Zestaw tekstów konkursowych

Transkrypt

Zestaw tekstów konkursowych
Zestaw tekstów konkursowych
Fragmenty tekstów na podstawie wydań:




Bauer Jerzy, Zbójecka karczma, Rzeszów 1989.
Bauer Jerzy, Opowieści łańcuckiej ziemi, Łańcut 2009.
Frączek Franciszek, Legendy Regionu Łańcuckiego, Rzeszów 2004.
Trześniowski Zbigniew, Didko spod kamiennego mostu. Legendy i opowieści z Łańcuta i okolicy,
Rzeszów 1999.
Spis tekstów:
1. Jerzy Bauer „Dwaj rycerze”……………………………………………….s. 2
2. Jerzy Bauer „Córki pana Wincentego”…………………………………...s. 3
3. Jerzy Bauer „Piękna młynareczka z Markowej”………………………….s. 4
4. Jerzy Bauer „Łysa góra”…………………………………………………..s. 5
5. Jerzy Bauer „Rak i Sawa”………………………………………………....s. 6
6. Jerzy Bauer „Białe brzegi”………………………………………………...s. 7
7. Jerzy Bauer „Husowski czart”…………………………………………….s. 8
8. Jerzy Bauer „Głucha puszcza”…………………………………………….s. 9
9. Jerzy Bauer „Marusza”……………………………………………………s. 10
10. Jerzy Bauer „Krzemienicka kapliczka”…………………………………...s. 11
11. Jerzy Bauer „Dzielny dąb i dębiny” ……………………………………...s. 12
12. Zbigniew Trześniowski „Legenda sonińska”……………………………..s. 13
13. Zbigniew Trześniowski „Źródełko św. Jakuba w Krzemienicy”………...s. 14
14. Zbigniew Trześniowski „Lipa króla Jagiełly”……………………………s. 15
15. Zbigniew Trześniowski „Baranie miasto”………………………………..s. 16
16. Zbigniew Trześniowski „Czarny skrzydlaty jeździec”…………………...s. 17
17. Zbigniew Trześniowski „Śmierć powstańca”…………………………….s. 18
18. Zbigniew Trześniowski „Zjawa pod kościołem farnym”………………...s. 19
19. Zbigniew Trześniowski „Przy kapliczce pod Soniną”…………………...s. 20
20. Zbigniew Trześniowski „Biała dama z zamku”…………………………..s. 21
21. Franciszek Frączek „Dziedzic z Krzemienicy”……………………………s. 22
22. Franciszek Frączek „Rakszawa – potok”…………………………………s. 23
23. Franciszek Frączek „Sonina – Poprześnice” ………………………………s. 24
24. Franciszek Frączek „Młyn wodny na rzece Sawie w Soninie”…………...s. 25
25. Franciszek Frączek „Diabeł z młyna w Markowej” ………………………s. 26
1
Jerzy Bauer, Dwaj rycerze (z tomu „Zbójecka karczma”, fragmenty)
Król Kazimierz Wielki, w akcie wielkiej łaski i dobroci oraz w uznaniu wojennych zasług,
przyznawał co znaczniejszym rycerzom dobra ziemskie. Klemens Jordanowski dostał dobra położone na
północ od Łańcuta, a Feliks Świętosławski - pięć łanów tuż za ziemiami pana Jordanowskiego.
Obaj założyli osady, które wnet zaczęły się pomyślnie rozwijać. Między sąsiadami nie było
jednak idealnej zgody. Często dochodziło do awantur, bijatyk, a nawet zajazdów. Pan Jordanowski był
człowiekiem spokojnym, ugodowym i łagodnego usposobienia, pan Świętosławski zaś pieniaczem, który
szukał wszędzie zwady i okazji do awantur i scysji. Zawsze musiał też na swoim postawić. Mówił przeto:
- Moja wola jest niezłomna, każdy musi ją przyjąć. Jest to wielka wola ...
A pan Klemens skromnie odpowiadał:
- Ja nie mam takiej woli jak mój czcigodny sąsiad, moja wola jest mała, ale bliższa każdemu...
Zaproponował Świętosławski sąsiadowi z południa konną przejażdżkę do Żołyni, gdzie w piątek
odbywał się zawsze wielki jarmark:
- Widzisz, acan, te gliniane szczerupy? Urządzimy sobie po nich przejażdżkę ...
- Ależ to niecne!
- Taka jest moja wielka wola - to mówiąc spiął konia ostrogami i ruszył galopem na pierzchający ze
strachu tłum.
Świętosławski wracał do domu kontent w towarzystwie Jordanowskiego. Podparłszy się pod boki
powiedział:
- Trzeba mieć wielką i silną wolę, aby tego dokonać.
- Ja takiej woli nie mam - odparł Jordanowski. – Uważam zresztą te czyny za niegodne szlachcica.
Od tej pory pan Świętosławski cieszył się złą sławą zarówno wśród chłopów, którym niszczył
zagony, chaty i ubijał zwierzynę, jak też wśród szlachty. Pan Jordanowski, choć też z dziwactw zasłynął,
nikomu jednak nie szkodził, czyniąc fanaberie tylko na swoim podwórku. Od nazwisk obu szlachciców
nazwane zostały ich wioski: Wola Jordanowska i Wola Świętosławska, a od ich stylu życia – Wola Mała
zwana też Bliższą oraz Wola Duża, nazywana Dalszą.
2
Jerzy Bauer „Córki pana Wincentego” (z tomu „Zbójecka karczma”, fragmenty)
Imć Wincenty Granowski, władający położonymi na południowy wschód od Łańcuta dobrami,
miał trzy prześliczne córki: Sonię, Kasię i Cesię. Duży majątek i krasa dziewic zwabiały licznych
kandydatów do ich rąk. Pan Wincenty jednak bacznie pilnował swoich cór, nie dopuszczając nawet myśli
o ich rychłym zamążpójściu. Brakowało im wolności i chłopców, którzy by je miłowali, ale nieczuły
i bezwzględny w swym uporze ojciec nadal trzymał je w ukryciu przed oczami zalotników.
Tak nastał rok 1624. W majowy świt owego roku tatarska horda znienacka napadła na wieś. Nie
pomogła zacięta i bohaterska obrona wojów Granowskiego, których większość legła w nierównym boju.
Kiedy w kilka dni po napadzie powrócił Granowski, zafrasował się wielce. Na rozkaz chana Sonię
zaprowadzono na jego dwór. Nie był to koniec nieszczęść i klęsk, jakie miały jeszcze spaść na siwą
głowę pana Wincentego. W rok po najeździe zniknęła druga córka, Cesia. Granowski zwielokrotnił teraz
straże wokół najstarszej córki Kasi, którą pilnowano w dzień i w nocy. Nadaremnie.
Już dziewięć lat upłynęło od porwania córek pana Granowskiego. Gdy minęła dziesiąta mroźna
zima, nad wsią ukazały się trzy śnieżnobiałe łabędzie. W ślad za nimi ukazały się trzy sokoły.
- To przyleciały panny naszego wielmoży - mawiano wszędzie.
- A to ich mężowie.
Po chwili na stopniach zamku Granowskich pojawiły się czarnowłosa Sonia, płowa Kasia
i kasztanowa Cesia, a obok nich trzej rośli mężowie. Ogromna wesołość zapanowała na całym zamku.
Granowski wnet wydał wielką ucztę, a wkrótce odbyły się zaręczyny i ślub Soni ze skośnookim
Mongołem, Cesi z ruskim bojarem Dymitrem, a Kasi z Kozakiem Stiepanem.
Od tej pory, od imion trzech córek, zostały nazwane wioski między Łańcutem a Przeworskiem
leżące: Sonina, Cesin i Kosina.
3
Jerzy Bauer „Piękna młynareczka z Markowej” (z tomu „Zbójecka karczma”, fragmenty)
Przeszło sto lat temu stał w Markowej stary młyn. Był on własnością bogatego człowieka
o nazwisku Lonc, który miał jedyną córkę o niespotykanej urodzie. Z racji swego majątku oraz krasy była
niezwykle dumna. Chodziła w jedwabnych, misternie wyszywanych gorsetach, koronkach, pięknych
koralach. Z kwitkiem odprawiała wielbicieli, uważając, że nie są jej godni; jeden miał nos perkaty, drugi
się jąkał, inny znów nie odpowiadał ni wzrostem, ni wagą.
