relacja - MOTO

Transkrypt

relacja - MOTO
Autor:
Janusz / Przyjaciel Portalu
Tytuł:
S c a n d i n avi a b y Tra m p e k
- c zę ś ć p i e r ws za -
Termin:
Czerwiec 2016
„Mam wybór...
Adrenalina z szybszej jazdy i widok asfaltu
lub wolniej i adrenalina od zapierających dech widoków.
Wybieram to drugie, bo z lataniem rozstałem się
jakieś dwadzieścia sześć lat temu.”
Janusz
Cześć,
Wiele osób, które wiedziały o moim czerwcowym wypadzie dookoła
Skandynawii mówiło mi: no weź i coś napisz! Jak było, jak się jechało
i jakie
miałeś przygody? Na początku odpowiadałem – trzeba samemu pojechać
i doświadczyć. Poza tym utraciłem większości filmów i zdjęć więc nie ma czym
tego dobrze zilustrować. Jednak z upływem miesięcy coraz celniej trafiały do mnie argumenty,
że przecież i ja czytałem relacje wcześniej przez kogoś napisane. No tak, czytałem z nadzieją, że znajdę
dobre rady, porady i informacje. Większość
to bardzo interesująca lektura ale sporo z nich też mnie
mocno
że
rozczarowało.
Powiedziałem
sobie,
jazda
po
krętych,
widokowych
drogach
ma
być
fantastycznym uzupełnieniem tego co zobaczę. Nie będę „puszczał pary” w liczenie kilometrów, średnich
prędkości, zużytego paliwa i choinka wie czego jeszcze. To nie mój klimat. Szczyptę się napodróżowałem
i wiem, że tego nie chcę.
Więc jeśli usiądę i moje notatki przekształcę w relację, to przeczytają ją
z zainteresowaniem pewnie tylko ci nieliczni, którzy również nie obliczają „przelotowej”. Inni pewnie
nie znajdą tu wiele dla siebie.
Była to moja pierwsza duża, motocyklowa „przygoda”,
na zbiorniku kręciłem kaskiem dookoła, nie myśląc o przyziemnych sprawach.
więc ze szczęką
3 z 40
Romans z motocyklem zakiełkował daleko na południu.
W
argentyńskim Ushuaia - mieście na końcu świata,
jednymi z wigilijnych gości na moim jachcie s/y Bona Terra, byli Wojtek i Marek. Obaj wytrawni motocykliści mający
za sobą (i później też) wiele ciekawych podróży i wypraw na moto. Wojtek
był, mówiąc językiem żeglarskim,
„na wielkim kółku” - czyli w podróży dookoła świata a Marek odbył kiedyś taką wyprawę na kultowym już dziś
motocyklu marki … „dabljueskej”.
Mimo, że ich podejście do motocyklowego podróżowania było
krańcowo różne, nie przeszkadzało im to się przyjaźnić
i razem dojechać na „Koniec
Świata”.
Po wypadku,
w którym utraciłem jacht i po przygodzie z Antarktydą
jakoś tak naturalnie wsiadłem na moto.
Było to siedem lat wcześniej.
4 z 40
Dlaczego Skandynawia? Rok temu na jakimś „motospotkaniu” z kolegami chciałem się czegoś dowiedzieć
o ich świeżo zakończonej, chopperowej wyprawie do Norwegii.
Mówili, że pięknie. Mówili, że drogo. Mówili również,
że liznęli tylko południe i że na pewno tam jeszcze wrócą. W sumie z niezrozumiałych dla mnie względów nie mówili
zbyt wiele. Postanowiłem więc sam się przekonać. Nie tylko jaka jest Norwegia ale i jak się ma „globus na Nordkappie”
czy też jak ludzie żyją w Murmańsku. „Zachciałem”
na Morzu Barentsa.
również choć przez chwilę dać się chłostać
Z tego chciejstwa skroił się więc niezły trip.
lodowatej bryzie
Początkowo miałem jechać na Goldasie 1800,
ale był taki „świeżuchny” po nowym lakierze, że aż grzech było go maltretować
po północnych drogach.
Wcześniej
objeździłem Elbę i Korsykę na cruiserze.
Górzysty interior Korsyki był męką dla maszyny a przez to i dla
mnie. Szczęśliwie mój młodszy syn Dominik „zainfekował” się
i do stajni wprowadziłem Transalpa 700. Przejechałem się kilka
razy i wiedziałem, że to jest to, czego mi trzeba na teraz!
Był uprzejmy pożyczyć tatusiowi i gdzieś w lutym zacząłem myśleć
o przygotowaniu i terminie.
Nikt z nas nie lubi jak mu krople
deszczu bębnią po kasku, więc stanęło na czerwcu jako teoretycznie
i statystycznie najmniej mokrym.
Motocykl wymagał zwykłego
przeglądu jak przed sezonem, jednak profilaktycznie wymieniłem cały napęd, świece i klocki. Ogólnie mówiąc
wysmarowałem i przejrzałem co się tylko dało i też to, czego nie trzeba było. Zrobiłem „oliwiarkę” do łańcucha
i zamocowałem dwie tuby. W jednej narzędzia a w drugiej... „się zobaczy”.
Kiedy niebezpiecznie zbliżył się termin
5 z 40
wyjazdu zebrałem różne „szpeje”, sprzęt biwakowy, odzież i bieliznę. Trochę się tego zebrało, więc wszedłem
w posiadanie dodatkowych dwóch worków wodoszczelnych. Wszystko się pomieściło. Problem stanowiło właściwe
rozmieszczenie dobytku by pogodzić dostęp, codzienne pakowanie i bezpieczeństwo np. przy hamowaniu.
więc kilka testowych „wy” i „spakowań”. Zagrało!
wodoszczelny
mapnik.
Wytyczyłem
zgrubnie
trasę
Wykonałem
Kupiłem mapy i przystosowałem do zamocowania na baku
wbijając
wszystko
w
GPS.
Dodatkowo
niektóre
obszary
zabezpieczyłem „offline” na tablecie i dwóch smartfonach, dla których wykonałem dodatkowe mocowanie. Wiedziałem
dokładnie gdzie chcę dotrzeć i co zobaczyć. Jedyne co nie było rozpoznane to gdzie będę nocował? Postanowiłem jak przy moich innych podróżach - zdać się na nosa i przypadek, bo przecież Skandynawia to nie Belize i w zasięgu pół
godziny jazdy znajdę kilka miejsc wartych moich pieniędzy.
W „dobrych radach” wszędzie czytałem że drogo, więc
zaopatrzyłem się również w kilka puszek, niemało wafelków, nieco kaszy i trochę makaronu. Sporo miejsca zajął zacnej
jakości płyn znany powszechnie jako whiskey. Wszystko po to, by gdzieś na „Drodze Troli” nie opaść z sił.
5 CZERWCA
Nadszedł wreszcie dzień wyjazdu. Jest niedziela. Motocykl od
dwóch
dni
stoi
w
pełnym
rynsztunku
więc
tylko
wsiąść
i jechać. O godzinie 8.30 krótkie pożegnanie z żoną i gnam S1
na zachód. „Gnam”, to dużo powiedziane. Trampek nie lubi ostrej
jazdy a i ja postanowiłem przyzwyczajać się do przestrzegania
przepisów. Nie żebym specjalnie to lubił, ale w trosce o serce mojej
żony, która zapewne sprawdzi po powrocie moje norweskie wydatki.
Tak więc spokojna jazda i tankowanie gdzieś opodal Strzelec.
6 z 40
Popijam colę na parkingowej ławeczce chcąc chwilkę odpocząć, a tu zonk! Podjeżdża radiowóz i dwie miłe panie
w twarzowych mundurkach i proszą o dowód, prawko i co tam jeszcze powinienem mieć. Każą również otworzyć kufry.
Nieco rozeźlony bo mi „dobytek wylata”,
pytam grzecznie czemu zawdzięczam takie zainteresowanie „organów”.
Pani po wypytaniu skąd, dokąd i po co, w końcu „sypie”. Zlot „Hellsów” i wszystko jasne. Po drodze jeszcze dwa takie
„miłe” spotkania. Przy tym trzecim, nie za grzecznie spytałem czy funkcjonariusz widzi stosowną kamizelkę? Nie widzi,
ale taką ma służbę i nie dyskutować! Dobra, spoko „panie władzo”!
Za Wrocławiem skręt na północ, bo dzisiejszy cel to Świnoujście.
Muszę tu zaznaczyć, że nie dokonywałem żadnych
rezerwacji. Chorobliwie nie znoszę być od czegoś uzależnionym. Mam być wolny! Również od wszelkich terminów, biletów
i tym podobnych.
Po drodze nic ciekawego. Moto
mruczy, a ja myślę o niczym.
Przed Legnicą motocyklista wyjeżdżający
benzynowej wpasował się prosto pod koła ciężarówki, więc jakoś tak dziwnie się czuję.
Świnoujściem i koledzy
ze stacji
HD-ek rozkraczony przed
proszący mnie o narzędzia dorzucili się do puli. Mój kiepski nastrój składam jednak na karb
„syndromu rozpoczęcia podróży”. Będzie dobrze i koniec!
W porcie byłem zdecydowanie za wcześnie. Zmacałem i przekonałem się, że mam jeszcze tyłek. Od dwóch, trzech
godzin nie byłem tego pewien, bo nie czułem niczego w tym miejscu gdzie tenże
zwykł się znajdować powinien.
Po zakupie biletu rozciągnąłem się w cieple zachodzącego słońca i obudził mnie ryk pustych wydechów. „Niegrzeczni”
koledzy ze Szwecji
„grają” zasysając przy tym dobre, polskie, „chmielowe paliwo”.
I tak aż do wjazdu na prom.
Na szczęście oni wjeżdżają wcześniej na inny prom. Dopiero w kajucie „odetkało” mi uszy.
6 CZERWCA
7 z 40
Budzik smartfona obudził mnie na tyle wcześnie, że wziąłem prysznic i bez pośpiechu udałem się
dwa pokłady wyżej. Zafundowałem sobie sute śniadanie tak jak i faceci od tirów, z którymi wcześniej stałem w kolejce.
