze potrafi znaleźć sobie zajęcie, z zamiłowaniem szkicuje lub
maluje, a ponadto wykazuje w tym kierunku talent. Powodem do niepokoju może być
jedynie jej marzycielskość, z której od czasu do czasu trzeba ją budzić.
(podpis) Ch. Lederle
Załącznik C.3
347
348
W paszczy lwa
Z ał ą c zn i k C . 4
PISMO DO RADY NADZORC ZEJ
ZAKŁADU P OPRAWCZEGO WESSENBERGA
W sprawie wychowania opiekuńczego Simone Arnold z Miluzy w Alzacji
Do wiadomości Krajowego Urzędu do Spraw Młodzieży: Matka naszej wychowanki,
Simone Arnold z Miluzy w A., pani Arnold, została zwolniona z obozu koncentracyjnego Villingen Dorf, przybyła tu i dnia 24 kwietnia zabrała córkę do domu w Miluzie,
jadąc przez Szwajcarię. Pan Bernhard z Miejskiego Urzędu do Spraw Młodzieży
w Konstancji oświadczył, że nie ma co do tego żadnych przeciwwskazań. Do pisma został dołączony dowód odmeldowania, wydany przez policję.
Konstancja, dn. 25 kwietnia 1945 roku
(podpis) Ch. Lederle
Załącznik C.4
349
350
W paszczy lwa
Z ał ą c zn i k C . 5
NOT AT KA Z PRYWAT NEJ KSIĘGI RAPORT ÓW
C H R I M H I L D E L E D ER L E
Arnold, Maria Simone, z Miluzy-Dornach – Badaczka Pisma Świętego – urodzona
17 sierpnia 1930 roku w Hüsseren-Wesserling (Alzacja).
Przybyła do zakładu 7 lipca 1943 roku w towarzystwie swej matki, skierowana tu
na mocy decyzji Urzędu do Spraw Młodzieży.
Powód umieszczenia w zakładzie: Ojciec jest niepoprawnym Badaczem Pisma
Świętego; wychowywał córkę w duchu błędnych nauk i znajduje się w areszcie prewencyjnym w Dachau.
Ojciec: Adolf – kolorysta, urodzony 22 sierpnia 1897 roku w Kruth – brak nieprzychylnych opinii.
Matka: Emma – z domu Bortot, zamieszkała w Miluzie-Dornach, przy ulicy Mer
Rouge 46, urodzona 17 kwietnia 1898 roku.
Dobra opinia – również Badaczka Pisma Świętego. Ma negatywny wpływ na córkę
(która pod względem moralnym i zwyczajowym zachowuje się bez zarzutu).
Maria Simone została wydalona ze szkoły we wrześniu 1942 roku za odmowę
pozdrowienia niemieckiego. Matka nie pozwoliła jej również zbierać jagód podczas
zajęć szkolnych, ze względu na przekonania religijne.
Jej postawa religijna została zaznaczona w wielu urzędach lokalnych: na policji,
w Urzędzie Gospodarczym, Urzędzie Oświaty itp.
Zamieszkała przy ulicy Mer Rouge 46.
Nie dostarczyła pieniędzy na odzież. Przywiozła ze sobą kompletną wyprawkę.
Raport dla prezydenta miasta oraz dla Urzędu do Spraw Młodzieży w Miluzie.
Od 1 września 1943 roku jej matka przebywa w specjalnym obozie prewencyjnym
Schirmeck-Vorbruck za aktywną działalność na rzecz Międzynarodowego Stowarzy szenia Badaczy Pisma Świętego.
Na czas trwania wojny nie należy oczekiwać jej zwolnienia.
Została przeniesiona do obozu pracy Gaggenau, a następnie do Villingendorfu,
gdzie zwolniono ją 17 kwietnia 1945 roku; dnia 24 kwietnia 1945 roku zabrała swoją
córkę i pojechała z nią do domu przez Szwajcarię.
Dnia 25 kwietnia 1945 roku wysłano zawiadomienie o wyjeździe do Władz Administracyjnych, do policji i Urzędu Oświaty. Maria Simone zachowywała się w naszym
zakładzie bez zarzutu i wzorowo.
[Innym charakterem pisma:]
Rodzice wrócili z obozów. Maria uczęszczała do szkoły plastycznej w Miluzie, pracuje jako artystka rysownik, mieszka z rodzicami.
Czas wolny w pełni poświęca swym przekonaniom religijnym.
Załącznik C.5
351
352
W paszczy lwa
Z ał ąc zn i k D . 1
FRAGMENTY POD RĘCZNIKA D O PRZED MIOTU
L E B E N S K U N D E – P O D R Ę C Z N I K D O B I O L OG I I D L A S Z KÓ Ł
ŚREDNICH*
Uwagi: W pewnej prywatnej biblioteczce znalazły się dwa dobrze zachowane podręczniki, które wykorzystywano na lekcjach biologii (Lebenskunde), kiedy Simone chodziła do szkoły. Przytoczone poniżej fragmenty ukazują, w jaki sposób na zajęciach
szkolnych wpajano młodzieży ideologie nazistowskie, jak czystość rasy i antysemityzm.
Celem było systematyczne tworzenie podstaw do moralnego usprawiedliwienia
późniejszych akcji nazistowskich, jak T-4 (tak zwana eutanazja pewnych kategorii ludzi), przymusowa sterylizacja i ludobójstwo.
TO M 3
Roz prz est rze ni ani e się ras [ss. 25, 26]
To właśnie w ustronnych regionach tak zwane prymitywne rasy znalazły ostatnie
schronienie przed wyżej stojącymi rasami. Prymitywne rasy, zarówno pod względem
fizycznym, jak i umysłowym, tak dalece pozostają w tyle za innymi, wysoko rozwiniętymi rasami, że sprawiają wrażenie wyjątkowo zacofanych. (…)
Na najwyższym szczeblu wspomnianej drabiny stoją rasy panów, które dzięki
dziedzictwu genetycznemu stworzyły wyższe kultury i założyły cywilizacje.