Pewnego razu wybrała się piękna młynareczka na tańce do karczmy. Muzykanci grali od ucha do
ucha, a ściany i podłogi od podkówek dziarskich chłopaków aż trzeszczały. Kolorowe spódnice dziewuch
tylko furczały w powietrzu. Jedna tylko Maryna siedziała z cioteczną siostrą Magdą i wujenką obok
szynkwasu. Zbliżała się północ. Maryna nie tańczyła dalej. Jeden chłopak po drugim dostawał od niej
kosza.
W końcu sali, podparta na kosturze siedziała wiedźma Sadlejka. Patrząc cały czas nienawistnie
i zazdrośnie na pięknolicą dziewczynę złorzeczyła:
- Abyś z diabłem tańcowała.
Na krótko przed północą Maryna opuściła wesołą oberżę udając się do domu. Wtem nieopodal
rozstajnych dróg zastąpił jej drogę sam diabeł i rzecze:
- Nie natańczyłaś się za wiele w karczmie. Tańcuj ze mną.
Nie pomogły prośby i łzy Maryny, że nie może. Diabeł jak ją nie chwyci w szponiska, jak nie
zakręci raz, potem drugi i trzeci: mało ducha nie wyzionęła. Tak tańcowali całą noc aż do świtu, gdy
zapiał kur. Diabeł wtedy znikł tak szybko, jak nagle się pojawił. Prawie bezprzytomną Marynę znaleźli
rano ludzie i zaprowadzili do domu.
Od tego czasu zmieniła się jednak nie do poznania. Stała się skromna, zacna i dla wszystkich
miała dobre słowo.
4
Jerzy Bauer „Łysa góra” (z tomu „Zbójecka karczma”, fragmenty)
W tym czasie Łańcut był miastem zamożnym i dostatnim. Żyli w nim ludzie, którzy nawzajem się
miłowali i szanowali, a grzechu wszelkiego nienawidzili. Ta sielanka nie była po myśli diabłów
zamieszkujących okolice Kątów. Zaczęli coraz to nowe figle płatać mieszkańcom miasta.
Szatani z budzącym powszechną odrazę i grozę Szponem starali się jak najwięcej dusz pozyskać
do piekieł. Wiele miesięcy kusili piękną jejmościankę, Dorotę Skrętównę, która poślubić wnet miała
rycerza znakomitego, Janka z Sandomierza. Podstawiali jej coraz to wytworniejszych i przystojniejszych
acanów, którzy złotem ją obsypywali, aż ta w wielkim utrapieniu do klasztoru wstąpiła szaty zakonne na
zawsze przywlekając.
Kusili też diabli wielce szanowanego rajcę, Antoniego Kuźniara, obiecując mu majątek wielki,
godności i zaszczyty, żeby tylko na ich stronę przystał. Ale Kuźniar nie był głupi. W czas zrejterował,
wystawiając. diabły do wiatru.
Po dłuższej więc naradzie diabli w piekielnej złości porwali z husowskich gór skałę, chcąc
zastawić wodę na Wisłoku i zalać to nielękające się szatańskich gróźb harde miasto.
Nieśli więc nad górami, polami i przesmykami w szponiskach długich skałę olbrzymią, gdy nagle
zapiał kur. Diabli stracili moc i opuścili skałę w zieloną dolinę. Lecz oto i kara spotkała samego herszta,
Szpona. Będący na samym przedzie tak nieszczęśliwie upadł, że potężna góra go przywaliła. Uwięziony
szatan nie dawał za wygraną i próbował się uwolnić. W tym celu przywoływał wszystkie siły przyrody na
pomoc.
- Wietrze dobry, zefirze skrzydlaty, przyjdź mi z pomocą i uwolnij ...
- Uhuuuhuhuhu - zawył wicher - nie znałeś mnie do tej pory, więc i ja cię nie znam - i odfrunął.
Zobaczył diabeł słoneczko przez mały otwór w górze i nuże prosić:
- Słoneczko, kochane słoneczko. Roztop swoimi promieniami tę przeklętą skałę, abym mógł wyjść ...
A słoneczko mrugając figlarnie odrzekło:
- Byłeś zawsze wrogiem jasności, więc co mnie obchodzisz? - schowało się za chmurkę.
Diabeł klnąc po szatańsku próbował sam podnieść skałę, lecz wszystkie jego wysiłki okazały się
daremne. Obdarł ją tylko z trawy i krzewów. Została więc łysa i odtąd zwano ją Łysą Górą.
Ludzie mówią, że to uwięziony Szpon broni dostępu do swego skarbu. I strzeże go po dzień
dzisiejszy.
5
Jerzy Bauer „Rak i Sawa” (z tomu „Opowieści łańcuckiej ziemi”, fragmenty)
W dolinie potoku Młynówka, piaszczystej, pełnej wydm i suchych traw, aż roiło się od czarnego
robactwa. Były to raki, które swoim szczękaniem robiły wielki raban, a wyglądem wzbudzały zgrozę
i strach wielki. Uważano ich bowiem za złe duchy. Szczególnie jeden z nich, rak którego zwano
Szczękiem, był wręcz potworem. Zawzięli się na niego miejscowi chłopi, chcąc pozbawić go życia.
- Dlatego mu przyłożę - rzekł Franciszek Babiarz, silne chłopisko, który uchodził za miejscowego
mocarza.
- A my dobijemy go widłami i pałami, nie będzie straszył nam dzieci - dorzucili Jędruś Noga i Stefan
Walawender.
Jak postanowili, tak też uczynili. A było to na św. Tadeusza. Gdy promienie wschodzącego słońca
lizały brzegi potoku trzy postacie pochyliły się nisko nad wodą. Miało się już bliżej południa, gdy woda
nagle zabulgotała i nad jej taflą wynurzyła się czarna rakowa głowa, a wnet i potężne szczypiska.
- No, teraz! - krzyknął Franiu i plasnął kijasem w miejscu, gdzie pojawił się Szczęk.
Za nim uczynili to pozostali. Zgubiła ich jednak nadgorliwość i pośpiech, gdyż stojąc na mokrym,
bardzo śliskim brzegu, zachwiali się i pociągając jeden drugiego z krzykiem wpadli do potoku.
Raki posłuszne wodzowi nie folgowały, dobierając się do skór rakszawskich łowców. I nie
wiadomo jak by się ta przygoda skończyła, gdyby nie nagłe pojawienie się pięknej dziewicy, która
wyłoniła się niczym nimfa wodna. Była to Sawa, która rzadko się pojawiała, ale jako bogini piękna
i dobroci, czyniła tylko dobro. Ona to w ostatniej może godzinie życia łowców, poskromiła Szczęka i całą
czeredę raków, które od tej pory przestały dokuczać i być zagrożeniem dla mieszkańców. Rak został
upokorzony, Sawa była triumfatorką, a nazwa wsi od ich imion - Rakszawa - przetrwała do dziś.
6
Jerzy Bauer „Białe brzegi” (z tomu „Opowieści łańcuckiej ziemi”, fragmenty)
Ciężkie czasy nastały dla Łańcuta i okolicznych wiosek, gdy ziemiami tymi władał starosta
zygwulski Stanisław Stadnicki, zwany Diabłem Łańcuckim. Głównym wrogiem Diabła był Korniakt,
właściciel Głuchowa i okolic. Kiedy starosta dowiedział się, iż Korniakt udał się do Lwowa, napadł
z małą drużyną na dworek i mimo oporu służby, porwał małżonkę Korniakta, Ludmiłę. Nie ujechał z nią
jednak daleko, jeno do pobliskich lasów, ciągnących się zwartym kompleksem na piaskowej wyżynie. Na
niej to nakazał się zatrzymać swoim ludziom i zsadzić z konia śliczną Ludmiłę.
- Zbliż się o pani - rzekł do trzęsącej się ze strachu Korniaktowej.
- Nic ci złego piękna podwiko nie uczynię - prawił dalej. - Podejdź więc bliżej, śmiało... A kiedy to
uczyniła, wyrzekł: - Piękną masz kibić i licko udane, nie dziw więc, że mężów za nos wodzisz.
I rzeczywiście piękną była Ludmiła, szczególnie tego wieczoru w białej, atlasowej sukni, cała
w brylantach i złocie. Jej czarne, kręcone włosy niczym naturalny woal otaczały bladą twarzyczkę,
z której patrzyła niespokojnie para hebanowych oczu.
- Litości, panie, czego chcecie ode mnie? Co wam zawiniłam?