Mili goście. Pogadaliśmy „o tym i owym” pakując kanapki i napełniając termosy. Z promu zjeżdżam przed godzina
dziewiątą. Przedmieścia
jachtów.
Trelleborga nie robią szczególnego wrażenia. Byłem tu już zresztą na pokładach różnych
W Malmo jeden zły skręt kosztował mnie dodatkowych 10 kilometrów, ale straty musza być.
Nie przejmuję się i jadę dalej. Wjeżdżam na prawie 8-mio kilometrową przeprawę
nad Cieśniną Oresund. Podtrzymanie mostu zapewniają pylony
wysokie aż na 204 metry. Dacie wiarę, że w ich środku są
specjalne windy? Oglądałem już tą konstrukcję jednak bardziej od
spodu. Wtedy wisiała 57 metrów nade mną. Z siodła robi równie
ogromne
wrażenie.
Czuję
silny,
boczny
wiatr
szczególnie
nieprzyjemny przy mijaniu wspomnianych pylonów. Objuczony
Trampek radzi sobie jednak nadzwyczaj dobrze. Pode mną wyspa
Peberholm.
Wiele lat temu, płynąc pięknym jachtem
obserwowałem z morza jej sypanie.
LEGIA,
Potem tunel, który również jest arcydziełem inżynierii.
22 łączone pod wodą
elementy i aż 5 nitek, czy też dokładniej – podwodnych komór.
Jednak pora się rozglądać za skrętem, bo chcę Syrenkę pogłaskać po rączce. Oprócz mnie, mnóstwo turystów różnych
nacji chce i robi to samo. Znajduję pustą ławeczkę i delektując się widokiem, zjadam kanapki popijając promową
herbatą. Nie zabawiam jednak długo i jadę do centrum odwiedzić znane zakątki.
8 z 40
Jest gorąco. Nie mam termometru, ale gdyby nie względy bezpieczeństwa, to mógłbym jechać w podkoszulku.
Kiedyś, kiedy aktywnie żeglowałem, Kopenhaga była obowiązkowym celem wczesnowiosennych rejsów w Jacht Klubie
KOTWICA. Parkuję i idę przypomnieć sobie znajome klimaty. Chłodzę się lodami, ale marzy mi się piwo. Myślę sobie
jednak – nie świruj! Tylko przy obiedzie i tylko małe.
Kiedy już nogi weszły mi wiadomo gdzie, zasiadłem w
restauracyjnym ogródku i pojechałem po bandzie. Jakiś sznycel z frytkami
odszukanie moto, wbicie się w kurtkę i w drogę.
i ... coca cola. Fotka przy Nyhavn,
Spojrzenie na mapę upewnia mnie, że poszukam noclegu w okolicy
Lokken. Siedzenie (to moje) boli mnie niemiłosiernie. Przed zmrokiem znajduję kemping. Jednak żywej duszy obsługi.
Na szczęście jest telefon i po chwili jest i właściciel. Uiszczam co trzeba i wybieram sobie miejsce. Najpierw jednak
prysznic.
Na „cztery litery” zadziałał jak balsam. Dopiero potem rozkulbaczam Trampka i rozkładam namiot
na doskonale utrzymanym trawniku. Lekka kolacja złożona z herbatnika i zasiadam w fotelu dzierżąc w ręce napój,
o którym marzyłem cały dzień. Sączę półlitrową butelkę, dopóki rozsądek nie nakazał snu.
7 CZERWCA
Pobudka o godz. 7.30. Robię śniadanie z „krajowego” prowiantu.
Napełniam
również
termos.
Mimo
wczesnej
pory
jest
chyba
ze 20 stopni w plusie. Bardzo przyjemna temperatura i pogoda.
Nic nie wskazuje, że się popsuje, więc nie śpieszę się przy zwijaniu
biwaku.
Staram się robić to porządnie i w sposób przećwiczony
w domu. Mój ekwipunek biwakowy wydaje się być dość rozbudowany
jak na moto. Składa się z trzyosobowego
namiotu, pod który mam
grubą folię. Folia robi za ochronę od trawnikowej wilgoci, co jak się
9 z 40
okazało zdało bardzo dobrze egzamin.
Rolę łóżka pełni dość lekki materac z pompką, którą zasilam z motocykla.
Ponieważ lubię wygody, to do siedzenia służy mi składany turystyczny fotel.
W roli kuchni występuje zestaw
z kuchenką, skomponowany jeszcze na Korsykę. Mieści się on w specjalnie uszytym pokrowcu, tak aby wszystko było
w jednym miejscu. Dodatkowo upycham w nim też przyprawy.
Wszystko na motocyklu ma być na swoim miejscu,
by nie było problemów w drodze.
Dziś mam do przejechania tylko około 30 kilometrów, więc absolutnie siebie nie poganiam. W Hirtshals jestem dużo
przed czasem, jak zresztą większość czekających. W kolejce cały przekrój motocykli. Jest Yamaszka z odzianym w skórę
kierownikiem. Gość na Goldwingu ma na kufrowym bagażniku ponad 20 kg i nie stresuje się kiedy mówię, że mój
goldasowy bagażnik ma ładowność tylko 8 kg. Pogoda wymarzona ale kiedy się stoi, a pod nogami asfalt, to chciałoby
się nieco chłodniejszej aury. Wszyscy ze wszystkim gadają z nudów. Mnie przygarnęła holenderska para motocyklistów,
którzy tym razem urlopują się camperem. Poczęstowali pyszną kawą i wymieniliśmy wzajemne zaproszenia.
Nie wiedziałem wtedy, że nie tak całkiem kurtuazyjne, bo kiedy w lipcu
jechaliśmy do Maastricht na koncert, usilnie nalegali na pobyt u nich.
Nogi od tego czekania znów mi wchodzą w „cztery litery”,
ale lenistwo skutecznie powstrzymuje mnie od wyciągnięcia fotela.
Zapewne dziś nie będzie dłuższej jazdy, bo prom wypluje nas około
godz. 15.30. Może to i dobrze, bo mój kręgosłup nie pozwala
o sobie zapomnieć. Po wjeździe i zamocowaniu Trampka idę
wrzucić coś „na ruszt” bo wiem, że będę jechał do wieczora.
10 z 40
Nie za bardzo smaczna ta promowa kuchnia, ale piwko skutecznie łagodzi niesmak. Zapadam w głęboki fotel i …
odjeżdżam.
Norweskie wybrzeże oglądane niegdyś z morza, dziś wita mnie jeszcze wyższą temperaturą. Jest naprawdę gorąco.
Wszystkie wywietrzniki w kurtce i spodniach otwarte, a góra rozchylona. Kristiansand zakorkowane na maksa. Jadę
w korku 5 km/h. Aż korci by śmignąć do przodu. Nie …. nie ma mowy… nic z polskich kombinacji. W lusterku widzę
światła i dwa „harleye” poszły z rykiem jak strzała.
nawet GPS-a, bo drogę mam jak po sznurku.
A ja? Ja, jak ten … wlekę się grzejąc Trampka. Nie włączałem
Z E39 w
466 i Fv943 do Sira. Aby nie przegapić, na mapie
zaznaczyłem miejsca „na grubo”. Nie minęło 5 minut i znów widzę dwa moto, ale tym razem „na niebieskich”.
Lecą pasem dla autobusów. Myślę sobie - tym to dobrze.
Korek stopniowo luzuje i kiedy już mogę odkręcić
do „przepisowej”, w oddali znów widzę „niebieskie” w towarzystwie innych motocykli. Stoją harleye i jakieś trzy inne.
Dzięki Ci Panie, że mnie z nimi nie ma, choć było blisko. Nawet nie chcę myśleć co bym czuł, tak mocno odchudzając
swój portfel. Dobra, trzeba o tym pamiętać i tyle.
Na Fv943 zaczyna się dla mnie NORWEGIA. Krajobrazy jak z bajki. Wąziutka na jeden samochód dróżka składa się
z samych zakrętów. Wszędzie ograniczenie do 60km/h. To mi aż nadto, bo jest tak ciasno, że i tak przycieram podnóżki.
Moje wieczorne wrażenie: ten kraj Stwórca poskładał z trzech rzeczy. Ze skał, wody i …znaków drogowych, głównie
tych z cyfrą w kółku. Nie można się przed sobą tłumaczyć, że przegapiłem, czy przeoczyłem, bo nie ma na to szans.
Cały czas pnę się pod górę. Trampuś radzi sobie nadzwyczaj dzielnie. Myślę sobie, że Boulevard oddał by tu ducha!
Pusto. Czasem tylko jakiś traktor usuwa mi się z drogi. Zbliżam się do przełęczy bo wyraźnie mniej stromo. Nagle za
ciasnym winklem tył odjeżdża w prawo, włosy unoszą kask a serce na moment zamiera. Matko jedyna!
11 z 40
Jak z tego wyszedłem nie mam pojęcia. W każdym razie jadąc dalej po miałkim szutrze nie patrzę w dół po prawej,
a mimo to na plecach mam potok.
20 kilometrów pierwszej mojej prawdziwej, szutrowej przygody i bielizna
do natychmiastowej wymiany. Wszystko to wynagrodziła mi Fv901. Kręta, z przepięknymi widokami na jezioro.
Na noc staję na górskim kempingu parę kilometrów za Sinnes. Jest nas trzech. Camper, puszka i ja. Jeszcze nie sezon.
Tylko prysznic, szybkie przepłukanie „termoaktywów” i „nyny” . Zjem coś rano!
8 CZERWCA
Przewracam się na drugi bok i dochodzi do mnie, że słońce
już wysoko. Trzeba się ruszać, bo następny prom mam około
12.00.
Wygrzebanie
śniadaniem,
się
napełnieniem
z
poranną
termosu,
toaletą,
osiodłaniem
prysznicem,
Trampka
i złapaniem oddechu, zajmuje mi bite 2 godziny. Nie może tak
być! Coś trzeba z tym zrobić. Sąsiad z campera pognał już z pół
godziny temu.
Pierwszy cel
na dziś, to Lysebotn drogą Fv500. To imponująca droga. Jej końcowy odcinek opadający z gór
ku fiordowi, ze swoimi trzydziestoma kilkoma zakrętami i nachyleniem ponad 9 stopni,
jest zaliczany do katalogu
najniebezpieczniejszych. Na końcowym odcinku droga biegnie kilometrowym tunelem zawracający o 180 stopni
we wnętrzu góry.