P rawo dobor u n atu raln ego [ss. 168-171]
Wszyscy ludzie podlegają żelaznemu prawu doboru naturalnego. (…)
Wraz z rozwojem kultury skutki doboru naturalnego zostały zredukowane, a po
części nawet zneutralizowane. (…) Ale w warunkach życiowych tych rozwiniętych
kultur dalej pozostawało przy życiu i rozmnażało się jeszcze wiele ludzi z fizycznymi
brakami i uszczerbkiem na zdrowiu. Z pewnością szybko padliby w ciężkiej walce
o przetrwanie, jaką toczyły pradawne plemiona zbieraczy, myśliwych i rybaków. (…)
Jednostki chorujące na takie – najczęściej ciężkie – choroby genetyczne, wymarłyby
w twardych naturalnych warunkach, ale kultura zachowała je przy życiu i nie wyłączyła ich z procesu rozmnażania.
W taki sposób, ogólnie rzecz biorąc, w odniesieniu do doboru naturalnego nowożytna kultura działała przeciwko naturze. Bardziej sprzyjała zachowaniu przy życiu
i rozmnażaniu się ludzi słabszych i chorych niż członków ras szczególnie wartościowych. Jej działanie przypominało coś, co nazywamy negatywną selekcją, antyselekcją.
Dlatego ważne jest uświadomienie sobie, że wartość rasowa danego narodu stosunkowo
* Tomy 3 i 4 opracowane przez dra Ericha Meyera i dra Karla Zimmermanna, Kurt Stenger Verlag,
Erfurt 1942.
Załącznik D.1
353
szybko może ulec zmianie, jeśli przez jakiś czas w równym stopniu podlega selekcji lub
antyselekcji. Załóżmy na przykład, że jedna połowa danego narodu składa się z mniej
wartościowych rasowo ludzi i przeciętnie każde małżeństwo z tej połowy wydaje na
świat czworo dzieci (przy takim samym wskaźniku śmiertelności, 15 na 1000 przypad ków), natomiast w drugiej połowie małżeństwa wydają na świat przeciętnie dwoje
dzieci – wówczas po trzystu latach szlachetniejsza rasa wymrze.
P rawo czysto ści krwi [ss. 172, 173]
U ludzi, wyraźniej niż u jakichkolwiek innych istot żyjących, daje się zauważyć
podział na rasy, którym natura wyznaczyła różne przestrzenie życiowe. Ale człowiek
rozprzestrzenił się po całej ziemi. Dostosowanie ludzkich ras, szczególnie trzech du żych grup rasowych, do różnych przestrzeni życiowych uwidacznia się zarówno w ich
fizycznych, jak i umysłowych cechach osobowych. (…)
Dlatego oczywiste jest, że mieszanie oddalonych od siebie geograficznie ras ludz kich może mieć tylko niekorzystne skutki. Rasy są różnego pochodzenia i rozwinęły
się w różnych przestrzeniach życiowych, które wyznaczyła im natura. (…) U mieszańców już w wyglądzie ujawnia się dysharmonia. Ten brak harmonii jest jeszcze bardziej
wyczuwalny w ich psychice i mentalności (…)
Wystarczy pomyśleć o mieszańcach Murzynów i Mongołów, którzy – choć rzadko
– występują w Ameryce Południowej. Nie mniej niekorzystne jest powstawanie mie szańców rasy białej i czarnej. Ale również krzyżowanie ras białej i mongolskiej nie jest
dla obu grup niczym pożądanym.
Rozprzestrzenianie się ras, przede wszystkim ras panów, poza ich pierwotny obszar prawie wszędzie doprowadziło z czasem do wymieszania ras, tak iż dzisiaj prawie żaden naród nie jest czysty rasowo. Nasuwa się wniosek, że wymieszanie ras
w poszczególnych narodach bardzo różniłoby się i miałoby także odmienną wartość.
Krzyżowanie ras jest korzystne, kiedy dominuje w nim wartościowa rasa, a inne, bliżej spokrewnione rasy stanowią tylko domieszkę. Dotyczy to szczególnie narodu niemieckiego. Przeważa w nim bezsprzecznie najwartościowsza rasa o nadzwyczajnych
osiągnięciach – rasa nordycka. To ona nadaje mu wewnętrzny i zewnętrzny charakter. Śladowe domieszki pokrewnych ras są z nim połączone w jedną, nierozerwalną
całość.
Żydz i, mie sz ank a ras typu pasoż yt ni czego [ss. 174-177]
Nadzwyczajna dysharmonia w żydowskiej mieszance ras wyraża się również w częstej zachorowalności wśród Żydów. Znane są u nich stosunkowo częste przypadki płaskostopia. Cukrzyca występuje u Żydów przeciętnie czterokrotnie częściej niż u innych
narodów. Bardzo charakterystyczna jest wysoka zachorowalność na choroby psychiczne. A jednak odrażająca natura narodu żydowskiego dotyczy o wiele bardziej dziedziny umysłowej i moralnej niż fizycznej. (…)
Dlatego główne cechy charakteru Żydów to przebiegłość, fizyczny i psychiczny
brud, okrucieństwo, chciwość czy odraza do pracy fizycznej, szczególnie do zawodu
rolnika i żołnierza. (…)
354
W paszczy lwa
Ogólnie rzecz biorąc, Żydów należy postrzegać jako naród pasożytniczy lub mieszankę ras typu pasożytniczego, który wszystkim narodom-gospodarzom potrafi przynieść tylko klęskę i nieszczęście. To zło wywarło pustoszący wpływ na kulturę Europy,
odkąd emancypacja Żydów przyniosła im we wszystkich krajach europejskich pełne
prawa obywatelskie i polityczne. (…)
Również naród Cyganów należy odrzucić jako obcy element. (…)
Z powyższych względów naszym najświętszym obowiązkiem jako narodu jest
chronienie naszej krwi przed zmieszaniem z obcą krwią, szczególnie żydowską. Nic
nie hańbi godności niemieckiego człowieka w takim stopniu, jak łamanie tego prawa.
c). Prz en ik ani e ob cej kr wi [ss. 193-195]
Zadanie domowe: Wypiszcie liczbę Żydów w waszej szkolnej miejscowości w roku 1880,
1933 i obecnie!