- Nie ty - warknął wściekle Diabeł - ale twój mąż. - Puszczę was acani pod warunkiem spłaty długu
Korniakta, wyrzeczenia się przez niego wszelkich roszczeń ...
Tymczasem przybyły ze Lwowa Korniakt dowiedziawszy się o porwaniu żony wyrywał sobie
włosy z głowy, nie spał całą dobę i nic nie jadł. W wielkiej desperacji udał się do wróżki Olgi,
mieszkającej w samym sercu jego lasu.
- Bieżaj panie tam, gdzie białe brzegi, gdzie piach ścieli się pod nogami... W głębi ciemnego boru - tam
znajdziesz swoją połowicę.
Korniakt nie czekał. Zebrał pośpiesznie zbrojną drużynę i wyruszył we wskazane przez Olgę
miejsce, gdzie piach był biały i drzewa smutną pieśń szumiały. Po krótkiej walce pokonał strażników
Diabła i uwolnił śliczną swoją gołębicę.
- Tu będzie moja nowa siedziba - rzekł wielce kontent - a nazwę dam jej Białobrzegi.
7
Jerzy Bauer „Husowski czart” (z tomu „Opowieści łańcuckiej ziemi”, fragmenty)
Mówiono już o tym głośno w całym Husowie, że koło góry Patryji straszy. Ponoć widziano tam
diabła, który w ludzką skórę i ubiór przyodziany galopował na siwym rumaku.
- Księdza by trza, aby pokropił Patryję i mszę odprawił za dusze w czyśćcu cierpiące - rzekł pewnego
razu Jan Rak, jedyny piśmienny człek w całej wsi.
- Nieprawda, nic tu po księdzu - odparła pięknej urody Kasia. - Tylko baby trza, żeby im skórę dobrze
złoiła.
- A jeśli nawet, to która? Może Twardowska?
- Nie trza żadnej Twardowskiej, ja się z nimi rozprawię!
Kasia, nie mówiąc nikomu ani słowa, raźno poszła w stronę Patryji. Kiedy już z nudów miała
wracać do chaty, nagle zza krzaków wyskoczył żwawo skromny pastuszek o tak ujmującym spojrzeniu,
złotej czuprynie i niebieskich oczach, że tylko przygarnąć go do piersi i całować do utraty tchu. Kasia nie
dała się nabrać na szatańskie sztuczki.
- Kasiu - składał się diabeł - wszystko dla ciebie zrobię, tylko ...
- Naprawdę? Hm ... Może będę i twoją i podpiszę ten twój cyrograf, jeżeli...
- Jeżeli co?
- Jeżeli spełnisz pięć warunków ...
- No gadaj że do ... diabła.
- Po pierwsze - przeniesiesz tę skałę w inne miejsce, wyrwiesz z korzeniami największy dąb, wykopiesz
pazurami głęboki dół na trzy cale, zatrzymasz płynący potok i wreszcie zburzysz głazem kościół. Diabeł
tylko stęknął i głęboko westchnął, wykonał jednak kolejne zadania.
- A teraz weź głaz i zburz nim kościół - rozkazała Kasia.
Była to najbardziej męcząca i niewdzięczna praca, gdyż najpierw trzeba było wyrwać ze skały
głaz dużych rozmiarów, potem unieść go wysoko w szponach i wreszcie wzbić się nad kościół.
Nagle na nieszpory zabiły kościelne dzwony. Diabeł, który do tej pory mocno trzymał kamień
w łapach, nagle zaczął wirować, wyprawiać dziwne harce, po czym przytłoczony ciężarem głazu runął na
ziemię. Potężny głaz przywalił go na wieki, stając się jego grobem. Kasia triumfalnie wróciła do wsi.
A zebrani mężczyźni, podziwiając wyczyn urodziwej Kasi, powiedzieli chórem:
- Gdzie diabeł nie może, tam babę trza posłać.
8
Jerzy Bauer „Głucha puszcza” (z tomu „Opowieści łańcuckiej ziemi”, fragmenty)
Okolice Łańcuta przed sześcioma wiekami zalegała głucha puszcza, w której co krok można było
natknąć się na zwierza i stanąć oko w oko z potężnym i silnym turem, królem puszczy niedźwiedziem czy
królewskim, dumnym i okazałym łosiem.
Ale minęły prawie trzy wieki. Nad Rzeczpospolitą nadciągnęły czarne chmury. Od strony
Przemyśla przez Jarosław i Przeworsk uderzyły na Łańcut duże siły Tatarów. W głuchej puszczy pod
miastem rozegrała się walna bitwa, z której zwycięsko wyszli wschodni wojownicy. Wojska starosty
łańcuckiego poniosły sromotną klęskę, a tylko nielicznym udało się ujść z życiem. Niedobitki
przedostawały się przez gęste zarośla i zagajniki w stronę grodu.
Na próżno też szukał wyjścia z opresji, w jakiej się znalazł, znamienity wojak Ryszard Maria
Brunn, który choć z Niemiec pochodził służył panu staroście jak tylko mógł najlepiej. Usieczony w ramię
przez jednego z Tatarów, mocno krwawiąc, postanowił schronić się pod rozłożystym konarem
wiekowego dębu i przeczekać najgorsze. Tatarzy zajęci przeczesywaniem lasu i dobijaniem
dogorywających rycerzy, nie zauważyli go ukrytego w leśnym labiryncie drzew, krzewów i roślin, mimo
iż w pewnej chwili zarżał jego koń, który tym samym mógł mu na głowę nieszczęście i klęskę ostateczną
sprowadzić.
Wraz z pierwszymi promieniami słońca, które ślizgało się po konarach i gałęziach drzew,
docierającymi do najciemniejszych zakamarków lasu, Brunn podniósł się ciężko z legowiska
wymoszczonego mchem i paprociami i rozejrzał się bacznie wokoło. Tatarów ani śladu, choć oko wykol.
Brunn wiedział w tejże samej chwili, że jest ocalony. Posiliwszy się nieco jagodami i wodą z małego,
płynącemu nieopodal strumyka, udał się w kierunku Łańcuta, obiecując solennie, że powróci w to miejsce
i figurkę w podzięce Matce Boskiej postawi.
Miasto zastał prawie doszczętnie spalone przez najazd barbarzyńców. Niewielu mieszczan
przeżyło dni grozy. Zgodnie z przysięgą, którą złożył, przybył jeszcze raz w miejsce swego cudownego
ocalenia i kapliczkę ku czci Niepokalanej wzniósł własnymi rękami, a miejsce to od głuchej puszczy
nazwał Głuchów.
9
Jerzy Bauer „Marusza” (z tomu „Opowieści łańcuckiej ziemi”, fragmenty)
Od miesiąca wielki upał doskwierał ludziom mieszkającym w Husowie. Nic tylko leżeć w cieniu
drzew i spać snem sprawiedliwych. I wtedy właśnie na rozleniwionych chłopów z Husowa w skwarne
południe napadł niespodzianie niewielki tatarski czambuł. Nawet do dzwonów Jasiek Wrona nie zdążył
dobiec, aby na trwogę zadzwonić, gdy wioska zaroiła się od skośnookich napastników.
Okrzyki bitych nahajami chłopów, lamenty kobiet i płacz niemowląt zmieszały się razem, tworząc
piekielny jazgot. Co bardziej bystrzy wzięli czem prędzej nogi za pas, bo czasu było niewiele i uciekali
do oddalonego o kilka stajani lasu.
Wśród uciekających była też starsza kobieta – Janielka Komendowa wraz z pięknej urody
siedemnastoletnią córką Maruszą, o długich złocistych włosach. Córka cały czas podtrzymywała matkę,
która z coraz większym wysiłkiem i trudem poruszała się, co chwilę przystając, aby złapać tchu.
- Już nie wydolę, nie mogę.
- Musisz mamo - rzuciła szybko Marusza i para błękitnych jak bławaty polne oczu, spojrzała błagalnie
w stronę ledwo dychającej już bardzo starej Janielki.
- Biegnij sama córuś, jesteś młoda i zdrowa, mnie ostaw - jęknęła głucho, zmęczona do cna Janielka.
Ale Marusza ani słyszeć o tym nie chciała i rezygnując z własnego szczęścia zajęła się matką,
która co chwila padała ze zmęczenia, aż w końcu serce jej nie wytrzymało wielkiego wysiłku.
Marusza natomiast biegła dalej przed siebie, już sama, choć i jej zdrowe nogi odmawiały
posłuszeństwa, oddech stawał się coraz cięższy, a w głowie tylko straszny szum i ból nie do zniesienia.