Droga w pewnym miejscu na ośmiu kilometrach osiąga prawie osiemset metrów przewyższenia,
co sprawia, że mimo upalnego czerwca mam piękne widoki. Trzeba się mocno skoncentrować. Panienka w sportowym
cabrio na jednym z ciaśniejszych winkli zrobiła to co i ja. Przycięła zbyt ostro. Pewnie jak i ja, chciała poczuć smak tej
drogi. Widząc w dali fiord i port zjeżdżam wkurzony w dół. Dlaczego?
12 z 40
Bo widzę jak mój prom oddaje cumy. Według tego co wiem, to w tym momencie mam kilka godzin przymusowego
odpoczynku.
Cóż, obiecałem nigdzie się nie śpieszyć, to i mam na co zasłużyłem. Za to kiedy zaparkowałem moto
w pobliżu pirsu, ku mojemu zdziwieniu widzę jachty z polską banderą! Piękne widoki na fiord,
miła rozmowa, ale ja
muszę iść wypytać jak się stąd wydostać przed wieczorem. Będzie coś o 15.00, ale ponieważ to „maleństwo”, to bez
rejestracji może być krucho.
i spróbować rezerwować.
Odchodzę od pirsu w nienajlepszym nastroju, bo chyba musze się „zarumindzić”
Słońce grzeje niemiłosiernie. Łysinę mam już w kolorze niedopieczonego rumsztyku.
Rozglądam się więc za jakąś zacienioną ławeczką. Wpierw jednak przestawiam w cień Trampka, by mojemu małemu,
chińskiemu kanisterkowi nie przyszło w tym skwarze do głowy upuścić nieco paliwa.
Wysoki młodzian otwiera biuro jakiejś lokalnej firmy. Pytam o internet. Tak oczywiście! A co chcesz? Zrobić rezerwację
na prom o 15.00. Chyba ci się nie uda bo jest bardzo mały i prawie zawsze pełny. Mogę sprawdzić? Oczywiście!
Młodzian okazuje się być holenderskim studentem na wakacyjnym kontrakcie.
i ominął Tau przycinając drogą Fv661. Twierdzi, że jest fantastyczna. On sam
przejechał
ją
kilkakrotnie.
Dobra,
w
takim
razie
w Songesand oszczędzając przy okazji połowę ceny.
wysiądę
Udało się!
Mam bilet. Mogę wrócić do rozmowy z polskimi żeglarzami
i rozkoszowania się przepiękną panoramą Lysefiorden.
Kwadrans przed 15.00 cumuje moja „podwoda” i po szybkim
wyładunku wjeżdżamy. Ustawili mnie obok producenta trzody,
dlatego z wiadomego powodu szybko mi poszło mocowanie.
Radzi mi bym nie płynął do Forsand
13 z 40
Zostawiam
moto
i
natychmiast
uciekam
Sam Lysefiord robi wrażenie. Jest piękny.
na
„nawietrzną”.
Aż zaczynam żałować,
że stateczek taki niesamowicie szybki i trzeba zjeżdżać. Producent też
tu zjeżdża i to przede mną. Niesamowite. Stoję i ze zdziwieniem patrzę
jak „trzódkowy” wózeczek zajmuje całą szerokość drogi. Rozglądam się
wokół, czy aby to ta dróżka, ale jest tylko ta. Już ja bym ci pokazał
studenciku fantastyczną drogę! Masz szczęście, że mnie tam nie ma.
Ruszam za „producentem”, ale nie da się oddychać. Odpuszczam więc
czekając na dogodny moment by wyprzedzić. Wąska ścieżynka pnie się bardzo ostro, a po bokach wózeczka jest zaledwie
po 20 cm asfaltu. Na całe szczęście po paruset metrach „smrodzik” skręca w las. No! Biorę głęboki wdech i odkręcam
nieco. Ścieżynka ma super nawierzchnię. Żadnej łaty czy dziury, tyle tylko, że miejscami ma niecałe 2 metry. Pnę się
do góry i co jakiś czas przez prawe ramię mam niesamowity widok na
fiord. Doznaję rozterki, bo chciałoby się
popatrzeć lecz dróżka nie pozwala. Po dwóch, trzech kilometrach ostre zawijasy i stromo jak diabli. Trampek nie daje za
wygraną. Nie wymięka. Ze mną gorzej, bo zaczynam być coraz bardziej „wilgotny”. Do dziś nie wiem, czy to wskutek
upału, czy doznań związanych z widokami na leżący kilkaset metrów w dole fiord.
Wreszcie dróżka się wypłaszacz.
Wokół pusto, dziko i przepięknie. Żywej duszy nie uświadczysz. Pozwalam sobie więc do oporu. Po paru kilometrach
jest zatoczka z ławeczką. Jak już jest, to nie wypada nie skorzystać.
siedzieć w tej przepięknej dziczy, ale przecież wieczór nie poczeka!
Robię kawę i przegryzam wafelkiem. Można tak
14 z 40
Dość ostra jak na Trampka jazda szybko jednak się kończy. Dziwny znak i zaraz potem „zwinięty” asfalt.
Wymyło
również drogę. Gdybym jechał przepisowo, to nie poczuł bym jak mi „dobytek” wjeżdża w kark. Na szczęście nie
wepchnął mnie w zegary, a mocowanie pozytywnie przeszło test. Ostrym, stromym zjazdem wjeżdżam na drogę „13”.
Nawierzchnia znakomita, ale strasznie wąsko.
myślałem, bo ruch prawie zerowy.
Po drodze jeszcze jeden prom i
dalej do Odda. Poszło szybciej niż
Robi się późno i około 21.00 zajeżdżam na kemping zaznaczony na mojej mapie.
Niestety zastaję tylko szlaban i starty napis. Wybieram następny popas i jadę dalej, bo jeszcze całkiem jasno. Wiedziałem
co mam po drodze, jednak co innego wiedzieć, a co innego doświadczyć nagłego wjechania w rozpylone mleko. Przed
ostrym hamowaniem powstrzymuje jedynie świadomość, że na asfalcie nam wodny film. Mocne przeżycie.
Jestem
mokrzusieńki. Wodospady rozpylają wodę prosto na szosę tworząc niesamowity widok i mocząc wszystko i wszystkich.
Latefossen Waterfall jest tak bardzo piękne, jak niebezpieczne. Fotka i ruszam na poszukiwanie kempingu.
Nazywa się Hildal Camping. Omijajcie go z daleka! Brak odpowiedniej
ilości ciepłej wody, kuchnia to przykład jak nie powinna wyglądać,
a żeby znaleźć kosz na śmieci, trzeba zwiedzić kemping wzdłuż
i wszerz. Ogólnie 150 koron wyrzucone w błoto, ale za to ryk
wodospadu dają tu darmo, albo raczej jest wliczony w cenę. Gdyby
nie zatyczki, to pewnie wyjechałbym stamtąd przed północą.
9 CZERWCA
Czuję wilgoć i chłód. Wychylam się z mokrego namiotu i oczom
nie wierzę. Holendrzy parzą kawę w swoim „fałweju” i kiwają na mnie. Miła niespodzianka i znów bardzo dobra kawa.
15 z 40
W międzyczasie w słońcu schnie mi namiot. Za każdym razem gdy go rozkładam, to dokładnie sprawdzam co mam
od północnego wschodu. To, jak już wiem, jest niezmiernie ważne, chyba że chce się składać namiot „na mokro”. Potem
kulbaczenie i „niedźwiadek”
z Johnem i Mieke. Dziś to oni się guzdrają, ale też lecą inną trasą, więc pewnie się już
nie trafimy. Bon vojage! U mnie dalej „13-tka”, a potem E16. Ruszam w kierunku Aerdal, by za Flam starą drogą
Bjorgavegen dotrzeć do punktu widokowego „Stegastein”.
Piękna
widoków
opisać
nie
potrafię.
Dalej
drogą
Aurlandsfjellet, która wznosi się na 1300 m n.p.m.
i przełęczą, przekraczam masyw górski do Laerdal.
Licząca 48 km trasa jest przejezdna tylko latem.
Zimą można jechać super nowoczesnym i diabelnie
długim tunelem, ale ja przecież nie chcę szybko!
Ja chcę „pięknie”!
W towarzystwie kilku moto zjeżdżamy w dół w kierunku fiordu,
by po dziesięciu kilometrach rzutem na taśmę złapać prom do Mannheller. Dalej trzymamy się „5-tki” aż do Skei.
Dość szybko też połykamy dystans. Jadę z Norwegami. Święci nie są! Wzięli mnie w kleszcze i chcąc nie chcąc leciałem
120/130. Zwalniali do 80 na ograniczeniach do 70. Uratował mnie Shell, gdzie zjechałem pod pozorem tankowania.
Mam nadzieję, że w to uwierzyli. Dalej jadę w prawo w E39. Po drodze kilka wilgotnych, chłodnych tuneli i wjeżdżam
w wąską dolinę z ośnieżonymi graniami wiszącymi groźnie nad niewielkimi miejscowościami. Po prawej widzę czasem
masyw lodowca Briksdal. Nic więc dziwnego, że temperatura dość mocno spadła. Tak na oko to 9-10 stopni.
16 z 40
Nie chce mi się przebierać, więc moje ramiona przechodzą niezaplanowaną krioterapię. Na szczęście trampkowe manety
grzeją znakomicie, więc nie muszę jeszcze sięgać po ciepłe rękawice. Ten chłód przymusił mnie do rozglądania się
za kempingiem, mimo że do zmierzchu jeszcze sporo. Kilkadziesiąt kilometrów i jest. Nazywa się „Gasemyr Camping”.
Zjeżdżam z głównej szosy i po trzystu metrach po piachu jestem przed przyczepą, która robi za recepcję. Czynny tylko
w sezonie interes, prowadzi miłe, starsze małżeństwo. Z wiadomych względów pytam o hytte, ale niestety! Pozostaje
namiot. Państwo pytają skąd jestem? Jak motocyklem i z Polski, to za namiot i moto 100 koron. Chcę się odwdzięczyć,
więc tym razem zamiast po kartę, sięgam po gotówkę. Pani z uśmiechem dziękuje, bo rozumiemy się bez słów.
