Tylko dla fanów?

Transkrypt

Tylko dla fanów?
ilustr.
Sabina Sokół
c z o ł e m
Lampart,
2
D
ziewięć miesięcy, czyli czas na pewne
podsumowania. W odróżnieniu od biologicznej ruletki genowej, na każdym
etapie życia „Menażerii” każdy z nas – czyli ekipa redakcyjna, ale nie tylko – mógł dołożyć własną, przemyślaną i precyzyjnie odmierzoną drobinę materiału
genetycznego. Tak więc postać obecna naszego maleństwa nie jest bynajmniej owocem przypadku - można zachwalać i ganić konkretne nasze
działania, a nie zrządzenie losu czy Matkę Naturę, choć i one pewnie maczały w tym wszystkim palce.
O pochwały i utyskiwania (te ostatnie
szczególnie!) proszę Was bardzo gorąco.
Z perspektywy wewnątrzredakcyjnej widoczny
jest wciąż niedosyt Waszych opinii, zarówno
mailowych, jak i ustnych. Co widzicie dobrego
w „Menażerii”? Czego Wam brak? Czy to dobrze,
że istniejemy? Że co miesiąc tworzymy i zbieramy materiały, redagujemy, korygujemy, składamy – po prostu dbamy, by wszystko miało ręce
i nogi, a zarazem kusiło różnorodnością?
Za nic nie pozwolimy sobie skostnieć – więc
choć mnożą się u nas punkty stałe i kontynuacje tematów, bezustannie myślimy o zmianach na lepsze. Niedługo nastąpi dość widocz-
na transformacja, o której nie raz jeszcze będziemy
dokładniej informować: nasze PDF-owe dotychczas
pismo przekształci się w aktualizowany co miesiąc
serwis. W gronie redakcyjnym zmiana ta jest akceptowana i pożądana, będziemy szczęśliwi jeśli również
Czytelnikom będzie ona odpowiadała. Wszystko to
dokona się za sprawą pomocnej dłoni stowarzyszenia „Tłok”, a możliwe jest tylko i wyłącznie dzięki
pozarządowemu, Megafonowemu, fundamentowi
naszego pisma. Mam nadzieję, że nadchodząca
przemiana, ale też i cała nasza działalność, będzie żywą reklamą trzeciego sektora.
Żałuję przy tym, że w minionych numerach
nie dość miejsca poświęciliśmy problematyce pozarządowej, bardzo bym chciał, żebyśmy i pod
tym względem nieco się polepszyli. A też nie powinniśmy chyba pozostawać obojętni na inne zjawiska społeczne - przecież prowadzenie działalności prasowej zobowiązuje do nieobojętności...
Czy starczy nam odwagi?
W dziewiątym
miesiącu
Marek Rozpłoch
Na
okładce ilustracja
Gosi Stolińskiej
s p i s
recenzje
Anna Ladorucka, Aram Stern,
Paweł Schreiber, Artur Eichhorst,
Grzegorz Malon, Wojciech Włoch
t r e ś c i
Joanna Wiśniewska
Spokojny człowiek
felieton. regulator kwasowości
Barszcz Błaszczyk
94
6
156
Jacek Seweryn Podgórski
Tylko dla fanów?
felieton. horyzont zdarzeń
Kosmiczny Bastard
96
fotorelacja
Ryszard Duczyc
51. Bydgoski Fetiwal Muzyczny
12
98
22
164
100
ilustracja
Sabina Sokół
104
autorzy numeru
postanthropology wunderkammer
Phtalo Manatee
24
fotorelacja
Małgorzata Drążek
Słuchalnia: koncert Sultan Hagavik w CSW
36
relacja
Aram Stern
XX SPOTKANIA – tempomat uniwersalny
38
relacja
Piotr Buratyński, Karolina Robaczek
Tofifest 360°?
42
rach-ciach
Polecam, Grażyna Torbytska i Cham Filmowy
Seriale
44
wywiad
z Jackiem Sotomskim
i Mikołajem Laskowskim rozmawia
Małgorzata Burzyńska
Eksperyment trwa
48
fenomen
Marek Rozpłoch
Rozmowy ze świetnymi dziewczynami
56
fenomen
Aram Stern
Czechowicz na kozetce u Bonowicz
179
180
twory
Martyna Ścibor
108
pod okładką. wstęp
Dawid Śmigielski, Jacek Seweryn Podgóski
Jak wygląda konstruktywna krytyka?
122
pod okładką. wywiad
z Edvinem Volińskim i Nikodemem Cabałą
rozmawiają
Jacek Seweryn Podgórski i Dawid Śmigielski
BIOCOSMOSIS, czyli
spoglądając w odległą galaktykę
124
pod okładką. komiks
Kuba Wojtecki
131
pod okładką. relacja
Dawid Śmigielski
Gry i komiksy
132
pod okładką. relacja
Filip Fiuk
Kolejna emefka zaliczona, czyli rzetelna
relacja z tegorocznej
edycji łódzkiego festiwalu
136
pod okładką. relacja
Dawid Śmigielski
Goście, panele, autografy i zakupy
140
62
pod okładką. relacja
Konrad Wojtasik
Festiwal komiksu i gier dla niezainteresowanych
86
pod okładką. komiks
Anna Krztoń
60
twory
Agata Kus
148
teksty literackie
Patryk Zimny
152
felieton. dzienniczek uwag
Szymon Szwarc
pod okładką. eseje recenzyjne:
92
162
tu bywaj
AS, SM
obiekt pożądania
Karolina Wiśniewska
Festiwal Designu w Łodzi 2013
fotorelacja
Ryszard Duczyc
XX Międzynarodowy Festiwal
Teatrów Lalek Spotkania
160
Dawid Śmigielski
Porno w rytmie hard
felieton. bełkot miasta
Józef Mamut
fotorelacja
Sławomir Jędrzejewski
Domowe Melodie w Lizard King
3
odsłony
Andrzej Piotr Lesiakowski
185
fiat Zofii
Maciek Tacher
Wczesny Wittgenstein
186
r e c e n z j e
książka
6
Co było dalej?
Jest wczesna wiosna 1951 roku. Trzej
nastoletni chłopcy idą za miasto popływać zanim jeszcze stopnieje śnieg, aby
móc pysznić się tym przed kolegami. Przy
okazji dokonują niebywałego odkrycia:
w stawie znajduje się zanurzony aż po
dach samochód należący do miejscowego optyka, pana Willensa, a przez otwarty szyberdach wynurza się jego martwa
ręka. Duma z pływackiego osiągnięcia
odchodzi w niepamięć, gdyż to mrożące
krew w żyłach odkrycie pozwoli im przejść
do historii. Znalezisko nie wywołuje ani
śladu grozy, obawy czy żalu, jedynie
dumę z odkrycia i wdzięczność losowi za
taką gratkę.
Czy chłopcy pobiegną na posterunek,
by zgłosić trupa w wodzie? Ależ skąd.
Spokojnym, dumnym krokiem wrócą do
swych domów, zjedzą obiad, po czym
przeparadują przez całe miasto, mijając
po drodze nieświadomą jeszcze wdowę po
topielcu. Wstąpią jeszcze do sklepiku po
obłędnie smaczną lukrecję i dopiero wtedy dotrą na posterunek. A gdy już mają
złożyć zeznanie okazuje się, że przygłuchy posterunkowy ma rozpięty rozporek.
Zamiast powiedzieć, co ich sprowadza,
uciekają pękając ze śmiechu. Wracają do
domu i dopiero po jakimś czasie, w porze
kolacji, jeden z nich wyznaje matce, co
zaszło nad stawem.
To, że chłopcy przez tyle godzin wytrzymali, nie mówiąc nikomu o swym odkryciu, a
szczególnie niefrasobliwe kupno lukrecji,
budzi uznanie całej społeczności, z czym
wiąże się dożywotni przydomek „Truposz”,
który nawet przeszedł na niektórych ich
potomków (chociaż wtedy nikt już nie pamiętał, skąd to się wzięło). Śmierć optyka
uznana została za tragiczny wypadek lub
samobójstwo, jak się później okazało, zupełnie niesłusznie.
Znalezienie topielca to zaledwie preludium
do noweli, która opowiada o codziennym
życiu pielęgniarki domowej, na pozór nie
mającym związku z upiornym odkryciem
chłopców. Jednak w dramatycznych okolicznościach zagadka nagłej śmierci doktora Willensa zostaje rozwiązana, a główna
bohaterka obdarzona niechcianą wiedzą i
dylematem co z tą wiedzą zrobić.
„Miłość dobrej kobiety” to jedno z moich ulubionych opowiadań z tomiku Alice
Munro pod tym samym tytułem. Spośród
innych nowel tej autorki wyróżnia się
stosunkowo pokaźną długością i przy dobrych chęciach można ją określić mianem
minipowieści. Poza tym – jest trup, jest
sprawca, więc można by się spodziewać
czegoś w rodzaju thrillera. Nic bardziej
mylnego. Kryminalne tło nie tworzy napięcia, a zwroty akcji nie są zbyt zaskakujące. Podłoże to ma jedynie na celu stworzenie patowej sytuacji, w jakiej stawia
bohaterkę i ukazanie wątpliwości, jakim
musi stawić czoło. A gdy decyzja została
podjęta i nieuchronnie zbliżały się jej konsekwencje, co zrobiła autorka? Postawiła
kropkę i zaczęła pisać kolejne opowiadanie.
Przyznam, że przy pierwszym przeczytanym przeze mnie opowiadaniu Munro
zabieg ten, czyli „koniec i kropka, czytelniku, domyśl się sam co było dalej” wywołał we mnie niemały wstrząs. Jakież
to marnotrawstwo tworzyć interesujące
postaci i zajmującą fabułę tylko po to,
by w najciekawszym niekiedy momencie
urwać ją, zostawiając czytelnika samego z wątpliwościami jak to się potoczyło
dalej. Przecież to się wręcz prosi o ciąg
dalszy. Zwłaszcza dziś, w epoce na siłę
tworzonych sequeli, czytelnik czuje się
komfortowo przyzwyczajony do postaci,
obserwując ich losy aż do kompletnego
wyczerpania się fabuły. Może dlatego opowiadania są obecnie mniej popularne od
dłuższych form literackich, mimo że zazwyczaj stanowią zamkniętą treść.
Mimo boleśnie urwanych zakończeń, opowiadania Alice Munro urzekły mnie do
tego stopnia, że przeczytałam dwa tomiki
opowiadań jeden po drugim i zdecydowanie sięgnę po kolejne. Dla nieśpiesznej
atmosfery kanadyjskich miasteczek, dla
nieidealnych bohaterek odsłaniających
krótki fragment swojego życia i pełnię
swych skomplikowanych uczuć. Dla niewytłumaczalnych decyzji kobiet i mężczyzn, w jednej chwili rezygnujących
z dotychczasowego, ciepłego i miękkiego
życia, by rzucić się w nieznane wskutek
nagłego impulsu. A nawet dla niedosytu
wywołanego przez nagłe zakończenia. Polecam serdecznie, sugerując powolne czytanie, smakowanie i delektowanie się.
Całkowicie dla formalności nadmienię, że
Alice Munro, zwana „Czechowem z kanadyjskiej prowincji” (jakże fatalne określenie), zdobyła w bieżącym roku nagrodę
Nobla za mistrzostwo w krótkich formach
literackich. Od siebie dodam, że uważam
nagroda za w pełni zasłużona. Niestety
autorka, powtarzając nagłe ścięcie napięcia ze swoich opowiadań, zdecydowała się
zakończyć na tym swą karierę literacką.
Zastanawiam się czy trudno jej będzie egzystować nie tworząc, gdyż pisanie - już
od nastoletnich lat - stało się jej sposobem na życie.
Anna Ladorucka
„Miłość dobrej kobiety”
Alice Munro
Wydawnictwo WAB
teatr
r e c e n z j e
Letarg i neurozy
Dora to postać niezwykła: matka i jej
szef, sprzedawca warzyw, mówią, by się
myła dokładnie i ona to robi. Poznany na
dworcu Elegancki pan powie jej później,
że myć się nie powinna i dziewczyna stosuje się do jego rady. Dora nie ma własnej
woli. Polską prapremierą sztuki „Witaj
Dora”, szwajcarskiego dramatopisarza Lukas‘a Bärfuss’a Teatr im. Wilama Horzycy
poruszył widzów dogłębnie, pozostawiając
ich z wieloma otwartymi pytaniami.
Szesnastoletnia główna bohaterka jest od
niemowlęctwa obciążona wadą umysłową, więc matka za radą lekarza podaje jej
regularnie środki psychotropowe – Dora
żyje w letargu, na autopilocie, rzec można
wychłodzona z emocji, jest jak warzywa,
które sprzedaje. Gdy osiąga dojrzałość
nikt nie wie właściwie, kim jest; umiera
profesor psychiatrii i matka decyduje się
na kolejny eksperyment: odstawienie leków. „Witaj w życiu” – woła. I to zaczyna działać: Dora stopniowo odkrywa to,
co lubi: może wreszcie powiedzieć, że
nienawidzi mrocznych bajek, które przed
snem czytała jej matka, iż woli spódniczki
mini od spodni… i seks! Odsłania okrutny
świat, opętana nieskrępowanym pożądaniem, a boleśnie poprawny lekarz nie
może jej tego zabronić. Wszak Dora nie
zna wstydu i jej „godność jest tylko trybem przypuszczającym”. Nieprzypadkowo
Lukas Bärfuss wybrał swej bohaterce imię
najsłynniejszej pacjentki Freuda – Dora
potrafi zachowywać się tylko tak, by wszyscy ją kochali. Pozwoli się bić sprzedawcy
perfum z dworca, a aborcję i usunięcie
macicy określi ulubionym słowem „okay”.
Swoboda seksualna nastolatki z umysłem
dziecka – to może szokować, stąd duży
plus dla Teatru im. Wilama Horzycy za
zaprezentowanie tego dramatu polskiej
publiczności po dziesięciu latach od jego
premiery w Theater Basel.
W spektaklu zachwyca aktorstwo na
wysokim poziomie – przede wszystkim
grającej główną rolę Julii Sobiesiak, debiutującej w tym spektaklu w Toruniu.
Swą dziewczęcą delikatnością i uśmiechem aktorka budzi sympatię w widzu już
od pierwszych scen. Znakomity warsztat (Sobiesiak w 2011 roku, rolą Grety
w „Przemianie” Kafki w reżyserii Magdaleny Miklasz, wygrała Festiwal Debiutantów
Pierwszy Kontakt), ruch sceniczny, dykcja
– obezwładniają widzów w tej bardzo złożonej i prawdziwej roli. Aktorka jest bez
przerwy przez półtorej godziny na scenie,
a towarzyszący jej aktorzy również pokazali się z najlepszej strony. Długo będę
pamiętać Agnieszkę Wawrzkiewicz w roli
Matki, Tomasza Mycana jako perwersyjnego Eleganckiego pana, czy kongruentne
monologi psychiatry – Pawła Kowalskiego.
Nie można także odmówić myślowej konsekwencji w wizji inscenizatorskiej reżyserowi spektaklu Krzysztofowi Rekowskiemu. Choć polskie tłumaczenie dramatu
przez Izabelę Rozhin wyraźnie przenosi
ciężar na jego główną bohaterkę, to reżyser idealnie oddał także jego drugie
dno, zawarte w tytule oryginalnym sztuki:
„Seksualne neurozy naszych rodziców”.
Pozorna otwartość pokolenia 68 na zachodzie zderza się tutaj z mieszczańską
Szwajcarią i granicami jej tolerancji. Co
jest normą, czego nie wolno, czy można
pozwolić osobom chorym psychicznie na
seks? W którym momencie dbanie o dobro drugiego człowieka poślizgnie się na
skórce od banana i wtoczy się do rowu
z patosem? Reżyserowi umiejętnie udało
się nie wpaść w tę pułapkę: z wyjątkowym taktem pokazał złe traktowanie niepełnosprawnej umysłowo Dory przez jej
bliskich oraz seksualne wyczyny samej
bohaterki. Rekowski także idealnie oddał
zamysł psychologiczny autora: Bärfuss
nie stawia granic między dobrem a złem,
pomiędzy normą a dewiacją, między ofiarą i sprawcą. Być może to właśnie sprawiło, iż tak długo w Polsce nie odważono się
wystawić jego najsłynniejszego dramatu.
Inscenizację na granicy umowności i realizmu bardzo dobrze podkreślają muzyka
Marcina Mirowskiego oraz surowa scenografia Macieja Chojnackiego. Wzmocniona
światłem i obrazem, szczególnie w scenie
finałowej, gdy Dora w futrze Kareniny
wybiera się do Rosji… A sufit nad jej głową, opadający konsekwentnie przez cały
spektakl jest już bardzo nisko. Tą ambitną prapremierą Teatr im. Wilama Horzycy
udowadnia, że powoli wychodzi z zastoju.
Na taki spektakl długo czekaliśmy i wreszcie go mamy.
Aram Stern
Lukas Bärfuss, „Witaj Dora”
reż. Krzysztof Rekowski
Teatr im. W. Horzycy
premiera 27 października 2013
Łojfonek i Misiek Squad
Heiner Goebbels najbardziej nienawidzi
zdania: „To jest świetna historia” – twierdząc, że głębia wspaniałej historii ogranicza sceniczne możliwości. Można się
z nim nie zgodzić – jednak w przypadku
najnowszego przedstawienia Teatru Baj
Pomorski „Brygada Misiek”, tezę niemieckiego reżysera i teoretyka teatru pozostawiłbym otwartą. Spektakl wg własnego
scenariusza i w reżyserii Tomasza Mana
opiera się rzeczywiście na wspaniałej historii, jest dowcipny, efektowny i świetnie
7
8
r e c e n z j e
zagrany, ale przebieg zdarzeń nie bardzo
wiąże się z pełnym iluzyjnym napięciem,
powstającym w umyśle widza, który śledzi kolejne losy postaci.
Tomasz Man połączył świat miniony
z dzisiejszym, najbardziej aktualnym:
oto w kartonie znajdującym się w piwnicy
ożywają zabawki z dzieciństwa punkowca
Miśka, zakonserwowane w kurzu lat 80.
ubiegłego wieku. Nie zauważyły, że mamy
już 2013 rok, a ich Misiek pracuje w Anglii i jeśli teraz nie uratuje ich jego mama,
wylądują na śmietniku – nie historii, ale
tym przydomowym, gdyż piwnica zostaje sprzedana. By uniknąć tak tragicznego
losu, postanawiają zorganizować koncert
rockowy i prosić Miśka o pomoc. Tylko jak
do niego dotrzeć? Przypadek sprawia, że
nowy właściciel piwnicy, bezwzględny Interesiarz (Mariusz Wójtowicz) gubi swój
nowoczesny symbol lansu – Ajfon i dzięki
jego pomocy zabawki będą mogły przesłać swój koncert Miśkowi przez Facebook. Zaczyna się punkowa walka z czasem,
pełna piosenek granych na żywo, pełna
grających lekko i z wdziękiem postaci, nasyconych komizmem sytuacyjnym, który
zderza gadżety i symbole PRL-u z dzisiejszym Ajfonem. Pod batutą reżysera aktorzy bawią się świetnie, a z nimi publiczność. Łowiczanka na podstawce (Edyta
Łukaszewicz-Lisowska), cudownie mówiąca gwarą (to jej ten Łojfonik!), Barbie
(Marta Parfieniuk-Białowicz) – stylizowana na Korę pyszna damulka, pewna siebie Puszka Coli (Anna Katarzyna Chudek)
czy Agnieszka Niezgoda (smutna Matka
i dostojna Królowa). Są też wyrazisty punkowiec Misiek (Andrzej Słowik), wzniecający zamęt hippisowskimi wstawkami
Indianin (Krzysztof Grzęda) i przezabawnie komentujący akcję przez swoje radio
Kasprzak – Jacek Pysiak. W galerii tych
uroczych postaci nie sposób nie zauważyć także Papieża (Mariusz Wójtowicz),
Żołnierzyka i Lecha (debiutujący aktorsko
w Baju Ireneusz Maciejewski), czy trudnego do utemperowania krzyczącego Orła
bez korony (Andrzej Korkuz). Te postaci
bawią rodziców małych widzów, dzisiejszych 40-latków, którzy w stanie wojennym uciekali w świat powieści Karola
May’a, marzyli o prawdziwej Barbie, ustawiali puste puszki na regale i słuchali
Trójki. Najmłodszym bliższy jest zdecydowanie Ajfon – z roli na rolę pokazujący
się lepiej i pełniej Krzysztof Parda, który
zniewala świetną vis comica i absolutną
sprawnością ciała. Jego nowomodne maniery zalane w plastiku z ciekłokrystalicz-
nym ekranem, w który dziś wpatruje się
co drugi widz teatru przed trzecim dzwonkiem, idealnie oddają pustkę naszych czasów. Zależną od wyczerpującej się szybko
baterii… (Barbie i Łowiczanka ich przecież
nie potrzebowały). Jakże paradoksalnie
„wolni” czuliśmy się 30 lat temu bez uwiązania w sieci, informowania o wszystkim
przez fejsy, twitty i inne instagramy – dziś
wielu wpadło już w phubbing i trudno ich
z niego wyciągnąć.
Przedstawienie nie tylko dotyka współczesnych problemów porwanych kontaktów
międzyludzkich, ale i nostalgii za dzieciństwem, przyjaźnią, wspólną walką o wolność oraz prawdziwą ludzką solidarnością.
Szczególnie poruszającą, gdy na scenie
kilka razy pojawiają się groźne szczury,
kojarzące się z oddziałami ZOMO. Z nimi
walczyli dzielnie Ci, którzy dziś już odchodzą lub znaleźli się poza światem partyjnych wojen. Kolejne pokolenie wyrzuciło swoje zabawki, liczy się tylko teraz.
Mimo dowcipnego charakteru przedstawienia – nie jest to także łatwy spektakl.
Skądże więc pewien niedosyt? Przecież
i scenografia świetna i ruch sceniczny zasługują na brawa, przecież muzyka też je
dostała. Przedstawienie po pierwsze wymaga od rodziców wprowadzenia swych
dzieci w temat, wyjaśnienia, dlaczego
tak było: co znaczyły kartki na czekoladę, kolejki, strach w stanie wojennym
i teksty piosenek. Po drugie rozwleczenie
pierwszej części do ponad godziny, z raptem kilkunastoma minutami po antrakcie w drugiej, zwłaszcza, że tworzyły się
w akcji pauzy nastrojowe. Tomasz Man nie
jest tak ekspresyjny jak Paweł Aigner, czy
Zbigniew Lisowski i choć nie skąpił oręża
z arsenału tych reżyserów, to nie przyjął
ich tempa. Mam wrażenie, że ono łatwiej
trafi do dorosłych, niż ich pociech.