Oprócz zahamowania przyrostu naturalnego i wzrostu chorób genetycznych jeszcze jedno niebezpieczeństwo zagrażało rasowemu rozwojowi narodu niemieckiego:
przenikanie obcej krwi. Krótko przed wojną światową i po niej Niemcy stały się preferowanym krajem dla emigrujących Żydów. W latach 1910 do 1925 codziennie przybywało do Niemiec przeciętnie 13 Żydów z Europy wschodniej; według oficjalnych
danych, które nie w pełni odzwierciedlają rzeczywistość, w latach 1920-1929 do Wiednia przybyło 26 400 Żydów.
Pod wpływem określonej interpretacji terminu „wolności” życia, nazywanej libe ralizmem, coraz częściej dochodzi do małżeństw pomiędzy osobami krwi niemieckiej
a Żydami. (…)
To zjawisko stało się jeszcze szkodliwsze z uwagi na fakt, że takie mieszane małżeństwa były zawierane wśród osób należących do wyżej wykształconej warstwy społe czeństwa, przez co żydostwo uzyskiwało coraz znaczniejsze wpływy we wszystkich
dziedzinach życia. Żydzi w przerażających proporcjach opanowali zawody sędziów
i adwokatów, lekarzy, aktorów i reżyserów sztuk teatralnych oraz dziennikarzy. Ponieważ Żydzi preferują wielkie miasta i metropolie, mogło nawet dojść do tego, że w Berlinie i Wiedniu większość przedstawicieli tych zawodów stanowili Żydzi. (…)
V. Rasowa odnowa n arodu ni emi eck ie go [s. 196]
Narodowosocjalistyczne Niemcy jako pierwsze państwo na ziemi rozpoznało śmiertelne niebezpieczeństwa dla narodów cywilizacyjnych, wynikające z łamania podstawowych praw dotyczących życia, i odpowiednio ukierunkowało swą politykę zmierzającą
do zwalczania tych niebezpieczeństw. Führer w swojej przemowie parlamentarnej
z dnia 30 stycznia 1937 roku wypowiedział ważne słowa na temat tych celów:
„Być może po raz pierwszy w historii zwrócono w tym kraju uwagę na najdonioślejsze, a tym samym na najświętsze zadanie ludzkości, jakim jest zachowanie danej
nam przez Boga czystości krwi. Po raz pierwszy stało się możliwe w tym kraju, aby
człowiek wykorzystał udzielony mu przez Wszechmocnego dar rozeznania i wnikliwości w tych kwestiach, które mają daleko potężniejsze znaczenie w zachowaniu jego
bytu niż wszystkie zwycięskie wojny czy uwieńczone sukcesem walki gospodarcze.
Załącznik D.1
355
Największą rewolucję narodowego socjalizmu stanowi otwarcie wrót zrozumienia te go tematu i uświadomienia sobie, że wszystkie błędy i uchybienia ludzi są uwarunkowane czasem i dzięki temu możliwe do naprawienia, z wyjątkiem jednego: niewiedzy
o znaczeniu zachowywania czystości krwi, jej rodzaju, a tym samym nadanej jej przez
Boga struktury”.
l. Eli mi nacj a pat ologicz ne go i ob cego dz ie dzi ctwa gen et ycz ne go
Osoby cie rpi ące na ch oroby gen et ycz ne . Po przejęciu władzy narodowy socjalizm
w pierwszej kolejności zadbał o to, by ochronić niemiecki naród przed dalszym wzro stem zachorowań na choroby genetyczne i w przyszłości zmniejszyć ich liczbę do minimum. Mając na uwadze ten cel, w lipcu 1933 roku uchwalono ważną „ustawę
o ochronie potomstwa przed obciążeniem skazą genetyczną”. Ustawa ta zawiera prze pisy dotyczące zahamowania pojawiania się skażonego dziedzicznie potomstwa.
Dlatego powyższa ustawa na pewno nie jest wyrazem niesprawiedliwości czy okru cieństwa. Przynosi ze sobą przede wszystkim najwyższe błogosławieństwo. Usuwa tra giczne skutki zniesienia doboru naturalnego w wyniku rozwoju cywilizacji i dzięki
zdobyczom nauki pomaga w humanitarny sposób utrzymać czystość rasy, którą natura osiąga o wiele surowszymi metodami.
TO M 4
Nau ka o ras ach [ss. 331, 364]
„My, ludzie, nie mamy prawa rozsądzać, dlaczego Opatrzność stworzyła rasy, ale musimy zrozumieć, że ukarze ona tego, kto znieważa jej dzieło stwórcze” (Adolf Hitler, przemowa do parlamentu niemieckiego w dniu 30 stycznia 1937 roku).
Zadan ia p olit yk i r asowej [ss. 365, 366]
Wieczny żywot naszego narodu zostanie zapewniony tylko pod warunkiem, że
znów bezwarunkowo będą przestrzegane fundamentalne prawa selekcji i płodności,
utrzymywania czystości rasy i dziedziczności. Dlatego zadania polityki rasowej dzie lą się na trzy wielkie dziedziny:
a) wspomaganie płodności wartościowych pni genetycznych;
b) zmniejszanie płodności bezwartościowych pni genetycznych;
c) zapobieganie mieszaniu się obcych ras.
Wykorz en ie ni e ch orego i ni ep ełn owa rtoś ciowego dz ie dzic twa gen etyczn ego: Ob ciąż en ie nar odu n ie mie cki ego przypadk ami chor ób ge ne tycz nych [ss. 387, 388]
Istnieją obciążone skazą genetyczną rody, których kolejne pokolenia naraziły pań stwo na wydatki rzędu setek tysięcy, a nawet milionów marek (…). Te środki można
by było przeznaczyć dla setek tysięcy młodych i zdrowych niemieckich pracowników,
aby umożliwić im zawarcie małżeństw i wychowanie wartościowego potomstwa.