Wybieram sobie miejsce, by mieć rano słońce na namiocie. Chcę też mieć stoliczek w zasięgu ręki. Udaje mi się bez trudu
to połączyć, bo są tylko dwa campery i dwa namioty, w tym jeden mój.
Kolej na obiadokolację. Obieram więc kurs
na budyneczek, w którym jak mniemam powinienem znaleźć kambuz i WC. Jest i jedno i drugie. Jedno i drugie rewelka.
W WC cieplutko i czyściutko tak, że aż chce się siąść i poczytać gazetę. Wpierw jednak krótka sprawa i do kuchni.
Dziś w menu:
spaghetti
okraszone
„puszką” i wzbogacone o marketowe
pomidorki,
tudzież
bananki.
Z trudem
udaje mi się zmusić do zajęcia się obozowiskiem. Kiedy pielesze już gotowe, ponownie biorę kurs na budyneczek.
Wrzątek! Prysznic z wrzątkiem i to bez limitu. Nooo … ja nie mogę! Czy to aby jeszcze Norwegia? Moczę się, moczę
i moczę! Dopiero wejście chudego młodzieńca przypomniało mi, że inni też by chcieli mieć wrzątek! Wniebowzięty, bo
wygrzany, zasiadłem do wafelka
i pomarańczki, które wystawiłem
w asyście kawy. Tu się przyznaję, że by dodać
charakteru wieczornej kawie, skrapiam ją czasem niewielką ilością whiskey.
przez co zyskała ona „pudzianowską” moc.
władanie Morfeusza.
Dziś jednak zdwoiłem „niewielką ilość”
Jest mi „dobrze” i z tym przekonaniem oddaję się czym prędzej we
17 z 40
10 CZERWCA
Jasny gwint, ale
zimno.
Co to
jest? Biegun?
Naciskam
przycisk
zegarka. Jest
5.30.
Pukam w namiot i słyszę chrzęst szronu. Mój śpiwór jest co prawda dobry, ale powinien być właściwie zasunięty, a ten
kto w niego włazi powinien mieć na sobie bieliznę. Tymczasem u mnie ani jedno, ani drugie. Stąd ta przedwczesna
pobudka i wychłodzenie. Udaje mi się zlokalizować przygotowaną na dziś bieliznę, którą naciągam w tempie jakby mnie
gonił polarny niedźwiedź. Pomogło, ale i tak już nie zasypiam.
Trochę o tej bieliźnie bo „uratowała mi życie”.
Z początku było standardowo i cienko, bo było bardzo ciepło. Od dwóch dni jadę z podpinką, bo aż tak „bardzo ciepło”
nie było. Cały czas w użyciu była cienka, motocyklowa bielizna termoaktywna.
postanowiłem,
że
zmienię
zestaw,
bo
podpinka
nieco
Wczoraj wieczorem jadąc w chłodzie
mnie
krępuje.
Wypiąłem
podpinkę,
a przygotowałem bieliznę „HH”, którą mam jeszcze z czasów pływania po Antarktydzie. Jest niesamowicie ciepła, więc
to ją właśnie miałem przygotowaną na dziś. Nie sądziłem tylko, że tak pośpiesznie będę ją wkładał. Około 7.00 idę się
oporządzić i zrobić co tam jeszcze faceci robią z rana.
Trawnik w grubym szronie, a recepcyjny termometr
na wysokości 1,5 metra wskazuje 3 stopnie. Nieźle! Chyba ponownie wepnę podpinkę. Po namyśle jednak rezygnuję,
bo do południa mam niewiele jazdy.
Lodowiec Briksdal oddalony jest
o jakieś 65 kilometrów.
Potem zjadę z gór
do fiordów i temperatura powinna wrócić do normy. Najwyżej zrobię to w trasie. Zwykłe czynności dziś zajmują mi
nieco więcej czasu.
Ruszyłem
około
10.00
pozdrawiając
wychodzącego
z
kuchni
chudego
młodego.
Nie
ujechałem
daleko.
Po stu metrach przód Trampka napotyka piaskową bruzdę. Miąchnęło mną w lewo, potem w prawo i w ułamek
sekundy ląduję w czymś ni to w łące, ni to w uprawie zboża. Ląduję na stojąco!
Grząsko tak, że moto stoi prosto
bez trzymania. Stawiam nogę i but wpada ze 20 centymetrów. Niech to dunder świśnie i chwasty obrosną! Taki niefart
18 z 40
z samego rana. Sam go stamtąd nie wydobędę. Nie ma mowy. Muszę zrzucić dobytek i kufry. Wracam na kemping
prosząc o pomoc chudego oraz sąsiada z campera. Nie ociągają się i po 15 minutach znów mam Trampka
na piaszczystej dróżce. Uścisnęliśmy sobie prawice i biorę się za kulbaczenie. Ponownie pokłonił się brak terenowego
doświadczenia a dzień zaczął się na zimno, zielono i grząsko. Co mnie jeszcze dziś czeka?
Ano czekało mnie wejście i zejście z lodowca. Na moje szczęście
nie
przepłaciłem
tego
zdrowiem.
Jęzor
„ozorek”, który z niego pozostał, jest
lodowca,
a
właściwie
niesamowicie urokliwym
i pięknym miejscem. Szkoda tylko, że cofa się w zastraszającym
tempie, o czy informują stosowne tablice wskazujące gdzie sięgał
i w jakich latach.
Po dojściu do siebie w restauracji u jego podnóża, jadę w stronę góry Dalsnibba.
Wjazd jest płatny ale warty każdej ceny bo wyśmienitej jakości,
bardzo kręta droga prowadzi na szczyt, gdzie na wysokości 1500
metrów znajdziemy obszerny parking. Widok na oddalony o kilka
kilometrów Geirangerfiord, wart jest wszystkiego. Nic dziwnego,
że jest nazywany „królem fiordów”. Znany z tego, że jest bardzo
wąski i stromy, zajmuje poczesne miejsce na liście światowego
dziedzictwa przyrody.
19 z 40
Z platformy widokowej można by nie zjeżdżać cały dzień, ale czeka
miasto Geiranger i droga, która do niego prowadzi!
Tu rozpoczyna się słynny, liczący 106 kilometrów „Złoty Szlak”.
Mam nadzieję, że i mnie czekają na nim niezapomniane i zapierające
dech w piersiach widoki.
Zjazd do Geiranger był
piękny, ciekawy, trudny
i… szybki. Teraz martwię się tylko, czy jakiś radar gdzieś się
nie skrywał i nie otrzymam rachunku za te doznania?
Do tej pory, a jest już 2130, słoneczko daje nieźle. Dziś kemping
przy wjeździe do miasta. Warunki wyśmienite.
WiFi, kuchnia,
prysznice - wszystko na „wysoki połysk”. Krótki spacer do portu
gdzie wtapiam się w tłumy turystów wysiadających z gigantycznego wycieczkowca
i różnej maści mniejszych jednostek.
turystów.
W tak
krótkim
Sezon trwa tylko nieco ponad trzy miesiące, a zwala się tu ponad pół miliona
czasie to
jak szarańcza.
Wszystko
wróci do normy
po
zmroku, kiedy
turyści
na wycieczkowcach zasiądą do kolacji.
Wracam zmęczony tym gwarem i ludzkim mrowiem. Trzeba wypocząć, bo jutro dużo wrażeń. W ruch poszły zatyczki
do uszu, bo oddalony o około 50 metrów wodospad ryczy niemiłosiernie.
20 z 40
Rano odbieram moje sprzęty oddane do naładowania. Pogoda
prawie bezwietrzna, a słoneczko grzeje ostro mimo wczesnej pory.
11 CZERWCA
Śniadanie jem z dwojgiem młodych Rosjan z Petersburga, którzy
podróżują wynajętym samochodem. Mocno martwią się o mandaty.
Pewnie nie uda im się od nich uciec przy zdawaniu auta. Zbieranie
się rano opanowałem już całkiem nieźle, więc w drogę. Najpierw
zjazd do portu a potem zaczynam piąć się w górę drogą 63.
Jestem znów na
Złotym Szlaku. Przede mną ponad 100 km
do Drogi Troli. Jadę dość wolno bo ten niesamowicie stromy odcinek za Geiranger,
którego budowę zakończono w 1955 roku, nie bez powodu nazwano Drogą Orłów.
Na ośmiokilometrowym odcinku
nachylonym powyżej dziesięciu stopni, jest kilkanaście ciasnych agrafek. Mam wybór. Adrenalina z szybszej jazdy i widok
asfaltu lub wolniej i adrenalina od zapierających dech widoków. Wybieram to drugie, bo z lataniem rozstałem się jakieś
dwadzieścia sześć lat temu. Sceneria wokół jest zniewalająca.
Gapię się na cud natury jakim jest ten fiord. Płaskowyż, na który zaprowadziła mnie Droga Orłów jest cały w śniegu,
więc natychmiast robi się bardzo chłodno. Mimo słonecznego przedpołudnia jest
Dwoma, czy trzema agrafkami i długimi zjazdami docieram do Eidsdal.
nie więcej niż 10 stopni w słońcu.
Krótką przeprawę przez Storfjorden
wykorzystuję na docieplenie się. Szosa od promu zapewnia mi wielokilometrową wspinaczkę ponownie na zaśnieżony
płaskowyż. Zimno odczuwane podczas jazdy jest dość uciążliwe, lecz kiedy zatrzymuję się na herbatę, to w słoneczku
od razu robi się lepiej. Nie mogę narzekać, bo ten chłód jest nieco inny, bardziej „suchy” i nie tak przenikliwy.
21 z 40
Przypomina mi nieco ten antarktyczny. Mijam zapchane autokarami i samochodami „Trollstigen Senter” i zaczynam
zjazd „Drogą Troli”. I co?
Cóż z tego, że jest czerwiec, że jeszcze nie pełnia sezonu, jak droga
zapchana
do
przyjechaliśmy
mieszczące
się
granic
tu
w
przepustowości.
by
jechać,
winklach
My
stoimy
autokary
motocykliści,
którzy
przepuszczając
ledwo
i
campery.