Aram Stern
Tomasz Man, „Brygada Misiek”
reż. Tomasz Man
Teatr Baj Pomorski
premiera 12 października 2013
Archiwum głosów
Najważniejszym elementem scenografii
„Historii bydgoskich”, nowego spektaklu TPB, wyreżyserowanego przez Pawła Łysaka, jest ogromny regał zapchany
sfatygowanymi metalowymi skrzynkami.
Aktorzy będą z nich wydobywać fragmenty przeszłości – czasem fotografie, stroje,
peruki, a czasem wodę, krew czy ziemię.
Te porzucone strzępy dawno minionych
rzeczy to kawałki fascynującego obrazu
Bydgoszczy – miasta, które wciąż zapomina, czym kiedyś było. „Historie bydgoskie” to spektakl o elastycznej strukturze.
Widzowie każdorazowo oglądają serię
trzech monodramów autorstwa Artura
Pałygi. Za każdym razem mogą jednak
natrafić na inny zestaw, wykonywany przez
innych aktorów, wydobywających z zapomnianego archiwum inne głosy bydgoskiej
przeszłości.
Choć ważnym elementem „Historii bydgoskich” jest pokazywanie i komentowanie
starych fotografii, spektaklowi daleko do
odczytu z przezroczami. W każdym monodramie ważna jest nie tylko przeszłość,
o której opowiada, ale i teraźniejszość,
która ową przeszłość czyta. W jednym
z nich sfrustrowany inżynier, który właśnie stracił pracę (w tej roli przyozdobiona
gustownym wąsem, brawurowa Alicja Mozga) odkrywa w sobie nagle pierwiastek
kobiecy, który okazuje się podejrzanie
autonomiczny – ma własny głos, własne
(niezgodne z wolą swojego nosiciela) gesty i, jak się w końcu okazuje, odrębną
tożsamość oraz historię. W pana w wieku
przedemerytalnym wciela się międzyna-
rodowa gwiazda operowa z początków XX
wieku, Klara Dux. Dla niego Bydgoszcz to
miasto o wątpliwej przyszłości (podobnie, jak jego zakład pracy); dla niej – to
wspomnienie pięknej i wielkiej przeszłości. Dopiero konfrontacja między nimi
dwojgiem, zamkniętymi w jednym ciele, daje pełniejszy obraz. Model każdego
monodramu jest podobny – współczesny
bydgoszczanin odnajduje, zwykle w nieco
surrealistycznym kontekście, coś, co łączy
go z przeszłością i wskazuje mu drogę do
odpowiedniej skrzynki na ogromnym regale. Tylko współczesność może dać głos
temu, co przeminęło.
Opowieści, które za pośrednictwem żyjących opowiadają duchy, są bardzo różne.
Jakub Ulewicz przedstawia historię syna
właściciela pałacyku w Ostromecku, który
wstąpił do SS. Mirosław Franaszek ukazuje mniej znane oblicze bydgoskiej Łuczniczki – nie tylko symbolu miasta, ale i
ostatniej pamiątki po wymordowanych w
pobliskich obozach bydgoskich Żydach.
Roland Nowak nurkuje w historii miejskich
kanałów. Aktorzy spisują się świetnie,
bardzo dobrze sprawdza się też oszczędna przestrzeń, w której występują. Sporadycznie szwankuje tylko tekst, w którym
konkretne, poruszające historie zastępuje
czasem mistyczne wielosłowie, a niektóre
skomplikowane problemy stają się nieco
zbyt uproszczone. Wady te przezwycięża
jednak świetny dobór tematów i różnorodność ich ukazywania.
„Historie bydgoskie” to wzorcowy przykład
wypełniania przez TPB misji teatru miejskiego – takiego, który istnieje nie tylko
dla teatromana, ale również dla zwykłego
obywatela miasta. Teatru, który pamięta
i przekazuje miejską przeszłość, zwłaszcza tę, o której miasto z różnych przyczyn
zapomina. W archiwum, przetrząsanym
przez kolejne postaci na scenie, kryją się przede wszystkim te Bydgoszcze,
do których przez długie lata nikt się nie
przyznawał – niemiecka i żydowska. Zamieszkujący je umarli mają nam wiele do
powiedzenia.
Paweł Schreiber
Artur Pałyga, „Historie bydgoskie”
reż. Paweł Łysak
Teatr Polski Bydgoszcz
premiera 25 października 2013
Film
r e c e n z j e
Przez muzykę
do wolności
Drugi film (po „Linczu”) Krzysztofa Łukasiewicza jest jednocześnie pierwszym
filmem w języku białoruskim, który został pokazany w Cannes, docierając
do wielu widzów z Europy Zachodniej.
Z oczywistych powodów politycznych prawie wszystkie zdjęcia zostały zrobione
w Polsce. Współscenarzystą obrazu jest
czołowy białoruski opozycjonista Franak
Wiaczorka, którego biografia stanowi
osnowę fabuły. Głównym bohaterem filmu
jest Miron (w tej roli Dźmitry Vinsent Papko), muzyk rockowy o antyreżimowych
poglądach. Artysta naraził się władzy poprzez otwarte wygłaszanie swoich przekonań na koncertach. Jeden z koncertów
zostaje przerwany przez milicję, Miron
jest aresztowany i przymusowo wcielony
do wojska. Muzyk na własnej skórze odczuwa zjawisko „fali” i jednocześnie przekazuje telefonicznie informacje na temat
życia w koszarach swojej dziewczynie,
Wierze (granej przez Karolinę Gruszkę).
Informacje te stanowią podstawę redagowanego przez dziewczynę bloga. W tym
momencie następuje rewolucja – póki co
jedynie w Internecie. Internauci wyrażają
solidarność z muzykiem, krytykują i wyśmiewają władzę. Oburzenie, jakie wywołuje strona internetowa wśród urzędników
Ministerstwa Obrony, prowadzi do interwencji i uciszenia młodych ludzi.
Nieodłącznym elementem „Żywie Biełaruś!” jest muzyka autorstwa białoruskiego
artysty-opozycjonisty Lawona Wolskiego. Rockowe piosenki, obok Internetu,
są głównym orężem opozycji w walce
z władzą. Film w doskonały sposób pokazuje starcie nowego, dającego możliwość
wypowiedzi, medium, jakim jest Internet,
z telewizją, która na Białorusi została całkowicie podporządkowana reżimowi.
„Żywie Biełaruś!” to niewątpliwie ważny
i potrzebny film. Na spotkaniu z reżyserem i odtwórcą głównej roli z ust widzów
padło wiele pytań. Dotyczyły jednak one
przede wszystkim kwestii społeczno-politycznych, a nie artystycznych. „Żywie
Biełaruś!” zajął trzecie miejsce w plebiscycie publiczności na Festiwalu Tofifest.
Nie ukrywam, że po pokazie i ja byłem
poruszony tym mocnym filmem. Można
więc uznać, że spełnił swą rolę – sprawił,
że do świadomości ludzi na zachód od Białorusi trafił obraz życia w zrusyfikowanym
systemie Łukaszenki.
Jednak przyglądając się filmowi „na
chłodno”, można dostrzec znaczące wady.
Podstawowym zarzutem z mojej strony
jest mało wyrazista konstrukcja postaci
i fabuły. Dotyczy to zarówno antagonistów - dosłownie żaden z nich nie zapadł
mi szczególnie w pamięć - jak i protagonistów. Zaprezentowane postaci są z reguły „czarne” lub „białe”, pewnym wyjątkiem jest kolega Mirona z koszarów, który
zabiera mu telefon, ale później pomaga
młodemu opozycjoniście. Wątek relacji
Wiery z jej ojcem-wojskowym wręcz prosi
się o rozwinięcie. Uważam, że ostatecznie zmarnowano obecność tej bardzo dobrej aktorki. Mam wrażenie, że głównemu
bohaterowi brakuje charyzmy, jest mało
wyrazisty, a to przecież muzyk rockowy.
Brakuje w filmie pewnej konsekwencji
i dokładności – nagranie z ukrycia liczącej
głosy komisji wykonane zwykłym telefonem komórkowym nagle staje się filmem
wysokiej jakości.
Film dotyczy głównie sytuacji na Białorusi, ale porusza także tematy bardziej
uniwersalne („fala” w wojsku, bunt, walka
z ogólną niesprawiedliwością, zakłamaniem i hipokryzją, muzyka i Internet jako
narzędzia oporu) co jest zaletą. Mam
9
10
r e c e n z j e
jednak wrażenie, że obraz Łukaszewicza
nie wyczerpuje w zadowalającym stopniu
ani jednego z nich. „Żywie Biełaruś!” niestety jest dosyć schematycznym, a nawet
propagandowym filmem pod względem
konstrukcji fabuły i postaci. Nie da mu się
jednak odmówić ważnej roli w kształtowaniu wśród zagranicznych widzów świadomości na temat życia na Białorusi. Jest
to film w pewnym sensie misyjny, więc
można wybaczyć jego twórcom pewne
uproszczenia.
(Tekst powstał przy współpracy z Kołem
Naukowym Filmoznawców UMK)
Artur Eichhorst
Żywie Biełaruś!
reż. Krzysztof Łukaszewicz
Kino Świat
muzyka
2012
Anita Lipnicka
Zabierając się za pisanie artykułu do listopadowego
numeru
„Menażerii”
w głowie miałem album „Days Are Gone”
zespołu Haim. Płytę bardzo dobrą i świeżą, łączącą wiele gatunków muzyki alternatywnej oblanych rytmiczną elektroniką. Każdy powinien zapoznać się
z tym materiałem po czym może stwier-
dzi, podobnie jak BBC, że jest to jeden
z najbardziej obiecujących zespołów tego
roku.
Myśląc o tym wszystkim co dzieje się
ostatnio na rynku muzycznym, przypomniałem sobie jednak, że żyjemy
w Polsce i, co więcej, mówimy po polsku.
Przypomniałem sobie jak miło jest usłyszeć, wypływający z głośników, znajomy język, którego podstaw uczyłem się
w szkole podstawowej. I wtedy w moje
ręce, z lekkim opóźnieniem, wpadła najnowsza płyta Anity Lipnickiej „Vena Amoris”.
Spoglądając na krążek zadałem sobie pytanie: kim dziś jest Pani Anita i jak jest
odbierana przez przeciętnego młodego słuchacza, który nie śledzi na bieżąco poczynań artystycznych piosenkarki?
Rozmawiając z młodymi ludźmi odniosłem wrażenie, że Anita Lipnicka jest postrzegana głównie przez pryzmat zespołu „Varius Manx”, z którym wydała kilka
bardzo dobrych utworów udowadniając
tym samym, że muzyka popowa nie musi
być kiczowata. Słuchacze pamiętają, że
po odejściu z zespołu piosenkarka dalej
nagrywała, większość nie kojarzy jednak
szczegółów twórczości artystki. Oczywiście prawie wszyscy znają utwór „Wszystko się może zdarzyć” ale już tylko nieliczni potrafią powiedzieć na której płycie się
ukazał. Moi rozmówcy w latach dziewięćdziesiątych byli jeszcze bardzo młodzi,
w telewizji emitowano „30 Ton”, a produkcja oranżady w szklanych butelkach
właśnie dogorywała. Bez Internetu dostęp
do szerokiego grona twórców był znacznie utrudniony. Wszystko było inne… Teraz ci sami ludzie słuchają muzyki „mniej
popowej”, są modni, piękni i uciekają
od komercji, a Anitę Lipnicką kojarzą
głównie z Johnem Porterem. Popularne radia dość często bombardowały nas
ich wspólnym dorobkiem artystycznym
i zupełnie słusznie, ponieważ są to wybitni muzycy, tak bardzo potrzebni
współczesnej, polskiej muzyce rozrywkowej. Znana, lubiana, doceniana lecz
nie widywana na celebryckich lunchach,
brunchach, after party i co więcej na samych PARTY. Ślad po Anicie Lipnickiej,
w świadomości części ludzi słuchających
dobrej muzyki, zaginął. Moje przemyślenia w tym temacie nie są chyba wyssane
z palca, a duża część ludzi nie wie jaką
obecnie muzykę tworzy piosenkarka.
Potwierdzeniem tego jest choćby strona last.fm, gdzie w gronie „podobnych
wykonawców”, nadal wyświetlana jest
m.in. Kasia Kowalska. Jaką więc muzykę
tworzy obecnie Anita Lipnicka i czy naprawdę jest ona zakorzeniona w popie lat
dziewięćdziesiątych? Moim zdaniem nie,
a wszystko to owoc współpracy z Johnem
Porterem. Wspólne utwory tej dwójki są
zadziorne, rockowe i często pozbawione
miękkości ale nadal melodyjne i harmonijne, bez rockandrollowych szarż, przypominające bardziej twórczość Nicka Cave’ha niż piosenki Kasi Kowalskiej.
13 listopada 2009 roku światło dzienne
ujrzał krążek pod tytułem: „Hard Land of
Wonder”. Pierwsza solowa płyta artystki
od czasu rozpoczęcia współpracy z Porterem. Tego samego dnia w Polsce zadrżała ziemia zwiastując, że jest to jedno
z najlepszych wydawnictw na rodzimym
rynku od lat. Album został nagrany w studiu Petera Gabriela, a realizacją dźwięku
zajął się Cameron Jenkins współpracujący
m.in. z The Verve. Anita Lipnicka pokazała, że chce grać w pierwszej lidze muzyki
rozrywkowej nie tylko w obrębie naszego
kraju. Mimo, że dalej jest tą samą piosenkarką, pełną lekkości i nostalgii, wytyczyła inny kurs swojej karierze muzycznej.
Otoczyła się znakomitymi ludźmi z branży
fonograficznej chcąc tworzyć na światowym poziomie. Płyta z pewnością mogłaby konkurować z dokonaniami Tori Amos.
Najnowszy krążek artystki „Vena Amoris” został wydany 4 października 2013
roku przez niezależną wytwórnię Mystic
Production, współpracującą m.in. z Marią
Peszek, D4D czy zespołem Coma. Płytę nagrano w ciągu ośmiu kwietniowych
dni bieżącego roku w studio Fish Factory
w Londynie. Za realizację dźwięku tym
razem odpowiada Greg Freeman, który
współpracował z doskonałymi folkowymi
zespołami takimi jak Mumford and Sons
czy Grandaddy. Wydanie zawiera ciekawe
zdjęcia i dokładne opisy, co daje solidny
produkt ukazujący cały proces twórczy.
W dzisiejszych czasach, tak obszerne dodatki, są niestety rzadkością.
Promujący płytę singel „Hen, Hen...” dzięki wyraźnie słyszalnym dźwiękom banjo, nadającym klasyczny folkowy klimat,
przenosi nas w odległe krainy. Utwór jest
melodyjny, zabawny i wprowadza nas do
świata znanego ze starych westernów.
Przeniesienie tak wyrazistych folkowych
brzmień na polski grunt udało się Anicie Lipnickiej jak nikomu. Polskie słowa,
zgrabnie wplecione w taką aranżację, kolejny raz pokazały, że mamy do czynienia
z wybitną artystką.
r e c e n z j e
„Sen Laury”, czyli piąty utwór na płycie,
zachwycił mnie jako jeden z pierwszych.
Odniosłem wrażenie, że stoję nad brzegiem spokojnego oceanu przejęty głębią
dźwięków, które otoczyły mnie ze wszystkich stron. Słyszany głos hipnotyzuje jak
syreni śpiew. Oczarowany i omamiony
pięknym brzmieniem straciłem poczucie
czasu i pewność czy nadal jestem na jawie. Bardzo kojące doświadczenie.
„Trzecia zima” jest typową piosenką o miłości. Każdy wie, że ten rodzaj utworów można odnaleźć chyba
wszędzie, nawet w reklamach maszynek do golenia. Jednak ta kompozycja
poraża dojrzałym i przepięknym tekstem. Opisanie prawdziwego uczucia
w niebanalny sposób jest czymś nadzwyczajnym i urzekającym. Dodający nostalgii fortepian i lekkie gitarowe solówki,
prowadzące całość kompozycji, kruszą
nawet najbardziej skamieniałe serca humanoidalnych istot. Każdy, kto przynajmniej raz w życiu naprawdę kochał, powinien przynajmniej kilka razy posłuchać
tej ballady.
Najnowsza płyta Anity Lipnickiej jest nasycona folkowym brzmieniem ocierającym się delikatnie o nuty z gatunku country. Nie jest to album równy stylistycznie
co jest zaletą ponieważ mieszanie nurtów
uwodzi ludzi, którzy nie zawsze byli zagorzałymi słuchaczami Pani Anity z czasów „Varius Manx”, nie zawodząc jednocześnie starych, oddanych fanów artystki.
Na pewno znajdziemy tu dużo emocjonalnych tekstów, które zawsze były znakiem firmowym wokalistki. Płytę polecam
szczególnie tym, którzy przechodzili obojętnie obok poprzedniego krążka artystki
nie zauważając leżącego na półce brylantu, który z każdym szlifem coraz bardziej
doskonale odbija światło.
Grzegorz Malon
Anita Lipnicka „Vena Amoris”
Mystic Production 2013
Pro-life
Od dawien dawna wiadomo, że nastrój wpływa na percepcję. Podobnie
z oczekiwaniami, jakie żywimy wobec percypowanego zjawiska. Podły nastrój wraz
z wybujałymi roszczeniami potrafi zepsuć
odbiór wszystkiego, co mamy okazję obserwować (aczkolwiek nie wydaje mi się,
że zawsze, np. nie wyobrażam sobie tak
podłego nastroju i tak wysokich oczekiwań, które zepsułyby odbiór występu
W. Shortera). Wybierając się na zaduszkowy koncert Eljazz Quintet w Domu Muz
wiedziałem, że nie idę na koncert dajmy
na to A. Braxtona i że zawsze dobrze jest
posłuchać muzyki na żywo. A więc nie
było powodów do marudzenia. Zespół
w składzie: Marcin Gawdzis - trąbka,
Adam Wendt - saksofon, Bogdan Hołownia
- fortepian, Andrzej „Bruner” Gulczyński
- kontrabas, Józef Eliasz - perkusja - dał
sympatyczny koncert. Sprawnie zagrany
repertuar składał się ze standardów (było
chyba – „chyba”, bo piszę to jakiś czas po
koncercie – „Milestones” Davisa, jedna
z ballad Komedy), utworów „standardobrzmiących”, a także coverów („Nie pytaj
mnie” Ciechowskiego). Repertuar ułożony
był w schemacie szybkie-wolne (z małymi
odchyleniami). I chociaż B. Hołownia deklarował, że chce nas wprowadzić w „nastrój wiekuisty”, to wydaje się, iż zespół
lepiej czuł utwory dynamiczne i swingujące. Sama gra muzyków była naturalna i
lekka. Zdeprawowany słuchaniem płyt zapominam czasami, że jazz to fantastyczna
muzyka rozrywkowa i użytkowa. To oczywiście banał, ale tego typu muzykę, jaką
prezentuje Eljazz Quintet, dobrze słuchałoby się siedząc przy stoliku i sącząc coś
pysznego, aniżeli w fotelikach uszeregowanych jeden przy drugim i jeden za
drugim. „Skoszarowanie” w symetrycznie
usytuowanych rzędach sprzyja skupieniu
i obiektywizmowi (czyli postawie recenzenckiej). Mamy wtedy sposobność do
porównań z niedościgłymi wzorami, co
może utrudnia cieszenie się muzyką graną na żywo przez ludzi, którym sprawia
to radość. Często zamiast subiektywnej
radości powoduje obiektywizujące maruderstwo („a tu się pomylił”, „a to już było”,
„a tu mogli bardziej, a tu mniej”). Muzyka
zespołu Eljazz Quintet lepiej sprawdziłaby
się w otoczeniu „niesymetrycznym”, a delikatny szum wywołany rozmowami przy
stolikach nic by tu nie psuł. A to, że muzykom nie udało się wytworzyć „nastroju
wiekuistego” zaliczam na plus, bowiem
wydaje mi się, że jazz jest generalnie nastawiony pro-life, a nie obsesyjnie nastrojonym perspektywą Sein-zum-Tode.
Wojciech Włoch
XI Zaduszki Jazzowe
Eljazz Quintet
3 listopada 2013
Dom Muz, ul. Podmurna 1/3
11
12
f o t o r e l a c j a
51. Bydgoski
Festiwal Muzyczny
Ryszard Duczyc
13 września - 4 października 2013
https://www.facebook.com/ryszardduczyc
Adam Makowicz, recital fortepianowy - Dwór Artusa, Toruń
f o t o r e l a c j a
13
14
f o t o r e l a c j a
Chór Synagogi pod Białym Bocianem (Wrocław) - Filharmonia Pomorska, Bydgoszcz
f o t o r e l a c j a
15
16
f o t o r e l a c j a
Kino zremiksowane, Kolaż muzyki i filmu – Ratusz, Toruń
f o t o r e l a c j a
17
18
f o t o r e l a c j a
Klezmafour - Ratusz, Toruń
f o t o r e l a c j a
19
20
f o t o r e l a c j a
Nigel Kennedy - Dwór Artusa, Toruń
f o t o r e l a c j a
21
22
f o t o r e l a c j a
Domowe Melodie
w Lizard King
Sławomir Jędrzejewski
10 pażdzirnika 2013
f o t o r e l a c j a
23
24
f o t o r e l a c j a
XX Jubileuszowy
Międzynarodowy Festiwal
Teatrów Lalek Spotkania
Ryszard Duczyc
12-18 października 2013
„Brygada misiek” - teatr Baj Pomorski
f o t o r e l a c j a
25
26
f o t o r e l a c j a
f o t o r e l a c j a
27
28
f o t o r e l a c j a
„Bukiet” – Divaldo Radost, Czechy
f o t o r e l a c j a
29
30
f o t o r e l a c j a
Ryszard Duczyc
„Ferdydurke” - Wrocławski Teatr Lalek
f o t o r e l a c j a
31
32
f o t o r e l a c j a
„Pieśni dla Alicji” - Figurentheater Wilde & Vogel, Niemcy
f o t o r e l a c j a
„Maszyna do opowiadania bajek” - teatr Pinokio, Łódź
33
34
f o t o r e l a c j a
„Texas Jim” - Białostocki Teatr Lalek Polska
f o t o r e l a c j a
35
36
f o t o r e l a c j a
Słuchalnia: koncert
Sultan Hagavik w CSW
Małgorzata Drążek
Pierwszy koncert w ramach cyklu „Słuchalnia – muzyczne
znaki czasu” – organizowanego przez „Megafon” i „Menażerię”, koorynowanego przez Małgorzatę Burzyńską.