I kiedy już dobiegała do pierwszych leśnych zarośli, zauważył ją samotnie pędzący na koniu Tatar.
- Chrystusie ratuj mnie - wyszeptała w chwili wielkiej trwogi dziewczyna. W jednym momencie stała się
rzecz niesamowita, która goniącego Maruszę wojownika wprawiła w wielkie zdumienie. Oto nagle
dzieweczka uklękła na małym pagórku, aby po chwili zniknąć zupełnie. Z pagórka wytrysnął w górę
strumień świeżej, ożywczej wody, czystej jak dziewczęca, niewinna łza.
Z powstałego w ten sposób źródełka woda nadal wypływa - zawsze zimna i czysta jak kryształ.
Źródełko owo na pamięć husowskiej dziewczyny nazwano Maruszą.
10
Jerzy Bauer „Krzemienicka kapliczka” (z tomu „Opowieści łańcuckiej ziemi”, fragmenty)
Ten fragment wiersza ludowego poety Walentego Pasierba mocno korzeniami wrósł
w krzemieniecki pejzaż. Lecz któż dziś z żyjących pamięta, że i przed stuleciami w miejscu dzisiejszej
kapliczki stała rozłożysta, gościnna dla wszystkich karczma, która była przekleństwem całej wsi.
Na utrapienie niewiast i dziatek mężczyźni spędzali w niej wieczory i noce na swawolach
i hulankach majątek często na dnie kielicha lub dzbana gubiąc. Rad był tylko z tego arendarz, który aż
ręce zacierał i za bródkę się łapał na widok rozochoconych, pijanych chłopów, którym często do tańca
przygrywała skoczne melodie - polki, dinksy i oberki, wiejska kapela.
Nie zważano przy tym na dnie tygodnia, bawiono się hucznie w poniedziałki, w piątki, a nawet co budziło powszechną grozę - w niedziele i święta.
Często dzień święty także znieważano całonocnymi tańcami po pańskim łanie, tu się pokrzepiano
rozmaitymi trunkami.
Karczmę, siedlisko szatana, odwiedzali starzy i młodzi, a także strojne w kolorowe, fruwające
kiecki, koronkowe zapaski, wstążki i korale dziewuchy. Rozpusta i rozpasanie nawet i w postne dni miały
miejsce na oczach całej wsi.
- Przeklęci niech będą ci wyznawcy szatana – grzmiał pleban na ambonie - którzy tę karczmę
stworzyli! Przeklęci niech będą na wieki! Ale i jego ostrzeżenia i groźby niewiele skutkowały. Nadal
karczma trzeszczała w posadach od pokrzykiwań ochrypłymi głosami chłopów i fałszywych dźwięków
basetli ... W tej karczmie - siedzibie szatana, w czyjejś wesele huczała muzyka, rżnęła od rana do rana,
ledwie już grono dyszało. Bawiły się całe rodziny. Kto żyw pędził do karczmy gwoli uciechy
i pokrzepienia często strapionego serca.
Lecz oto przyszedł pewnego dnia kres wszelkich uciech i zabaw. Wśród łoskotu walących się
drzew, gromów i błyskawic karczma zapadła się głęboko w ziemię. Została po niej tylko mała wysepka,
oblana wokół wodą, która wnet stała się cudowną, uzdrawiającą zastępy chorych ludzi. Chromym
przywracała władzę w nogach, a ślepcom świat barwny ukazywał się, gdy przemyli w niej chore oczy.
W niedługi czas potem zbudowano studnię, aby leczniczej wody nigdy nie brakowało.
11
Jerzy Bauer „Dzielny dąb i dębiny” (z tomu „Opowieści łańcuckiej ziemi”, fragmenty)
Mawiano przed setkami lat, że gdy tylko zaczną zielenić się łąki, gdy mocniej przygrzeje
wiosenne słońce, gdy z dalekich stron przylecą pierwsze ptaki, wtedy to od wschodu zaczną napadać
dzikie tatarskie hordy, by łupić, rabować i palić. Nie inaczej było w południowo - wschodnich stronach,
nieopodal Rzeszowa i Łańcuta. Przezorni jednak mieszkańcy tych stron sadzili krzewy i drzewa,
przeważnie dęby, bo to drzewa odporne, twarde na schwał i przyjazne człowiekowi. Dawały bowiem
schronienie, przynosiły ulgę, gdy żar lał się z nieba, broniły swoimi gałęziami i twardym korpusem przed
złymi ludźmi. I takich drzew mnóstwo zasadzono w okolicach Łańcuta, Kosiny i Głuchowa.
Rosła tedy dębina na chwałę Bożą, pęczniały z każdym rokiem jej korpusy, rozrastały się korzenie
i wydłużały się gałęzie. Aż miło było na nie patrzeć i podziwiać. Niektóre miały nawet swoje imiona
i przydomki. A wśród całej dębowej rodziny wyróżniał się pater familias, potężny dąb zwany Stachem.
Mieszkańcy czuli się wśród nich bezpiecznie i swojsko.
A kiedy skośnooka dzicz napadła z okrzykiem „ałła, ałła”, gdy czerwony kur zaczął szaleć, gdy
płonęły strzechą kryte kurne chaty, ludziska chronili się w zielonym gaju.
- Broń nas potężny dębie i wy dzielne dębiny – wołali wieśniacy wznosząc oczy do góry, do samego Pana
w niebie.
I wtedy stała się rzecz niespotykana.
Zaszumiały złowrogo gałęzie wydając głośne pomruki, a spadające liście, choć do jesieni było
jeszcze daleko, okryły niczym płaszczem struchlałych ze strachu mieszkańców, zaś żołędzie biły z całych
sił najeźdźców w szpiczastych czapeczkach, na rączych, małych kucykach. A kiedy wojska w popłochu
uciekały, łagodnie tym razem zaszumiała dębina i znów zielony gaj cieszył swym widokiem wdzięcznym
im mieszkańcom tej małej osady, którą na pamiątkę Dębiną nazwano.
Podobnie w Łańcucie nazwano Dębnikiem lasek, w którym rosną dęby pamiętające najazdy
Tatarów. Także i ten dębowy las był pomocny w przepędzaniu skośnookich ludów.
12
Zbigniew Trześniowski „Legenda sonińska” (z tomu „Didko spod kamiennego mostu”, fragmenty)
Puszczański potok kręcący się wiernie z wąską w tym miejscu doliną, swoim kolejnym zakolem
opływał spory gliniasty pagór. Puszcza ta, mimo swej pozornej nieprzystępności, potrafiła też dać
schronienie i budulec na chaty. Kiedy zaś z biegiem wieków ludzi tu przybywało, puszcza w dolinie
kurczyła się. Jedynie piękny gaj modrzewiowy pozostawał tutaj długo takim, jakim był pierwotnie. Nie
tykano go toporem i piłą, oszczędzano, jakby uznawany był za świętość.
I chyba tak było rzeczywiście. Bo to przy nim niegdyś, wiele lat temu, któregoś dnia w gasnących
promieniach zachodzącego słońca, drwale karczujący w pobliżu las, dojrzeli w dali pośród mgieł i cieni
jaśniejącą postać dziwnego męża.
Był on odziany w szatę podwiniętą powyżej kolan i stał w wodzie potoku. Suknia jego osłaniała
lewe ramię i część ręki, w której dzierżył podróżny kij. Druga ręka wraz z ramieniem były odkryte, jakby
przygotowane do zanurzenia w wodzie i do czerpania jej.
A że nie był ów mąż zwykłym człowiekiem poświadczała jasność bijąca od niego, otaczająca
aureolą jego odsłoniętą głowę. Świadczył też o tym biały gołąb unoszący się w furkoczącym locie nad
owym mężem, również jaśniejący przedziwnym nieziemskim światłem ...
Drwale przerwali pracę i jak urzeczeni wpatrywali się w to cudowne zjawisko. I choć nie trwało
ono długo, ale w ich oczach i pamięci pozostało.
Ha! Miałże ów tajemny mąż jota w jotę wygląd tego, który pojawieniem swoim przygotowywał
drogę Panu, który przepowiadał Odkupiciela. A więc któż to mógł być, jeśli nie święty Jan Chrzciciel.