356
W paszczy lwa
Jednak to nie przede wszystkim powody ekonomiczne pobudziły nazistowski rząd
do podjęcia działań na rzecz zlikwidowania chorego i małowartościowego genomu.
W pierwszej kolejności wzięto pod uwagę raczej względy moralne. Dla nas najwyższe
wartości obyczajowe nie opierają się na jednostce, jak zakłada liberalizm; my raczej
rozważamy przydatność jednostki dla całego narodu. Dlatego w przeciwieństwie do liberalizmu nie uważamy człowieka za równego drugiemu człowiekowi, ale za członka
rodu, za kroplę w wiecznym strumieniu dziedzictwa jego narodu. Mamy więc prawo
do oddzielenia nosicieli genów pełnowartościowych od małowartościowych.
„Kto nie jest fizycznie i umysłowo zdrowy oraz w pełni godny, nie może uwieczniać swego schorzenia w ciele swego dziecka” (Adolf Hitler).
Żydo stwo – mi es zan ka ni ek orzystn ych ce ch r asowyc h [ss. 392, 393]
Re ligi jna ni eto lera ncja. Ta sama arogancka postawa znajduje swój wyraz również
w religii żydowskiej z ich osobistym Bogiem Jahwe.
Niezdolność do stworzenia państwa. Oczywistym jest, że Żydzi w swej próżności nie
uznają wszystkich form istot żywych i stworzeń innych narodów. W myśl Prawa Mojżeszowego nawet nie mogą ich uznać: „Mieszkaj jako gość w tym kraju” (1 Moj. 26, 3).
„Wystrzegaj się, byś nie zawierał przymierza z mieszkańcami ziemi” (2 Moj. 34, 12).
Dlatego Żyd nie tylko zlekceważy naturalne formy państwowe innych narodów, ale nawet będzie dążył do ich zniszczenia.
357
Z ał ą c zn i k D . 2
FR A G M E N TY Z T RO M M, 19 37
( D N I M Ł O D Z I E Ż Y H I T L ER O W S K I E J )
Zdjęcia i słowa mają zaświadczać,
że 23 maja 1937 roku
ponad 500 chłopców i dziewcząt
szkół powszechnych okręgu Heppenheim
zebrało się na zboczu góry,
by przez godzinę świętować uroczystość
(Podpis) Regionalna Rada Szkolna
ADOLF HITLER
Tylko dla Ciebie żyć chcemy!
W tejże godzinie pragniemy
Ponowić swe wyznanie:
DROGA MĘCZEŃSKA NARODU
Jest moją drogą!
DALSZY LOS NARODU
Jest moim losem!
WOLNOŚĆ NARODU
To moja wolność!
TOWARZYSZE
Płynie w nas ta sama krew,
Nosi wespół Matka Ziemia,
Wiedzie nas północy zew!
Ojcowizna starsza niż
Kościoły i klasztory jest,
Przymierze krwi nas łączy silniej
Niż wszelaki chrzest!
Nasza Rzesza, bracia,
Jest z tego świata,
Budować ją solidnie
Nam Bóg przykazał.
WIERZYMY
W jedynego Wszechmocnego Boga
w niebie.
On nas stworzył,
On nas wiedzie i prowadzi,
On błogosławi naszej walce.
WIERZYMY
Że ten Bóg
ADOLFA HITLERA
do nas posłał,
aby Niemcy istniały
po wieki wieków!
WIERZYMY
Na tej ziemi jedynie
w Adolfa Hitlera.
Narodowy socjalizm
jest wielką wiarą
naszego narodu.
358
W paszczy lwa
Z ał ąc zn i k D . 3
Z D J ĘC I A K L A S O W E
Maj 1937 r.: Simone, w środku pierwszego rzędu
Andrée, drugi rząd, druga od prawej
Blanche, drugi rząd, pierwsza od prawej
Trzeci rząd, od prawej: Madeleine (czwarta), Henriette (szósta),
Frida (siódma)
1943 r.: Simone, pierwszy rząd, szósta od prawej
Andrée, drugi rząd, piąta od prawej
Trzeci rząd, od prawej: Blanche (pierwsza), Jeanine Snidaro (czwarta),
Ginette Schmerber (szósta), Madeleine (dziesiąta), panna Lorenz (jedenasta)
359
Załącznik E.1
Z a ł ą c z n ik E . 1
NADRUK Z WYMOGAMI KORESP OND ENCJI NA PAPIERZE
L I S T O WY M , UD O S T Ę P N I A N Y M W I Ę Ź N I O M
OBOZU KONCENTRACYJNEGO D AC HAU
1.)
2.)
3.)
4.)
5.)
6.)
Nadruk na papierze listowym z obozu:
Prowadząc korespondencję z więźniem, należy przestrzegać następujących zasad:
Każdy więzień przebywający w areszcie prewencyjnym może dostać od krewnych
lub wysłać im dwa listy albo dwie pocztówki w miesiącu. Listy do więźniów muszą być czytelnie napisane atramentem. Nie mogą zawierać więcej niż 15 linijek
tekstu na jednej stronie. Dopuszczalny jest tylko standardowy format papieru li stowego. Koperty muszą być gładkie. Do jednego listu można dołączyć jedynie
5 znaczków pocztowych i 12 fenigów. Wszystko inne jest zabronione i podlega
konfiskacie. Kartki pocztowe mogą zawierać nie więcej niż 10 linijek tekstu. Zdjęć
nie wolno wykorzystywać jako kartek pocztowych.
Dopuszczalne jest przesyłanie pieniędzy, ale należy podać imię, nazwisko, datę
urodzenia i numer identyfikacyjny więźnia.
Zezwala się na otrzymywanie gazet, ale wolno je zamawiać tylko przez placówkę
pocztową KZ Dachau 3 K.
Paczki można przesyłać w ograniczonych ilościach drogą pocztową.
Próby zwolnienia z aresztu prewencyjnego u kierownictwa obozu są bezskuteczne.