Żadnej
przyjemności z jazdy. Z ciągłej jazdy „z winkla w winkiel”. Dopiero
gdzieś od połowy udaje mi się ruszyć. Kiedy jestem już na dole
mam niesamowity niedosyt. Zastanawiam się przez chwilę, czy nie czekać
do późnego popołudnia, kiedy autokary zabiorą już swoich pasażerów do wypasionych hoteli i nie wykonać drugiego
przejazdu. To dzieło inżynierii drogowej, które jeszcze kilkadziesiąt lat temu było ścieżką dostępną tylko dla koni,
jest imponujące i pociągające ale rozsądek bierze górę! Przede mną
przecież
jeszcze
niezły
kawałek
do
równie
pięknego
miejsca.
W Andalsnes wjeżdżam na drogę 64 i objeżdżam fiord do Afarnes,
gdzie okrętuję się na kolejny, nie wiem już który, prom. Dość
monotonną
drogę
urozmaica
usypana
w
poprzek
fiordu
grobla,
a potem niesamowicie długi tunel. Dojeżdżam do Molde, gdzie planuję
nieco odpocząć i zjeść obiad. Jakoś tak się poskładało, że wylądowałem
w pizzerii ale nie mogę narzekać. Pizza była bardzo „ten tego”!
22 z 40
Po obiadku w ramach relaksu odwiedziłem miejscową marinę i przy wyjeździe zrobiłem zakupy. Owoce, warzywa,
pieczywo i wędliny, bo nie samą etyliną biker żyje. Potrzebuje też czasem coca coli do whiskey. Lżejszy nieco się
zrobiłem, ale Trampek pewnie się nie ucieszy, bo lżejszy jestem tylko „na kieszeni”. Wyjeżdżając z miasta postanawiam
nie nurkować w następny chłodny i ciemny tunel a pojechać przełęczą koło jeziora Skarvatnet. Nie pożałowałem
absolutnie ani jednego, nadłożonego kilometra. Szczęka kasku podniesiona, moja własna z wrażenia zwisa do baku,
a oczy zamiast patrzeć na drogę, same uciekają ku przepięknym pejzażom. Po niespełna godzinie jazdy powitało mnie
Morze Norweskie i zapachniało Atlantykiem. Pogodne i słoneczne popołudnie, lekka bryza i z daleka widoczne zarysy
Drogi Atlantyckiej. O tym by wysepki w tym rejonie miały lądowe połączenie myślano od dawna, jednak dopiero w XX
wieku pomysł zrealizowano. Początkowo miało to być połączenie kolejowe, ale ostatecznie w 1989 oddano do użytku
przepiękne dzieło myśli technicznej. Kiedy czytałem o niej przed podróżą, to „nasi rodzimi podróżnicy” piszą
powtarzając jak katarynka jeden za drugim, że łączy ona Molde i Kristiansund.
że z Molde do Kristiansund jest prawie 85 kilometrów, podczas
kiedy budowana prawie sześć lat Atlantic Ocean Road, ma długość
nieco ponad osiem. Spina ona też osiem potężnych mostów, które
mają miejscami do ośmiu stopni nachylenia i niesamowity, jakby
„zwichrowany” kształt. Z tej „konstrukcji stulecia” Norwegowie
naprawdę mogą być dumni. Kiedy wjechałem na nią, poczułem się
jakbym przekraczał jakąś niewidoczną bramę do czegoś, czego nie
znam. Wspaniałe uczucie! Całości wrażeń tego dnia dopełnia
No cóż w zasadzie łączy! Tyle tylko,
23 z 40
spacer
po
Kristiansundzie.
Mogę
długo
spacerować
po
starej,
przyportowej części miasta, bo dzień jest coraz dłuższy a pogoda
wspaniała. Słonecznie, choć temperatura nie nastraja optymistycznie!
Dzień był pełen wrażeń, więc powoli myślę o noclegu. Wyszukuję coś na
mapie około 10 km za miastem. Zajeżdżam i znajduję całkiem fajne
miejsce z jednym tylko camperem. Obsługi lub właściciela nigdzie
nie znajduję choć obszedłem wszystko. Zaparkowałem na podjeździe dużego
budynku, zrzuciłem ciuchy w pokoju z telewizorem i wziąłem prysznic nie zważając na nic. Potem w kuchni zrobiłem
sobie lekką przekąskę, bo w pobliżu portu zjadłem solidną porcję pysznej rybki.
Kiedy kończę pałaszować bagietkę z masełkiem czosnkowym i ocieram brodę po smażonym łososiu, słyszę samochód,
a po chwili widzę i właściciela. Na wstępie informuje mnie, że jeszcze nie ma wifi ani połączenia z internetem, bo nie ma
turystów. To niedobrze – mówię. Nie mogę zapłacić kartą a chciałem też
uzupełnić korespondencję.
Czy rozumiał,
że zamierzam odjechać - nie wiem. Ani przez chwilę nie zamierzałem. Chciałem hyttę. Niewiele mówiąc
klucze, przez okno wskazał domek i unosząc talerzyk na półce poprosił by rano zostawić
tu 100 koron.
podał mi
Oczywiście
- odpowiadam uszczęśliwiony, kiedy starszy pan już wychodzi! Jedyna niedogodność to taka, że hytte nie ma nic.
Ani wody, ani WC. Do toalety ze sto metrów. Jest jednak grzejnik i to najważniejsze. Mimo, że od razu zrobiło się
ciepło, nie za bardzo mogę zasnąć. Nawet samolotowe zasłonki na oczy mało pomagają, kiedy jasno jak w dzień.
Co będzie „wyżej”?
24 z 40
Włożyłem stówkę pod talerzyk i gotuję mleko do musli.
12 CZERWCA
Potrzebuję gorącego śniadania, bo na dworze bardzo chłodno. Mam
nadzieję, że się ociepli bo czeka mnie dziś sporo jazdy. Prognoza
na „tv” przewiduje przelotne opady, więc profilaktycznie wbijam się
w żółte wdzianko. Z kempingu jakiś kilometr do „70-tki”, a potem
wjeżdżam na E39 i nieco poganiam. Tylko „nieco”, bo wolę
„przelewać korony” do kawy lub herbaty, niż łożyć na utrzymanie
miejscowej drogówki. Przed sobą mam prom, na który chcę zdążyć.
Zdążyłem i w dodatku mam miłe towarzystwo camperowej pary z Francji.
W ich camperze korzystam też z internetu. Życząc im szczęśliwej podróży, wyprzedzam wszystkie puszki przy wyjeździe.
Trondheim mijam bez zatrzymania, choć zapraszał mnie pracujący tu
kolega. Uprzejme zaproszenie to jedno, a kłopot drugie. On w robocie
pewnie na dwie zmiany, a ja luzak. Trudno byłoby to pogodzić.
tym
duże
portowe
miasta
w
tym
rejonie
niewiele
mają
Poza
mi
do zaoferowania. Droga E6 na tym odcinku to porażka! Taka ważna
droga, a jedna nitka i ograniczeń więcej niż na całym Śląsku razem.
By nikomu nie przyszło do głowy mieć to „za nic”, pojawił się „wysyp”
radarów. Jak żyć, a raczej jak jeździć? I tu podupadają nieco mity. Łamiących przepisy jest tu tyle samo co i u nas.
Nikt w Norwegii nie wyprzedza? Fakt! Nikt nie wyprzedza, ale tylko w mieście i tylko w pobliżu szkół.
25 z 40
Poza tymi obszarami dość często bywa zupełnie inaczej. Jest niedziela, więc wiem dlaczego znów spotykam sporo grup
motocyklowych. Oni nie za bardzo pozostają w zgodzie z przepisami. Widzę jak grupy wyprzedzają na „podwójnej
ciągłej” i gnają setką na 70-ciu. Nie wierzyłem własnym oczom! Robi mi się zimno, bo w kondoniku początkowo się
spociłem.
Zaczyna również boleć mnie gardło. Biorę jakieś leki z mojej apteczki
i nie jedzie mi się komfortowo.
To kolejny, bardzo chłodny dzień. Postanawiam coś zjeść i się „odwilgocić”. Mój syn podaje mi prognozę na następne
dwa dni. Jeszcze zimniej, ale podobno ma nie padać. Gdyby nie krajobrazy, pejzaże i widoki, to prysła by cała
przyjemność z jazdy. Na szczęście tego mi nie brakuje. Po lewej widzę domek ze stojącymi na podwórku dwoma
motocyklami. Zwalniam i skręcam na stację. Pytam o jakąś „mocną medycynę” na gardło, ale mają tylko coś do ssania.
Tyle to i ja mam. Kupuję więc duży kubek kawy i z ogromną kanapką w ręku siadam na ławeczce zastanawiając się
gdzie kupię „poważne” leki w niedzielę. Podchodzą dwie panie „tak dość po czterdziestce”, pytając skąd i dokąd?
Ze zdziwieniem dowiaduję się, że widziane dwa V-stromy to ich maszyny. Pytam o tych „szybkich” na harleyach.
Taaak! W grupie jest inaczej. Ty nie jedź szybko, bo u nas mandaty bardzo wysokie - mówią. „70-50-30” - na takiej
sekwencji nie przekraczaj ani o kilometr. Jak poza miastem jest „70”, to możesz bezpiecznie tylko do osiemdziesięciu.
Miejscowe grupy to co innego niż pojedynczy motocyklista. Ty jedź wolno –upominają.
Zauważają też, że okropnie
chrypię. Jedna z nich przynosi mi całą aptekę i kartkę z dawkowaniem. Odwdzięczam się najmilszą miną na jaką mnie
dziś stać. Dosiadają się też trzej lokalni bikerzy i po krótkiej konsultacji radzą mi bym odpuścił sobie „eszóstkę” i jak
najszybciej zjechał w drogę Ev17. Miałem w planie wjechać na nią za Mosjoen, ale lokalesom trzeba ufać. Koryguję więc
swoją traskę i odbijam ku zachodowi
za Steinkjer.
W myślach liczę ile to ja mam przed sobą wjazdów i wyjazdów
z promów. Wyszło mi, że około… mnóstwo! Żona dostanie apopleksji -jak nic. Jednak już po kilkudziesięciu kilometrach
26 z 40
wiem, że to jest droga, którą powinienem przejechać.