Kiedy potem puszczę w dolinie wykarczowano zupełnie, a w miejscu jej powstały pola uprawne,
przy potoku zaś posadowiono wieś - otrzymała ona swe imię od pięknego lasu. Przez osadników
sprowadzonych tutaj z daleka nazwana została Schener Wald czyli Piękny Las; przez tutejszych Sanyną,
a później Soniną.
Wtedy też, przez owych osadników, w pięknym gaju na wzgórku, gdzie stał krzyż, niewielki
kościółek wzniesiono. W kościółku zaś, na ołtarzu, postawiono rzeźbę tej postaci, jaka się niegdyś owym
drwalom ukazała - św. Jana Chrzciciela.
13
Zbigniew Trześniowski „Źródełko św. Jakuba w Krzemienicy”
(z tomu „Didko spod kamiennego mostu”, fragmenty)
Przysiadłą w dolince wieś Krzemienicę osłaniają od zachodu i od wschodu dwa pagóry. Pagór
osłaniający wieś od wschodu ma bardziej strome zbocza. Wydaje się też być bardziej pazernym od
swojego pobratymca, bowiem trzyma w sobie zazdrośnie całą wodę. A ma jej sporo. Widać to w błyskach
oczu studzienek porozrzucanych po zboczu, źródeł zasobnych w wodę ..
W mnogości tych studzienek jedna jest szczególna. Chociaż położona wysoko na zboczu, zawsze
jest pełniutka zimnej źródlanej wody. Ha, niegdyś tuż przy tej studzience przebiegała droga. Kiedyś
zatrzymał się tutaj bardzo znużony drogą wędrowiec. A miał jej za sobą przebyty spory szmat. Szedł
bowiem z bardzo daleka, aż z Palestyny...
Ówże podróżnik zmęczony bardzo pochylił się nad źródełkiem. Zanurzył w nim twarz i pił
łapczywie zimną wodę. I jakby w podzięce za to tchnął w wodę w źródełku cząstkę swej tajemnej mocy.
Odtąd bowiem woda ta nabrała właściwości cudownych. Tak, to było możliwe. Bowiem miałże być
onym wędrowcem święty Jakub, zwany Starszym, ten, co podobnie jak i jego brat - święty Jan, był
oddanym uczniem Chrystusa, a w swojej wędrówce po świecie obdarzony został nieziemską mocą
czynienia cudów.
Dlatego też nie tylko woda w studzience nabrała owych właściwości, ale też w pobliskiej wiosce
ustała wnet zaraza, która nękała mieszkańców i ich bydło. A to wszystko świadczyło, że ów święty
wędrowiec umiłował sobie ten zakątek ziemi i stał się jego opiekunem i orędownikiem.
Kiedy więc nadszedł czas, że we wsi wzniesiono kościół, to jakże mogło być inaczej, właśnie
świętego Jakuba obrano za patrona świątyni. Jego również imieniem nazwano źródełko, z którego
czcigodny wędrowiec miał zaczerpnąć wody, by ugasić nią pragnienie i któremu dał moc właściwości
leczniczych...
14
Zbigniew Trześniowski „Lipa króla Jagiełły” (z tomu „Didko spod kamiennego mostu”, fragmenty)
Tilia, czyli lipa pospolita tak jest rozpowszechniona na polskiej ziemi, że za nasze narodowe
drzewo została uznana. Zresztą, w każdym jej klocku, ba, nawet calu, zaklęta bywa czy to postać świątka,
czy też przedmiot codziennej potrzeby. Wystarczy tylko odczarować to ręką artysty lub rzemieślnika.
To właśnie lipie, urzeczony Jan Kochanowski poświęcił jedną ze swych fraszek: „Gościu, siądź
pod mym liściem, a odpocznij sobie” – zachęcał do tego, co sam tak bardzo lubił czynić.
Lipa, o której tutaj jest wzmianka, nie poecie z Czarnolasu była poświęcona, a jednemu z polskich
królów - Władysławowi Jagielle. Przecież z lipą nie inaczej bywało w Łańcucie, jak w każdej innej części
kraju. Także tutaj przy wielu domach te pachnące kwieciem drzewa rosły. Ale najznakomitsza z nich była
właśnie ta, rosnąca przy zamku Pileckich na Łysej Górze.
Ocieniała ona tam obszerny zamkowy dziedziniec. A przez lata rozrośnięta, ogromnością swą
przewyższała wszystko wokół - i inne drzewa, i ostrokoły na wałach, i sam dwór, a nawet wyniosłe
wieżyce w obwarowaniu zameczku sterczące.
Była z dala widoczna. Zresztą, na samym szczycie zamkowego wzgórza wyrosła. Tu pod nią lubił
wypoczywać najznakomitszy gość tego zamku - król Polski - Władysław Jagiełło. On bowiem w swych
podróżach po rozległym królestwie, między rokiem 1410 a 1417, kilkakrotnie tu przebywał, czy to
odwiedzając swą chrzestną matkę - Jadwigę, żonę Ottona Pileckiego, czy też przyjeżdżając tu po swoją
trzecią żonę Elżbietę z Pileckich, primo voto Granowską. I tutaj ów król w cieniu lipy nie tylko słuchał
ulubionych ptasich treli, ale i poważne swe zamiary wyjawiał...
Odtąd też lipę z zamkowego podwórca Królewską nazywano – Władysława Jagiełły imieniem.
Choć króla po kilkunastu latach nie stało, ale owa lipa jego imieniem nazwana trwała, rosła zdrowo. Ba,
minęły czasy rodu Pileckich, potem ich następców Stadnickich. Nie stało już przy niej zamku zburzonego
w walkach - a ona, lipa króla Jagiełły rosła nadal. I dotrwała aż do naszych czasów.
A kiedy wreszcie przyszedł jej kres i padła pod brzemieniem wieków i ciosami zdarzeń - miejsce,
w którym ongiś rosła oznaczono kamienną tablicą.
15
Zbigniew Trześniowski „Baranie miasto” (z tomu „Didko spod kamiennego mostu”, fragmenty)
Wisłok w swej drodze do celu przepływa w tym miejscu przez obszar przebogaty w złoża
piasków. Białe są więc owe brzegi, to i wieś, jaka w tym miejscu dawno już przysiadła - Białobrzegami
słusznie została nazwana. Jest takie miejsce na skraju tej wioski, które Wisłok kręcący się sporymi
meandrami, opływa niemal dookoła. Niegdyś stanowiło to wszystko część ogromnego pastwiska,
leżącego pomiędzy Białobrzegami a Dębiną i użytkowanego przez gospodarzy z obu tych wiosek.
Ha, ale jak to między ludźmi bywa i tu był pewien okres w dziejach, że w nim o pastwisko to
mieszkańcy obu tych wsi nie tylko się swarzyli, ale też wielki spór zaczęli miedzy sobą wieść.
Cóż, majestat cesarskiego sądu wnikliwie rozpatrywał wszelkie elementy owego sporu. Rację
przyznał gospodarzom z wioski wywodzącej swe miano od białych brzegów pobliskiej rzeki.
Jak to na pastwisku bywa, na tym też wypasano wtedy stada bydła i tabuny koni oraz spore kierdle
wełnistych owiec i baranów. Jeśli jednak bydło czy konie często zabierano z błoni, bowiem niezbędne
były w gospodarstwie, to barany i owce spędzały na pastwisku długie chwile; nierzadko od wiosny do
samej jesieni.
Ciekawe było to, że zwierzęta te bardzo upodobały sobie miejsce wśród zakola rzeki. Tam
bowiem najchętniej przebywały pasąc się, tam w czasie burz i zawieruch czy w czasie upałów lub słot
szukały schronienia.
Nieważne też było, czy z białobrzeskich, czy z dębińskich gospodarstw stada te pochodziły. Bo
w przeciwieństwie do swych powaśnionych gospodarzy w dobrej zgodzie tu przebywały - ot, jakby
ludziska w jakim mieście warownym, rządzonym przez sprawiedliwych burmistrzów i rajców,
zasiedziałym przez posłusznych im obywateli. Jak oni w swym grodzie, tak i owe baranie czeredy ze
swymi rogatymi przewodnikami na czele, w tym to właśnie miejscu czuły się bezpiecznie i przeczekiwały
tu nieraz co najgorsze ...
Cóż, więc Baranim miastem to miejsce nazwano... I nazwa ta zachowała się do dzisiaj. Chociaż
już teraz owiec prawie się tutaj nie spotyka, a pracowici ludzie swoje domostwa na nim wznieśli.