Widywanie lub odwiedzanie więźnia w obozie koncentracyjnym jest surowo zabronione.
Każda przesyłka, która nie spełni powyższych wymogów, zostanie zniszczona.
Komendant obozu
360
W paszczy lwa
Z ał ą c zn i k E . 1
361
Załącznik E.2
Z a ł ą c z n ik E . 2
L I S T A D OL F A A R N OL D A
D a c ha u, 8 s i e r p n i a 1 9 4 3 r o k u
(z rep rodukcją oryginału)
Dachau 3 K, 8 sierpnia 1943 r.
Moi najdrożsi!
Mimo że jeszcze nie otrzymałem od Was cennego listu, jestem głęboko wdzięczny
za Wasze pełne miłości dary. Przed chwilą otrzymałem paczkę Eugenii z kilkoma bułkami mlecznymi itp., która sprawiła mi wiele radości. Kochana Emmo, o ile wiem,
przebywasz obecnie u Twoich rodziców. Proszę, przekaż im serdeczne pozdrowienia.
Oby i oni poznali, co przynosi prawdziwy pokój, oraz pojęli znaczenie ważnych cza sów, w jakich żyjemy – i oby mocno uchwycili się rzeczywistego życia. Wkrótce to, co
najgorsze, odejdzie w przeszłość. – Moi najukochańsi – z niecierpliwością czekam na
powyższy list Mamusi. Ponieważ moje buty na lato są za małe, nie mogę ich nosić. Ale
sandały lub mocne pantofle, rozmiar 41, bardzo by mnie ucieszyły.
A teraz parę słów do Ciebie, moje najdroższe, najukochańsze dziecko: Jeszcze raz
dziękuję Ci za Twoje pokrzepiające słowa i przyjmij serdeczne życzenia z okazji Twoich urodzin. Wiem też, że nie muszę Ci udzielać rad ani wskazówek. Jesteś przecież
wystarczająco duża, a Bóg, który ukształtował Twe czyste serce, będzie Cię dalej pro wadził. Jeśli podążamy za głosem swego serca, nie utracimy też wewnętrznej radości.
W nas samych tkwi sędzia, a jest nim nasze serce. Jego radość jest najlepszą gwaran cją, że postępujemy dobrze – i radość ta staje się kotwicą naszej nadziei, dzięki której
nasz stateczek życia może się ostać pośród tego rozszalałego morza. Pan, który jest
nad nami, nie drzemie, a wkrótce, gdy znów się spotkamy, dostąpimy prawdziwego
pokoju, ukojenia i szczęścia. Spełnią się wtedy wszelkie oczekiwania i nadzieje. Bóg
sprawi, że znów będziemy razem. Udostępni nam nagrodę za naszą wierność i otrze
z naszych oczu wszelką łzę. Dlatego wytrwajmy w modlitwie i w wierze, ponieważ
wielka jest nagroda, jaką przygotował Pan dla tych, co go miłują. Z Jego pomocą możemy przetrwać również obecne próby. To, co wcześniej wydało nam się potworne,
obróciło się w źródło radości. Postarajmy się pozostać silni, zjednoczeni więzami mi łości, i dążmy do tego samego celu. Serdecznie Was całuję, całą trójkę, ale szczególnie
Ciebie, moje dzielne, ukochane dziecko. Niech pokój i radość od Pana dalej Was
uszczęśliwia i wspiera w niezłomnym trwaniu aż do końca.
Wasz Adolf.
Serdeczne pozdrowienia dla całej rodziny, a szczególnie dla drogich przyjaciół
z ogrodu.
362
W paszczy lwa
Z ał ą c zn i k E . 2
363
Załącznik E.2
Z a ł ą c z n ik E . 2
364
W paszczy lwa
Z ał ą c zn i k E . 2
365
Załącznik E.3
Z a ł ą c z n ik E . 3
L I S T E M M Y A R N OL D D O S I M ON E
B e r g e nb a c h , 1 5 s i e r p n i a 1 9 4 3 r o k u
(Drugi list od Emmy Arnold do Simone krótko przed aresztowaniem Emmy, napisany po
wizycie Koehlów w Konstancji).
Niedziela, 15 sierpnia 1943 r.
Witaj, moja kochana Simone!
Tym razem musiałaś trochę czekać, bo jestem u babci i mam sporo pracy, ale Ty
i Tatuś zawsze jesteście w moich myślach. Wiem, że jesteś w dobrych rękach, i to mnie
uspokaja. Wiadomość, którą otrzymałam od Marii, ucieszyła i pokrzepiła mnie. Tak,
moje kochane dziecko, możesz sprawić swemu otoczeniu naprawdę wiele radości i być
wzorem dla twoich koleżanek. Jeśli już musisz sprawować jakiś nadzór, kochanie, to
kieruj się miłością. Nigdy nie bądź niesprawiedliwa, bo sama wiesz najlepiej, jak bar dzo to boli – przecież cała nasza trójka już tak wiele wycierpiała z powodu niesprawiedliwości. Ale wiem, że nigdy się tak nie zachowasz, przecież zawsze byłaś kochaną
i uczuciową dziewczynką. Mimo wszystkich cierpień, jakie przyszło nam znosić, nie
możemy traktować naszych bliźnich twardo ani szorstko. Ta próba minie, jak wszyst ko inne. Jeśli musiała nadejść, to ma swój określony cel. Teraz zapoznajesz się z różnymi pracami domowymi, ogrodowymi i robótkami ręcznymi – wszystko to może ci
się bardzo przydać w przyszłości. Jeśli już teraz przyjmujesz pomniejsze stanowiska,
później otrzymasz odpowiedzialniejsze zlecenia ku chwale Bożej. Kochane dziecko,
wysilaj się i we wszystkim dawaj z siebie to, co najlepsze, a odniesiesz z tego naprawdę duży pożytek. Jest to szkoła, jakiej potrzebujemy, aby nauczyć się posłuszeństwa
i zostać przyjętym do Królestwa. Odważnie więc stawiaj czoło wszystkiemu, co może
nadejść, i bądź silna. Również Danielowi powiedziano: „mężu miły, (…) bądź mężny,
bądź mężny! (…) wybawiony będzie twój lud!” Musimy jeszcze wiele wycierpieć, ale
jesteśmy na to gotowi ku chwale Bożej.