Zespół Sultan Hagavik zagrał 30 października. W następnym
numerze fotorelacja z koncertu „Stare miasta –
nowa muzyka”.
f o t o r e l a c j a
37
38
r e l a c j a
XX SPOTKANIA –
tempomat uniwersalny
Z
wykle osiemnaste urodziny obchodzi się huczniej
niż dwudzieste i tak też minęła tegoroczna edycja
Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Lalek SPOTKANIA, organizowanego przez Teatr Baj Pomorski w Toruniu.
Coraz bardziej ograniczane fundusze na kulturę i program
Festiwalu sprawiły, że trudno było wyczuć jubileusz jednego
z najciekawszych festiwali lalkowych w tej części Europy, co
nie oznacza jednak braku wrażeń i wielu artystycznych przeżyć. W ciągu tygodnia tysiące małych i dużych widzów mogło
obejrzeć 12 przedstawień konkursowych, wśród których prym
wiodły spektakle kameralne, oparte na tradycyjnej animacji
lalkowej, jak i widowiskowe, wykorzystujące nowe techniki
w tej dziedzinie. To, co rzucało się w oczy, to zdecydowane
ograniczenie multimediów w poszczególnych inscenizacjach,
co w swoim werdykcie zauważyło także Jury Profesjonalne.
Tradycje i improwizacje
Grand Prix XX SPOTKAŃ zdobył Teatr Lalek Banialuka
z Bielska-Białej za spektakl „Złoty klucz” w reżyserii Janusza
Ryl-Krystianowskiego. Werdykt Jury zaskoczył mocno, wy-
grało przedstawienie o bardzo oszczędnej formie, wykorzystujące elementy teatru średniowiecznego z pięknymi drewnianymi lalkami (Rafał Budnik). „To one wchodzą ze sobą
w kontakt, a nie operujący nimi ludzie. Wymaga to niesłychanej precyzji, skupienia, skromności, ale efekt jest naprawdę porażający.” – pisał w maju tego roku Maciej Nowak,
w głośnym tekście „Kryterium siku” dla tygodnika „Przekrój”.
Nie postrzegam tego przedstawienia miarą toaletową, gdyż
trwało tylko godzinę, ale oglądałem je wraz z uczniami klas
4-6, którzy nudzili się bardzo i nie zorientowali nawet, że to
już koniec. Dzieci w tym wieku potrzebują widać zdecydowanie bardziej ekspresyjnych bodźców na scenie – to był teatr,
jaki ze swego dzieciństwa pamiętają ich nauczyciele. Wygrał
spokój – wygrał spektakl, jakiego od wielu lat już nikt się nie
spodziewał zobaczyć.
Jury Dziecięce swoją nagrodą uhonorowało „Kopciuszka”
Teatru Lalki i Aktora PINOKIO z Łodzi. Przyznam, że inscenizacja tej znanej bajki przez Konrada Dworakowskiego również mnie bardzo pozytywnie zaskoczyła: zagrana w planie
aktorskim, pozbawiona wszelkich magicznych elementów,
za to mocno współczesna w nakreśleniu ciężkiej sytuacji
dziewczynki żyjącej w patchworkowej rodzinie. Świetną scenografię Klaudii Gaugier oparto na wielkiej szafie, w której
Jef Kratochvi
39
Statek klaunów, czyli newspaper show AT Warszawa
Wydział Sztuki Lalkarskiej w Białystoku fot. mat.organiz
Morrison Śmiercisyn Opolski Teatr Laliki i Aktora
fot.
Rafał Mielnik
Kopciuszek Teatr Pinokio
fot.
Darek Senkowski
Bukiet Divadlo Radost
fot.
r e l a c j a
bocznych skrzydłach mieszczą się buduary wyjątkowo niesympatycznych sióstr, podczas gdy cały dobytek Kopciuszka
(Aleksandra Wojtysiak – wyróżniona przez Jury) tylko w małej walizce. Muzyka Piotra Nazaruka, wykonywana na żywo
przez muzyków przebranych za myszy, samotność i milczenie
smutnej półsieroty oraz piękne piosenki chwytały za gardło.
Jednak finałowy happy end był już na miarę naszych mało
romantycznych czasów: Kopciuszek i Książę (Łukasz Batko)
nie obiecali sobie od razu miłości aż po grób, wszak znali się zbyt krótko, by kierować się tylko miłością. Sprawnie
wyreżyserowany spektakl sprawił dzieciom wiele radości,
a drugie przedstawienie PINOKIA – „Maszyna do opowiadania
bajek” pozwoliło najmłodszym znakomicie wczuć się w role
tworzenia niesamowitych historii i obserwować, na czym polega trudna sztuka improwizacji. Reżyser obu przedstawień
Konrad Dworakowski wyjechał z Torunia z wyróżnieniem „za
odkrywcze i stymulujące twórczość formy narracji teatralnej
(właśnie) w „Maszynie do opowiadania bajek”.
Morrison po nic, a nad nim Jim
Dorośli widzowie XX SPOTKAŃ bardzo nie mogli doczekać
się głośnego ostatnio spektaklu Opolskiego Teatru Lalek i Aktora „Morrison/Śmiercisyn” w reżyserii Pawła Passiniego. Nagradzany, podziwiany, ale czy nie przereklamowany? Passini
rewelacyjnie próbuje w nim przeskoczyć autora tekstu Artura Pałygę, nie poprzestając tylko na przekazaniu poglądów
dramatopisarza, które w tej sztuce są nieco drażniące i nie
zamykają się w system dość gruntowny i pewny. Ale to zadanie bardzo trudne: odchodząc od typowego biogramu życia
wokalisty The Doors – reżyser skupić się musiał na śmierci
Morrisona (multiinstrumentalista Sambor Dudziński), pogrążonego w amoku, na granicy jawy i snu, z ciągłymi pytaniami
głównego bohatera o to, czym jest muzyka („muzyka jest po
nic!”), co czeka po drugiej stronie drzwi. Trudnymi, zagmatwanymi i niejasnymi. Trzeba jednak przyznać, że to spektakl niezwykły i piękny plastycznie, z zachwycającymi lalkami, psychodelią klimatu i rewelacyjną scenografią. Wydawało
się, że to murowany kandydat do Grand Prix – tymczasem
właśnie tylko oprawa plastyczna i projekcje na czerwonych
kotarach zyskały uznanie Jury (wyróżnienie otrzymały ich
autorki Zuzanna Srebrna i Maria Porzyc). Zastanawiam się ilu
z siedemdziesiątki „szczęśliwców”, którym udało się zdobyć
bilety na ten spektakl, wyszło z niego w stanie poruszenia,
a ilu pewnego rozczarowania? Zaliczam się do tych drugich,
Texas Jim
oglądania koszmarnego projektu „Pieśni dla Alicji” Figurentheater Wilde & Vogel.
Trzeci dzień SPOTKAŃ nie był łatwy, za to w kolejnym
triumfował tylko dobry humor. Preludium do absolutnego
festiwalowego hitu zagrali (poza konkursem) studenci Wydziału Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku Akademii Teatralnej
w Warszawie. Spektaklem „Statek klaunów, czyli newspaper show”, w którym wykorzystali bardzo skromne środki
charakterystyczne dla teatru ulicznego, z postaciami gazetowych klaunów – wzruszyli, a potem rozbawili niesamowicie publiczność bitwą na papierowe kule, w którą udało
się wciągnąć nawet jurorów. Tuż po nich wystąpił Białostocki Teatr Lalek, który od lat triumfuje w Toruniu: a w tym
roku przeszedł samego siebie kpiną absolutną z wszystkich i
wszystkiego. „Texas Jim” Pierre’a Grippari to przedstawienie
zasługujące na jeszcze więcej nagród! Nie tylko dla mistrza
reżyserii Pawła Aignera, który przez prawie trzy godziny nie
pozwala odetchnąć widzom od bólu brzucha ze śmiechu, nie
tylko dla Sylwii Janowicz-Dobrowolskiej za rolę Desolacion
Rodriguez, artystki bardzo dramatycznej (nagroda także za
rolę Pani Maier w przedstawieniu „Szpak Fryderyk”), czy Łucji
Grzeszczyk za rolę kaktusa („nagroda główna za propagowanie teatru w drodze” od Grupy The Kalesons) – ale dla całego
zespołu aktorów! Zachwycających w kompletnie zwariowanej
kreskówce, gdzie zabity bohater zaraz ożywa, wśród odurzonych Indian w radzieckich mundurach (!), Żydów, z głuchym Pastorem, Krakowianką, mrocznym grabarzem (świetny Artur Dwulit) i baletem Ku-Klux-Klanu. To nie wszystko:
są też trzy czarne charaktery – bracia Brozer, których ściga wiecznie poważny „smutny komboj” Texas Jim (Ryszard
Doliński). Niech więc żałują ci, którzy nie widzieli spektaklu, choć zrozumiałym jest, że nie do wszystkich obecnych
musiały trafić slapstickowe gagi, rubaszne teksty i motywy
z filmów Tarantino. Paweł Aigner prześmiał multi-kulti rodem
fot.
A. Braszczyński
z USA, prześmiał politykę, Kościół, ale i także dobrze znaną
z naszego podwórka pogoń za władzą i pieniądzem. Brawo!
Z niecierpliwością czekam na „Zorro”, którego Aigner w tym
sezonie wystawi w Baju Pomorskim.
Czeska sceno-gra i francuska pchła
Nagrodę za scenografię do przedstawienia „O szczęściu
i nieszczęściu” Divadla Drak z Czech otrzymał Marek Zákostelecký. Spektakl na motywach opowiadań Isaaca B. Singera
wyreżyserował Ondrej Spišák, czarodziej lekkości w podawaniu poważnych i filozoficznych treści. Przedstawienie niosło
żydowskie przesłanie o ludzkiej sile decydowania o własnym
życiu i toczyło się na pograniczu świata oraz zaświatów, co
przepięknie pokazał autor scenografii, m.in. wykorzystując
teatr cieni. Grana na żywo muzyka klezmerska podkreśliła
jeszcze magiczny humor opowiadań Singera, ale nagrodę
Jury za oprawę dźwiękową otrzymał Pavel Helebrand za muzykę do przedstawienia „Bukiet” Divadla Radost. Spektakl
wyreżyserował zmarły w czerwcu 2013 roku Petr Nosálek,
scenografię przygotował Pavel Hubička – to nazwiska, których miłośnikom sztuki lalkarskiej nie trzeba przybliżać. Zobaczyliśmy świat czeskiej ballady, pełnej ludowych wierzeń
i przesądów oraz wysłuchaliśmy muzyki na żywo, wykonywanej przez wszystkich aktorów m.in. na klarnecie, saksofonie,
skrzypkach, fletach jak i tubie – także pięknie wyśpiewanej,
za co publiczność nagrodziła zespół długą owacją i dostała
od aktorów muzyczny bis.
Nagrodę Jury Związku Artystów Scen Polskich im. Jana
Wilkowskiego w dziedzinie animacji otrzymał Christophe
Croës z francuskiego Teatro Golondrino. Werdykt nie był
kontrowersyjny – gdyż w tej edycji SPOTKAŃ nie było lepszej precyzji ruchów sterowaną marionetką. „Przygody Jojo”
41
r e l a c j a
O Szczęściu
i nieszczęśćiu
Divadlo Drak
fot. materiały organizatorów
wg. scenariusza, w reżyserii i animacji Croës’a urzekły najmłodszych i dorosłych unikalnym klimatem świata maleńkiej
pchełki, poznającej świat (i wszechświat – była na księżycu),
subtelnym humorem i przede wszystkim prostymi rozwiązaniami, bez multimediów, za to z planszami jak z niemego kina i swingową muzyką. Spektakl oczarował także Jury
Profesjonalne, które przyznało aktorowi nagrodę główną za
najlepszą rolę męską na XX SPOTKANIACH.
Christophe Croës idealnie pokazał, że współczesny teatr
nie zawsze musi tylko pędzić i przyciągać multimedialnym
magnesem, by skupić uwagę młodego widza. XX edycja
SPOTKAŃ pozwoliła wyraźnie odpocząć od nadmiaru cyfrowych rozwiązań, zmniejszyła prędkość, zaledwie na jeden
dzień wpadając w szaleńcze tempo Tarantino, by wrócić do
spokojnych baśni, zaśpiewać pięknie i zatańczyć w blasku
księżyca. A świat i tak gna dalej, pędzi tak szybko, że nie
pozwala nawet aktorom osobiście odebrać nagród… Cóż, byle
tylko nie stało się tak, jak wróży satyryk i aforysta Władysław
Grzeszczyk: „Ludzkość śpieszy się coraz bardziej. Oby tylko
nie wyprzedziła człowieka!”.
Aram Stern
XX Międzynarodowy Festiwal Teatrów Lalek SPOTKANIA
12 – 18 października 2013
Teatr Baj Pomorski w Toruniu
Złoty
klucz
Teatr Lalek Banialuka
Przygody Jojo Teatro Golondrino
fot.
fot.
D.Dudziak
Quentin Lestienne
42
r e l a c j a
r e l a c j a
TOFIFEST 360°?
S
ymboliczne koło zatacza 11 MFF Tofifest, którego
konkurs główny wygrywa film w reżyserii Bodo
Koxa, weterana polskiego OFFu. Zarówno „Ugór”
jak i „Krew z nosa” zostały w przeszłości na toruńskiej imprezie
dostrzeżone. I choć drogi autora jak i twórców festiwalu tak
naprawdę nigdy się nie rozeszły, profesjonalna produkcja Koxa
i rosnące ambicje Tofifestu spotykają się w roku 2013 w ten oto
sposób. Wybór „Dziewczyny z szafy’ jest nie tyle symbolicznym
czy sentymentalnym podsumowaniem pewnych dążeń, co wyrazem, oryginalną deklaracją jury konkursu głównego względem
głównych nurtów kina autorskiego. Wyselekcjonowane dla publiczności filmy sekcji On Air stanowiły przekrój większości najważniejszych osiągnięć kina w ostatnim czasie. I tak na przykład
mieliśmy w Toruniu reprezentanta modnej na światowych festiwalach nowej fali kina greckiego w postaci filmu „I aionia epistrofi tou Antoni Paraskeua” Eliny Psykou. Film, który w interesujący sposób stara się krytykować media rozmywa się skrzętnie
w pretensjach oszczędności formalnej mającej być synonimem
kina artystycznego. Duet Grassadonia i Paizza dostali się do
konkursu z kryminalnym melodramatem w stulu Jacquesa Audiarda pod tytułem „Salvo”, bawiąc się regułami gatunków tworzą interesującą, upalną metaforę. Nagrodą za reżyserię wyróżniono Carlosa Machado Quintela i jego „Basen”. Film niezwykle
radykalny i pomimo pozornej prostoty wymagający od autora
precyzji. Długie, stateczne ujęcia-portrety tytułowego basenu
lub młodzieży na niego uczęszczającej, „rzeźbią czas” jak powiedziałby Andrzej Tarkowski. Te trzy filmy (z czego ostatni należy uznać za niewątpliwie najlepszy) łączy powolne tempo, nie
kojarzące się z dynamiką tofifestowego buntu. Są esencją lub –
jak kto woli – zwielokrotnieniem stereotypów dotyczących kina
europejskiego. Strukturalnie interesujący jest grecki film Eliny
Psykou czy włoskie „Salvo” a nawet australijski „The Rocket”.
Tonacje, nastroje szybko się zmieniają a nasze oczekiwania są
wystawione na ironiczną próbę. Podobną – a jednak! – niepokorność pamiętam ostatnio z odradzającej się kinematografii
rumuńskiej (mam tu na myśli film „Za wzgórzami” Cristiana
Mungiu). Z jednej strony mamy nieufność wobec reguł „dobrej,
filmowej roboty’, z drugiej natomiast nieufność wobec kina
powolnego jako bastionu awangardy. Z tej perspektywy bardzo interesującym pretendentem do głównej nagrody był film
znanego już reżysera i scenarzysty ze Stanów Zjednoczonych
Noah Baumbacha. Chodzi o żywy, zabawny, uroczy i pełen polotu „Frances Ha” opowiadający o życiu dwudziestosześciolatki
z Nowego Jorku i jej próbach poprawnego funkcjonowania
w społeczeństwie. Celny, doskonale napisany i zagrany a osadzony w najlepszych tradycjach filmowych był propozycją zupełnie inną w konkursowym menu. Rozczarowaniem okazały
się z kolei „Godziny otwarcia” Jema Cohena (znak wciąż rosnącej popularności kina austriackiego), którego jedyną ciekawą
propozycją była eseistyczna forma edukacji z zakresu historii sztuki poprzez film i Wiedeń poza sezonem. Izraelski „Rock
the Casbah’ wydaje się antywojennym hymnem odlanym ze
znanych nam i od dawna doskonale przygotowanych form, nie
mającym porównania do siły utworu, z którego czerpał tytuł.
Rozczarowaniem okazał się również głośny i nagradzany (m.in.
w Karlovych Varach, ENH we Wrocławiu) film Tomasza Wasilewskiego „Płynące wieżowce”, drugi polski film w konkursie
43
Ryszard Duczyc
fot.
Ryszard Duczyc
r e l a c j a
fot.
44
głównym. Potencjał wielu niekonwencjonalnych pomysłów,
które mogłyby stać się jawną inspiracją dla polskiego kina
zostały zaprzepaszczone poprzez pomysły scenariuszowe
wątpliwe i nieoryginalne.
Tegoroczny konkurs główny MFF Tofifest cechowała z jednej strony monotonia przeplatana perłami oryginalności, z
drugiej strony konsekwencja i czujność selekcjonerów, którzy wiedzą co dzieje się obecnie w światku filmowym, bez
względu na ocenę zjawisk. Niemniej wiele doskonałych filmów oglądaliśmy od 21 do 27 października. Od panoramy
najnowszego sezonu, przez kino rumuńskie i syryjskie (!),
spotkaliśmy wielkich mistrzów jak Martin Šulík i Ulrich Seidl.
Ten ostatni zarówno jako człowiek jak i autor dzieł nie daje
nigdy prostych, jasnych odpowiedzi. Nie deklaruje, nie narzuca. Doskonały laureat nagrody za Całokształt Twórczości.
Wielki Mistrz.
Piotr Buratyńskig
W
jednym z wywiadów dyrektor festiwalu, Kafka
Jaworska, deklarowała chęć pokazania w tym
roku na Tofifeście „filmów, które zostają w pamięci i pobudzają twórcze myślenie”. Tymczasem gdy myślę
o najbardziej prestiżowym konkursie festiwalu – On Air – do
głowy przychodzi mi przede wszystkim seria podobnych obrazów ze snującymi się bez celu bohaterami (zawsze w długich
ujęciach nadużywając zbliżenia), uparcie milczącymi, nie z powodu emocji, które odbierają mowę, ale najpewniej dlatego, że
po prostu nie mają nic do powiedzenia, ostatecznie sprawiając,
że określenie „kino artystyczne” zaczynało brzmieć jak groźba,
nie obietnica. Bo prawdziwie poruszające kino to intrygujący pomysł i aptekarska precyzja realizacji, połączenie artyzmu
i rzemiosła, nie zaś ogólna wizja w niezgrabnych ruchach kamery, na co słusznie zwracał uwagę podczas spotkania z publicznością jeden z najważniejszych gości festiwalu – austriacki
reżyser Ulrich Seidl. Dlatego wygrana „Dziewczyny z szafy”
nie dziwi, ale – mimo sympatii dla filmu Bodo Koxa – był to
wybór, bezpieczny, podyktowany właśnie słabością konkursu
głównego.
Wyjątkowo udanym był natomiast konkurs filmów polskich,
na czele z „Idą” Pawła Pawlikowskiego, subtelnym filmem,
który porusza widza bez – nieznośnego, a tak powszechnego
w polskim kinie – emocjonalnego szantażu. Należy docenić to
tym bardziej, że tematyka rozliczeniowa zazwyczaj nie sprzyja delikatności, dryfując między niepozostawiającą miejsca na
interpretację dosłownością komunikatu („Pokłosie” Władysława
Pasikowskiego), a jego całkowitym rozmyciem w artystowskim
„prężeniu muskułów” („Sekret” Przemysława Wojcieszka).
Zwycięzcą został jednak „Chce się żyć” Macieja Pieprzycy –
mądry, optymistyczny, i – pomimo niełatwej historii – niepo-
Ryszard Duczyc
fot.
fot.
Ryszard Duczyc
r e l a c j a
zbawiony lekkości obraz, gdzie dowcip nie jest dowcipasem,
wzruszenie histerią, a zaangażowanie widza prostacką grą na
najprostszych emocjach, co docenili już wcześniej jurorzy i widzowie na festiwalach w Montrealu i Gdyni.
Pomimo tych krytycznych uwag należy zaznaczyć, że na
tegorocznym festiwalu nie brakowało dobrych filmów, często
możliwych do zobaczenia w naszym mieście jedynie dzięki Tofi.
To – obok przeglądu filmów z regionalnym rodowodem – najważniejsza misja i zasługa toruńskiego festiwalu, którego lokalna rola jest niepodważalna. Problem w tym, że z ambicjami
stworzenia (kolejnego) międzynarodowego festiwalu nie potrafi on uczynić ze swego lokalnego charakteru atutu (jak Zwierzyniec, Radom czy Łagów) nie szuka też czegoś, co odróżni
go od kilkunastu innych festiwali filmowych (jak Camerimage,
którego koncentracja na jednym elemencie zaowocowała stworzeniem międzynarodowej marki). Tymczasem, jak zauważył
holenderski filmoznawca Thomas Elsaesser, „w czasach gdy festiwali filmowych jest więcej niż dni w roku”, wyróżnienie się na
tle innych jest kluczowym problemem. Za cechę dystynktywną
Tofifestu nie możemy uznać deklarowanej niepokory – dziś już
kolejnego sformułowania wypranego ze znaczenia, szczególnie po porzuceniu pierwotnej idei festiwalu, jaką była promocja
kina niezależnego. W efekcie w niepogodzeniu ze swym prowincjonalnym charakterem Tofifest jest jak Toruń. Wiemy że
nie jesteśmy Krakowem, Warszawą, ale może choć Poznaniem
lub Wrocławiem? Bo przecież daleko nam do takiego Lublina,
Rzeszowa, Olszyna...