16
Zbigniew Trześniowski „Czarny skrzydlaty jeździec”
(z tomu „Didko spod kamiennego mostu”, fragmenty)
Słyszało o tym wielu, a i widział to też już niejeden. Oczywiście z tych, którym późną nocą
wypadło być w pobliżu łańcuckiego zamku, zwłaszcza od strony folwarku Górne. I powtarza się to od
wielu lat i prawie zawsze tak samo.
Oto najpierw pośród parkowych drzew, gdzieś z dala, dochodzi tętent pędzącego rumaka. Odgłos
ten staje się coraz czytelniejszy, coraz bliższy. Tu tu tum ...tu tu tum ... Wreszcie z mroku nocy wyłania
się sylwetka pędzącego galopem rumaka. Ma on na pewno rozwianą grzywę, błyski w ślepiach, rozwarte
od biegu chrapy. I jest czarny.
Ha! Spotykający się z nim, strwożeni, usuwają się z drogi. Przylegają swym wątłym ciałem do
pni najbliższych drzew. Strach ich jest tym większy, że oto na pędzącym koniu dostrzegają też jeźdźca.
Odziany jest on w czarną opończę, która niby złowrogie krucze skrzydła unosi się za nim.
Ale i tutaj jest dziwność wielka. Bo słychać wyraźnie głos tętentu, uderzenia podkutych kopyt
o kamienie. Ale też wydaje się, że koń ten z jeźdźcem na grzbiecie płyną w powietrzu, a nogi końskie w
galopie nie stykają się z ziemią. Zaraz też ów tętent głośny cichnie coraz bardziej, by wreszcie zamilknąć
całkiem w ciszy nocy. Także sylwetka konia z jeźdźcem rozmywa się w zamgleniach. I znowu pod
zamkiem jest cicho i spokojnie.
Tylko mimowolny świadek owego niesamowitego nocnego spektaklu, odrywa się od drzewa, od
pnia, do którego tak trwożliwie przywierał i szybko znika też gdzieś w mroku podążając ku swojemu
celowi ... Tak - osobliwe to zjawisko, dziwny ów jeździec. Ale kto nim być może? Czyja zaklęta, czy
pokutująca dusza to czyni? Twierdzą niektórzy, że to ani chybi, dusza pokutująca Franciszka
Lubomirskiego, syna Stanisława Herakliusza. On to przecież, jak o nim wspominano, dziwakiem był
okropnym i szalonym, niedobrym i dla swoich sług, których swym tyraństwem porozganiał, i dla innych.
Może w niektóre wybrane noce krąży w ten właśnie sposób, pomiędzy zamkiem - miejscem śmierci,
a polem – miejscem pochówku, ale przecież nie wiecznego spoczynku...
17
Zbigniew Trześniowski „Śmierć powstańca” (z tomu „Didko spod kamiennego mostu”, fragmenty)
Pełno w okolicy znajdzie się przeróżnych zakamarków schowanych we wspólnej gęstwie
krzewów, sitowia i drzew, a do tego miejsc chronionych. Czasem ktoś sprawiedliwy, acz niewinnie
posądzany i prześladowany, szukał tu ukrycia.
Tak też zdarzyło się późnym latem, a może wczesną jesienią, roku pańskiego 1864. Tam,
w Królestwie Kongresowym, którego granica przebiegała w linii prostej o kilkanaście kilometrów stąd,
wygasały już walki powstańcze. Wycofywały się więc stamtąd resztki powstańczych oddziałków.
Któregoś dnia dotarło tutaj, w ten teren pełen kryjówek i zakamarków, dwóch powstańczych
żołnierzy. Przeszli szczęśliwie przez gęste i rozległe żołyńskie lasy. Wpław przepłynęli Wisłok wezbrany
po ostatnich deszczach. Zapadli teraz na jakiś czas tutaj, skryci w pewnym miejscu starorzecza Wisłoka
i rozlewisk Sawy i Mikośki. Tutaj zapragnęli nieco odpocząć przed czekającą ich dalszą drogą; ku
wolności. Zdawało się, że po tylu przeżyciach tutaj są bezpieczni.
Ha! Ale tutaj też nie zaznali oni spokoju, Czata austriackich dragonów nadzorujących linię
kolejową arcyksięcia Karola Ludwika, dostrzegła ich, jak wyłaniali się z zarośli i z kopyta poszła za nimi
w pościg... Padły strzały z obu stron. Zagwizdały kule...
Jeden z osaczanych zatrzymał się na chwilę. Jakby chciał osłaniać towarzysza. Wziął na siebie
cały impet ataku dragonów. Niestety, walka to była nierówna. Wnet śmiertelnie ranny padł na ziemię,
znacząc ją obficie krwią. Tymczasem drugi z powstańców, zdawało się najpierw raniony, zdołał ujść
prześladowcom.
Zmarłego pogrzebano na góreczce, na której stał krzyż znaczący krąg poświęconej ziemi.
Zakopano poległego żołnierską śmiercią polskiego patriotę, bez należnych mu honorów i czci.
Niedługo po tym nie jeden, a wielu mieszkańców Woli i Dębiny, przechodzących ścieżyną wijącą
się wśród pól i starorzeczy, nagle napotykał w tym miejscu żołnierza w konfederatce na głowie, w szarym
płaszczu zarzuconym na ramiona, w wysokich skórzanych butach do kolan. Tkwił tak wsparty na
strzelbie, jak go widzieli niektórzy, czy na szabli, jak dostrzegali inni. Stał nieruchomo, tuż przy krzyżu
znaczącym wspólny grób ofiar nierównej walki.
18
Zbigniew Trześniowski „Zjawa pod kościołem farnym”
(z tomu „Didko spod kamiennego mostu”, fragmenty)
Ci najpierwsi, najgorliwsi wierni, co zawczasu przychodzili na roraty do łańcuckiej fary oczekując
na otwarcie świątyni spotkać mogli czasem dziwną postać. Był to mnich. Ukazywał się zawsze spod
plebanii. Od mostu, powolnym dostojnym krokiem zmierzał zawsze w stronę kościoła. Przed drzwiami
zawsze stawał jakby dumał nad czymś. A może pacierz odmawiał.
Ha, ale nikt nie zauważył czy wchodził on do świątyni, czy uchylał jej drzwi. On jakby zawsze
przed nimi znikał. Rozpływał się tajemniczo, tak samo jak pojawiał się.
Mnich ów odziany bywał zawsze tak samo: w ciemny, brunatny habit długi do ziemi. Miał kaptur
nałożony na głowę, głęboko zakrywający twarz. Zawsze też miał ręce złożone pobożnie przy piersiach,
a dłonie schowane w długich rękawach.
Tak, zdarzało się podobno, że ten czy inny z wiernych oczekujących na otwarcie świątyni przez
kościelnego, podszedł bliżej do mnicha, widać czekającego na to samo. Bywało też, że ów wierny
wypowiedział Chrystusowe pozdrowienia... Hm, wówczas na te pobożne słowa mnich jakby drgnął.
Unosił też nieco pochyloną dotąd głowę. A wtedy, w marnej poświacie rzucanej przez światło lamp
ulicznych, wydawać się mogło, że pod mnisim kapturem, tam gdzie powinna być twarz, nie było nic.
Pusto, czarno...
Kto zacz mógł być tym mnichem? Nie jeden przecież, a kilku spotkało go tutaj pod farą i każdy
z nich to pytanie zadawał. Przecież w tamtym miejscu gdzie ongiś zamczysko, później zakonnicy, osoby
duchowne przebywały. Pobożni księża jezuici, którzy przez kilkadziesiąt lat włodarzyli łańcucką parafią.
A szlak, któren wspomniana zjawa przemierzała, był ich codzienną drogą do świątyni.
Ot, wspominają niektórzy o pobożnym bracie Antonim. Jakże on gorąco w modlitwach polecał
Panu Bogu tych wszystkich, którzy stąd do powstania styczniowego poszli i który zmarł przejęty
powstania niepowodzeniem. Zgasł niemal równo z wygaśnięciem walk powstańczych.
Inni mówią o księdzu Józefie, Czechu z pochodzenia, który jednak lud tutejszy umiłował
i w swojej pracy misjonarskiej wiele dobra temu ludowi uczynił i nawet proroctwa zostawił. Może to
któryś z nich miał coś jeszcze do przekazania, czego nie zdołał za swego żywota uczynić?
