Jak powiedzieć dziecku „NIE”

Transkrypt

Jak powiedzieć dziecku „NIE”
Jarosław Jagieła
Jak powiedzieć dziecku „NIE”
Im więcej zmartwień dostarcza rodzicom zachowanie dziecka, tym bardziej rodzice nie radzą sobie
z określeniem tego, co wolno, a czego nie. Niemniej skuteczne powiedzenie „nie” wcale nie jest
trudne. Trzeba jedynie zrozumieć istotę tego, na co się pozwala lub czego się zabrania.
Niejednokrotnie aż trudno uwierzyć w to, jak ogromny problem sprawia rodzicom sformułowanie
zakazu dotyczącego wielogodzinnego przesiadywania przed komputerem, późnych powrotów do
domu czy też niewyrażenie zgody na taki powrót pod wypływem alkoholu.
Można wręcz odnieść wrażenie, że niejako zrezygnowali ze swoich praw. A tym samym również z
obowiązków wobec własnych dzieci, te dwa zjawiska bowiem nierozerwalnie się ze sobą łączą.
Czy dotyczy to wszystkich rodziców? Rzecz jasna, że nie. Niemniej ich liczba jest tak znacząca, tak
bardzo dostrzegalna w praktyce psychologa czy pedagoga szkolnego, że nie sposób o tym nie
powiedzieć.
Myślę, że współcześni rodzice zbyt łatwo dali sobie wmówić tezę o dobrych skutkach
oddziaływania na rozwój dzieci liberalnego modelu wychowania, pozbawionego wymagań i
oczekiwań wobec dziecka. Stylu wychowania tak bardzo lansowanego przez media, a wyrażającego
się nieodpowiedzialnością haseł w rodzaju „róbta, co chceta” (mój znajomy zawsze w takich
sytuacjach dodaje: „a zobaczyta, co będzie dalej!”) czy też szkoły pozbawionej stresów lub
„radosnej szkoły”.
Rzecz jasna szkoła nie powinna być instytucją przemocy wobec dziecka, opresji i ciągłej udręki, ale
nie może też być miejscem pozbawionym wymagań, solidnej pracy i wysiłku. Jest placówką
oświaty i wychowania, gdzie uczniowie zdobywają przyzwoitą wiedzę, opanowują niezbędne im w
dorosłym życiu umiejętności oraz uczą się koniecznych ograniczeń ważnych dla bycia z innymi.
Oczywiście, i na radość powinno być w niej miejsce, ale chyba nie tak powinno brzmieć jej
sztandarowe hasło, slogan przyświecający wszystkim poczynaniom szkoły. Czy ktoś potraktowałby
poważnie sentencję „radosny bank”, „radosny urząd skarbowy”, zajezdnia tramwajowa czy szpital?
Czy taką instytucję ktoś traktowałby poważnie? Przyznacie Państwo, że jest to niewyobrażalne.
Wróćmy jednak do samego modelu liberalnego wychowania. Wychowania, które dotyczy zarówno
rodziny, jak i szkoły. Otóż w pedagogice od dłuższego już czasu mówi się o trzech stylach
wychowania. Pierwszy z nich określany bywa mianem wychowania autorytarnego. W takich
przypadkach granice wyznaczone przez dorosłych są sztywne, nadmierne i rygorystyczne. Dziecko
porusza się w ograniczonych ramach nieustannych zakazów, nakazów i norm. Niewiele mu wolno,
na niewiele spraw ma wpływ i praktycznie o niczym nie decyduje. Zabija to w dziecku zdolność
dokonywania wyborów, samodzielność czy własną inicjatywę. Pod wpływem podobnego
oddziaływania rzadko wyrastają twórcze, wolne i pomysłowe jednostki, wychowanie autorytarne
bowiem bardziej przypomina tresurę cyrkową niż miejsce rozwoju i harmonijnego wzrastania.
W skrajnych przypadkach tak silna dyscyplina skutkuje w życiu dorosłym bardzo
charakterystycznymi deformacjami osobowości, które psycholodzy kliniczni określają mianem
zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych. Objawia się to np. natrętnymi myślami, różnego rodzaju
rytualnymi zachowaniami mającymi na celu obniżenie poziomu lęku, uporczywymi
przyzwyczajeniami itd. Takie wychowanie najkrócej można zdefiniować jako granice bez wolności.
Stylem przeciwnym do wspomnianego represyjnego wychowania jest model nazywany stylem
liberalnym. W tym przypadku dziecku pozostawia się nadmierną swobodę, niczym nie skrępowaną
wolność. Nie stawia się mu żadnych ograniczeń albo ograniczenia takie są bardzo niewielkie. Jakże
często słyszę od rodziców, że dziecko nie ma również żadnych obowiązków domowych. To trochę
tak, jakby mieszkało w jakimś hotelu. Wystarczy pobrać klucz, pamiętać, aby zejść na poranne
śniadanie, i czasem tylko uchylić okno, gdy w pokoju jest zbyt duszno. Natomiast łóżko zaścieli
pokojówka, pokojówka też posprząta i wyniesie śmieci.
Dziecko w takiej rodzinie przypomina gościa: za nic nie odpowiada i z niczym, co ważne, się nie
identyfikuje. Ot, pomieszka trochę i później pójdzie swoją drogą. Nie jest obarczone nawet
najprostszymi, dostosowanymi do jego wieku obowiązkami, takimi jak wychodzenie z psem na
spacer, wynoszenie śmieci, dbanie o porządek w swoim pokoju itd.