Karolina Robaczek
45
46
ilustr.
Agata Królak
r a c h - c i a c h
Seriale
D
wa tysiące pięćsetny odcinek „Klanu” za nami.
W czasach, gdy seriale HBO i innych zagranicznych producentów osiągają szczyty popularności,
z kolei żywotność polskich produkcji można nazwać owadzią,
taki wynik to ogromne osiągnięcie. Telewizja publiczna udowadnia, że kapitalistyczne reguły gry nie wciągnęły jeszcze
umysłu oglądaczy, tak jak kino artystyczne i niszowe wciąż potrafi przyciągnąć do kina tłumy. Z okazji tego wielce cieszącego
mnie sukcesu, postanowiłam przybliżyć Państwu kilka seryjnych produkcji, które są bliskie memu sercu.
Ponieważ jednak nie posiadam tyle czasu, by niby to do posiłku, który przedłuża się na tydzień lub dwa, oglądać odcinek
za odcinkiem z przerwami na pracę, toaletę i niewiele więcej
(tak – wytłumaczono mi – wygląda obecnie kultura oglądania
seriali) przedstawię Państwu tytuły, które pojawiały się na mojej
ścieżce zawodowej. Swoją drogą bardzo to dla mnie budujące, że
młoda publiczność wciąż potrafi tak zapalić się tematem sztuk wizualnych i poświęcić tyle czasu na jej przyswajanie. Przypomina mi
to tę entuzjastyczną energię wokół sztuki kina, od jakiej zaczęła
się francuska nowa fala.
„Szatańskie tango” Beli Tara to miniserial, na który składa się
6 odcinków, podobnie jak “Mildred Pierce” z Kate Winslet, zresztą
obie produkcje łączy także tematyka społeczno-obyczajowa. Nie
wyobrażam sobie, aby ktokolwiek wrócił do drugiej części filmu,
gdyby musiał zmobilizować się do jej oglądania po tygodniu, dlatego można wysnuć wniosek, że geniusz węgierskiego kina jeszcze przed nastąpieniem złotej ery seriali wyczuł najlepszy możliwy
sposób na jego oglądanie – nie cyklicznie, lecz w ciągu.
Rzecz dzieje się na terenie Niziny Węgierskiej w odciętej od
świata postkomunistycznej wiosce. Jej mieszkańcy prowadzą życie monotonne, pozbawione złudzeń, pełne samotności, która bez
końca przypomina im o życiowej pustce. Serdecznie polecam.
„The Cremaster Cycle” Matthew Barneya. Niesamowicie odważna i bezkompromisowa pozycja, na pograniczu filmu, instalacji
i, jak wspomnieliśmy, serialu (nad wyraz charakterystyczne postaci, odcinkowa fabuła, nacisk znaczeniowy położony na dziejące się
tu i teraz, a nie prowadzenie do jakiekolwiek pointy), w której autor tajemniczymi obrazami zdradza swoje fascynacje cielesnością
i badaniem ludzkich ograniczeń (bohaterów filmu, jak i widzów).
I coś z zakresu dokumentu, dla ludzi o mocniejszych nerwach.
„Shoah” Claude’a Lanzmanna to materiał gatunkowo najmniej zbliżony do serialu. Podział na części zależny jest od gustu odbiorcy.
Kluczowym dla mojego doboru była jednak wartość edukacyjna
tego filmu. Wielokrotnie bowiem słyszę, iż obecnie seriale pełnią
dla widza rolę “okna na świat”. “Mad Men” pokazuje, jak naprawdę wyglądały realia środowiska reklamowego w latach pięćdziesiątych, są nawet produkcje przybliżające czasy średniowieczne
i antyczne. Zapewne więc wszyscy tak łakomi wiedzy historycznej,
sięgną po film Francuza.
Zatem uzbierałam dla Państwa około czterdzieści sześć godzin
materiału. Oczywiście dla prawdziwych fanów seriali to niewiele,
ale przecież już niedługo kolejny numer „Menażerii” i kolejna porcja moich rekomendacji.
Polecam, Grażyna Torbytska
ilustr.
Agata Królak
r a c h - c i a c h
„Breaking Bad”
Rok z życia nieudacznika-chemika, który nie bez powodu
ma włosy koloru rudego (synonim zdrady). Ukrytych znaczeń
w serialu jest całe mnóstwo, co zjednało mu wierne grono
widzów pragnących poprawić mniemanie o swojej spostrzegawczości. Przez niecałe pięćdziesiąt godzin tego szpanersko
zmontowanego traktatu o moralności, zostajemy zapoznani
z następującymi zagadnieniami: kłopotliwość i niejednoznaczność wyboru, obowiązki rodzicielskie, prowadzenie myjni. Trochę mało.
wyciągając na wierzch psychopatyczne wątki silnie angażujące
widzów przed czternastką. Wybieram bez wahania leśnogórskie perypetie miłosne oparte na zwyrodnieniu panewki.
Parametr oglądalności: 3/10 za efemeryczny klimat.
Długość
rozkminy
po
obejrzanym
serialu:
do
najbliższego siku.
Jak oglądać: zamiast „Antychrysta” i „Melancholii”, z przymrużeniem ok.
Cham Filmowy
Parametr oglądalności: 4/10 za pierwsze dwa sezony, 2/10
po wejściu na metapoziom sezonów kolejnych.
Długość
rozkminy
po
obejrzanym
serialu:
do
najbliższego sranka.
Jak oglądać: podczas pobytu w szpitalu, gdy jesteśmy pod
kroplówką i niezbyt wiele możemy od siebie wymagać.
„Królestwo”
Niestrudzony eksperymentator słynący z braku większych
osiągnięć nakręcił kiedyś serial. Jego pierwowzoru wypada szukać w naszym rodzimym „Na dobre i na złe”, gdzie przestrzeń
szpitalna również zostaje potraktowana jak pełen tajemnic labirynt. Lars von Trier, jak przystało na apostatę po czterdziestce, poszedł o krok dalej i spenetrował podziemia budynku,
47
Mikołaj Laskowski
fot.
Małgorzata Drążek
48
w y w i a d
Eksperyment trwa
w y w i a d
Z Jackiem Sotomskim i Mikołajem Laskowskim – muzykami duetu sultan
hagavik rozmawia Małgorzata Burzyńska
Wywiad jest zapisem rozmowy ze spotkania „Plądrofonia: swoje-cudze i
magnetofon” z cyklu „Słuchalnia. Muzyczne znaki czasu”, Czytelnia CSW „Znaki
Czasu” w Toruniu, 31 X 2013
Z
acznijmy może od opowiedzenia, skąd się w ogóle
wzięła idea sultana hagavika – skąd się wzięliście jako
zespół?
Jacek: Zespół narodził długo przed powstaniem…
Mikołaj: Bardzo chcieliśmy założyć zespół długi czas zanim
on powstał, ale nie mieliśmy pomysłu na to, co mamy grać,
więc go nie założyliśmy. A później znaleźliśmy pomysł, więc założyliśmy tez zespól, ale nazwa powstała wcześniej. Chcieliśmy
grać hipsterskie elektro na początku.
J: Tak, na keyboardzie i czymś jeszcze…
M: (pokazując zdjęcie) Tak, to jest moment, w którym narodziła się nazwa zespołu, ale jeszcze nie zespół… to jest naklejka
od folii od materaca – okleiłem się tą naklejką…
Nazwę macie z materaca?
J: Tutaj widać logo IKEI.
No dobrze, to lokowanie produktu mamy z głowy… Powiedzcie jeszcze w takim razie, skąd w Waszym życiu, w Waszej
działalności wziął się magnetofon?
M: To może ja opowiem…
O miłości do magnetofonu?
M: Tak. Były to wakacje w roku 2011 i właścicielka mieszkania, w którym wtedy mieszkałem, zapomniała zapłacić za Internet, w związku z czym Internetu nie było przez 2 tygodnie.
Byłem zupełnie odcięty od świata, połowa Wrocławia wyjechała
na wakacje, więc ja nie miałem co ze sobą zrobić. Z nudów zacząłem nagrywać jakieś audycje z programu 2 Polskiego Radia
na magnetofon, wciskając jednocześnie pauzę, przewijanie itd.
Chciałem zobaczyć, co się z nimi stanie. Okazało się, że dzieją
się bardzo ciekawe rzeczy, i że nie tylko można przetworzyć to,
co jest nagrywane, ale też można później to odtworzyć, wykonując te same czynności. Znaczy: można nie tylko nagrywać
przetwarzając, ale też odtwarzać przetwarzając w czasie rzeczywistym, live. Czyli – można potraktować magnetofon jako
instrument.
Który daje nieograniczoną ilość możliwości prezentacji jednego kawałka?…
M: Można przetwarzać dźwięk na dużo sposobów – ich ilość
nie jest nieograniczona, ale cały czas odkrywamy nowe.
Czyli generalnie wzięliście się z eksperymentowania?
M: Z nudów, wzięliśmy się z braku Internetu. Znaczy, następnego dnia jakoś wpadł do mnie Jacek i pokazałem mu od-
krycie i na drugi dzień pojechaliśmy do komisu, kupiliśmy magnetofony i stwierdziliśmy, że to jest nasz zespół.
J: Nawet dzień wcześniej stwierdziliśmy, że zakładamy zespół i na drugi dzień jedziemy po magnetofony do komisów.
I szukaliśmy takich właśnie, gdzie przyciski miałyby duże pole
manewru – w sensie, że można je tak dociskać nie do końca,
czuć, że jest tam mechanizm, który stawia jakiś opór i potencjalnie może wpływać jakoś na przetworzenie…
M: Musimy mieć kontakt z mechanizmem…
J: Tak, to musi działać jak klawisze w fortepianie – to nie
może być taki współczesny magnetofon, gdzie się klika „play”
albo „stop”…
M: To nie może być elektroniczne – musi być mechaniczne,
wtedy możemy kontrolować sam mechanizm.
A czy na Wasze upodobanie do klawiszy miało wpływ to, że
jesteście wykształceni pianistycznie?
M: Ja jestem bardziej organistycznie…
J: Klawiszowo…
M: Bo w sumie różnica między magnetofonem elektronicznym a mechanicznym jest taka, jak pomiędzy organami
elektronicznymi a organami mechanicznymi – znaczy, teraz to
odkryłem, ale myślę, że tak jest… Nie, ale tak naprawdę, to
myślę, że źródło jest znacznie głębsze, bo jakiś czas po założeniu zespołu odkryłem pewną kasetę, którą nagrałem w wieku
może 9 albo 10 lat i która zawierała audycje radiowe, które
nagrywałem z moim bratem – i okazało się, że nagrywałem
dźwięk czy robiliśmy jakieś wywiady z fikcyjnymi postaciami
w taki sam sposób, w jaki później zaczęliśmy przetwarzać ten
dźwięk z Jackiem, czyli jakoś zmieniając prędkość itd. Jakby
kompletnie o tym zapomniałem, ale tu jest źródło.
Czyli w dzieciństwie?
M: W dzieciństwie
Freud miał rację jednak…
M: Tak, wszystko zostaje w podświadomości.
A czy Ty, Jacku, miałeś jakieś doświadczenia z magnetofonami w dzieciństwie, które Ci potem pozostały?
J: Wiesz co, nie – miałem magnetofon, jak każde chyba
dziecko urodzone pod koniec lat 80., ale raczej nie korzystałem
z niego w taki sposób, w jaki się nie powinno. Zawsze tylko
słuchając.
Obchodziłeś się grzecznie, maltretować zacząłeś później…
J: Tak, tak.
49
50
w y w i a d
A powiedzcie, skąd bierzecie swój materiał, który później
przetwarzacie?
J: Zewsząd.
M: Zewsząd, znaczy na początku braliśmy głównie z mojego
kartonu z nagraniami z Warszawskich Jesieni, to jest z osiemdziesiąt parę kaset i każda była ponumerowana i opisana mniej
lub bardziej. Później te kasety się pomieszały, bo zaczęliśmy je
wykorzystywać… Ale wykorzystywaliśmy też jakieś różne nagrania, które znaleźliśmy w domach.
J: Albo kasety oryginalne, kupowane w tamtych czasach,
z okładką i w ogóle ze wszystkim – no i się okazało, że to może
posłużyć jako podstawa do czegoś i nad tym można nadbudowywać, dodając jakieś inne warstwy.
M: Później zaczęliśmy nagrywać dźwięki… nie wiem – zepsutego keyboardu albo fletu prostego, albo czegokolwiek…
Bo zaczęło się od przetwarzania gotowej już muzyki, np.
audycji radiowej, a potem zaczęliście też w ten materiał jakby
wtykać różne próbki dźwiękowe, tak?
J: Tak.
A czy tworząc utwór, wychodzicie od jakiegoś całościowego
kawałka muzyki, który macie jako już gotowy, i go męczycie,
rozdrabniacie, czy od razu łączycie z sobą różne utwory różnych tożsamości?
J: Czasami jest tak, jeszcze jak Mikołaj tu mieszkał
(w sensie: we Wrocławiu) i spotykaliśmy się w miarę często,
no i mówiliśmy „a to co, sobie zrobimy próbę sultana?” I wtedy
jakąś kasetę, przypadkową zupełnie, wziętą z tego przepastnego kartonu, zaczynaliśmy jakoś tam odtwarzać i przetwarzać.
No i potem ja włożyłem jakąś inną kasetę do innego magnetofonu i się okazało, że o – jest jakiś taki zaczyn, który może
być utworem, no i dalej tak próbowaliśmy, próbowali – taka
osnowa, tak…
M: Ale też czasami, albo nawet często, nie jestem w stanie
tego określić, mamy plan tego, jaka ma być piosenka, utwór,
cokolwiek i dobieramy kasety i dźwięki pod katem tego, co
chcemy zrealizować. Nie mamy jakiejś jednej techniki, która
byłaby jakoś przeważająca, chyba.
J: No nie.
M: Czasami konstruujemy te rzeczy, czasami po prostu
znajdujemy przypadkiem…
A czy zdarza się, że utwór, który gracie, Wasz utwór przez
Was stworzony, jest dwa razy taki sam – znaczy dwa razy gracie go dokładnie tak samo?
J: To znaczy w 100% chyba nie…
M: Przez jakiś czas chcieliśmy, żeby tak było – graliśmy na
koncertach utwory, które wcześniej ukazały się na jakimś albumie, i chcieliśmy odtwarzać je w taki sam sposób. Ale w
pewnym momencie, jakiś rok temu, stwierdziliśmy, że to nie
ma sensu… i na każdy koncert będziemy przygotowywać mniej
lub bardziej nowy program i też utwory, które są bardziej improwizowane – z racji tego, że jest to po prostu ciekawsze, niż
odtwarzanie za każdym razem idealnie tego samego utworu,
zwłaszcza, że nie do końca możliwe…
J: No i też to było mniej ciekawe do grania, bo ustawialiśmy
np. jakiś stoper: 1 min 50 s, że trzeba wtedy zmienić znowu
jakiś parametr…
M: Zmienić kasetę i ustawić pokrętło magnetofonu…
J: A jak się okazało, że tak mogliśmy bardziej odpuścić, no
to raz, że się przyjemniej grało, a dwa, że dochodziło się do
podobnych efektów, a nawet lepszych…
w y w i a d
Mikołaj Laskowski i Jacek Sotomski
Właśnie, a zdarzają się Wam w trakcie grania jakieś kompletnie nowe pomysły, które wtedy wcielacie w życie?
J: Tak.
M: Czasami w „Tekturonie” się włącza takie coś, że jak poczuję flow, wtedy jakby się trochę inaczej gra, no i inaczej układam…
J: Wiem, że mam do wykorzystania to, to i tamto, no i kolejność, w jakiej je dobieram jest dowolna w sensie tego, jak
się tego dnia czuję na koncercie…
Aleatorycznie?
J: Tak, trochę tak.
M: No ale też często jest tak, że w czasie grania zupełnie
przypadkiem coś się popsuje albo zagramy coś inaczej, okazuje się, że to jest fajniejsze np. niż to, co było i… następnym
razem to powtarzam. Te utwory jakoś ewoluują…
Czyli zaczęło się od eksperymentowania i ten eksperyment
właściwie kontynuujecie?
J: Tak, ona cały czas trwa
M: Eksperyment trwa…
A wasze eksperymenty z teatrem? Jeśli moglibyście coś więcej na ten temat powiedzieć, bo właśnie na tym polu macie
dosyć duże sukcesy – w ogóle wasze koncerty są dosyć widowiskowe – staracie się robić widowisko choćby tymi światełkami,
maskami…
M: Nie możemy tak naprawdę niczym innym, bo magnetofon jest dość statyczny, przyciskamy tylko przyciski. Kiwamy
się, ale to udawane jest tylko, żeby pokazać, że bardziej czu-
fot.
Małgorzata Drążek
jemy tę muzykę, no ale nie możemy zrobić niczego bardziej
widowiskowego…
J: Wymachy włosami, pirotechnikę zrobić – jak Iron Maiden
albo coś takiego – na koncertach stadionowych… No ale też nie
możemy tych magnetofonów wziąć i z nimi tańczyć…
Ale teatr – bo macie na koncie dosyć spore osiągnięcie,
którym jest wygrana w nurcie OFF 34. Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu dla spektaklu „Pasja – cała ta chujowa
piosenka aktorska”…
M: Tak się stało.
Jak doszło do tego, że jako zespół grający na magnetofonach
postanowiliście przedstawić spektakl właściwie teatralny…
J: Znaczy w ogóle wzięło się to stąd, że siedziałem sobie
w poniedziałek w mieszkaniu i… smsa napisał mi kolega
z Wrocławia, aktor po wrocławskiej PWST, i napisał, że wypełnia wniosek do nurtu OFF do PPA i czy może mnie tam wpisać
do tego wniosku (bo tam jest taka formuła, że się składa wnioski, zbiera się komisja, ocenia wnioski, umożliwia ich realizację
itd.), żebym napisał muzykę. Ja mu napisałem, że może, bardzo fajnie i na drugi dzień wpadłem na taki pomysł, że może
z sultanem trzeba by zrobić coś takiego. Więc spotkałem się
z Mikołajem na szybko…
M: Kiedy to było? My chyba wcześniej o tym myśleliśmy,
ale…
J: Zapomnieliśmy o tym…
M: Trochę zapomnieliśmy, a trochę myśleliśmy, że nie pasujemy do tego.
51
52
w y w i a d
Pasja - Dziewczy
J: Tak, w każdym razie we wtorek się spotkaliśmy i powiedziałem Mikołajowi, że do piątku należy składać takie wnioski,
więc może byśmy coś wymyślili.
M: I stwierdziliśmy, że wymyślimy.
J: Myśleliśmy o osobach najpierw, żeby stworzyć jakiś taki
sztab ludzi, obsada aktorska, reżyser, itd. No i przez kolejne
dni ustalaliśmy scenariusz, projekty scenografii, kostiumów,
z pomocą większą lub mniejszą znajomych.
M: Mamy dużo znajomych z PWST czy po PWST – aktorów,
więc tylko do nich zadzwoniliśmy, powiedzieliśmy, że składamy
wniosek i oni trochę nie mieli wyboru… No i też mieliśmy zdolną reżyserkę, która podjęła się…
J: Martyna Majewska, młoda zdolna polska reżyserka!
M: Bardzo zdolna, no i tak naprawdę spotkaliśmy się z nią
chyba dzień przed terminem, jakby wcześniej ustaliliśmy scenariusz, ale dopiero z nią spisaliśmy, łącznie z kosztorysem,
w którym domagaliśmy się milionów monet.
J: To było śmieszne, bo tam jest planowany projekt budżetu
– i napisaliśmy capslockiem, że chcemy miliony monet…
M: A później zapomnieliśmy to usunąć.
J: Tak, i to poszło w tym wniosku do Capitolu.
Ale nie przeszkodziło?
Jak widać nie…
Chcieli wydać miliony monet…?
M: Zażyczyliśmy sobie 300 kg bezwonnego żelu do USG,
który miał kosztować chyba 1300 zł…
J: Więcej, to było ok. 2000…
M: Chcieliśmy go wylać z wanny… I chcieliśmy dostać 1600
zł po to, żeby go wylać…
z
Bocianem
Dano wam taka dotację?
M: Nie, trochę obcięto
J: Generalnie jako krejzolski projekt…
M: A nie freakowy?
J: Nie powiedziano, że krejzolski, dostaliśmy dwa razy
mniejszy budżet, niż pozostałe spektakle – bo było ultimatum,
że albo nas nie biorą, albo dostajemy połowę budżetu. Stwierdziliśmy, ze możemy bez tego żelu albo bez innych pozycji,
które kosztowały…
M: Chcieliśmy, żeby poród budyniu był porodem budyniu –
chcieliśmy naprawdę urodzić budyń, znaczy zrobić go tyle…
Kto wam zaprojektował scenografię i kostiumy? Czy mieliście kogoś do oprawy plastycznej, czy to była burza mózgów?
M: Ten projekt realizowaliśmy z Michałem Puchałą, bardzo
zdolnym artystą wizualnych sztuk wszelakich –
J: Projekty wysłaliśmy do Capitolu jako załącznik do wniosku – to są Maryje – butelki z odkręcaną głową. Później okazało
się, że musimy to wszystko urealnić i że to nie będzie dokładnie
tak, jak w fotoshopie…
No tak, bo to musiało zagrać na realnych ludziach… i teraz
powiedzcie, właściwie, jak się zakończyła ta Wasza prezentacja
spektaklu – jak to zostało przyjęte?
J: To był skandal.
M: Znaczy nie, najpierw pokazaliśmy go na konkursie Przeglądu Piosenki Aktorskiej i ludzie nie wiedzieli, co powiedzieć.
W sensie jury czy publiczność?
J: Publiczność
A dużo tej publiczności przyszło?
J: Niecałe 50 osób, bo tyle mieściła sala.
w y w i a d
M: Ale graliśmy 2 razy, czyli 100 osób.
J: A już później, z racji tego, że wygraliśmy, pan dyrektor
Imiela pozwolił nam zagrać spektakl 3-krotnie na deskach teatru Capitol
M: Zagraliśmy go 3-krotnie na przełomie maja i czerwca,
i w dniu, w którym graliśmy go pierwszy raz, ukazał się artykuł
w „Gazecie Wrocławskiej”, napisany jeszcze przed spektaklem,
skoro 15 minut po zakończeniu spektaklu ukazał w Internecie.