Najdroższa Simone, Maria powiedziała mi, że nie dojadasz. Nie może tak być! Je dzenie utrzymuje nas przy życiu. Nie wolno ci się poddać. Przemóż się, moje drogie
dziecko. Wszystko można zrobić, jeśli tylko się chce, a ku chwale Bożej potrafisz zrobić i to, jestem tego pewna. W przeciwnym razie będę się bardzo martwić, że zachoru jesz. Prawda, skarbie, że przemożesz się i sprawisz mi tę radość?
Twoje dwa listy były takie piękne. Rzeczywiście, moje drogie dziecko, masz
odważne serduszko. Z ogromną przyjemnością czytałam o Twoim zamiłowaniu i docenianiu dla Prawdy. Dalej pisz do nas, co porabiasz, bo dzięki temu będę pewna, że
dalej kroczysz właściwą drogą. Czuję się głęboko zjednoczona z Tobą i Tatusiem –
zjednoczona w modlitwie, miłości do Boga i wspaniałej nadziei na przyszłe rządy
Chrystusa nad światem. Tak, Bóg wysłucha naszych próśb i błagań, zachowa nas
i przyjmie w swoim Królestwie, to wszystko warte jest naszych poświęceń. Oby Bóg
366
W paszczy lwa
pomógł nam wiernie przestrzegać Jego praw, a wiesz dobrze, że tylko „prawemu się
powiedzie”. Nawet jeśli ktoś z Twojego otoczenia nie potrafi zrozumieć wskrzeszenia
z martwych, nie powinno Cię to dziwić, ponieważ sam Chrystus powiedział: „bo oni
nie poznali Tego, kto mnie posłał". Nie można przejść do porządku dziennego nad tą
sprawą, kręcąc głową i wstrząsając ramionami. Czyż apostoł Paweł nie powiedział:
„Jeśli Chrystus nie został wzbudzony, to daremna jest wiara nasza”? Czy Jezus zmar twychwstał? Zabierze do siebie również tych, którzy zasnęli w jego imieniu. To oznacza, że Chrystus jest gwarancją i przykładem, że zmartwychwstanie istnieje. A Jehowa
okazałby się niesprawiedliwy, gdyby tylko ludzie obecnie żyjący mogli skorzystać
z Królestwa, a przecież w przeszłości również żyły osoby oddane Bogu. Zapewne znajdzie się wśród nich tamten założyciel domu dziecka, ponieważ wykorzystał swoje
środki na potrzeby ludzi, a sam fakt, że zamieszkał tam chociaż jeden „świadek”, do wodzi, że znalazło to uznanie w oczach Boga. W tym wypadku Bóg również okaże się
sprawiedliwy i wskrzesi go do życia.
A teraz trochę nowinek o twoich koleżankach szkolnych. Ponieważ nauczycielka
nie widziała cię w klasie, spytała, co się z tobą dzieje. „Ona jest w zakładzie poprawczym” – powiedziała Schniederos. Nauczycielka odparła: „Nie mogę w to uwierzyć, to
nie może być prawda”. Ale gdy dzieci potwierdziły, że to prawda, ta kobieta stale po wtarzała: „Arnold w zakładzie poprawczym, Arnold w zakładzie poprawczym, ale powinnam to lepiej zachować dla siebie”. Zdenerwowana, zapytała Ginette i Andrée:
„Czy macie jakieś informacje o niej?” Ginette odpowiedziała, że ona może pisać tylko
do rodziców, ale chyba wszystko jest w porządku. Potem podczas przerwy Ginette
i Andrée zostały zarzucone pytaniami, ale zachowały milczenie i nie przekazały żadnych informacji, bo im tego zabroniłam. Poza tym wszystko biegnie zwykłym trybem.
Powiedziałam Twoim przyjaciółkom, że nie powinny do Ciebie pisać, ponieważ nie
można łamać regulaminu zakładu, dlatego nie piszą. W liście do mnie zawsze możesz
przekazać dla nich pozdrowienia.
Mam przed oczami listy od tatusia i cioci. Tato był bardzo szczęśliwy z Twojego
powodu. Błogosławieństwem jest dla niego świadomość, że jesteś silna. Dalej sprawiaj
mu tę radość. Droga Simone, pisz do tatusia przed piątym każdego miesiąca, bo dzię ki temu zdąży nam odpisać. Z listów wynika, że pisze między ósmym a dziesiątym.
Ustalmy, że Ty będziesz pisać przed piątym, tato może odpisywać pomiędzy ósmym
a dziesiątym, a ja napiszę do Ciebie i do taty pomiędzy piętnastym a dwudziestym.
W ten sposób zorganizujemy swoją korespondencję. Jak już wiesz, w ostatnim liście
tatuś prosi o większe pantofle, dlatego postarałam się o parę i wyślę mu dokładnie na
22, w dniu jego urodzin.
Z okazji Twoich urodzin życzę Ci wszystkiego najlepszego, szczególnie abyś wytrwała do końca i abyśmy szczęśliwie spotkali się w Królestwie Chrystusa. Wtedy czarne
chmury ucisku na zawsze przeminą, a my będziemy chwalić i wysławiać naszego Stwórcę. To jest moje pragnienie i ciągle się o to modlę, a Bóg z pewnością mnie wysłucha.
A teraz, moja najukochańsza, umiłowana Simone, polecam Cię pod opiekę Wiel kiego Króla. Obyś była jego wierną służebnicą, walecznym bojownikiem na rzecz jego
Królestwa i jego imienia, ponieważ obiecał: „pozwólcie dzieciom przychodzić do
mnie. (…) Albowiem do takich należy Królestwo Boże”.
Załącznik E.3
367
On da nam potrzebną moc do wytrwania. W modlitwach polecam Twego ojca
i Ciebie niezasłużonej życzliwości Boga.