19
Zbigniew Trześniowski „Przy kapliczce pod Soniną”
(z tomu „Didko spod kamiennego mostu”, fragmenty)
Kiedy Austriacy gościniec kańczudzki prosto ku grobli poprowadzili, powstała tu wyraźna
krzyżówka dróg. Przy niej zaś miast krzyż postawić, jak to zwykle przy krzyżówkach czyniono,
wzniesiono pokaźną kapliczkę.
Kiedy w parę lat po postawieniu kapliczki światem wstrząsnęła wojna, doszło i w tej okolicy do
licznych potyczek wrogich sobie armii. Zdarzyło się też, że właśnie tutaj kula ugodziła śmiertelnie
jednego z żołnierzy. Pochowano go więc przy kapliczce.
Ha! Teraz idący gościńcem, od czasu do czasu, zwykle wieczorową porą, napotykali tutaj postać
żołnierza. Ot, stał sobie nieraz zadumany pod kapliczką. Zawsze wyglądało jakby na coś, czy może na
kogoś, oczekiwał. Mówiono więc teraz o tym po sonińskich domach.
Dobiegała już końca czwarta dekada dwudziestego stulecia, a zjawa przez spory jej czas
pokazywała się ciągle niektórym. I tak też było właśnie tego letniego wieczoru, kiedy to dość późno
wracała z Łańcuta do swego domu w Soninie Klara Szpunar. Przy kapliczce panował mrok jeszcze
gęściejszy niż w szczerym polu. A w nim nie jaśniała najmniejsza plamka, która by mogła zjawę
przypominać. Klara więc raźniej skręciła z gościńca w drogę biegnącą już prosto do wsi. Jednak po
kilkunastu krokach wyczuła, że ktoś za nią idzie. Obejrzała się za siebie i z przerażeniem spostrzegła
sylwetkę żołnierza.
Ha! Ale przecież żołnierz ten na razie nie czynił jej żadnej krzywdy. Wprost przeciwnie,
pozdrowił ją grzecznie i o powód jej samotnej wieczornej wędrówki zapytał. I mówił jej o wojnie. O tej,
która była - długa, straszna, pełna ofiar. Ale powiedział też, że wnet będzie nowa wojna, jeszcze
straszniejsza...
Tak oboje doszli do pierwszych domostw wioski. Kiedy Klara obejrzała się za siebie, nie
zobaczyła go już. Kobieta nie dowiedziała się nigdy z kim szła. Słowa jego okazały się prorocze.
Niedługo po nich nad wsią pokazał się wrogi samolot, złowieszczy ptak nowej wojny.
20
Zbigniew Trześniowski „Biała pani z zamku”
(z tomu „Didko spod kamiennego mostu”, fragmenty)
Tak już jest, że wszystkie stare zamczyska, zamki i pałace mają swoje duchy, zjawy czy upiory.
Nie inaczej jest też w zamku łańcuckim. Tutaj też taką tajemną postać napotkać można. Nie jest nią
jednak upiór czy inna okropna strzyga, a jedynie wiotka i delikatna jak mgiełka postać Białej Pani.
Natknął się na nią niejeden - czy to ktoś z właścicieli zamku i ogromnej tutejszej fortuny, czy
któryś z lokajów lub innej zamkowej służby. Wreszcie też zobaczył Białą Damę któryś z pracowników
tutejszego muzeum. Wydaje się jednak, że ów duch zamku troskliwie dba o swoją sadybę. I mając w tym
swój cel, snuje się po zamkowych komnatach, ukazując się temu czy owemu.
Ha! Powiadają niektórzy, że owa postać tajemna to dusza jednej z dawnych właścicielek
zamczyska. Nie kogo innego, a księżnej Elżbiety Izabeli z Czartoryskich, żony, a potem wdowy po
Stanisławie Lubomirskim. Tak, to szczera prawda.
Księżna jako osoba niezwykle majętna, tutaj w murach zamku nie tylko kolekcjonowała dzieła
sztuki, ale zlecała też tworzenie przepięknych architektonicznie wnętrz czy też organizowanie
przedsięwzięć kulturalnych dla siebie i całego swojego otoczenia. A we wszystko to całą swoją duszę
wkładała. Żyła ona długo, bo aż osiem dziesiątek lat. I do końca sprawnie zarządzała swą ogromną
fortuną. Dbała o nią troskliwie, a zwłaszcza o zamek, za swego żywota. To i po śmierci, zapewne
również, nie chciała zaniedbać tego. Wszak przecież nie jeden, ani nie dwóch spotkało tutaj jej ducha.
Przebywa on w jej dawnych pokojach, w zespole komnat znajdujących się w skrzydle północnym
gmachu. Te po prawdzie i do późniejszych ordynatowych Potockich należały, ale przecież nie ich troską
i duchem napojone zostały, tak wielkim, jak ich słynnej poprzedniczki.
Tak, to tu właśnie w pokojach z epoki rokoko czy wczesnego klasycyzmu - w Gabinecie
Zwierciadlanym, w Sypialni Księżnej, w Salonie Bouchera, wreszcie może i w Salonie Narożnym czy
Pokoju pod Zodiakiem właśnie na ducha Księżnej natknąć się najłatwiej. Ot, wystarczy czasem samotnie
pozostać tu na chwilę, by na Księżną Marszałkową natknąć się, pod jej ulubioną postacią Białej Pani...
21
Franciszek Frączek „Dziedzic z Krzemienicy”
(z tomu „Legendy Regionu Łańcuckiego”, fragmenty)
Dawno temu w starym kościele w Krzemienicy co pewien czas coś w nocy wywracało świece,
zrywało obrusy z ołtarzy. Przypuszczano, że zakradł się do wnętrza jakiś świętokradca, więc wyznaczono
nocne warty. Mimo dokładnego pilnowania na zewnątrz, w kościele powtarzały się psoty.
W tej, wydawałoby się beznadziejnej sytuacji, ksiądz proboszcz i organista, tęgie chłopy,
postanowili przypilnować wnętrza. Proboszcz przy drzwiach wejściowych, a organista na ambonie,
patrzyli pilnie i nasłuchiwali. O północy, w smudze księżycowego światła, zauważyli, że uchylają się
w podłodze drzwi do grobowców kolatorskich i wychodzi zmarły dziedzic.
Od razu skierował się do bocznego ołtarza, wywrócił świece, to samo uczynił przy drugim
bocznym, a następnie skierował się do głównego. Wtedy organista krzyknął i groźnymi gestami próbował
zatrzymać widmo. Zjawa skierowała się na ambonę, dopadła organistę i zaczęła go dusić. Wtedy
proboszcz z krzykiem popędził na pomoc organiście. Zmarły dziedzic widząc, że z dwoma nie da rady,
puścił organistę i uciekł do grobowca. Oni za nim.
Dziedzic położył się w swojej trumnie, ale nie zdążył przykryć wieka. Proboszcz i organista
zobaczyli, który to ze zmarłych panów straszył. Na drugi dzień po naradzie postanowili zabrać zwłoki
z kościoła i pochować na cmentarzu. Dla pewności obrócili trupa plecami do góry, bo tak, według
tradycji, można było odebrać mu nieczyste siły. Od tego czasu psoty w kościele ustały.
22
Franciszek Frączek „Rakszawa – potok” (z tomu „Legendy Regionu Łańcuckiego”, fragmenty)
Na piątym kilometrze od Żołyni w kierunku południowym, po obu stronach szosy z Łańcuta do
Leżajska, leży przysiółek Potok. Z lasu wypływają dwa strumyki. Jeden przepływa przez przysiółek,
nadając mu nazwę. Las nosi urzędową nazwę Potok, ale okoliczni mieszkańcy zwą go „Brzeźnik”.
W przysiółku, na wzniesieniu, stał niegdyś drewniany dworek szlachecki.
W czasach pańszczyźnianych właścicielem dworku był dziedzic Gwozdowicz. Podobno kiedyś
znalazł się w ciężkich tarapatach pieniężnych i groziła mu ruina majątkowa. Niejasna wieść niesie, że
doprowadził go do tego zatarg z jakimś wielmożą. Kiedy wiedział, że już nie ma dla niego ratunku,
zwrócił się o pomoc do diabła. Uzyskał ją, a oprócz pieniędzy dziedzic, dostał od czarta jeszcze jakąś
specjalną moc.
Zdarzało się, że złodzieje leśni, wykorzystując nieobecność Gwozdowicza próbowali kraść kłody.