W tym artykule oburzenie zaczęło się chyba od babci…
J: Nie, to był dziadek.
M: Dziadka wnuczki gimnazjalistki, który napisał do „Gazety
Wrocławskiej”, że jest oburzony…
J: …że on lubi „z moją wnuczką gimnazjalistką” chodzić do
teatru, ale jak zobaczył ten tytuł na afiszu, to już nie chce i bulwersuje się, bojkotuje ten teatr i straszna rzecz, że publiczne
pieniądze wydaje się na takie rzeczy.
M: Wypowiedziały się ważne osobistości, Dyrektor Wydziału
Kultury, profesor Miodek i wszyscy byli oburzeni albo bezstronni…
Oburzeni tytułem czy treścią spektaklu?
M: Nie: spektaklem, którego nie widzieli…
J: Zresztą pan dziadek gimnazjalistki też był oburzony samym tytułem, bo spektaklu nie widział.
Może bał się oburzyć? A czy były osoby oburzone samym
spektaklem?
M: Była taka jedna pani, napisała nam w komentarzu na
Facebooku, że to była masakra, że głowa ją rozbolała i bardzo
żałuje, ze nie mogła wyjść, bo ustawienie sceny było takie, że
publiczność nie mogła wyjść ze spektaklu, ponieważ drzwi na
salę były za sceną, a na scenie cały czas graliśmy… Jeśli ktoś
już wszedł, musiał wysiedzieć do końca.
J: To nie był długi spektakl, w granicach 40 min.
A powiedzcie, czym jury uzasadniło werdykt, skoro spektakl
był tak oburzający?
M: Tam była bardzo ładna laurka – generalnie za progresywność, szybkie tempo, prawdziwą offowość...
J: Tak, za off.
No a właściwie w jaki sposób wykorzystaliście piosenkę aktorską?
J: Jako podstawowy materiał dźwiękowy.
Do przetwarzania? Ale muzycznie, czy też jeśli chodzi
o treść?
M: Jeżeli chodzi o treść, to niekoniecznie, bardzo chcieliśmy…
J: Unikać jakiejkolwiek treści.
M: Uniknąć po pierwsze treści, żeby ten spektakl nie był
o czymś. Pierwotną koncepcją była seria teledysków wykonywanych na żywo do tego, co gramy. Później to zostało jakoś
bardziej steatralizowane, ale ta koncepcja cały czas była gdzieś
z tyłu głowy i nie chcieliśmy, żeby te obrazy były jak najmniej
powiązane z …
J: …z czymkolwiek.
M: Przede wszystkim – z piosenką, z charakterem piosenki,
z treścią piosenki itd. Chcieliśmy, żeby było absolutnie abstrakcyjnie, surrealistycznie.
Ale przez to usiłowanie odkleić się od sensu piosenki nie
próbowaliście jakoś tego sensu negować w konkretnej piosence albo wchodzić w coś mu przeciwnego?
J: Znaczy, on się trochę zrobił, ten sens…
M: On się zrobił, zwłaszcza że w pierwszej scenie pojawia
się niejaka Tradycja… reżyserka bardzo nalegała, żeby coś takiego się pojawiło.
J: My gramy, a Krzysztof Brzazgoń, znakomity polski aktor, występuje z maską jednorożca na głowie, wykonując hymn
Przeglądu Piosenki Aktorskiej, piosenkę Jonasza Kofty „Pamiętajcie o ogrodach”. Nagraliśmy go wcześniej i nagranie to przetworzyliśmy. W ogóle osią pomysłu na te teledyski były jakieś
postaci – żeby się to toczyło wokół nich. W zasadzie postaci
mniej lub bardziej pojawiały się wcześniej – były wzięte z tytułów naszych wcześniejszych utworów.
M: Pojawia się m. in. Mroczna Dziwka albo Budynnia.
Mroczna Dziwka, zdaje się, ma coś wspólnego z Ewą Demarczyk, jeśli chodzi o materiał?
J: Tak, tak, z Tomem Waitsem i potem jest Jan Kaczmarek…
M: Głównie Ewa Demarczyk, pierwsze wejście jest Ewa Demarczyk.
J: Ale nie mówimy, że Ewa Demarczyk jest mroczną dziwką
– chcieliśmy właśnie te nasze postaci z wcześniejszych utworów urealnić, pokazać, że one istnieją.
M: Zrobiliśmy kawałek pt. „Uródź budyń” i chcieliśmy rodzić
ten budyń. Chcieliśmy, żeby to był po prostu budyń, ale nie
nadążylibyśmy produkować kilogramów budyniu i sprzątać po
przedstawieniu. 2. Symfonia miała podtytuł „Śmierć i Mroczna
Dziwka” i chcieliśmy zmaterializować tę dziwkę. Ale też mieliśmy pomysły, które powstały właściwie w trakcie pracy nad
scenariuszem i cały czas się przetwarzały.
J: Dużo trzeba było zrobić tak, żeby to się dało zrealizować
w czasie rzeczywistym w warunkach teatralnych itd.
A Wy występowaliście w tym spektaklu czy graliście tylko
muzykę?
J: Mamy epizodzik.
A z tego materiału, który posłużył Wam do spektaklu, nagraliście płytę?
M: Nagraliśmy spektakl – to było nagranie na żywo.
To, co jest dostępne na Waszej stronie?
J: Na bandcampie [sultanhagavik.bandcamp.com], tak.
To jest nagranie z Waszego spektaklu, ale ono nie zostało
wydane przez Bółt czy inne wytwórnie?
M: Nie, to też nie jest cała ścieżka dźwiękowa, tylko fragmenty, takie, które działają najlepiej bez obrazu. Bo są też
fragmenty zrobione całkowicie pod obraz.
Czy zdarza się w „Pasji” po prostu śpiewanie piosenki?
M: Jest Martyna Witowska, która piosenkę nagrała na dyktafon i my ją później przetworzyliśmy. Magda Różańska, kolejna wspaniała aktorka, jako dziewczyna z bocianem – i to też
jest w sumie nagranie – nie wiadomo, jakiej piosenki… W innej
ze scen chodzą figurki-Maryjki do piosenki o miasteczkach żydowskich…
Czy Wy śledzicie historie swoich piosenek?
M: Nie.
Czemu tradycja jest koniem?
M: Czemu nie? Tak wyszło – na zasadzie „czemu nie”?
A dlaczego „Pasja”? Wasza pasja?
J: Nie, wiesz co, to się wzięło z tego, że na początku, jak
opowiadaliśmy o tych teledyskach, że to miały być takie kolejne stacje, chcieliśmy ich zrobić 14…
Aha, czyli to jednak ta pasja, do której nieładnie nawiązywać w sąsiedztwie wulgaryzmów…?
53
54
w y w i a d
J: Prof. Miodek powiedział, że nie przystoi, no nie do końca
z takim wulgaryzmem zaraz obok to nieładnie…
A jeśli chodzi o Waszą współpracę z aktorami, jakieś projekty teatralne, to macie coś teraz takiego na oku, macie pomysły,
zamiar to jakoś rozwijać?
J: Chcieliśmy gdzieś odgrywać ten spektakl, ale problem
był w ogóle zespołem, bo ten zespół tak naprawdę nie istniał,
został stworzony tylko na potrzeby tego projektu, no i każdy
gdzieś tam pracuje, każdy gdzieś gra, Mikołaj mieszka teraz
w Hadze i ciężko by było zebrać wszystkich, żeby po prostu
zagrać ten spektakl… W sumie trochę myśleliśmy, żeby coś
zrobić, ale do niczego konkretnego nie doszliśmy. Chcieliśmy
zrealizować swego czasu operę, mieliśmy nawet pomysł na to,
o czym ta opera miałaby być, no ale też ciężko by było to wykonać i podejrzewam, że to by musiała być kwestia jakiegoś
zamówienia festiwalu, które by nam sfinansowało naszą fanaberię…
A fanaberia – czego miałaby dotyczyć?
J: Miała to być historia transgatunkowej lesbisjkiej poliamorii, tak w wielkim skrócie, znaczy miały być 3 główne postaci
– Agnieszka, w sensie kobieta, krowa i łabędzica. No tam dużo
dramatów miało być i scen rzucania chleba w parku łabędziom,
takie bardzo nostalgiczne i wzruszające, ciężkie realizacyjnie.
A jak się ma Wasza działalność jako sultana do Waszej działalności kompozytorskiej, bo jednak piszecie utwory, i to wykonywane w sumie przez zespoły całkiem dobre, jak musikFabrik
czy de Ereprijs, utwory jako partytury, jako utwory na instrumenty różne…
J: Ona żyje w sprzężeniu zwrotnym, w sensie jedno oddziałuje na drugie i vice versa. Kiedyś zastanawialiśmy się, czy to
jest problem, jakaś wada, ale po paru rozmowach parę osób
powiedziało nam, że absolutnie nie ma się co przejmować, nie
musimy się zastanawiać, czy to jest problem, ponieważ gdybyśmy my nie byli tacy, jak jesteśmy, nie byłoby sultana albo
sultan nie byłby taki, jaki jest, no i, z drugiej strony, przez
to, że sultan jest taki, jaki jest, to też wpływa na myślenie
o takich utworach w naszym własnym sensie, autonomicznych,
prywatnych.
Nie czujecie, ze sultan Was za bardzo zjada czasowo czy
wysiłkowo i nie macie czasu pisać swoich symfonii?
J: Nie, jakoś się dobrze organizujemy, jakoś to nam wychodzi sprawnie.
Jeśli chodzi o plądrofonię samą, to plądrujecie, co się da
właściwie, co wam podejdzie?
J: Tak, co nam wpadnie w ręce.
Nawet nazwę macie plądrowaną z materaca – czy natrafiacie na jakieś problemy ze strony podmiotów, na których plądrujecie? Natury prawnej – czy IKEA…
J: Chyba nie jesteśmy aż tak znani, żeby dochodziło do jakichś skandali prawnych, znaczy kiedyś twierdziliśmy, że jeśli
dojdzie do takiej sytuacji rzeczywiście, no to tylko lepiej dla
nas, ponieważ… to będzie dodatkowa sława i gdybyśmy trafili
np. na „Pudelka” to by było bardzo ciekawe, ale to też jest jakaś taka nisza chyba i…
…pudelki tam nie wchodzą. A jeśli chodzi o Wasze poczucie, to czy utwory sultana, składane czy splądrowane z jakichś
innych Ew Demarczyk, Edyt Geppert i tym podobnych Wojciechów Kilarów, uważacie za w całości własne płody? Czy zastanawiacie się nad tym w sensie tożsamościowym?
J: No właśnie chyba się nie zastanawiamy. Tak jak Mikołaj
wcześniej mówił, nie interesuje nas źródło, jego tożsamość,
i chyba tam jeszcze parę słów, tylko brzmienie i tak naprawdę,
czy to jest Kilar, czy to nie jest Kilar, czy to jest coś innego, to
absolutnie nie ma dla nas znaczenia, dla nas jest ważne, żeby
to brzmiało tak, a nie inaczej. Inaczej – jak tworzymy jakiś
utwór, to wiemy, co chcemy osiągnąć – jaki rodzaj brzmienia,
faktury, i potem się zastanawiamy, co do tego najlepiej by pasowało – np. gęsta orkiestra smyczkowa albo jakiś minimal,
albo jakieś punkty, no i potem myślimy, jaki utwór już powstał,
który wykorzystuje taki typ faktury, który moglibyśmy wykorzystać w magnetofonie.
A czy często przetwarzacie utwory muzyki poważnej? Sikorski się często pojawia, np. w „Świetlistym serze jedi”…?
J: Tak, i jeszcze Scelsi w „Tekturonie”…
Ale tylko współczesną muzykę bierzecie na warsztat, czy
sięgacie też po bardziej klasyczne…?
J: Tak, np. w naszej Czwartej Symfonii 2 „Nieparzyste Symfonie” wykorzystaliśmy pierwsze początkowe akordy z nieparzystych symfonii Beethovena.
Czyli generalnie wasza wiedza, wasze wykształcenie kompozytorsko-muzyczne jest Wam przydatne?
J: Przydaje się, tak.
A bogatszym materiałem są dla Was dźwięki popkultury czy
muzyki poważnej?
J: Nie, są równoważne.
Czyli równouprawnienie?
J: Pełne.
A skąd bierzecie wizualizacje?
J: Te widea też są plądrowane, bo my je po prostu ściągamy z youtube’a. Np. fragment wideo który jest w teledysku do „Świetlistego sera jedi” pochodzi z jakiegoś programu
edukacyjnego dla dzieci do lat 2-3 i to był program chyba
o kole i tam generalnie się pojawiają kółka, później trójkąty
i kwadraty Mikołaj też pomontował trochę… Ale raczej puszczamy całe fragmenty… jeśli zdarzają się synchrony, to zupełnie przypadkiem…
Skoro jesteśmy przy serze jedi – skąd się wziął taki tytuł?
J: Ukradziony.
Ser jedi?!
J: Nie – podstawa do tytułu jest ukradziona, ponieważ była
taka reklama McDonalda całkiem świeża, całkiem nowa, opowiadająca o jakiejś nowej formule cheesburgerów, no i tam
były wymieniane składniki: soczysta wołowina, chrupiąca bułka
i świetlisty ser cheddar – jakoś tak. Ktoś z nas nie dosłyszał
w pewnym momencie i powstało „świetlisty ser jedi”. W ogóle
historia powstawania tytułów jest bardzo śmieszna, ponieważ
one powstają bardzo często przypadkiem w trakcie rozmowy,
ja np. w telefonie noszę całą kolekcję takich tytułów jeszcze
niewykorzystanych.
Do utworów, które się dopiero urodzą, tak?
J: Tak. Albo się nie urodzą. Zależy.
A imię nadajecie po urodzeniu?
J: Tak – na zasadzie: to jest „Świetlisty ser jedi”.
56
f e n o m e n
Rozmowy ze
świetnymi dziewczynami
Marek Rozpłoch
projekt graficzny okładki autorstwa
Ewy Doroszenko
f e n o m e n
W
Magda Wichrowska
grudniu
ukaże
się
książka
Magdy
Wichrowskiej
„Toruń.
Miasto
kobiet” – powstająca
dzięki stypendium
Miasta Torunia, a złożona z trzynastu wywiadów
z szesnastoma rozmówczyniami. Przepytywane zostaną też zaproszone na spotkanie autorskie z okazji premiery. Do tego
czasu wszelkie informacje o tymże zbiorze wywiadów będzie
można znaleźć na fanpage: https://www.facebook.com/torun.
miastokobiet.
W „Toruniu. Mieście kobiet” Magda Wichrowska rozmawia
z: Magdą Hamerą – współtwórczynią Cafe Draże i bohaterką
zmagań o lepsze jutro toruńskiej kultury niezależnej; z szefową
kina Niebieski Kocyk i festiwalu Klamra, Justyną Bieluch, z Joanną Czajkowską – bardzo utalentowaną wokalistką i nauczycielką śpiewu, z aktorkami – Teresą Stępień-Nowicką i Aleksandrą Nowicką, z Magdaleną Kujawą – redagującą Toruński
Informator Kulturalno-Artystyczny „Ikar”, z Martyną Bianką Tokarską i Lilianą Piskorską – twórczyniami projektu aktywistyczno-artystyczno-przygodowego „Podróż”, z Kariną Bonowicz,
pisarką, dziennikarką i tłumaczką – odpowiedzialną również za
promocję Teatru Horzycy, z Kafką Jaworską, kierującą pracami Kina Centrum i festiwalu filmowego Tofifest, z historyczką sztuki i feministką Katarzyną Lewandowską, z filozofkami
z Instytutu Filozofii UMK promującymi problematykę genderową – Aleksandrą Derrą i Ewą Bińczyk, z menagerką kultury
i socjologiem Joanną Scheuring-Wielgus z Fundacji Win-Win,
z Katarzyną „Kombi” Jankowską – animatorką kultury, konstruktorką Fabryki UTU oraz z Ewą Doroszenko, malarką, fotograficzką, ilustratorką; w tej ostatniej roli występującą w książce także po raz drugi – zaprojektowała bowiem jej okładkę.
57
f e n o m e n
Liliana Piskorska i Martyna Bianka Tokarska
fot. Magdalena Wichrowska
58
Sama autorka hipotetycznie też mogłaby się stać jedną
z bohaterek książki, choć na zadane przeze mnie pytanie
o pytania, jakie Magdalenie Wichrowskiej w wywiadzie by zadała, odpowiada: „Codziennie stawiam sobie mnóstwo pytań,
ale nie nadają się one do publikacji. Trudno mi wyobrazić sobie
siebie w roli bohaterki książki »Toruń. Miasto kobiet«. Bo cóż
ja takiego wyjątkowego robię?”. Magda – filozofka, filmoznawczyni – oprócz swej zasadniczej obecnej pracy, polegającej
na kierowaniu Pracownią Kultury Medialnej w Wyższej Szkole
Gospodarki w Bydgoszczy i prowadzeniu zajęć ze studentami, wydaje też bardzo niestandardowy blog „Czytnik Kultury”
(http://czytnikkultury.blogspot.com/), pisze omawianą w tym
artykule książkę, a w 2010 roku stworzyła „Musli Magazine”,
którego misję stara się kontynuować nasz miesięcznik. W zeszłym roku zorganizowała w Od Nowie jedyny w swoim rodzaju
festiwal Bella Women in Art. Zapytana o wzajemny stosunek
festiwalu i „Torunia. Miasta Kobiet”, Magda mówi: „Festiwal dał
mi możliwość spotkania ciekawych kobiet. Kilka z nich zaprosiłam do rozmowy. Jednak to są dwa różne projekty. Teraz najważniejsza jest dla mnie książka. Festiwal mam za sobą. Być
może kiedyś wrócę do tego pomysłu w trochę innej formule,
ale jeszcze nie teraz. Muszę poczuć, że to właściwy moment”.
Nawiązanie do filmu Felliniego „Miasto kobiet” – nieprzypadkowe, ale też zależność filmu i książki nie jest wyłożona jasno
ani precyzyjnie. Daje to czytelnikowi i jego wyobraźni spore
pole do popisu! Możemy sobie zadawać pytania, czy Magda
jest Fellinim, czy Mastroiannim, czy też może jednym i drugim
– a może to czytelnikowi mają zostać powierzone obie role –
albo przynajmniej ta, odgrywana w oryginale przez Marcella
Snàporaza...
W odróżnieniu od filmowego krewniaka „Toruń. Miasto kobiet” nie ma w sobie ani grama oniryczności ni odrealnienia.
Wręcz przeciwnie – konsekwentnie odsłaniane są kolejne fragmenty bardzo namacalnej toruńskiej rzeczywistości, by naprowadzić nas jednakowoż na wyłaniającą się gdzieś między wierszami tezę, że tak, że zaiste, Toruń jest miastem kobiet! Książka
nie pokazuje jedynie kobiecej strony toruńskiego medalu, ale
w sposób zawstydzający moją płeć pokazuje, że jeśli ktoś poważnie w naszym mieście bierze sprawy kultury w swoje ręce,
to są to właśnie kobiety. Dokładnie te kobiety, z którymi Magda
Wichrowska rozmawia. Bo kto ożywia najważniejszy klub studencki w Toruniu wciąż nowymi ciekawymi inicjatywami? Justyna Bieluch. Kto odważył się zaprotestować przeciwko byle jak
skleconemu pod patronatem miasta megaprojektowi strategii
kultury? Uczyniła to Joanna Scheuring-Wielgus. Kto stworzył
najciekawszy w ostatnich latach klub – będący zarazem inspirującym, nie tylko dla torunian, centrum animacji kultury niezależnej? To zasługa twórczyń Cafe Draże! Podobną wyliczankę
mógłbym jeszcze ciągnąć, ale same podane przykłady – szczególnie dla obserwatora naszej lokalnej rzeczywistości z bliska
Magdalena Hamera
fot.
Magdalena Wichrowska
f e n o m e n
– powinny brzmieć przekonująco. Z jednej strony jest to wiedza – jak już wspomniałem – zawstydzająca panów, z drugiej
jednak – może ta książka stanowić ważne źródło inspiracji dla
pań. Książka zdaje się mówić: drogie Panie, mimo wszechobecnego w naszym konserwatywnym kraju patriarchatu, nawet
w niespecjalnie wielkim mieście sprawy w swoje ręce potrafimy
wziąć my i to jeszcze w jaki sposób, z jaką klasą! Więc ten zbiór
wywiadów nie powinien obrastać w kurz w toruńskich bibliotekach, ale powinien trafić do jak najszerszego grona odbiorców,
a nade wszystko – odbiorczyń. Idealną adresatką byłby nieśmiała kobieta o dużych zdolnościach i potencjale do działania,
która jest przekonana, że taka, a nie inna posiadana przez nią
płeć zmusza ją do wyciszenia i odstawienia w kąt wszelkich
marzeń i ambicji. Książka jej mówi: do dzieła!
Sama problematyka kobieca nie stanowi esencji książki,
choć pojawia się w niektórych rozmowach jako ważny wątek.
Chyba najbardziej przejmujące są fragmenty wywiadu z Katarzyną Lewandowską, w których opisuje swój proces wyzwalania spod jarzma patriarchatu. Nie był to proces bezbolesny, ale
konieczny i potrzebny...
Każda rozmowa koncentruje się głównie na najważniejszych
osiągnięciach przepytywanych albo na sprawach, w które są
aktualnie najbardziej zaangażowane. W tych z pozoru małych
wycinkach kryje się całkiem sporo treści – niejako portret każ-
dej z kobiet, ukazany przez Magdę za pomocą pytań i... aparatu fotograficznego.
A tak o „Toruniu. Mieście kobiet” mówi autorka: „Ta książka to efekt ogromnej potrzeby i chęci rozmowy ze świetnymi
dziewczynami. Robią kapitalne rzeczy. Moja rola w tej książce
jest znikoma. Ja im po prostu dałam się wygadać”. Mówi też
Magda: „Każde spotkanie traktuję jak lekcję. Każdy człowiek,
którego spotykam na swojej drodze, czegoś mnie uczy. To, kim
dzisiaj jestem, to suma rozmów i spotkań, które są za mną”.