Ściskam Cię z całego serca, Twoja mama.
Proszę, napisz mi imiona, jakie chciałabyś dać małym koźlątkom. Będę szczęśli wa, gdy będę czuła Twą obecność, opiekując się nimi.
Masz wielkiego buziaka od wszystkich.
Odkąd wyjechałaś, jeszcze nie padało i od Neudorf do Colmar wszystko uschło.
Ciocia mówi, że od czternastu dni nie ma warzyw na jarmarku. Walentyna pisze to samo. Od lutego czekają na deszcz – na próżno. Ciocia wie, że jesteś w Konstancji i chętnie by do Ciebie napisała, gdyby mogła. W następną niedzielę napiszę do niej i opowiem jej parę rzeczy o Tobie. Dzisiaj napisałam też do tatusia.
368
W paszczy lwa
Z ał ą c zn i k E . 3
369
Załącznik E.3
Z a ł ą c z n ik E . 3
370
W paszczy lwa
Z ał ą c zn i k E . 4
L I S T A D OL F A A R N OL D A
D a c ha u, 7 l i s t o p a d a 1 9 4 3 r o k u
Dachau 3 K, 7 listopada 1943 r.
Moi najdrożsi,
W poniedziałek, 25 października, otrzymałem paczkę z 12 tabletkami witamin.
Pozostałe również dotarły, jak również Wasze wiadomości, list i 50 marek. Nie dostałem nic od Walentyny.
Moi kochani, jak mogę podziękować Wam za to, co dla mnie robicie? Naprawdę,
nie szczędzicie środków ani trudu, by sprawiać mi radość, a teraz stałem się jednym
z Waszych największych dłużników, szczególnie Twoich, droga Eugenio. Oby Pan
wynagrodził Wam wszystko, co dla mnie czynicie. Paczka przyszła we właściwym
czasie i ogromnie mnie ucieszyła. Oby tylko moja ukochana Emma doświadczyła tej
radości w swym osamotnieniu! Ale my możemy tylko zrzucić swe brzemię na Boga,
ponieważ jedynie On potrafi wzmocnić nas w trudnych chwilach. Tak, chwalmy imię
Najświętszego, ponieważ uznaje tych, którzy Go kochają, i przygląda się wszystkim
ich ścieżkom.
Kroczmy wyznaczoną nam drogą, skupieni tylko na jednym celu, wielbieniu Boga, ponieważ jedynie On potrafi nas wybawić. Pokój serca i radość, jaką daje Pan, są
najlepszą gwarancją i podporą w tych trudnych czasach. Dlatego róbmy wszystko, co
możliwe, aby ich nie utracić. Moi ukochani, cieszę się, że Wasz ogród tak pięknie rozkwita mimo złej pogody. W duchu ciągle jestem z Wami i z całego serca ufam, że
wkrótce dołączę do Was w pracy. Ojciec z pewnością raduje się Waszą pracą, ponieważ nigdy nie kochał leniwych ludzi.
Przesyłam moje najserdeczniejsze pozdrowienia dla wszystkich drogich mi bli skich. Myślmy o sobie nawzajem w modlitwach i pomagajmy sobie w noszeniu brzemion w tych ciężkich czasach. Wkrótce pokonamy wszystkie trudności.
A teraz, moje ukochane dziecko, przyjmij jeszcze raz moje najszczersze podzięko wania i płynące z serca życzenia na przyszłość. Cieszę się, że czas upływa Ci szybko.
Modlę się, aby Pan dodał Ci sił i napełnił Cię radością oraz abyśmy wkrótce zobaczyli się w Królestwie pokoju, o które codziennie się modlimy. Z tą myślą znów serdecznie całuję Was wszystkich.
Przekażcie moje najcieplejsze pozdrowienia dla całej rodziny, szczególnie dla mo ich przyjaciół z ogrodu.
Wasz Adolf
Załącznik E.4
371
372
W paszczy lwa
Załącznik E.4
373
374
W paszczy lwa
375
Załącznik E.5
Z a ł ą c z n ik E . 5
LIST OD SIMONE D O ADOLFA ARN OLD A W D ACHAU
Konstanc ja, 5 sierp ni a 1944 roku
(z rep rodukcją oryginału)
Kochany Tatusiu,
Tęsknie wyczekiwany list wreszcie przyszedł i sprawił mi wiele radości. W jakich
doniosłych czasach przyszło nam żyć! Wykorzystuję sposobność, aby napisać do Cie bie w dniu urodzin. To już trzecie urodziny, odkąd zostaliśmy rozłączeni. Ale nie jest
tak źle, mimo wszystko łączą nas jeszcze silniejsze więzy. Każda mijająca sekunda
zbliża nas przecież do momentu ponownego spotkania. Nasz Pan cudownie nas pro wadził do tej chwili! W przyszłości z pewnością również nas powiedzie i jeśli będzie
to Jego wolą, to jeszcze w tym roku się spotkamy. Pokładajmy swą ufność w Jehowie
i dalej Mu służmy, a na pewno nas ochroni. Ciągle jestem i chcę być w dobrym nastroju. Najwięcej pociechy sprawia mi świadomość, że moi rodzice są w rękach Boga oraz
że jesteśmy zjednoczeni w modlitwach i w walce, że ciągle przemy naprzód do tego samego celu. Polecam Cię pod Bożą opiekę, mając nadzieję, że wkrótce nastanie pokój
i nasze szczęśliwe spotkanie. Tym miłym akcentem kończę swój list.
Naszym największym podarkiem urodzinowym niech będzie pokój i bezpieczeństwo.
Twoja wdzięczna córka,
SIMONE
376
W paszczy lwa
Z ał ą c zn i k E . 5
Załącznik E.5
377
378
W paszczy lwa
Z ał ą c zn i k E . 6
LIST OD MARCELA SUTT ERA* Z WIĘZIENIA T ORGAU,
LISTOPAD 1943 ROKU
Moi ukochani rodzice i siostry!