Produktem (pozwolę sobie użyć tego niefortunnego, acz w dużym stopniu trafnego określenia)
podobnego wychowania jest osoba niedojrzała, nieodpowiedzialna i pozbawiona poczucia
obowiązku za siebie, swoją obecną lub przyszłą rodzinę, a także ojczyznę i to wszystko, co się w
niej dzieje. Takie wychowanie można określić mianem: wolność bez granic i zobowiązań.
Optymalny wydaje się nam zatem inny styl. Nazywany bywa demokratycznym, choć skłonny
byłbym w tym wypadku używać raczej terminu „realistyczny” lub „zrównoważony”. Najkrócej
można powiedzieć, że chodzi w nim o mądre wyznaczanie granic. O uzyskanie pewnego rodzaju
równowagi między nadmierną surowością a niczym nie ograniczoną pobłażliwością. Są to sytuacje,
gdzie dziecku jasno komunikuje się, czego się od niego oczekuje, ale też pozostawia się mu
możliwość dokonywania własnych wyborów.
Wymaga to od rodziców lub wychowawców z jednej strony stanowczości, ale też trudnej sztuki
negocjacji — wspólnie coś ustalamy i obowiązuje to obie strony umowy. Rodzice stwierdzają na
przykład: „Oczekuję od ciebie, że raz dziennie będziesz wychodził z psem na spacer, na drugi
spacer wyjdzie mama lub tata. Która pora najbardziej ci odpowiada?”. Albo: „Chcemy, abyś
codziennie wynosił śmieci, o której godzinie możemy być pewni, że to zrobiłeś?”. Czy też: „W
twoim pokoju ma być porządek, podejmij decyzję, kiedy będziesz sprzątał”. I tak dalej.
Jest rzeczą bezsporną, że dzieci wychowywane w takiej atmosferze dorastają w większym poczuciu
własnej wartości i pewności siebie oraz samokontroli. Warto odwołać się w tym miejscu do słów
Georges'a Clemenceau, francuskiego pisarza, lekarza i polityka: „Wolność nie jest niczym innym
jak okazją do kontrolowania samego siebie”.
Nie wolno również zapominać o nagradzaniu dziecka za odpowiednie zachowanie, gdyż nikomu
nie można tylko stawiać wymagań i oczekiwać, że zawsze je spełni. I to, na co chciałbym zwrócić
szczególną uwagę: dziecko czuje się w takiej rodzinie bezpieczniej!
Dość często mam do czynienia z różnego rodzaju postaciami dziecięcych nerwic, nadmiernego lęku
czy trudności adaptacyjnych, a jedną z przyczyn upatrywałbym w braku tego właśnie stylu
wychowawczego. Stylu zrównoważonych wymagań. Tego typu wychowanie to nic innego jak
wolność w ramach granic.
Pamiętajmy jednak, że dzieci nieustanie sprawdzają granice swoich zachowań. Upewniają się, na co
im pozwolimy, a na co już nie. Wymaga to od rodziców — ale też nauczycieli, wychowawców,
trenerów czy katechetów — opanowania szeregu umiejętności.
Jedną z nich jest sztuka jasnej, konkretnej i pozbawionej wahań komunikacji. Jeśli dziecko słyszy:
„Może wyprowadziłbyś psa na spacer”, to słowo „może” wiele tu znaczy. A konkretnie oznacza, że
może tak, a może nie. Albo: „Tyle się już śmieci nazbierało, przecież ktoś musi to wynieść” — tym
kimś nie musi być przecież koniecznie dziecko, może to zrobić na przykład babcia. Jeżeli matka
czy ojciec mówią: „Ale masz bałagan w swoim pokoju”, to jest to zwykłe stwierdzenie stanu
rzeczy, takie samo jak fakt, że jest już wiosna albo że dzisiaj mamy poniedziałek. Czyli potrzebne
jest wyraźne stwierdzenie oczekiwań i posługiwanie się konkretami, a nie ogólnikami.
W takich wypadkach konieczna jest także umiejętność, którą od pewnego czasu w psychologii
często nazywamy asertywnością — zachowanie, które oznacza pewność siebie, umiejętność
egzekwowania swoich praw, ale bez przemocy i agresji. Czyli, jak głosi hasło asertywności,
„stanowczo — łagodnie — ale bez lęku”. Asertywność to także stan równowagi między nadmierną
łagodnością, uległością i podporządkowaniem oraz agresją czy bezdusznością. To zdolność do
stanowczego powiedzenia „nie” (wtedy, kiedy trzeba), wzięcia za to odpowiedzialności („tak
postanowiłem”, „taka jest moja decyzja”, „takiego dokonałem wyboru” itd.) i czasem również
zastosowanie tzw. zmiękczacza („wiem, że moja decyzja może ci się nie podobać”, „przykro mi”
itd.).
Specjaliści od zachowań asertywnych mają świetne hasło, które chciałbym polecić już na koniec:
„Co warte jest twoje TAK, gdy nie umiesz powiedzieć NIE”. Odnoszę czasem wrażenie, że rodzice
niejako boją się cokolwiek nakazać swojemu dziecku, aby nie być posądzonymi np. przez
współmałżonka, teściową czy otoczenie, że są zbyt surowi lub rygorystyczni, nienowocześni,
nienadążający za współczesnym postępem i trendami społecznymi, które ograniczają normy i
postulują całkowitą swobodę w wielu dziedzinach.
Osoby zainteresowane problemem odsyłam do niewielkiej książeczki brytyjskiego psychologa i
profesora na Uniwersytecie w Exter Martina Herberta. Ta broszura o wymownym tytule „Rozsądne
ustalanie granic. Co wolno dziecku?” (Gdańsk 2008) dobrze wprowadza w omawiane przez nas
zagadnienia, dostarcza szeregu praktycznych ćwiczeń oraz wskazuje inne książki warte
przeczytania.