59
Czechowicz
fot. autor nieznany
Czechowicz na kozetce
u Bonowicz
Aram Stern
f e n o m e n
J
edna z bohaterek książki Magdaleny Wichrowskiej
„Toruń. Miasto kobiet” – Karina Bonowicz jest nie
tylko polonistką, tłumaczką, dziennikarką, recenzuje spektakle teatralne, ale od niedawna także pisze książki. Zadebiutowała w styczniu 2013 roku powieścią „Pierwsze
koty robaczywki”, w której niezwykle zabawnie przedstawia
codzienność młodej kobiety, po ukończeniu studiów ponownie
doświadczającej absurdów polskiej rzeczywistości szkolnej. Karinę Bonowicz nocami interesują psychoanaliza, antropologia
kultury oraz zjawiska oniryzmu w literaturze, a za dnia pracuje
na stanowisku specjalisty do spraw promocji w Teatrze im. Wilama Horzycy. Słowem – torunianka z niej tak wszechstronnie
zajęta, że naprawdę nie mam pojęcia, kiedy znajduje na to
wszystko czas i kiedy śpi? Już niebawem ukaże się jej druga
książka będąca biografią Józefa Czechowicza (1903-1939).
Co dzisiaj wiemy o Czechowiczu? Że według niego „siano
pachnie snem”, a on sam zginął – jak przepowiedział – „bombą trafiony w stallach”. I tyle. Tymczasem biografia Czechowicza obfituje nie tylko w wiele interesujących faktów, ale także
w wiele niejasności. „Las sprzeczności i powikłań”, jak nazywał
twórczość poetycką Czechowicza Zbigniew Herbert, to określenie, które dobrze oddaje istotę nie tylko jego poezji, ale
także jego życia. Książka „Józefa Czechowicza teatr widziadeł
i snów” Kariny Bonowicz, w całości poświęcona psychoanalitycznej interpretacji poezji Józefa Czechowicza, przedstawia
nowe spojrzenie na twórczość tego jednego z najwybitniejszych poetów XX wieku, ale także na niego samego jako osobę. Autorka odkrywa najciemniejsze zakamarki zarówno jego
poezji, jak i biografii, podejmując tym samym przemilczane
dotąd kwestie i tematy uznawane za tabu.
Książka Kariny Bonowicz stanowi próbę spojrzenia na
twórczość poetycką Czechowicza pod kątem psychoanalitycznym i zmierza do przeczytania, odtworzenia i rozumienia twórczości Czechowicza, wiążąc ją z czterema wielkim
tematami jego życia i poezji: seksualnością, śmiercią, snem
oraz mitem. Karina Bonowicz kładzie Józefa Czechowicza na
kozetkę i przygląda się jego poezji z punktu widzenia freudyzmu (metody interpretacji literatury opracowanej przez ojca
psychoanalizy Zygmunta Freuda), a równocześnie przybliża
te aspekty poezji Czechowicza, które dotychczas pozostawały w cieniu. To studium psychoanalityczne, a jednocześnie
syntetyczna opowieść filologiczna na temat jego poezji oraz
życia, co czyni ją bardzo specyficznym rodzajem monografii.
Karina Bonowicz
„Józefa Czechowicza teatr widziadeł i snów (studium psychoanalityczne
twórczości poetyckiej)”
Wydawnictwo Universitas
2013
61
62
t w o r y
„Futro z suk”, olej na płótnie, 180 x 160 cm, 2012
t w o r y
Agata Kus
Agata Kus jest absolwentką i doktorantką Wydziału Malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie (Dyplom w 2012
r. w pracowni prof. Leszka Misiaka). Zajmuje się malarstwem, tkaniną, rysunkiem, kolażem, tworzeniem obiektów
przestrzennych i video.
Różnorodność używanych przez nią mediów łączą wspólne,
często trudne tematy związane głównie z kobiecością oraz
pewien rodzaj cichego protestu, tajemnicy, tęsknoty lub
pragnienia. Zainspirowana teoriami psychologicznymi m.in.
Melanie Klein, literaturą, filmem, tekstami piosenek, starymi
fotografiami, Agata Kus skupia się również na ciemnej
stronie związków i naturą złożonych uczuć, takich jak miłość, rozpacz, zdrada. Te trudne, tworzące napięcie tematy,
rozładowuje często lekko humorystyczny charakter prac lub
ironiczny tekst pojawiający się na obrazach, rozmazany lub
wydłubany w często jeszcze mokrej farbie.
agatakus.blogspot.com
63
64
t w o r y
„I Wish Nothing But The Best For You Both”, olej na płótnie, 70 x 100 cm, 2013
t w o r y
65
66
t w o r y
Barbara Śniegula. Posy(p) Popoi(eprz). Zestaw na sól i pieprz. Porcelana, wys. 14 cm
Z cyklu „Ukryte”, olej na płótnie, 200 x 140 cm, 2009
t w o r y
Dyrektor Bielskiego BWA, Agata Smalcerz, pisała o pracach Agaty Kus w tekście rekomendującym artystkę do
konkursu Gepperta:
„W pracach Agaty Kus odnajdujemy dużo cierpienia związanego z kobiecością. Wchodzenie w dojrzałość, inicjacja, macierzyństwo zostawiają ślady w postaci ran i krwi, ale rany te stają się też źródłem, z którego wysypują się skarby i drogie kamienie.
Żeńskość i związana z nią biologia przywodzą na myśl zwierzęcy instynkt, siłę napędową prokreacji, odwieczny nakaz, któremu
ulegają wszyscy przedstawiciele żywego świata. Artystka zestawia wyobrażenie kobiety czy dziewczynki z wizerunkiem
przedstawicielek świata zwierzęcego: kotki, suki, lisicy, sarny. Wywołuje tym samym niezwykłe napięcie, które towarzyszy
nam zarówno podczas oglądania jej obrazów, jak i wideo (hipnotyzujący film „Matka” prezentowany m.in. na wystawie
„Pierścienie Saturna” w dawnym Pałacu Ballestremów podczas WRO 15th Media Art Biennale). Dojrzewanie i wchodzenie
w dorosłość to okres kilku, czasem kilkunastu lat, podczas którego dziewczynka przeobraża się w kobietę. Proces ten wiąże
się nie tylko z radością i dumą, ale też lękiem, obawą, niepokojem. To czas pierwszych miłości, złamanych serc, fascynacji
nowymi możliwościami, nowymi rolami. Artystka wyraża wszystkie te uczucia w bardzo interesującej formie, gdzie mroczność
miesza się z pięknem. Nieobca jest też jej spora doza poczucia humoru, którym przełamuje przejmujące nieraz komunikaty.
Jednym z symboli macierzyństwa jest „Wilczyca kapitolińska”, przyjmująca postać zarówno czułej, karmiącej matki, jak
i potwora zjadającego swoje młode. Także suka, jako figura negatywna, określenie chętnie stosowane przez mężczyzn dla
wyrażenia swojej dezaprobaty wobec kobiety czy pewnych jej zachowań, u artystki przyjmuje formę dosłowną, w szokujących
nieraz zestawieniach.
W dorobku Agata Kus dominują obrazy olejne, którą to techniką artystka posługuje się mistrzowsko. Wystarczy popatrzeć na
materię futra, którą osiąga czysto malarskimi środkami. Artystka równie sprawnie posługuje się rysunkiem (zachwycające są
jej koronki rysowane na tkaninie lub kalce, łączone czasem z prawdziwą koronkową bordiurą), a także buduje instalacje
i tworzy wideo”.
67
t w o r y
69
„Rana”, olej na płótnie, 140 x 160 cm, 2012
70
t w o r y
„Rękawiczka”, taknina, wys. 35 cm, 2012
t w o r y
„Suka powinna wychodzić za psa”, olej na płótnie, 170 x 140 cm, 2012
71
72
t w o r y
„Ryba piła”, olej na płótnie, 90 x 70 cm, 2013
t w o r y
„S+P”, olej na płótnie, 180 x 160 cm, 2013
73
74
t w o r y
„Eat the ritch”, olej na płótnie, 180 x 140 cm, 2013
t w o r y
„Enter Desdemona And Emilia”, olej na płótnie, 180 x 150 cm
75
76
t w o r y
„That Her Face, at First Just Ghostly, Turned a Whiter Shade of Pale”, olej na płótnie, 80 x 105 cm, 2012
t w o r y
77
78
t w o r y
„I’ve Got a Blister From Touching Everything I See”, olej na płótnie, 180 x 160 cm
t w o r y
„Tainted Love”, olej na płótnie, 180 x 140 cm, 2013
79
80
t w o r y
t w o r y
81
„Freud’s Women” olej na płótnie, 85 x 105 cm, 2013
82
t w o r y
„Children Of The Revolution”, olej na płótnie, 140 x 200 cm, 2013
t w o r y
„Cultura”, olej na płótnie, 150 x 150 cm, 2013
83
84
t w o r y
„Psychołazienka”, olej na płótnie, 190 x 160 cm, 2013
t w o r y
„Wenn die leute nur wussten” olej na płótnie, 70 x 50 cm, 2013
85
86
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Patryk Zimny
ur. 1988. Autor tomów „Uchoko” (2010) i „Przejście” (2012). Publikowany i nagradzany tu i tam. Stypendysta Marszałka Województwa Pomorskiego (2010), Miasta Gdańska (2011). Czterokrotnie
nominowany do Nagrody Młodego Twórcy (Trójmiasto).
t e k s t y
l i t e r a c k i e
***
***
ten wiersz pojawi się
tylko w twojej głowie
ugotowałem całe miasto w blaszanym garnku
dodałem soli i oleju wytłoczonego z głowy
kilka godzin wrzasków i elektrycznych spięć
miękkie ulice nabrały idealnych kształtów
czerwone latarnie stworzyły koloryt zupy
nie zapomniałem o pieprznych ludzikach
całe miasto gotowało się do mojego smaku
gdy traciłem apetyt do jego przełknięcia
lekki rozczochrany
może z oczami zmęczonymi
ubrany w zmiętą kratę
albo zupełnie ascetyczny
pojawi się na wejściu
w progu gdy właśnie wyjdziesz
i zniknie zanim
cokolwiek zapiszesz
87
88
t e k s t y
l i t e r a c k i e
***
Nie wierzę w poezję od czasu przejścia
przez korytarz ciągnący się za mną
gdy gdzieś obok gotowała się woda
a okno wyrzucało światło i dym
w środku mnie zrobiło się ciaśniej
to miłe uczucie zważywszy na dietę
kiedy coraz mniej chce się pisać
żeby zachować linię pomiędzy wierszami
więc nie wierzę w poezję ani w poetę
nawet kiedy pachnie lasem morzem
a cisza i mrok dopełniają wrażenie
że oto w noc pustą zapalą się lampy
od czasu do czasu jedynie szukam
bo co można zgubić podnosząc temat
nie wierzę w poezję od kiedy wierzę
że jeśli oddycham to jest jeszcze szansa
t e k s t y
***
W ciele zaznaczyły się pustki. Stukałaś kiedyś
w moje serce? Brzmiało podobnie jak z głową rozumu
nie dało się wyczuć Pustki w sobie pustki wokół.
Panicznie bałem się pustego miejsca obok w mieszkaniu
tramwaju zamówionej w sztok taksówce w kolejce przed.
Pozostawić pustostan dacie ważności kalendarza czekać
aż w końcu ciało zacznie wołać ogrzeję to miejsce tylko bądź
nade mną kiedy znów pusty facet rozpadnie się w sobie
i już nie złoży nie zasypie pustki
piaskiem twojej dłoni
l i t e r a c k i e
89
90
t e k s t y
l i t e r a c k i e
Funkcje
Pole języka trzeba zasiać językiem
instrumenty dobrać osobiście, nastroić.
W językach liczby więc walka na zbiory
ślin naturalnych, wymiernych, pierwszych.
Walka syków węża z trującym jadem
przeciw toksycznej uprawy dwojga.
Język psa – przyjaciela do rany przyłóż.
Język daleki, zetknięty z dziąsłem aby nie przegryźć.
Język poezji idący ku językowi ciała
gdzie jeszcze w myślach język polski, prostota.
Prosisz z języczkiem albo nie wytykaj jęzora
kiedy milczeć chciałbym.
Mówisz, że trzeba zasiać pole,
nawarstwiać języki
do końca błądzić w ich
nieskuteczności.
t e k s t y
Okazja
To była informacja dnia. Za rogiem zaczęły sprzedawać kurki,
bez żadnych zastrzeżeń – wiarygodne kurki i panie w kaloszach.
Dało się wyczuć: poranny deszcz, szelest lasu, oddech zimna.
Wygrały wojnę, nie można zaprzeczyć. Przy ulicy czci się bohaterki
ubrane w zielone kurtki z tysiącem kieszeni w które można włożyć wszystko.
To była informacja dnia. Nie zarobiły.
Przyjechał po nie czarny polonez.
l i t e r a c k i e
91
92
f e l i e t o n
Szymon Szwarc
*
Droga M***,
piszę do ciebie na pewno z jakiegoś powodu, załóżmy, że
z potrzeby listu, dlatego wybacz, że będziesz funkcjonowała
w ramach małych liter i w czasie nieco przeszłym, a to dlatego,
że piszę do ciebie w sprawie dużych liter, i to już jest kolejny
powód, który tłumaczy moje zamiary, chociaż tych zamiarów
jest pewnie znacznie więcej, ale w ramach tekstu niech sobie
to wypłynie lub nie, niech zrobi co chce, przecież to będzie
bardziej jakiś dokument, niż zamierzony zabieg, więc, mam
nadzieję, że mi wybaczysz i się nie pogniewasz, jeśli zacznę
pisać o tym, o czym chciałem napisać, być może niekoniecznie
w liście, ale forma listu, która wydaje mi się tak wydalona, jest
tu jak najbardziej na miejscu.
O czym chciałem napisać? – powinienem teraz się nad tym
zastanowić, przed chwilą wyjaśniłem Marcinowi i Joli, że chciałbym w formie listu zawrzeć jakiś (oddzielając „ja”, dochodzimy do czasownika w trybie rozkazującym „kiś”, a „kiś” jako
dyrektywa jest równie niepokojąca, jak wątek, który chciałem
zacząć, ale wybrałem inny sposób opisu, poza tym wiadomo:
„kiść”) punkt zaczepienia i bardzo chciałem ci się pożalić na
efekty tego przedsięwzięcia, gdyż okazuje się, że punkt zaczepienia jest punktem widzenia.
Co na to Wittgenstein, którego wyśpiewywałaś, czego nawet
nie słyszałem? Nie wiem, o czym się nie pisze, o tym się mówi,
wiem, o czym się nie śpiewa, o tym się nie sądzi, a kto dwa
razy się modli, idzie do piekła.
Dlatego te święta były trochę nie za bardzo. Wyobraź sobie, podróż pociągiem, tym nabitym do granic cierpliwości,
w którym uświadamiasz sobie, że jedziesz do zmarłych, chcesz
się do nich zbliżyć, czyli właściwie oddalić, ale to nawet nieistotne, bo zbliżasz się do ludzi, którzy wcześniej nie istnieli,
tak jakby byli martwi, ale nagle okazują się żywi, sądząc po
okolicznościach, na skutek tego samego pragnienia lub, żeby
wytłumaczyć to lepiej, bliskości.
f e l i e t o n
dzienniczek uwag
Gdy jechałem do tych naszych przedszkoli i cmentarzy, zapomniałem o tym, że nie mam ze sobą karty do bankomatu i za
kilka dni zgubię telefon, a moje zdjęcie wypadnie przynajmniej
z jednego z trzech portfeli. W których jest. Lub (z perspektywy
teraz) było (będzie, słusznie, jest tutaj raczej niepotrzebne).
Na szczęście byłem spokojny.
Bo też zawsze się wtedy zastanawiam nad kimś, kto jest
chory i ma jakąś potrzebę albo jeszcze lepiej: ma prawie ponad
sto lat i musi się przebić przez ten gąszcz ciał, ciągle bijących
krążeniem, zamkniętych w kurtkach (być moźe bardziej świadomych zamknięcia w pociągu?) za potrzebą (żeby skorzystać
z potrzeby? – może tak byłoby lepiej).
I też zdania robią mi się dłuższe, a może bardziej wypełnione, jak te przedziały, ludźmi albo jeszcze lepiej: „wypełnione
ładownością”!
No, ale wróćmy do świąt – odwiedziłem swoich bliskich
i najbliższych, co dziwne, tak, jakbym wreszcie był tam
razem z nimi. Nie wiem, jak ci opisać to piękne uczucie słuszności bycia razem. W takich chwilach. Słuchałem pięknych
mów przy wódce, jak na rasowych pogrzebach, słuchałem
słuchania i natężonej obserwacji, słyszałem wiatr na polu
mojego wujka, ojca kuzyna, którego poznałaś kiedyś, wraz
z jego śmiechem zostawionym tam jakiś czas temu i przyniesionym do stołu, jak nigdy. Nigdy przyniesione do stołu
albo podniesione do rangi stołu – to by było coś i sam już
nie do końca rozumiem, czemu w ramach dowcipu myślę
o dawnej Jugosławii?
Prawdopodobnie dlatego, że mnie to prowadzi, do Fikreta, który pewnego razu dał mi placek, 15 euro, kawę i przede
wszystkim swoją wrażliwość, ważniejszą od jego mądrych rad,
które zawsze się jakoś wkradną przecież najpierw między zęby
a potem już przez płatki uszu do lewego i prawego lub prawego
lewego ucha.
Natomiast bardzo niemądre było następne święto,
o którym nawet nie chce mi się wspominać, chociaż wczoraj
z Grzenią wzięliśmy na warsztat polski romantyzm przy piwku i z całym asortymentem pamięciowych dziur, co też nawet
pobudziło moje badawcze instynkty, gdyż wpadłem na pomysł
rozbujania kierunku, który z Grzenią ukończyliśmy, a który,
przynajmniej tutaj, znalazł się w potencjalnym kryzysie.
Otóż. Chodziłoby, moja droga, o pozostawienie pewnych
kluczowych kwestii dla tej epoki w ramach politycznych pomyłek lub błędnych intuicji, dzięki czemu uzyskalibyśmy samą
esencję takiego romantyzmu, dzięki na przykład czemu tekst
Profesor Żmigrodzkiej nie zakrawałby o jakąś awangardę, dzięki czemu, wreszcie, moglibyśmy doszukiwać się heglowskich
duszków na stepach zarówno akermańskich jak i tych z „Malwiny”. No ale co ja się będę tutaj rozpisywał? Przecież miałem
ciebie tam odwiedzić.
Właściwie mógłbym się jeszcze trochę rozpisać, ale zajęłoby mi to za dużo czasu, bo miejsca już nie, bo miejsca stały
się dość nieistotne pod tym względem, wiesz o co mi chodzi,
ale nie rozpiszę się teraz choćby ze względu na to, że zaraz
wysyłam ten tekst Arkowi, co też, w ogólnym rozrachunku nie
wyklucza publikacji tego listu w wersji rozszerzonej i, rzeczywiście, późniejszej.
No. Tutaj kończę tę wersję listu i ślę najlepsze oraz jak
najbardziej zaktualizowane życzenia, bez oby i OBI (co za
głupota, zaczynam się martwić o swoje poczucie humoru),
w każdym razie, na sam koniec, chciałem jeszcze tylko dodać,
że ujęcia są całkiem do rzeczy.
93
94
f e l i e t o n
G
Barszcz Błaszczyk
ałki oczne mam zmęczone i twarz przeorana mimiką w końcu odpoczywa. Pijany gówniarz staje
przy mnie i krzyczy do kumpla w stylówie punka
o twarzyczce gładkiej jeszcze jak u bobaska: „tu nie ma kamer!” Patrzę otępieniem prowizorycznego nakłucia głowy, choć
kipi we mnie krew i tylko czekam, aż mnie dotknie, lecz jego
kamrat chyba nie zrozumiał sugestii (albo nie ma jaj... zwierzęcia). Mam ochotę wyrzygać mózg, pułapkę złego wykorzystania
(...a taki trafny i czysty się budzę). Chłopiec z przepastnej cielesnej powłoki krzyczy echo, które chce się rozpłakać wszystkim, co uzbierane, co nijak do siebie nie pasuje i tylko brudzi
niczym z piekła węgiel olejny.
Następnego dnia jadę przez rozmytą Bydgoszcz. Drzewa i budynki przesuwają się za szybą. Przyjemnie, kiedy sobie wyobrażam, że jestem tylko własnym doświadczeniem, widokiem z
rzutnika świadomości. Nie ma podmiotu, jedynie odbiór pięciu zmysłów (choć czasem staje się to zbyt
zwierzęce). Jedziemy we trójkę,
w głowach skradliśmy konie; Gil ScottHeron & Jamie XX i The Kills; miło jest przygryzać wewnętrzną
stronę polika na pokrzepienie, dodając sobie otuchy – korelat
przytulenia samego siebie, może robimy to w tym samym czasie, myślę o tym, cicho przenosząc się w niedaleką przyszłość,
kiedy znów się rozjedziemy. Jadący tramwajem na uczelnię
z ludźmi bez słowa, bez zainteresowania, a słuchający tylko po
to, by oceniać.
Uspokajającą koncepcją numer dwa jest, że każde doświadczenie to zaproszenie do gry. Każda chwila propozycją i regułą. Doświadczenie wyznacza reguły gry, lecz nie musimy w nią
grać. To nie jest naiwne, słyszę, to nie jest bagatelizowanie
problemu. Wybór gry należy do nas. Prezes ma 13 samochodów i doświadczenie w kradzionych torebkach z tylnych siedzeń, więc gra w tę grę, grę znerwicowania, chociaż nie musi.
Gry są w nas mocno zakorzenione. W najbliższym czasie będę
usuwał z siebie reguły, mówię to i gładzę obrus. M. wybucha jej
usprawiedliwiającym i łagodzącym wszystko śmiechem.
Gry w stany umysłu, ciuciubabka z energią
i podtrzymywanie miłości własnej
s e
f e
l i kect joan
regulator kwasowości
Kilka dni później przypomina mi się scena. Gdy tak leżeliśmy
w łóżku we troje, w dwóch trzecich z wczorajszą śliną między
wargami i światło świeciło przez okna w poddaszu, w jednym
zdaniu M. wróciła znów do tamtego miasta. W odniesieniu do
właśnie przedyskutowanych minut podkreśliłem wyraźnie, że
tamtej historii nie ma już, że ona nie istnieje, a wspomnienia
są jak życie snami. Odparła, że odnosi się do tego w sensie
symbolu. Wciąż pamięta przywiezioną przeze mnie stamtąd
energię i otwartość. Dziś, dokładnie dzisiaj wiem, że wystarczy
jedna rozmowa, by ta energia momentalnie się przebudziła, by
rozbłysła na nowo, tak świeża jak wtedy, niczym nie skażona.