Gdy otrzymacie ten list, nie będę już żył. Teraz od śmierci dzieli mnie tylko kilka
godzin. Proszę, bądźcie silni i odważni; nie płaczcie, ponieważ zwyciężyłem. Ukończy łem bieg i zachowałem wiarę. Oby Jehowa pomógł mi wytrwać do samego końca! Od
Królestwa naszego Pana, Jezusa Chrystusa, dzieli nas tylko krótki czas. Wkrótce znów
się zobaczymy w lepszym świecie pokoju i sprawiedliwości. Cieszę się na myśl o tym
dniu, gdy nie będziemy już więcej słyszeć wzdychania. Jakże to będzie cudowne! Tę sknię do czasów, w których zapanuje pokój. W przeciągu tych niewielu ostatnich godzin dużo myślałem o Was i moje serce jest trochę smutne, że nie będę mógł ucałować
Was na pożegnanie. Ale musimy okazywać cierpliwość. Już bliski jest czas, gdy Jeho wa uświęci swe imię i pokaże całemu stworzeniu, że tylko On jest prawdziwym Bo giem. Teraz chciałbym poświęcić Mu moje ostatnie godziny, dlatego kończę ten list
i mówię Wam: do zobaczenia wkrótce. Chwała naszemu Bogu Jehowie! Całuję Was
z całego serca,
Wasz ukochany syn i brat,
Marcel
* Marcel Sutter odmówił pełnienia służby wojskowej i krótko po napisaniu tego listu został stracony.
379
Załącznik F.1
Załą czn ik F.1
P O M N I K N A C M E N T A R Z U O B O Z U EB EN S E E
( z d j ę c i e z r o b i o ne p r z e z S i m o ne L i e b s t e r )
380
W paszczy lwa
Załą czn ik F.2
O Ś W I A D C Z EN I E P R Z ED K Ł A D A N E
Ś W I A D K O M J EH O W Y W O B O Z A C H I W I Ę Z I E N I A C H *
Obóz koncentracyjny w
Oddział II
OŚWIADCZENIE
Ja,
urodzony (a) dnia
w
składam niniejszym następujące oświadczenie:
1. Przekonałem się, że Międzynarodowe Stowarzyszenie Badaczy Pisma Świętego
głosi fałszywe nauki i pod płaszczykiem religii realizuje cele wymierzone przeciw ko państwu.
2. Z tego powodu całkowicie zrywam z tą organizacją i odcinam się od nauk owej
sekty.
3. Zapewniam, że nigdy więcej nie będę uczestniczyć w działalności Międzynarodowego Stowarzyszenia Badaczy Pisma Świętego. Natychmiast zgłoszę każdą osobę,
która próbowałaby mi przekazywać ich nauki albo w jakikolwiek inny sposób
ujawniłaby swe powiązania z Badaczami. Bezzwłocznie dostarczę na najbliższy
posterunek policji wszelkie publikacje Badaczy, gdyby takowe nadeszły pod mój
adres.
4. W przyszłości będę przestrzegać obowiązujących praw państwowych, zwłaszcza
zaś w razie wojny stanę z bronią w ręku w obronie ojczyzny i pod każdym względem będę lojalnym członkiem społeczeństwa mego kraju.
5. Jest mi wiadomo, że gdybym działał wbrew złożonemu dziś oświadczeniu, muszę
się liczyć z natychmiastowym powrotem do aresztu prewencyjnego.
, dnia
Podpis
* Cytowane za: Świadkowie Jehowy – głosiciele Królestwa Bożego, 1995, s. 661 (przyp. tłum.).
„W pasz czy lwa”: Autobiografia Simone Arnold Liebster przywraca anonimowym ofiarom nazizmu indywidualność i tożsamość. Autorka opisuje swe
zdecydowanie w przywoływaniu na pamięć wspomnień z normalnego życia,
aby wygrać walkę o fizyczne i duchowe przetrwanie. Jej historia tchnie nadzieją, siłą i odwagą. Dzieje Simone ukazują jej odwagę w walce o społeczne i religijne wartości w obliczu prób i tragizmu dyktatury nazistowskiej. Warto
przeczytać tę książkę, ponieważ umożliwia nam zrozumienie losu dzieci
Świadków Jehowy w okresie narodowego socjalizmu.
Simone Arnold Liebster urodziła się 17 sierpnia 1930 roku i dorastała na terenie Alzacji, należącej do Francji. Simone przeżyła nazistowskie prześladowania na tle religijnym w okresie drugiej wojny światowej.
W roku 1989 Simone została członkiem „Cercle Européen des Témoins de Jéhovah
Anciens Déportés et Internés” (CETJAD), europejskiego stowarzyszenia
Świadków Jehowy, którzy przeżyli prześladowania nazistowskie. W związku
z działalnością na rzecz tego stowarzyszenia wygłosiła liczne prelekcje na
forum opinii publicznej.
Na konferencjach zorganizowanych przez Parlament Europejski, między innymi na posiedzeniu Rady Europejskiej w Brukseli, przemawiała na
temat praw człowieka. Wygłaszała przemówienia w ponad pięćdziesięciu
miastach we Francji, w Niemczech, Belgii, Hiszpanii, Szwajcarii, Kanadzie
i Stanach Zjednoczonych, opowiadając swe doświadczenia pedagogom,
studentom i innym zainteresowanym osobom.
Coraz mniejsza jest liczba głosów tych, którzy mogliby nam zdać autentyczną
relację z okresu nazizmu. Jakie to więc ważne, aby świadkowie naoczni przekazali
nam swoje relacje utrwalone na piśmie, ocalając tym samym cząstkę wspomnień od
zapomnienia.
Pozycja ta przedstawia wewnętrzny świat pewnego Świadka Jehowy – dziewczynki prześladowanej przez nazistów. Stanowi podstawę do zrozumienia jej postępowania, bez czego niepojęte byłyby wszystkie badania historyczne.
Hans Hesse, niemiecki historyk
ISBN: 978-83-925695-0-3

Podobne dokumenty