Teraz jednak rozglądam się za noclegiem, mimo że dopiero
dochodzi godzina 18.00. Wilgotny chłód przenika dotkliwie, a i gardło nie zamierza odpuścić. Staję na kempingu przy
drodze. Jest recepcja i toalety. Krótka piłka i mam klucze. Wpisując się w książkę widzę, że dwa dni temu był tu kolega
„Przemysław +5”. Tak! Pani potwierdza, byli z Polski! Hytta nie pierwszej, a nawet nie drugiej młodości. Za to cena?
Łohoho! Kolegów pewnie tak nie zabolało, bo ich było sześciu. Ja jeden to co innego. Hilton byłby chyba tańszy. Ale kto
by marudził w mojej sytuacji. Na pociechę dostaję 10 koron do prysznica. Rozpakowuję się nieco i … diabeł ogonem
nakrył mój prysznic. Gotówka w banknotach nieprzydatna do kąpieli, a pani recepcjonistki już nie ma. A to feler!
Na szczęście sąsiedzi wędkarze wspomagają w potrzebie, bo kąpią się hurtem. Rano musze rozmienić i oddać „dychę”,
mimo że mówią – nie musisz! To honorowa sprawa i „mus”, choć nie przymus. Rozgrzany wracam do domku i widzę
niskie, deszczowe chmurzyska. Jutro może być wesoło. Jest prąd i nawet czajnik, więc „medycynę” wspomagam
„mocną” herbatą zajadaną wafelkami, bardziej z rozsądku niż z głodu. Bagietka jeszcze trzyma, a ja nawet na głód
nie mam ochoty. Po drugiej „mocnej” przychodzi kojące, błogie zmęczenie. Odpływam.
13 CZERWCA
Jest pochmurno i ponuro, ale o dziwo sucho.
dokonała cudu.
„Medycyna”
Nie wiem tylko czy sama „medycyna”? Jem płatki
i za jednym gotowaniem mleka robię kakao do termosu. Pomny na
wczorajszy chłód, wciągam na siebie co tylko się da. Oddaję „dychę”
i w drogę. Szosa wije się malowniczo wśród fiordów i górzystych wysp.
Czasem pnie się ostro, by równie stromo opadać. Zasługuje setnie
na swoją renomę. Jest pięknie.
27 z 40
Cały czas między morzem a górami. Kiedyś już podróżowałem morzem w górskiej scenerii. Na południowej półkuli „lewą
burtą mijaliśmy Horn”- jak śpiewa bard w jednej z szant. No i mam, znów jestem „pod Hornem”.
Na jednym z promów poznaję parę „skórzanych” Norwegów jadących na Lofoty.
Jest nam po drodze więc „rąsia”
i wyjeżdżamy razem.
Zaczyna kropić, ale oni twierdzą, że to przelotnie.
Niestety nie!
Po kilku kilometrach zatrzymuję się, naciągam wdzianko i pierwszy
raz wkładam ochraniacze na buty. Oni dalej w skórze. Wikingowie myślę sobie - to twardzi są! Wsiadam na moto i … łup! Ochraniacze
pasują świetnie i są renomowanej, znanej firmy. Mają solidną
plastykową podeszwę, więc się łatwo nie przetrą. Jednak kiedy
położyłem nogę na mokrym asfalcie poczułem jakbym miał na butach łyżwy.
Noga poszła na bok, a Trampek na gmole. Niby nic, ale ciężarówka która przejechała pół metra od mojego leżącego
na asfalcie kasku, wprawiła mnie w nienajlepszy humor. Zdjąłem ochraniacze szybciej niż nałożyłem przysięgając,
że niczego takiego już nigdy na buty nie założę.
Po kilku godzinach boli mnie szyja od rozglądania się. Droga Fylkesvei 17, zwana również Coastal Highway,
jest „narodową drogą turystyczną” długą na 630 kilometrów. Obecnie, kiedy odciążyła ją droga E6, można bardziej
rozkoszować się tym, co ma ona najlepszego i podziwiać to, co jest wokół niej.
Norwegowie jadą pierwsi i to dość
szybko. Muszę się sprężać by nie odstawać. Kolejny prom i widzę, że są przeziębnięci bardziej niż ja wczoraj. Jak to się
dzieje, że nic mi dziś nie dolega i nawet dobrze mi się jedzie?
28 z 40
Na kolejnym, czwartym już chyba promie, wysuszamy mój termos i gdzieś na wysokości Nesny, Norwegowie
proponują zjazd na kemping.
Dobra! Podreperuję ostatecznie gardło i resztką jednej z flaszek umocnimy przyjaźń
polsko-norweską. Jednak nie było mi to dane. Wszystko co czteroosobowe to zajęte. Są tylko duże domki na 8 osób
za 1200 koron. Norwegowie biorą i kiedy ja próbuję negocjacji, oni już mają zdjęte kufry. Myślę sobie, tu jakoś chęci
do umacniania czegokolwiek nie widać. Nawet chęci do pomocy w negocjacjach nie ma. Do kitu z taką znajomością.
Nie gramy chyba w jednej orkiestrze. Do zmroku jeszcze kilka godzin, więc „po jakiego” mam udostępniać „rokefelerom”
moją „wkładkę” do kawy? Aż taki zdesperowany to ja jeszcze nie jestem! „Thank you” recepcji, parze krótkie „hasta la
vista amigos” i na długiej dwójce wypadam na szosę. Jadę i nie przejmuję się niczym bo przecież musi być w pobliżu
inny kemping. Albo i nie musi. Taaaak. Widać nie musi.
Paliwa pół baku i jasno jeszcze, więc ryzykancka dusza każe jechać
dalej.
Ale co to? Jest domek. Taki namalowany na tabliczce,
a to oznacza, że ktoś tu coś wynajmuje. Ostry hamulec i zjeżdżam
po stromym podjeździe na podwórze domostwa po lewej stronie
szosy. Parkuję w poprzek by mi moto nie wywinęło „orła”
i dzwonię. Drzwi otwiera uśmiechnięty starszy pan. Pokój? Jest,
oczywiście! A ile płacę? Sam? Tak. To czterysta pięćdziesiąt. Hmmm.
Trzysta pięćdziesiąt będzie OK? OK- odpowiada pan i wkłada stojące przed drzwiami gumowce. Prowadzi w dół,
żwirową ścieżką do całkiem okazałego domku. Pyta czy będę palił w kominku i czy z sauny chcę skorzystać?
Raczej nie bo widzę, że jest spora łazienka z prysznicem. No to proszę … i podaje mi klucze. Rozglądam się i nie wierzę.
29 z 40
Dwupokojowy apartament z łazienką, kuchnią, kominkiem i sauną za 350 koron? To się nazywa fart. Dobra nasza!
Więc się wygrzejemy pod prysznicem, wypierzemy wszystko, umyjemy spodnie od „Modeki” i ugotujemy pyszną
obiadokolację. Na koniec ocaloną „wkładką” potroimy moc coca coli z limoną i nie wstaniemy aż do rano. Starszy pan
„niech żyje nam”! Jak się spotkamy na Lofotach to koleżeństwu powiem jak mieszkałem. Popijając wspomniany
wcześniej, domowej roboty „trójniak” na coli i oglądając wiadomości w nie za bardzo znanym dialekcie, gdzieś około
połowy drugiej szklanki przypomniałem sobie dlaczego tak mi się poszczęściło. Ano dlatego pewnie, że kilka razy bardzo
stromo piąłem się pod górę gdzie z powodu piękna przyrody czułem się jak w niebie. Raz zamiast widoków na szczycie
otuliła mnie mgła, a zjazd w dół był prawie „piekielny”. Tak więc domek musiał być „zadość czyniącym darem niebios”!
14 CZERWCA
Poranek zapowiada się nienajgorzej. Słoneczko ładnie prześwituje dając nadzieję na ładny dzień. Dziś
w niewyjaśniony sposób jestem gotów do drogi przed ósmą. To zdarzyło mi się chyba pierwszy raz. Postanawiam jeszcze
poprawić impregnację butów po gruntownym wczorajszym myciu. Sprawowały się całkiem dzielnie, więc mam dla nich
odpowiedni spray – a jakże! Karteczka z notatnika posłużyła do napisania podziękowań dla pana „ownera” i ruszam.
Kolejne dziesiątki kilometrów i nadal nie mam dość widoków. Na następnym promie jestem jedynym pasażerem.
Zauważam też, że im dalej na północ, tym psuje się nieco wspaniała dotychczas jakość dróg. Głównie dlatego, że stają
się coraz węższe. Wynagradza mi to niesamowita przyroda. Co jakiś czas zjeżdża się z wysokiej góry do jakiejś zatoczki
upstrzonej skalistymi wysepkami. Tu i tam jakiś czerwony domek. Krajobraz taki surowy, jakby czas się tu zatrzymał.
Przed ostatnim promem na Fv17 spotykam polskiego kierowcę tira. W rozmowie wspominam o oparach
w zbiorniku i mam ofertę miejsca na pace. Dziękuję pięknie i wjeżdżamy na prom, gdzie „lokales” mówi, że właśnie
30 z 40
odwiózł na lotnisko czworo polskich lekarzy. Co do stacji to „folow me”! Kiedy tankuję i jem grzankę uświadamiam
sobie, że umknęło mi gdzieś koło podbiegunowe. Jednak na pewno je przekroczyłem, bo świadczy o tym temperatura
i całkowity brak nocy. Choć tak do końca nie wiem czy „całkowity”, bo w tym czasie śpię.
Odwiedzam Saltstraumen znane z niewiarygodnych wirów,
które powstają podczas przypływu. Niestety musiałbym czekać
prawie 6 godzin by zobaczyć te prawdziwie niezwykłe, więc
zadowalam się mikrowirkami.