Śmiałem się ze znajomymi i zastanawiałem, które z nas zaraziło resztę (zaraziło dosłownie w ułamku sekundy – to nieodkryta
jednostka czasu, jak przybicie piątki, jak rozbłysk, spojrzenie
i wiesz, że jest dobrze, spojrzenie jak Niewidzialna Totalna Jedność, bo już z miejsca rozumiesz, o co chodzi, jak jednoczesne
wypełnienie w Paintcie całego tła na kolor różowy, kliknięciem
w jednym tylko punkcie). Wszyscy jakby się zgadali na ten
dzień i tę godzinę. Tu, przy tym stole, jak w centrum labiryntu, spotkały się wszystkie ścieżki. Uśmiech, śmiech i mowa,
szybka bez skrępowania, po prostu szczęście w powietrzu. Bo
szczęście we mnie. I Ktoś gdzieś tam w jakiejś przestrzeni,
z informacjami o mnie i innych ludziach, o których nawet
nie mam pojęcia, bo się jeszcze nie znamy, nieważne co naprawdę myśli i jakie ma zamiary... nieważne. Po prostu ta
energia... i dlaczego by jej nie zatrzymać dla siebie, by była
w każdym momencie, podtrzymywana, by rozpierała, by się
nie zużywała i była bezinteresowna. By była nie pod czekaniem
na gości, lecz przenikała to czekanie, nie pokrzepiana myślą
o jakiejś innej nadziei, nie merdaniem ogona na widok kości
w ręce jakiegoś Pana, tylko po prostu dlatego, że się jest, że
jest życie. Że jest pięknie.
I choć kilka dni wcześniej nie tańczyłem ani na ulicy, ani
w sklepie, dziś wykonujemy niepodległy taniec bez głów. I stawiam wszystkim dobry humor.
Choć przemierzam tę samą trasę, zawsze dostaję sytuacje
niepowtarzalne (nie powtórzą się!) i inny zestaw ludzi przy-
chodzi i odchodzi. Ostrze noża między światem zewnętrznym
a wewnętrznym jest tak cienkie, że znika i samo okazuje się
być tym całym zewnętrzem i wnętrzem; okazuje się, że żadna
granica między jednym a drugim nie istnieje i jestem wszystkim, czego doświadczam. Za mokradłami ukazała się kraina,
w której nie umiem się zachować. Wydaje się, jakby eksploatacja szczęścia powinna mieć pewne zasady. Obawa, którą
mógłbym wyplenić, bierze się z doświadczenia – to pytanie
o stan następny w świecie wiecznego procesu i równowagi, zapobiegającej być może chorobom psychicznym. A może ta kraina nie podlega tym prawom, szalona siostra mnisiej ataraksji.
Rozsadzający zachwyt.
„Miłość” brzmi lepiej niż „szczęście”, stwierdza mój pobratany rozmówca, analizujący obecnie Sørena K. Miłość zatem jest
rozbudzana jak uśpiona energia, zapalana przez bodziec, który
następnie należy odrzucić i płonąć samemu, emanować i pielęgnować rozwój samego siebie w oparciu o tę miłość właśnie,
to trud rycerza wiary. Jeśli już chcemy wziąć Kierkegaarda na
doczepkę, nie jako drogowskaz, lecz raczej prezent w gratisie
do wschodnich praktyk. Grzeczne dziecko, cicho spożywające
posiłek w kącie salonu.
I nawet nie wiem, że się uśmiecham i na ulicy jakaś kobieta odpowiada uśmiechem i spojrzenie jest lustrem. Uwierz,
że to nie kpina. I widzę, kto się zadręcza. A ataki agresji są
jak autoegzorcyzmy, pozbywanie się wirusa – niewyrażonych
nawarstwień urazów i kompleksów, które moja postawa może
stymulować i prowokować, nie wiem. Wydają się reakcją alergiczną na dobro i, doprawdy, jest w tym coś komicznego.
00
95
96
f e l i e t o n
Z
Kosmiczny Bastard
upełnie załamany, przysiadłem na dalekim
i zimnym krańcu Horyzontu Zdarzeń. Chusteczką
utkaną ze strzępów strefy Złotowłosej ocierałem
astralne łzy i dalece mniej szlachetne wydzieliny, których stalaktyty zwieszały się z grot mego wyrafinowanego aparatu oddechowego. Jednocześnie zastanawiałem się nad możliwością
konstrukcji latającego spodka
z jajka sadzonego, studiowałem
możliwość wpływu interpsychicznego na niewielkie ssaki, celem
ich nagłego usypiania, dumałem nad antykościelną nagonką
medialną ze strony najwyższych przedstawicieli kościoła, jaka
tej jesieni wstrząsała pewnym krajem o znikomym znaczeniu
geopolitycznym, ale przede wszystkim rozpływałem się
w anihilacyjnej anhedonii, wszechdepresyjnej entropii, podszytej rdzawozłotą nitką złamanego grosza jaszczurzego serca
wypełnionego jeno esencją goryczy…
Jajko Sadzone Czarnej Dziury
Bezustannie pytałem niewidzialnego brata bliźniaka –
wszak w żadne bogi wierzyć nie zwykłem, to i w rozpaczy
do nich nie skomlałem – dlaczego właśnie mnie to spotkało?
Dlaczego mnie, a nie na przykład ciebie? Dlaczego?! Przecież
jesteś niższy niż masz to w dowodzie, masz kwarki na plecach
i brak ci oczytania. Jak to w ogóle możliwe, że obszar przestrzeni, z którego nic, włącznie ze światłem, nie może opuścić
– właśnie mnie opuścił?! Mnie, który świadomie i z miłością
mu się oddał! Coś mi uczyniła – grzecznie ja się pytam – Ty
niewdzięczna Dziuro Nad Dziurami, Ty Sueprssąca Siło? Czemuś bez słowa odtrąciła swego kosmicznego bękarta absztyfikanta? I jak – na genialną grzywę Alberta! – ma się to,
kurwa, do teorii względności? Przecież miałem względy Twego
czarnego i do głębi wklęsłego serca... Miałem i to w sposób
bezwzględny! Dziuro, Czarna Dziuro, czemuś mnie wypluła?!
Czym ja Ci zawiniłem, żeś mi podała czarną polewkę?!
Podnosiłem bolesne pytajniki do entej potęgi i rozpędzałem
je do prędkości światła, ale nie przywracało to mojej lubej.
Wyłem więc żałośnie do wszystkich księżyców wszystkich planet wszechświata, przypominając szczenię porzucone w noc
ciemną i złą na pożarcie, pluchę, pastwę i poniewierkę.
Autoportret
f e l i e t o n
horyzont zdarzeń
Nie pomagała nawet gorąca herbatka, którą z wyczuciem
raczył mnie nieodzowny Imbryczek Russela – moja najlepsza
szkolna przyjaciółka…
Przecież łączyło nas tak wiele. Ona chłonęła wszystko,
włącznie ze mną. Ja absorbowałem to, co i Ona: materię,
światło, czas… Może w nieco bardziej wysublimowany sposób,
ale bez zbędnego snobizmu. Pędząc słodki wszołaczy żywot,
ssałem i Ją także, skacząc wśród kruczych włosów, baraszkując w doskonale czarnym ciele. Tonąc w ukochanej otchłani,
pozbawiony byłem wszelkich lęków i zazdrości, które niejeden
już związek zaprowadziły na skraj szaleństwa.
Tyle nas łączyło. Tyle mieliśmy wspólnych orgazmiczno-gastrycznych uniesień. Tyle wspólnych wspomnień... Krupówki,
biały miś, Czarna Dziura i ja. I nic, że wessała przebierańca,
a w moją stronę poleciał świszczący deszcz góralskich tomahawków... Międzygalaktyczny Turecki Kebab, któremu ona nie
dała rady, a ja – przeciwnie. I jeszcze z dumą zjadłem wilgotną resztkę jej bułki. Podziw w jej czarnych oczach – bezcenne. Czarnobyl. Czarnina. Czarne Chmury. Czarno-Czarni.
A wszystko w Tobie. Tyś mnie ssała, karmiła, niszcząc – zapładniała, nie przymierzając, jak matka, żona i kochanka.
Moja czarnoskóra Helena…
I nagle wyplułaś mnie bez pożegnania gdzieś w innym
wszechświecie. Bezpowrotnie przerwałaś czarną pępowinę
naszego kosmicznego romansu. Leżę na bruku niby fortepian
Chopina, szatan w zimnym piekle, liść w kałuży obcego kosmosu. W rozpaczy lodowatej marnieję niby czerwone widma
gasnących słońc…
Jesień dociera wszędzie.
Jak żyć mam z tą prawdą, że nawet czarna dziura mnie
odrzuciła?
Już chyba tylko śmierć do swego łona mnie dopuści…
Wtem na patelni mojej jaźni zaskwierczało ogromne jajko
sadzone, jak antyteza czarnej dziury. I nic nie było poza
jajkiem, a jajko było wszystkim. Złotą strugą wypływała zeń
nauka:
ŻYCIE JEST JAK ŻÓŁTKO W DOBRYM JAJKU SADZONYM,
MOŻESZ JE ROZCHLAPAĆ NA TALERZU, ALBO WYSSAĆ, NIBY
CZARNA SIŁA SSĄCA, NIE URONIWSZY NI JEDNEJ CENNEJ
KROPLI. EWENTUALNIE ELEGANCKO ZJEŚĆ ŁYŻECZKĄ.
PS CZARNYCH DZIUR W KOSMOSIE JEST WIELE.
Zanim wyssałem ową mądrość, z cudownie zmaterializowanego jajka sadzonego wielkości przeciętnego UFO uczyniłem
pojazd międzywszechświatowy, wszak jednego wszechświata
jeszcze nie poznałem, więc drugi może poczekać.
Przepis na międzywszechświatowy spodek latający z jajka
sadzonego
1. Półpłynne żółtko, czyli deutoplazma, może zostać
wprawione w ruch obrotowy, przy czym dzięki stabilizującym
je chalazom (sznury włókien mucynowych), nigdy nie straci
centralnej pozycji. Żółtko, w przeciwieństwie do nieobliczalnego białka, jest substancją na którą mamy wpływ i zawiera
materiał zapasowy. Z tych właśnie względów deutoplazma
idealnie nadaje się by napędzać nasz pojazd.
2. Białko (roztwór koloidalny białek) ścinamy, tworząc
zeń nieruchomy płaszcz o ostrej krawędzi, który będzie
stabilizował lot, a jednocześnie umożliwi przebicie się przez
membrany wszechświatów.
3. Do zapłonu silnika potrzebna jest już tylko wyobraźnia
i szczypta NaCl.
97
f e l i e t o n
bełkot miasta
Józef Mamut
pogodzą się Bolek człowiek ze styropianu i Antylolek człowiek
z termodrastycznej parówki. Wszystko się rozjechało. Władza
ustawodawcza odwiedza w więzieniu więźnia władzy sądowniczej , który bronił przed nią innych obywateli, a władza wykonawcza jest gdzieś głęboko w lesie, tam gdzie nie jest wstanie
wytropić jej żadna policja czy straż czy chuj-wie-jaka agencja
zniewolenia społecznego, zbyt zajęta bezustannie na miejskich
murkach biciem i aresztowaniem podpitych awanturników,
którym puściły w końcu nerwy – zwłaszcza gdy są z opozycji.
Idiotyzm po drugiej stronie tej patolamentarnej barykady jest
większy niż przemyt herbaty muszki staruszki i sztuczne dildo tygryska brutuska. Neutralni jeszcze przez chwile pozostają
stażyści, którzy nawet nie przyznają się do przynależności do
tego spróchniałego brokatobetonu. – Jesteśmy tylko biurwami
Panie redaktorze…
– A ja wcale nie jestem seksistą chociaż nie jeżdżę pizdolino,
a fotoszpar unikam moim kaszlakiem jak ognia.
Beata Ludwin
– Panie ale oni protestują! Coraz bardziej protestują!
– Nie ma się co dziwić, że protestują. Okazuje się, że w tym
idiotycznym miejscu można zapłacić podatek od nieotrzymanego wynagrodzenia.
Piękny dzień burdelem nas przywitał, ale na szczęście każde
wiadomości są inaczej desygnowane.
– Wcale nie jesteśmy stronniczy – powiedział redaktorek
kontraktowego kielona – My po prostu nie ukrywamy, że wiemy kto ma racje i jedziemy nie wiadomo gdzie, gdyż nawigacji skończyła się licencja, a nowej ściągnąć nie możemy,
bo deportują własnych ziomali nawet za mega-lizaka. I penis
z demokracją. Głosy kupi się na bazarze za stołki. A gdy to
nie wystarczy? Zamontujemy awaryjny próg wyborczy, dzięki
czemu zawsze będziemy mogli spalić parę tysięcy karteczek
i nasza szkapa będzie ciągnąć dalej. So gut! Jak się ją równo
pierdolnie batem to w tydzień zrobi więcej niż w trzy lata przywiązana tylko do uchwytu koryta, czyli tyle ile będzie siedzieć
w gimbagu dziewczynka, która minutę bawiła się na złym ołtarzu. Na czym tam polega pomoc humanitarna? Na tym, że
strażnicy zmuszają rodzinę do dostarczenia przeróżnych rzeczy
lub pieniędzy, pod groźbą torturowania więźniów. Syf. Niestety
zepsuła mi się drukarka laleczek voodoo więc te dranie ciągle
żyją i do niczego się nie przyznają. Na tym polega kreatywna
dyplomacja. – Nie, nie podsłuchiwaliśmy Pani. – Nie, nie było
żadnych tajnych więzień ani zbrodniarzy komunistycznych.
– Nie , nie było żadnego wybuchu, zamachu, kryzysu, pieniędzy, rozmowy, a wszyscy którzy tak twierdzą wiedzą zdecydowanie za wiele i powinni zgnić w ekstradycyjnym więzieniu lub
popełnić zbiorowe samobójstwo. Gdyby jednak zawiodły wszelkie pachoły podpowiadające zza pleców tekst przemówienia,
trzeba będzie tym bezmózgim trybom wszczepić w przestrzeń
międzyuszną odpowiednie trybofrazesy. Wszystko kwitnie,
a nie gnije – chociażbyś twierdził inaczej, to sąd najwyższy tak
osądził, więc morda.
Wiecznie rozjebane te drogi. Wszystko stoi , kasa się skończyła. Poszła na te ekrany cośtamszczelne, które w szczerym
polu przysłaniają gdzie się da ten zastój i premie dla nowych
biurasów w stolycy. A to mi zarzuca się niespójność. Że niby
style łączę i to ma być złe. Jak inaczej niż takim hipertekstem
pokazać ten paradoksalny kosmochaos? Trzeba przecież wlać
go jak ultradelikatny kwas mikro-menzurką prosto do zakończeń odpowiednich nerwów, a synapsy te znaleźć niełatwo. Położenie geopolityczne jest wielce niekorzystne. Wszystko jest
na opak, nawet krzywa Laffera. Wszędzie klęska, nawet kryzys
nie wyszedł, Brendonowi Ha też się nie udało. Nie ma szans, że
ilustr.
98
100
o b i e k t
p o ż ą d a n i a
Festiwal Designu
w Łodzi 2013
I
t’s all about humanity – chodzi wyłącznie o ludzkość – takim hasłem przywitał gości Festiwal Designu
w Łodzi 2013. Trzy podstawowe sekcje wystawy głównej – Empatia, Za-mieszkiwanie, Spożywanie – skoncentrowane były odpowiednio wokół podstawowych ludzkich potrzeb
emocjonalnych, rozwiązań w przestrzeni publicznej oraz strefy
kuchni wraz z przygotowywaniem i spożywaniem pokarmów.
Poza trzema blokami wystawy głównej, hale wystawowe wypełniły stałe, otwarte tematycznie elementy Festiwalu, takie
jak Make Me! - czyli konkurs dla młodych projektantów dający im szanse zabłyśnięcia na designerskiej scenie, a także
Must Have corocznie prezentujący najbardziej udane projekty
uznanych designerów. Ekspozycje wzbogacone były o prelekcje na związane z nimi tematy, odbyło się też wiele wystaw
towarzyszących rozsianych na terenie całej Łodzi, a wszystko
to dostarczyło odbiorcy najróżniejszych wrażeń estetycznych
i zmysłowych.
Temat Empatii jako jedyny zasługuje na uznanie w całości.
Sięga on śmiało w głębię potrzeb ludzkich, skąd wraca z pomysłami wspomagającymi życie samo w sobie. W wyniku powstaje Rodzisko wspomagające rodzące kobiety, lub Embrace Infant
Warmer – czyli śpiworek dla wcześniaków z funkcją inkubatora.
Kolejne projekty dbają o rozwój dzieci w wieku przedszkolnym
i szkolnym, proponując designerski sposób na rozwój zmysłów:
interaktywne place zabaw albo naukę matematyki przez zabawę. Dla dorosłych znajdzie się zaproponowany przez firmę Philips Wake Up Light, a więc budzik imitujący naturalny wschód
słońca, jest też cały zestaw narzędzi wspomagających motywację i silną wolę, z którymi, jak wiadomo, przeciętny dorosły
toczy codzienną walkę. Najciekawsza propozycja z tej dziedziny to Chocolate Machine, która w regularnych odstępach czasu
wyrzuca okrągłą czekoladkę, wodząc tym samych łasucha na
małe pokuszenie. Równocześnie maszyna zachęca do małych
zwycięstw, jako że czekoladka może zostać tak zjedzona pod
wpływem chwilowej chęci, jak wrzucona z powrotem do maszyny, która monitoruje postęp człowieka w budowaniu silnej
woli. Wśród „empatycznych” projektów znalazły się ponadto
ułatwiające życie aplikacje smartfonowe, prototyp schronu wysokogórskiego, Otulak pomagający starszym osobom utrzymać
ciepło, a także Mórimo – instrument sensoryczny. Ten ostatni
ma za zadanie umożliwenie odbioru dźwięku innymi niż dotychczas zmysłami. Projekt składa się z rozpiętej na stelażu
membrany, która wibruje pod wpływem fal dźwiękowych, co
dostarcza wrażeń dotykowych osobie pozostającej w kontakcie
z instrumentem. Wypróbowaliśmy Mórimo na własnych zmysłach i dajemy słowo, że działa.
O ile temat Empatii dotyczył ludzkości w ogóle, obszar Zamieszkanie zdecydowanie bardziej przemawiał do architektów,
o b i e k t
planistów i designerów przestrzeni miejskiej niż do przeciętnego wielbiciela designu. Projekt omawia zmiany, jakie w ciągu
rozwoju wolnego rynku w Polsce zaszły w obrębie miast i osiedli
mieszkalnych oraz konsekwencje tych zmian odzwierciedlonych
w podziałach społecznych. Organizatorzy zadają sobie tu pytanie: jakiej realizacji doczekało się narodzone w postkomunistycznej Polsce marzenie każdego obywatela o własnym domu
z ogrodem? Obietnica miasta-ogrodu bowiem nader często
przeradza się obecnie w miasto-płot, miasto-mur, miasto-ogrodzenie. Podczas gdy przodujemy w ilości ogrodzonych, monitorowanych osiedli mających zapewniać mieszkańcom bezpieczeństwo, nie zauważamy jak społeczeństwo rozwarstwia się
według tego, kto jest kim po każdej stronie płotu.
„Food | Design | Humanity” („Pożywienie | Projektowanie |
Człowieczeństwo”) to ostatnia z sekcji głównych. Kuratorzy wystawy i projektanci słusznie założyli, że pokarmy są obecnie nie
tylko dla człowieka skrupulatnie projektowane, ale też to, że
człowiek mimowolnie bierze udział w projektowaniu spożywanych przez siebie pokarmów. Trzeba przyznać, że trzy potężne
i pełne detali instalacje autorstwa Sonji Stummerer i Martina
Hablesreitera, które barwnie zajęły jasną przestrzeń wystawową, robiły wrażenie. Nawiasem mówiąc, w obliczu podobnej zabawy jedzeniem zawsze mam swoje momenty zawahania nad
p o ż ą d a n i a
sensem takiego przedsięwzięcia. Zastanawia mnie kontrast
z zawartą w dalszej części wystawy – znaną już bardzo dobrze
ekspozycją fotografii rodzin z różnych części świata wraz
z przeciętnie zjadaną przez nie żywnością. Obraz ludności trzeciego świata i ich skromnego wiktu mocno się wówczas ścina z wyszukanymi w polskich sklepach, cukierniach i barach
spożywczymi tworami, ułożonymi na wielkich stołach nazwanych odpowiednio: „proces projektowania”, „rytuał spożywania” i „wieczność”. Powstaje w efekcie wesoły tęczowy gradient
z jedzenia w przeróżnych konfiguracjach i ułożonego z użyciem
szerokiej gamy towarzyszących rekwizytów, wśród których piła
łańcuchowa czy model ludzkiego szkieletu to tylko niektóre
szokujące elementy. Ekspozycja pracochłonna i z racji tysiąca
szczegółów zajmująca widza na długo, przemiła dla oka, ale –
no właśnie – ale co? Na pewno tyle, że masa jedzenia skończyła po wystawie w śmietnikach wokół centrum Festiwalu.
Konkurs Make Me! to coroczna gratka dla wielbicieli nowych doznań w designie. Tu właśnie płynie najświeższa krew
młodego designu, pojawiają się nowe nazwiska i niesione z nimi
nowe pomysły. Z 200 nadesłanych na konkurs prac zaledwie 20
zostało ostatecznie zakwalifikowanych przez jury do konkursu.
Listę tych projektów wraz ze zdjęciami możecie wygodnie obej-
101
102
o b i e k t
p o ż ą d a n i a
rzeć tu: http://lodzdesign.com/menu-edycji-festiwalu/wystawy/make-me/, samodzielnie oceniając poszczególne projekty.
ne projekty. Były wśród nich przedmioty ładne, intrygujące, ale
czasami również niezwykle przydatne. Wygrały ostatecznie fantastyczne Plastry autorstwa Beza Projekt. Są to kątowniki w tradycyjnym kształcie pomarańczowych dziurkowanych plasterków,
przy pomocy których użytkownik może stworzyć przedmiot lub
połączyć przedmioty, forma plastra w ośmiu wersjach-wygięciach
podkreśla domorosłość, a tym samym być może nie do końca precyzję powstałego przedmiotu, co nadaje mu niemalże czuły rys.