Naładowali nimi wozy, ale konie jak skamieniałe nie mogły ruszyć. Ludzie tak samo. Po dość długim
postoju zjawiał się dziedzic, nic nie powiedział, spojrzał na obecnych i odszedł. Po jego odejściu wszyscy
mogli poruszać się, ale złodziei odbiegała już chętka na kradzież.
Opowiadał Kątnik, z przydomkiem Magiera: „Byłem wtedy kawalerem, szedłem latem do stacji
kolejowej w Łańcucie. Około północy znalazłem się w Potoku naprzeciwko drogi prowadzącej do
dworku Gwozdowicza. Naraz wyszła do mnie dziewczyna i uśmiechając się, zaczęła kiwać palcem
zachęcająco, jak rozumiałem, żeby iść za nią. Poszedłem urzeczony, nie zwracając uwagi, gdzie idę.
Zaprowadziła mnie do stawów i sama, idąc po wodzie, jak po tafli na środek, nadal wabiła mnie do
siebie. Zrobiłem krok naprzód, kiedy stanąłem w wodzie, oprzytomniałem. Zjawa zniknęła, ja
zorientowałem się, gdzie jestem. Ogarnął mnie strach i domyśliłem się, że to była topielica. Ze zjeżonymi
ze strachu włosami rzuciłem się do ucieczki i zatrzymałem dopiero na rynku w Żołyni”.
23
Franciszek Frączek „Sonina – Poprześnice” (z tomu „Legendy Regionu Łańcuckiego”, fragmenty)
Poprześnice to odcinek drogi prowadzącej z Soniny do Markowej. Biegnie ona dolinką przez
mostek na rowie. Dawniej ten teren był zarośnięty drzewami i krzewiną, tworząc labirynt dróżek
i ścieżek. Ludzie tu bardzo często błądzili i spotykały ich dziwne przygody.
Żona szewca z Markowej wybrała się w Wigilię po zakupy do Łańcuta. Wracając o zachodzie
znalazła się na Poprześnicach w pobliżu jeziorka, zwanego Piekiełkiem. Straciła orientację i zabłądziła.
Około 7. wieczorem znalazła się w domu Wojciecha Jaronia w Soninie. Gdy ci jedli kolacje wigilijną.
Zatrzymano więc kobietę. Tymczasem jej mąż z sąsiadami szukał jej po polach w pobliżu Poprześnic
przez całą noc. W domu Jaronia opowiadają o tym zdarzeniu od trzech pokoleń.
Pewnego razu na Poprześnicach w czasie gołoledzi, gospodarz jadący z młyna w Markowej, nie
mógł wjechać pod górę, bo konie nie podkute bardzo się ślizgały. Zrozpaczony i bezradny rozglądał się
po pustkowiu, aż tu nagle spostrzegł kuźnię i kowala. Kowal okuł konie, ale nie chciał wziąć zapłaty,
mówiąc: „Zamiast pieniędzy, będziesz u mnie na posługach”. Nazbierał przy tym ostrużyn z kopyt
i włożył je chłopu do torby, dodając: „To cię do mnie przyprowadzi”. Gospodarz odjechał. Po drodze
wysypał ostrużyny, uważając, że kowal z niego zakpił. Kiedy w domu chłop opowiedział swojej babie
o przygodzie, ta rzekła: „Pokaż worek”. Zaglądnęli do torby i znaleźli tam jedną złotą ostrużynę. Chłop
pędem rzucił się szukać reszty, ale ani ostrużyn, ani kowala z kuźnią już nie znalazł.
Spod mostka na Poprześnicach wypadał często czarny pies, uważany przez ludzi za diabła. Konie
płoszyły się i nie chciały przechodzić przez mostek. Na Poprześnicach często wybuchały spory o zagony.
Do młyna w Markowej jeździło dużo furmanek ze zbożem. Na Poprześnicach wiele z nich błądziło
w nocy. Dopiero kiedy się rozwidniało orientowali się, gdzie się znajdują. Jeżeli na jadącej furze
znajdowała się panna, zjawiał się czarny pan i musiała z nim tańczyć do świtu, a wtedy on
przyśpiewywał: „Jedna portka siwa, a druga czerwona, tańcuj, że mi tańcuj dziewczyno szalona”.
24
Franciszek Frączek „Młyn wodny na rzece Sawie w Soninie”
(z tomu „Legendy Regionu Łańcuckiego”, fragmenty)
Niegdyś w Soninie, na rzece Sawie, był młyn wodny. Dziś pozostała tu tylko grobla, przez którą
prowadzi boczna droga. Pod mostem na stawówkach (stawidłach) mieszkał diabeł. Był to figlarz, który
po nocach straszył przechodniów: wył, dzwonił łańcuchami lub skakał do wody. Ludzie bali się
przechodzić tamtędy nocą.
Pewnego razu przyszedł do młyna podróżny i poprosił o wsparcie. Młynarz nie tylko nic mu nie
dał, ale jeszcze zwymyślał. Ledwie podróżny odszedł od młyna, zaczęły się w nim dziać niesamowite
rzeczy. Kamienie wyskoczyły z gniazd i wirowały na koszach. Przestraszony młynarz domyślił się, że to
sprawka przybysza, więc pobiegł za nim błagać, aby powrócił. Potem przyjął go gościnnie, dał wsparcie
na drogę, a kamienie w młynie uspokoiły się i wróciły do gniazd.
Prababcia Heleny Kuli jako dziewczynka dostała od swej matki polecenie, żeby wyprać chusty
w rzece Sawie. Przyszedłszy zauważyła w wodzie czarne kurczątko. Zaniechała prania, zabrała mokre
kurczę i zaniosła je do domu. Obie z matką umieściły je na piecu, aby obeschło. W nocy matka usłyszała
szamotanie, zaświeciła i zobaczyła na piecu obok kurczęcia kupę prosa. Nie zwracając na to większej
uwagi, położyła się spać. Rano matka zauważyła, że kupka zboża się powiększa. Kurcze się trzepało,
prosa przybywało. Matka podejrzewając nieczystą siłę w kurczęciu rozkazała córce: „Zabierz kurczę
razem z prosem i zanieś tam gdzie było.”
25
Franciszek Frączek „Diabeł z młyna w Markowej”
(z tomu „Legendy Regionu Łańcuckiego”, fragmenty)
We młynie w Markowej, zawsze na noc zamkniętym, co pewien czas o północy ruszały kamienie
i z szumem wszystko samo się obracało. Młynarz bezsilny wobec tego szkodliwego zjawiska medytował
dzień i noc jakby unieszkodliwić siłę nieczystą Zagnieżdżoną we młynie. W końcu ogłosił, że kto
odczaruje młyn dostanie dużą zapłatę, a jeśli będzie kawalerem to da mu córkę za żonę.
Mimo kuszących obiecanek nikt się nie zgłaszał, aż znalazł się ubogi muzykant. Młynarz nie był
zachwycony kandydatem na zięcia. W tamtych czasach muzykowaniem, rzeźbieniem świątków
i sprzętów trudniła się biedota wiejska z najniższego szczebla drabiny społecznej, na której szczycie stał
młynarz. Niezbyt wierząc, by takie chuchro ze skrzypcami dało radę przebiegłemu diabłu, wpuścił go na
noc do młyna. Muzykant przy zapalonej latarni siadł na worku ze zbożem i zaczął grać. Czas płynął,
skoczne polki i obertasy następowały po sobie. O północy muzykant zauważył, że w takt melodii tańczy
zapamiętale czarno ubrany pan w cylindrze. Trwało to dość długo, w końcu czarny zaprzestał
i zadowolony podszedł do chłopca, „pięknie grasz - powiedział – czy mógłbyś mnie nauczyć?”. „Dobrze
panie, nauczę, tylko muszę zobaczyć wasze palce”. Pan pokazał diabelskie pazury. Muzykant pokręcił
głową, „trzeba przypiłować. Tu jest pilnik, a najlepiej je umieścić w imadle". Pan skwapliwie włożył
pazury w imadło, a muzykant przykręcił je tak, że diabeł wrzasnął. „Mam cię bratku i nie puszczę, aż
przyrzekniesz na piekło i belzebuba, że tu więcej nie wrócisz”. Diabeł przysiągł i gdy muzykant odkręcił
imadło, nie szukając wyjścia wyskoczył do góry zostawiwszy dziurę w dachu. Krzyknął tylko z dala.
„Jeszcze się spotkamy”. W młynie uspokoiło się, młynarz, acz niechętnie oddał wybawicielowi rękę
córki.
26

Podobne dokumenty