Jadę dalej by późnym popołudniem byd w Bodo. Znajduję kemping
koło lotniska. Niezły, choć hytta najgorsza jaką do tej pory
wynająłem. Ciasna cholernie a cena jak za normalną. Wewnątrz
jest tylko grzejnik, gniazdko i służbowy czajnik. Całe szczęście, że mam rozgałęźnik,
bo inaczej nie naładowałbym moich urządzeń. Nie słyszałbym GPS-a ani muzy z telefonu. W takim samym domku jak
mój, mieszka Polak, który tu pracuje wespół z polską recepcjonistką. Rozkulbaczam Trampka i na pusto jadę coś zjeść
i zrobić zakupy. Znajduję dużą galerię w centrum miasta, która prawie niczym nie różni się od tej katowickiej. Najadam
się do syta jedzeniem na wagę i ruszam do portu, by rozpoznać poranny odjazd i kupić bilet. Po powrocie zauważam,
że mój łańcuch jakoś mniej mokry. Okazuje się, że oliwiarka nie oliwi. Za domkiem stawiam motocykl na stopce
centralnej i zabieram się za znalezienie usterki. Dość szybko okazuje się, że silikonowy przewód został zaciśnięty
siedzeniem.
Po kilkunastu minutach wszystko działa. Gdyby nie to, że mam tylko jeden awaryjny pojemnik smaru,
to już dawno wyłączyłbym ustrojstwo, które oliwi mi przy okazji kufry, a i czasem też bagaż.
31 z 40
Pora spać, bo prom mam o szóstej rano i jeśli chcę zobaczyć jutro Lofoty, to pobudka o czwartej.
15 CZERWCA
Na przystani byłem o godz. 5.15. Prom właśnie rzucał cumy. Po załadunku paru samochodów
i mnie jedynego na moto (???), oddał cumy i po chwili byliśmy na kursie do Moskenes. Dlaczego nie czekał do 6.00?
Nie mam pojęcia. Znalazłem miękką, długą kanapę koło dwóch tirowców i rozścieliłem się jak długi ich wzorem.
Obudził mnie jakiś niezrozumiały komunikat, z którego zrozumiałem tylko tyle, że chyba za pół godziny otworzą zejście
na pokład samochodowy. OK, to jeszcze drzemka, bo ja tylko naciągam kominiarkę i jestem gotów. Nawet pasy
mocujące moto są statkowe, więc nie muszę ich pakować. Jedyny motocyklista na wyjeździe z promu, ale po przeciwnej
stronie z dziesięć, które już czekają.
Jadę na zachód nie mogąc się napatrzeć. Krajobraz bajeczny.
Poszarpane, skaliste wybrzeże usiane mnóstwem wysepek. Urokliwe,
czerwone domeczki zdobią i okalają maleńkie zatoczki, a nad
wszystkim wiszą groźnie skaliste ściany. Wszystko to tworzy klimat
jakiego trudno by szukać gdzie indziej.
Wszystkie zmysły pracują
intensywnie. Nos też ma co robić. Dochodzi mnie zapach, który
znam z Bornholmu, a który dla jednych jest znośny a dla innych
„wymiotny”. Suszona w morskim klimacie ryba nie działa na mnie źle, ale tu wszędzie
suszą się w zasadzie tylko rybie łby. Te zaś nie prezentują się apetycznie.
32 z 40
Najbardziej znana miejscowość Lofotów jest tak piękna, jak krótka jest
jej nazwa. „A”- to chyba symbol norweskiej prostoty, ale znalazłem też
„Bo”! Pozostawiam moto i ruszam na godzinny spacer, po którym
żałuję, że nie mogę tu zostać do jutra. Wieczorem piłbym pewnie piwo
w jakiejś tawernie i zastanawiał się czy nie zostać jeszcze. Tylko
potworny ból nóg powstrzymuje mnie przed zapuszczaniem się głębiej
w uliczki u podnóża skał. Jedno mnie jednak nieco dziwi. Jest niesamowicie
pusto. Jeden czy dwa samochody, rowerzystka z koszykiem z przodu i wszystko. Nie ma przechodniów, rybaków czy
małych dzieci. Takie piękne a jednocześnie jakby wymarłe miasteczko. To samo obserwuję w innych miejscowościach
przez które przejeżdżam. Mnie, wychowanemu na wsi, psuje to trochę ten przepiękny obraz. Zapamiętam jednak tylko
to co piękne. A piękne jest tu wszystko. Przepiękne dzieło przyrody i piękne dzieło ręki człowieka. Objechałem
i obszedłem co się dało i co wytrzymały moje nogi. Pora ruszać - kierunek Narvik. Nadkładam nieco drogi, ale być
w pobliżu i nie uczcić choćby „chwilą” pamięci tych, którzy oddali
„wszystko”, bym ja dziś mógł tu być i czuć się wolnym, byłoby
niewdzięcznością. Jadę na gps i oczywiście mijam monument. Zapytana
młoda dziewczyna z uśmiechem wskazuje mi miejsce, które nie jest
wyeksponowane,
ale
bardzo
zadbane.
Pięknie
kwitną
posadzone
w rabatkach kwiaty, są też świeże, cięte. Wszystko zaświadcza, że ktoś
pielęgnuje pamięć. Leży również wieniec od załogi jachtu „Solanus”.
33 z 40
Robię zdjęcia, zapalam znicz i chwilą ciszy czczę pamięć marynarzy-bohaterów.
tego, bo słońce nadal wysoko.
Dzwoneczek rozsądku dzwoni
Zrobiło się dość późno, ale nie czuję
mówiąc, że pora na odpoczynek, bo jutro też słonko
będzie wysoko. Mimo tych „słonecznych wysokości” i przepięknej pogody nie jest tak ciepło jakby można było
przypuszczać. W osłoniętym, nasłonecznionym miejscu - tak. Na motocyklu już mniej.
Postanawiam pojechać jeszcze z godzinę lub dwie i rozglądnąć się za noclegiem. Kiedy E10 odchodząc w lewo opuszcza
E6, po kilku kilometrach z daleka widzę kemping. Duży, okazały budynek recepcji i czerwone domki. Na parkingu sporo
aut i ze trzy motocykle na norweskich blachach.
Pytam o hytte. Pani mówi, że ma jedną jeszcze nie używaną
i nie ukończoną, dlatego da mi 150 koron rabatu. Jeśli oczywiście
mi to odpowiada. Robię poważną minę i mówię, że chcę wpierw
zobaczyć. Dostaję klucze i instrukcje gdzie znajdę tą „śnieżynkę”.
Otwieram i …! No nie! Nie spodziewałem się czegoś takiego!
Za taaakie pieniądze? Wracam i jakby od niechcenia mówię …
OK biorę! Super! Czyściutko, cieplutko i nowiusieńko. Jest wszystko
czego mi potrzeba. Pościel pachnąca świeżością, że aż chce się w nią
wskoczyć! Kuchenka, czajnik, mikrofalówka i tylko wody brak,
Ale przecież hytte nie ukończona przecież! Mogę za to wybierać z czterech łóżek.
Na kolację idę do budynku recepcji. Dwa w jednym, recepcja w restauracji lub też restauracja w recepcji. Zamawiam
grillowanego łososia z frytkami, popijam colą i wracam do siebie, gdzie robię sobie „cuba libre” na dobre spanie.
Zaślepki na oczy, zatyczki do uszu i mogę się odmeldować!
34 z 40
16 CZERWCA
Do Alta mam około 450 kilometrów. Jest słonecznie choć bardzo chłodno, bo wieje. Trzymam się
drogi E6. Droga bardzo urozmaicona choć już nie tak dobra jak na południu. Wąsko ale ograniczeń jakby mniej.
Po pewnym czasie biegnie malowniczo brzegiem fiordu. Przyjemność z jazdy psuje mi tylko rozpruty worek
z tunelami. Tunel, tunel a za tunelem tunel.
Zaczyna to być nieprzyjemne, bo każdy jest
mocno wilgotny i bardzo
chłodny. Po jakichś czterech godzinach jazdy napotykam przeszkodę nie do przebycia. Dziewięćdziesiąty dziewiąty tunel
zamknięty do jutra. Nie może być gorzej. Nie stanę na kwaterę bo przedpołudnie. Co robić? Tak jak wszyscy przede mną
zawracam i na najbliższym parkingu studiuję objazd. Wychodzi, że nadłożę co najmniej 70 kilosów i prom. Wcześniej
żadnej informacji, która by pozwoliła zjechać na objazd. No panowie Norwegowie! Rozczarowaliście nie tylko mnie.
Mija mnie camper, którego szofer
mocno wymachiwał rękami przed nosem robotnika z chorągiewką nakazującego
odwrót. Tankowanie na wszelki wypadek, bo mapa nie wskazuje na obecność czegokolwiek po północno-zachodniej
stronie fiordu. Nie może być jednak dobrze. Tylko jeden pech, to nie pech. Chodzą stadami i jeden zaraz woła drugiego.
Zaczyna padać, bo tu widać dzień bez deszczu, to dzień stracony.
Pobieram więc jedzonko by mieć co spalać
w chłodzie. Te moje południowe jedzonka to z reguły „hot dog gigant” lub zapiekanka i lurowata kawa, albo też burger
i cola.
Miejscowi pałaszują tego całe mnóstwo i żyją, więc i ja też pewnie przeżyję. O dziwo jedzie mi się całkiem
znośnie. Przy kolejnym „toaletowym” postoju idzie w ruch smartfon i wychodzi, że lepiej mi jest jechać jak najdłużej,
by mieć „nadrobione” na jutro. Tak też robię i jadę do późna mijając Alta z przystankiem na burgera.
Przejazd przez Alta to horror. Jedzie się prawie cały czas trzydzieści. Radar stoi na radarze. Biorą w obie strony.
Przy dwudziestu przestałem liczyć. Jednak gdy tylko wyjeżdżamy nieco za centrum, to zaczynam być wyprzedzany.
Coś mi jednak mówi by nie dać się ponieść i jadę jak „Pan Bóg przykazał”.
35 z 40
Późnym wieczorem w gęstniejącej mgle dojeżdżam do miejsca, gdzie E6
skręca do Kirkenes, a na północ idzie już E69. Skręcam i po kilometrze
czy dwóch mam coś, co jest skrzyżowaniem kempingu z hotelem. Niby
kemping, bo są domki, stoją campery i widzę namioty, ale po drugiej
stronie drogi. Jest też coś co wygląda na hotel z restauracją. Parkuję
z nadzieją na kolację, ale niestety kuchnia już nie „rabotajet”.
Tę „wstawkę” daję nie bez powodu. W recepcji, która jest połączona
ze sklepem z pamiątkami, wita mnie młoda i miła Rosjanka. Radzi bym wziął pokój, bo taniej niż hytte. Pokój
standardu „wczesny Gierek” ze wspólnymi sanitariatami, ale co tam. Toś to już prawie kraniec Europy, a i do ruskich
blisko, więc co ma być? Grand, czy inny Hilton? Wprowadzam Trampka pod daszek i szukam gdzie tu jaka kuchnia.
Mam jeszcze awaryjne dwa „krakusy”, paczkę makaronu i fix. Dziś więc będzie spaghetti! O dziwo jedne drzwi z mojego
korytarza prowadzą właśnie do kuchni okupowanej już przez dwóch Niemców! Po stroju wnoszę, że jadą rowerami. Tak!
Jadą na rowerach! Nie dziwię się, bo na każdym kempingu spotykałem rowerzystów z całej Europy. Podziwiam tych
ludzi, bo ja otulony w Modeke z podpinką, a oni w jakiejś rowerowej „cieniźnie” „dymają” mozolnie pod te wszystkie
góry i podjazdy. Szacun wielki Panowie i Panie, bo i te też są. Posilony ponad miarę, biorę w jasyr łazienkę na prawie
godzinę. Piorę moje „termoaktywa”, bo wszystkie trzy zmiany już użyłem. Grzejniki mam dwa, więc jutro wszystko
będzie świeże i pachnące. Spać też będzie się lepiej, bo z „nawilżaniem” powietrza. Jeszcze tylko bardzo gorący prysznic
i zasypiam kamiennym snem.
36 z 40
Trzynasty dzień podróży. „Trzynastka” niezmiennie ma dla mnie niemiłe prezenty. Jest godz. 5.00 kiedy wstaję
i zaczynam dzień od prysznica. Polubiłem wbijanie się w ciuchy na świeżutko, bo w ciągu dnia jest z tym różnie.
Zaczynam się zwijać, a za oknem ponuro jak w listopadzie. Śniadanie jem z Niemcami.
17 CZERWCA
Przy kulbaczeniu wyrażam dla nich podziw, a oni że 15 kg bagażu to za dużo
i koniecznie muszą to zmniejszyć! Kurcze, a ja jadę „we trzech Niemców”
i niewiele mogę z tym zrobić. To są dopiero „goście” ci cykliści!
Do przejechania ok. 110 km w bardzo silnym wietrze.
Ze strony internetowej wiem, że mogę mieć do 80 km/h.
Na szczęście jeszcze nie leje, bo wylało się w nocy. Wiatr mocno napiera
i rzuca mną we wszystkie strony. Słynny tunel jest zimny i wilgotny,
ale nie pobierają opłat. Docieram do miasteczka Honningsvag. Sprawdzam z marszu
dojazd do portu i bez marudzenia jadę dalej. Wietrzysko nieco słabnie, ale jakby w rekompensacie robi się mglisto.
Po kilkunastu minutach widzę nie dalej jak na 15 metrów. Czasem jadę na stojąco bo deflektor zapylony kropelkami.
Droga dość kręta i szybka, ale jak tu ją wykorzystać? Prawie po omacku docieram do bramki gdzie dość miły facet żąda
ode mnie 260 koron. Za co? Gość się uśmiecha i mówi, że wczoraj było „lepiej”! Stawiam motocykl na parkingu i …
Nie wiem gdzie iść. Mapkę mam, ale co z tego. Poruszam się więc w odniesieniu do drogi, którą mam po prawej. Zimno
potworne, bo wieje jak wiało. Jakoś natrafiam na wejście do pawilonu i zanurzam się w ciepełku! Parę minut poświęcam
na rozejrzenie się po obiekcie. Niestety kawy nie mogę kupić. Dopiero za pół godziny. Idę więc zlokalizować globus,
co może nie być łatwe. Widać NIC!
37 z 40
Globus jest na szczęście w tym miejscu, gdzie stoi od wielu lat.
Najbardziej na północ wysunięty kraniec naszego kontynentu? No nie
do końca. Rozmija się to z geograficznymi faktami. Nordkapp, czyli
Przylądek
Północny
leży
przecież
na
wyspie
Mageroya.
Ziemia
Franciszka Józefa to też wyspy, też Europa i w dodatku leżące
zdecydowanie dalej na północ. Na lewo od Nordkappu Przylądek
Knivskjellodden
geograficznie
Norwegowie wybrali
też
dalej
wysunięty.
Praktyczni
najłatwiej dostępny Nordkapp i uczynili z niego
niezłą atrakcję. Przez sześć lat budowali podmorski tunel, który
połączył Mageroyę z kontynentem i w tym czasie był najgłębszym
i najdłuższym. Turystyka i jeszcze raz komercja. Tu trzeba dowieźć
sporo turystów i zapewnić im wszystko. Muzeum, kino, kaplicę,
restauracje i sklepy z pamiątkami znajdziemy w ogromnym pawilonie
Centrum Przylądka. A co jeszcze tu znajdziemy?
Niewiele oprócz stad turystów i reniferów. No, może czasem trafi się piękny
widok na otwarte morze. Ja miałem w „mgłowym” pechu szczęście, bo nie
musiałem
pół godziny czekać, by zrobić sobie zdjęcie samemu.
Dojechać tu nie było łatwo,
a przebywałem raptem trzy godziny. Po co zatem tu przyjechałem? Dojechać tu to wyzwanie. Wyzwanie, które nie
spełnione mogło by odebrać mi satysfakcję z całej mojej norweskiej podróży.
38 z 40
Siedząc przy gorącej kawie i gapiąc się w zamglone okno, jest mi
przyjemnie i ciepło na sercu choć po drugiej stronie panuje mokry,
prawie arktyczny chłód. Jest 4 stopnie, co w połączeniu z wiatrem
12 m/s daje zabójczy efekt. Kupuję plakietki, robię zdjęcia i co?
Mogę tu siedzieć jeszcze do jutra tylko musiałbym i tak szukać jakiegoś
domku,
co
przy
braku
wcześniejszej
rezerwacji
jest
praktycznie
niemożliwe. Byłoby to też bezsensowne, bo prognoza na jutro jest taka sama.
Zbieram się więc i zastanawiam jak wrócę w tej mgle. To dość zadziwiające, by przy tak silnym wietrze zdołała być tak
gęsta. Teraz mam na południe, czyli „z górki”. Boli mnie prawy nadgarstek mimo „tempomatu z trytek”. Tyłek nie boli,
bo go nie czuję, ale doskwierają biodra. Pomaga mi wtedy jazda na stojąco, za co błogosławię Trampka. Spróbujcie
jechać na stojąco na Hopperze!
Jadę w kierunku portu w Honningsvag, gdzie przed 15.00 mam szansę załapać się na statek. Taaaak! Pora znów
poczuć wiatr na morzu. Tym razem na Morzu Barentsa. Myślę o Murmańsku i o tym co tam napotkam. Po drodze
mijam kilkoro rowerzystów. No, no! Należy chylić czoła! Jaki trzeba mieć hart ciała i ducha, czy też determinację
w dążeniu do celu? W porcie jestem z dużym zapasem, więc szukam wifi i kupuję bilet do Kirkenes. Wracam i prawie
od razu się okrętuję wraz z kilkoma norweskimi samochodami. Wjazd mnie zaskoczył, bo odbywa się przez boczne wrota
i specjalną windę. Każdy samochód i mnie osobno wstawiają do wnętrza statku. Załoga nie kwapi się do pomocy
w mocowaniu, więc zabieram się sam. Wykorzystuję swoje dwa pasy, ale ponieważ idziemy w otwarte morze, proszę
jeszcze o dwa ze specjalną kocówką w pokładowe gniazdo. Mówią, że wystarczy! Oni przecież mają „experience”!
39 z 40
Może i mają, ale moto jest moje! Po 10 minutach dostaję pasy lecz widzę, że mają mnie za natręta. Lepsze to niż
pokładowa gleba. W odwecie próbują mi wmusić zdjęcie bagażu, ale im się to nie udaje. Nie mam zamiaru się
rozkulbaczać tym bardziej, że musiałbym bagaż targać do kajuty. Biorę
tylko niezbędnik z bielizną, a reszta zostaje. Według nich reszta zostaje
na moją odpowiedzialność. Kajutę mam świetną i nawet bulaj jest…
na obrazku. Kąpię siebie i spodnie zabłocone po kolana. Przebieram się
w świeże ciuszki i uderzam na podbój pokładu „gastronomicznego”.
Mam trochę czasu do wyjścia w morze, bo czekamy podobno
na spóźnialską grupę turystów. Wykorzystuję to na uzupełnienie chmielu
i kalorii w organizmie. Piję piwo, jem sałatkę z krewetek i myślami wybiegam
w jutro. Jednak póki co, w znakomitym nastroju wychodzę na pokład i podziwiam surową scenerię Północy. Statek
płynie specjalnie blisko brzegu, by prawie przez całą dobę można było podziwiać wybrzeże. Jest „przeszywająco” pięknie!
Tak! „Przeszywająco”, bo siła pierwotnego piękna jest nieskażenie zatrważającą. To co widzę przywodzi mi na myśl lata
spędzone na Ziemi Ognistej.
Zawinęliśmy do kilku maleńkich porcików, gdzie pośród wysokich skał stoi kilka czerwonych domeczków i cumują
niewielkie, krabowe kuterki. Jak ludzie tu żyją? Gdybym miał czas wysiadł bym i pozostał tu z tydzień by się o tym
przekonać. Tymczasem w statkowym ciepełku sprawdzam emaile dowiadując się, że do krabowego safarii jest nas tylko
dwóch chętnych. Jeśli do południa nikt się nie dołączy, to nici z wyprawy na kraby. Cóż, ocaleje kilka tych smacznych
skorupiaków.
40 z 40
Na horyzoncie pojawia się Kirkenes i tu kończy się pierwszy etap mojej podróży.
To nic! Murmańsk, tundra i tajga Półwyspu Kolskiego czekają,
ale o tym już w innej relacji.
Pozdrawiam,
Janusz
Zapraszam do obejrzenia filmu z wyprawy na YouTube.
Tytuł filmu: „Mój Nordkapp i Murmańsk - Czerwiec 2016”

Podobne dokumenty