Moje osobiste preferencje plasowały się po stronie drewna, do
którego mam wrodzoną słabość. Spodobał mi się projekt Nomada Niny Woronieckiej, nazwany innymi słowy „niezbędnym życiowym minimum”. Wyobraźcie sobie niewielkich rozmiarów sklejkowe pudło, w którym mieszczą się elegancko przycięte ze sklejki
podstawowe elementy przestrzeni mieszkalnej dla jednej osoby:
materac, biurko-stół z lampą, biblioteczka-regał i stołek. Wszystko
jak na sklejkę przystało: lekkie, smukłe i naturalne, a do tego
przenośne: wystarczający i nowoczesny zestaw dla młodego człowieka, który, krążąc tu i tam, nie wie jeszcze gdzie ostatecznie
zapuści korzenie. W temacie Make Me! zafascynowały mnie też
eleganckie De.Serki Aleksandry Satławy, a więc deski do krojenia
i serwowania przysmaków, z jednej strony gładkie, a z drugiej –
elegancko powcinane w geometryczne zagłębienia. Kresiki Marleny
Gałki były przeurocze; to kredki dla małych dzieci, które bardziej
niż przyrząd do pisania przypominają różnie wykończone kawałki
drewna, które dziecko może chwytać całą dłonią, poznając przy
tym nie tylko świat kolorów, ale też struktur. Temat drewna powrócił do mnie przy obręczach kuchennych Less projektu Agnieszki Mazur. To niesamowity pomysł wyrafinowany w swej prostocie,
delikatne ograniczenie przestrzeni drewnianymi okręgami sugeruje jedynie funkcje talerza czy misy pozwalające na organizację
porządku przedmiotów i przejęcie nad nimi umownej kontroli. Te
projekty przemówiły do mnie, ale jestem pewna, że wśród nowych
pomysłów zebranych w sekcji Make Me! każdy znajdzie dla siebie
inspirującą, świeżą treść.
Ostatnia część festiwalowego trzonu to Must Have, a więc
wyjątkowe produkty czołowych projektantów, których w przestrzeniach wystawowych można zobaczyć na własne oczy,
a przede wszystkim dotknąć, usiąść czy w inny sposób doświadczyć. Niekwestionowaną gwiazdą – błyszczącą lub matową – był ponownie niedawno odkryty polski fotel RM58.
Tajemnicze oznakowanie to pierwsze litery imienia i nazwiska
projektanta, a cyfry to rok powstania fotela. W roku 1958 polski projektant Roman Modzelewski stworzył designerski manifest własnych czasów i o włos minął się wówczas ze światową
sławą, gdy władze PRL udaremniły francuskie próby przejęcia
produkcji. RM58 prezentuje się dziś fantastycznie, zarówno
w połyskliwej czerwieni, czerni i bieli, żółci, szarości, jak i swoich w matowych wersjach. Moim osobistym typem jest także krzesło Diago – wymyślone i wyprodukowane przez grupę
Tabanda. Sprytne złożenie siedziska w nawiązaniu do technik
origami, wykonanie z metalu lub tworzywa oraz industrialne mocowanie do elegancko rozwiązanych drewnianych nóg
krzesła – wszystko to stanowi o jego wielkim powodzeniu. Ale
owe projekty to jedynie namiastka tego, co przyciągało wzrok
w tejże sekcji Festiwalu. Jak na przykład rodzina lamp Mum
oplecionych na kształt mumii na metalowych szkieletach albo
o b i e k t
filcowe stołki Trefle, dalej temat rozwijał się w nieskończoność
poprzez świetną naturalną pościel, kolekcje porcelany, płytek
ceramicznych oraz armatury łazienkowej, fantastyczny ozdobny kaloryfer, biżuterię, tkaniny, zabawki dla dzieci, masę designersko ilustrowanych książek dla dzieci, a nawet gry planszowe, takie jak chociażby znana już rzeszy fanów Kolejka,
obracająca w strategię PRL-owską rzeczywistość.
O Festiwalu Designu w Łodzi można by jeszcze sporo napisać. W czasie imprezy całe miasto wrzało od wystaw, imprez
i wykładów. Ich przeważnie wyluzowany, otwarty charakter
sprzyjał przyswajaniu zawartej w nich treści. Muszę przyznać,
że impreza wywarła na mnie niezapomniane wrażenie. Żałuję,
że mimo najszczerszych chęci, opowiedzenie nawet najkrócej
o tysiącu interesujących przedmiotów, które udało mi się tam
zobaczyć, jest zwyczajnie niemożliwe. Zainteresowanych głębszym poznaniem tematu zachęcam do obejrzenia poniższych
migawek z Festiwalu Designu w Łodzi, lecz przede wszystkim
do samodzielnych eksploracji strony Festiwalu oraz stron poszczególnych projektantów. A może do zobaczenia w Łodzi
w przyszłym roku? Serdecznie zachęcam.
zdjęcia:
tekst: Karolina Wiśniewska
Karolina Wiśniewska i Adam Braszczyński
p o ż ą d a n i a
103
104
w u n d e r k a m m e r
BRZYDKA POCZTÓWECZKA
Bydgoszcz 2012, zdjęcia: phtalo manatee
w u n d e r k a m m e r
KĄCIK DZIWOLĄGA
KRYPTOANIMALIA
Ethel Granger (1905-1982). The Wasp Woman
Posiadaczka najwęższej talii
w historii. Przez niektórych uważana za fashion victim ówczesnych czasów i nadużyć męża, dla
innych za niedościgniony wzór do
naśladowania. Rozpoczęła swoją
przemianę od wymiaru 24 cali,
by zakończyć na rekordzie Księgi
Guinnessa wynoszącym 13 cali.
Zamieniając swoje oblicze w rodzaj ludzkiej klepsydry.
Astronom, za którego wyszła –
William Arnold Granger, był powodem poddania się osobliwemu
procesowi mającego swe źródło
w seksualnym fetyszu. Lecz nim
Ester poznała Williama była zwyczajną dziewczyna w bezkształtnych strojach lat 20. XX wieku. To
mąż zaraził ją pasją do gorsetów,
których to z czasem postanowiła
nie zdejmować nawet w czasie
snu, choć niekiedy zdarzały jej się
omdlenia z powodu zbyt mocnego zasznurowania gorsetu. Aczkolwiek oboje Grangerowie byli
wyznawcami cudacznych poglądów związanych z figurą kobiecą,
których zażarcie bronili. Wyrażali niechęć do mody, która odeszła
od wąskiego ideału kobiecej urody o talii osy. Mało tego, żarliwie
wierzyli, że w czasach, gdy kobiety mają węższą talię przyrost naturalny się zwiększa. Williama można nazwać jednym z najsurowszych trendseterów w historii mody. Z jego ust padło twierdzenie,
że „Jeśli kobieta potrafi w jakikolwiek sposób przyćmić członkinie
swojej płci, to jest to zwycięstwo warte każdej ilości pokładów cierpienia”. Zatem doceniał także trudy noszenia butów na wysokim
obcasie, a także, co bardziej zaskakujące, piercingu (ale tylko tego
luźno zwisającego, jako że, wszelkiego rodzaju klipsy etc. uważał
za odpychające). Jedno i drugie traktując jako fundamentalne podstawy kobiecości, zaraz po talii osy.
We wrześniu 2011 roku magazyn „Vouge Italia” zaprezentował ekstrawagancką sesję zdjęciową Avant-garde z udziałem modelki Stelli
Tennant w obiektywie Steven’a Maisel’a stylizowaną na styl Ester
z gorsetem w głównej roli. Styl, który powołał do życia subkulturę
traktującą osobliwe upodobania estetyczne małżeństwa Grangerów jako punkt odniesienia do ówczesnych modowych inspiracji,
a także projektantów przyszłych pokoleń. Co więcej, ich zamiłowanie do fetyszyzmu oraz transformacji cielesnych stało się przyczyną
zdobycia przez nich rozgłosu i sławy oraz wielu zwolenników zafrapowanych otwartością w wyrażaniu poglądów na temat upodobań
w stosunku do transgresyjnych postaw wobec ciała.
Manticore, Edward Topsell, The History of Four-Footed Beasts,
1607
MANTICORE
Ta drapieżna istota, której źródeł istnienia można doszukiwać się
w mitologii perskiej, łączy w sobie postawę i ciało czerwonego lwa,
z głową i złowieszczą twarzą brodatego mężczyzny. Ponadto w jej
szczęce mieszczą się po 3 rzędy rekinich zębów. A ogon zakończony jest kolcem jadowym jak u skorpiona uzbrojonym w długie
szpikulce, którymi w razie zagrożenia można ciskać z zabójczą dokładnością. Podobno dobywa odgłosy podobne do trąbki.
Pomimo perskiego rodowodu, istnienie tego stworzenia udokumentowano również w źródłach europejskich, m.in. w rzekomo zagubionej księdze Ctesiasa (greckiego lekarza i historyka na dworze
króla perskiego Artaxerxesa II w IV wieku p.n.e.) dotyczącej Indii
(Indica), z której zachowało się tylko kilka nielicznych fragmentów. W późniejszych okresie manticore pojawił się niejednokrotnie
na kartach średniowiecznych bestiariuszy. Często także opisywany
w odniesieniu do egipskiego sfinksa, głównie ze względu na możliwe wariancje wyglądu uwzględniające rogi, skrzydła, lub jedno i drugie naraz. Ale także dzięki Iconologii (1593) Cezarego
Ripy – włoskiego kucharza i lokaja na dworze kardynała Antona Marii Salviati’ego. Dzięki emblematycznym przedstawieniom chimery, z którą manticore mógł być mylony, ugruntował sobie miejsce
w XVII i XVIII wiecznych alegorycznych przedstawieniach.
Zwykło się mówić, że owa bestia atakowała każdego, kogo napotkała na swej drodze, konsumując wraz z kośćmi, ubraniami
oraz całym dobytkiem, który ofiara miała przy sobie, nie pozostawiając najmniejszego śladu zajścia. Ba, nawet potrafił, w celu
uzyskania lepszych efektów, przybrać postać ludzką, by człowiek
mógł wpaść w objęcia śmiertelnych szczęk. Stąd też, bierze swą
nazwę – od perskiego zwrotu martyaxwar (zjadać ludzi; martya –
człowiek, xwar – jeść), by potem, jako zapożyczenie , przekształcić się
w matichorę.
Zoolodzy próbowali wytłumaczyć istnienie manticora, poprzez porównanie go do tygrysa bądź innych przedstawicieli kotowatych,
których zdarzało się przedstawiać w ikonografii z ogonem podobnym do żądła. Wcześniej takich podejrzeń nabrał już Pauzaniasz,
sugerując źródło historii o potworze zakorzenione w strachu Hindusów. Strach inspiruje po dziś dzień, gdyż znane są przypadki
napaści na brodatych mężczyzn przez bojaźliwych ludzi, którzy
pomylili przybyszy z manticorem. Historię taką opisuje między innymi pisarz Davida Garnetta, przywołując postać swego przyjaciela Richarda Strachey’a, którego to spotkała podobna przygoda w
Andaluzji w 1930 roku. Ponadto manticore pojawia się jako mitologiczna postać w szeregu książek, gier czy filmów z zakresu fantasy,
w tym między innymi w bestsellerze „Harry Potter” J. K. Rowling,
ale funkcjonuje również jako natchnienie m.in. dla frontmena zespołu metalowego Cradle of Filth – Dani’ego Filth’a.
Odsyłam do utworu tytułowego COF – „Manticore” (z tekstem, co
by dało się cokolwiek zrozumieć), wskazujący na to, że Dani czerpał
z przekazów utwierdzających przekonanie, że manticore jest jednak odmianą chimery.
http://www.youtube.com/watch?v=mGxF0eDNWwQ
105
106
w u n d e r k a m m e r
Z PŁYTOTEKI HIPNOTYZERA
SZEMRANY TALERZYK
Artist: Paul Bowles
Album: Black Star at the Point of Darkness - Music, Stories,
Recordings
Label: Sub Rosa
Rok: 1991
PIDAN
Znane również pod nazwą Century Egg (stuletnie jajko, wiekowe jajko). To popularny składnik występujący w kuchni azjatyckiej, który zgodnie z legendami jest sporządzony przez moczenie
jajek w końskim moczu. Historia mogłaby się okazać
prawdziwa – wziąwszy pod uwagę ich drażniący i bogaty w amoniak
odór. Jednak uszykowanie tego specyfiku polega na przygotowaniu
mieszaniny gliny, popiołu, soli, wapna oraz plew bądź słomy ryżowej. Taką miksturą obkłada się kacze, kurze lub przepiórcze jaja,
które się marynują od kilku tygodni do kilku miesięcy. Podczas takiej
procedury żółtko jajka zamienia się w ciemnozielono-szarawą maź
o przecudnym zapachu siarki, natomiast białko staje się lekko soloną przezroczystą galaretką o bursztynowym odcieniu. Niekiedy,
pod wpływem zachodzących reakcji, na powierzchni jajka pojawiają się wzory przypominający płatki śniegu.
Listopad.
Na dworze ciemno, szaro i mokro.
Idealny czas by przenieść się w cieplejszy rejon naszej planety,
przynajmniej w wyobraźni.
Głos Paula Bowlsa miękko wypełnia ciszę, kołysze do snu, odsuwa
troski na kres horyzontu i zamienia w mglistą fatamorganę. Opowiada o zwykłym życiu, marokańskiej medycynie i powrotach na
Ziemię z kosmicznych podróży. Na krążku znajdziemy po kawałku z różnych dyscyplin, którymi zajmował się Bowles. Prócz prozy i poezji są fragmenty nagrań terenowych z muzyką z Maroka:
z Marrakeszu, Gór Atlasu czy Tangeru, jak również utwór „Six Preludes for Piano” skomponowany by Bowles’a, wykonany natomiast
przez Jeana-Luca Fafchamps’a.
Album jest przesiąknięty ponadczasowym przesłaniem o niezmienności ludzkiej mentalności, które zdaje się okalać album jak zakurzona aureola, w dość nostalgicznym, smutnym wydaniu. Nie
przeszkadza to jednak w oddaniu się przyjemnościom płynącym
z płyty. Zamykając oczy pozwalamy zmysłom przejąć kontrolę
i poczuć ciepło napływające do nozdrzy. Ciepło bijące wprost
z nagrzanego piasku pustyni, który niekiedy przesypuje się leniwie
wewnątrz skórzanego buta, posiada zapach piżma.
Podróżowałam latem z tą płytą wybrzmiewającą w słuchawkach,
przemieszczając się po nieznanych rejonach obcego miasta za granicą. Polecam, szczególnie do wędrowania po wysoce zurbanizowanych miejscach na mapie Europy Zachodniej. Transport środkami
komunikacji zbiorowej wskazany. Uważne obserwacje rzeczywistości też. Zagryzając raz po raz soczyście świeżymi daktylami z targu
popijamy nieśpiesznie Tuareg (zielona herbata z miętą i cukrem)
z Berberami, odpoczywamy po długiej podróży na falującym
grzbiecie dromadera. Choćby to miało być tylko przycupnięcie na
ławce w parku z termosem.
‘Stuletnie jaja’ można spożywać samodzielnie lub jako dodatek do
innych dań. W kuchni kantońskiej serwowane są jako przystawka
w formie zawiniętych cząstek w placki wraz z marynowanym korzeniem imbiru. Z kolei w Szanghaju podaje się pokrojone w cienkie plastry na tofu, podobnie jak w na Tajwanie, gdzie dodatkowo
dorzuca się katsuobushi (wysuszony, sfermentowany i uwędzony
tuńczyk) oraz sos sojowy i olej sezamowy. Ponadto można cząstki
jaj smażyć z warzywami. W kuchni północnych Chin przyrządza się
danie zwane „stare i świeże jajka”, gdzie do stuletnich jaj dodaje
się omlet ze świeżych jajek. Popularnym daniem jest rodzaj kleiku
ryżowego, do której dodaje się „stuletnie jajka”, paski wieprzowiny lub inny azjatycki przysmak – solone kacze jaja – podawane
w restauracjach dim sum (czyli takich, w których dania są podawane na osobnych talerzach na stole z możliwością skomponowania
swojego własnego, zwyczajowo towarzyszy temu picie herbaty).
Taką papkę można także obsmażyć cieście w głębokim tłuszczu
wówczas danie znane jest jako śniadaniowe youtiao.
Na specjalne okazje jak bankiety weselne czy urodzinowe podaje
się jako lahng-poon (talerz zimnych przystawek), w skład którego
wchodzą stuletnie jaja w towarzystwie plastrów grillowanej wieprzowiny, faszerowanych porów, posiekanych w żulienki marchewek, białych rzodkwi, a także odpowiednio przyprawionych uchowców, meduz czy galaretek mięsnych.
Pomimo swoich niewątpliwych, acz osobliwych, walorów estetycznych – na myśl o wypróbowaniu owego specyfiku lekko mną wzdryga. Chyba nawet bardziej niż przy wyobrażeniu sobie przełykania
w szocie zalanym mocnym alkoholem jeszcze bijącego serca węża
i zagryzaniu chrupiącym usmażonym kręgosłupem tegoż okazu
przy modnym dzisiaj założeniu „od nosa do ogona”, ale o tym może
innym razem...
w u n d e r k a m m e r
Z SZUFLADY HOARDERA
Plastikowe świnki zakupowane przy okazji wizyt w sklepach
z używaną odzieżą
107
108
t w o r y
t w o r y
109
Martyna Ścibior
Urodzona w 1985 roku. Wychowała się w Wąwolnicy
na Lubelszczyźnie.
Dyplom „Etapy” w Pracowni Przestrzeni Malarskiej prof.
Leona Tarasewicza i dr. Pawła Susida w 2012, aneks „Psssy”
w Pracowni Działań Przestrzennych prof. Mirosława Bałki
na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, Wydział
Sztuki Mediów.
www.martynascibior.com.pl/
Z cyklu „ETAPY”, „16”, akryl na płótnie, 320 x 80 cm, 2012
Z cyklu „ETAPY”, „Kobieta. Początek”, akryl na płótnie, 330 x 400 cm, 2012
t w o r y
111
112
t w o r y
t w o r y
Fragment tekstu Anady Rottenberg „Dziergana Robota” (lipiec 2012):
„Niektóre płótna Martyny Ścibior z wyglądu przypominają obrazy australijskich Aborygenów: wyobrażają wielkie, koncentryczne, nieregularne romby zbudowane z drobnych plamek koloru, kładzionych jedna po drugiej wzdłuż nierównej, nerwowej
linii. Inne wyglądają jak powiększony ekran komputera z ledwo czytelnym rysunkiem wyłaniającym się z rozedrganych „pikseli”,
naniesionych długopisem na gruncie płótna. Wspólna dla jednych i drugich jest żmudna, monotonna procedura ich powstawania – podobna pod względem rytmu i powtarzalności drobnych ruchów dłoni do odwiecznego „boskiego transu” pierwotnych
mieszkańców Australii ale i powszedniego, kobiecego dziergania na drutach, szydełkowania, haftowania. Podobny do rastra
abstrakcyjny deseń wyłania sie z oszczędnej, miarowej, wprawnej i na poły mechanicznej pracy, która zajmuje tylko ręce i nie
wymaga napiętej koncentracji, lecz odrobiny czujności związanej ze zmianą ściegu lub koloru. Pracy, która pozwala na podzielność uwagi, na obecność innych, na spokojne pogawędki lub śpiewanie – jak niegdyś przy darciu pierza czy łuskaniu fasoli,
przy którym powstał słynny traktat filozofa polskiej wsi Wiesława Myśliwskiego”.
Więcej o twórczości Martyny Ścibor można przeczytać pod tym adresem:
http://www.martynascibior.com.pl/index.php?/teksty-krytyczne/
113
114
t w o r y
Z cyklu „ETAPY”, „Macierz”, akryl na płótnie, 260 x 260 cm, 2012
t w o r y
115
116
t w o r y
Z cyklu „ETAPY”, „Sprowadzona do poziomu”, akryl na płótnie, 110 x 320 cm, 2012
t w o r y
117
118
t w o r y
Z cyklu „ETAPY”, „Tak się Panom podoba”, akryl na płótnie, 95 x 65, 2012
t w o r y
119
120
t w o r y
Wystawa indywidualna „Boxing Helena”
Galeria sztuki w Legnicy, 2013 rok
Czy ugotowałaś dziś mężowi obiad?
To świadczy o tym, jaką żoną jesteś. Od rana planuj! Kartofle, kotlety. Po podwórku roznosi się dźwięk ubijanego
mięsa. Dobra Żona.
Mopy, płyny do naczyń, zmiotki wydają się być integralną częścią naszych ciał.
Przejęłam to po Tobie.
Życie to schemat, który łykamy bez świadomości samych siebie.
Żyjemy z tym, czym nasiąkliśmy. Wilgotna gąbka. Z potrzebą wyciskania. Przetrawiam sprawę po sprawie, zdarzenia, relacje,
emocje. Można też zaakceptować siebie z całym inwentarzem. Ze zbyt grubymi udami, zbyt wąskimi ustami. Każda ma coś nie
tak, choć by była najdoskonalsza widzi w sobie zbyt chude/grube. Jak Polska długa i szeroka krążą po niej kobiety, które sobie
same nie pasują.
W pewnym, dość niespodziewanym, momencie, tak z dnia na dzień zdajemy sobie sprawę, że to, na co czekaliśmy, to nasz dzisiejszy dzień. Nadeszła dorosłość. Bo już chyba nadeszła. Nie zostałam policjantką, strażakiem, księżniczką, piosenkarką. Nie
urosłam do 174 cm i już nie urosnę. Parę lat temu były jeszcze takie szanse.
Malujemy paznokcie i rzęsy. Już możemy iść. Wyszłam. To nawet nie maska, to sztuczna natura kobiet. Czyszczenie ciała, zdobienie go, dziwaczne uczucie towarzyszące wyjściu z domu bez makijażu. Nie czuję się swobodnie.
Lubujemy się w poświęcaniu samych siebie. Każdy bierze po kawałku, a my te swoje fragmenty ochoczo rozdajemy. I stajemy
się kadłubkami. Myjemy i zdobimy te kadłubki na wszelkie dostępne na rynku sposoby.
Malujemy paznokcie na wesele, do kościoła, a po wszystkim polerujemy gwoździe, tłuczemy kartofle.
Wyczekiwałam, wyczekuję, będę wyczekiwać.
Wstałam z kolan. Merdam ogonem.
Martyna Ścibior
t w o r y
„Pussy”, instalacja z blanonów, 2012
121
122
p o d
o k ł a d k ą
ilustr.
K
omiks patriotyczny nie lubi tęczy. Nic
dziwnego więc, że zaraz po incydencie
przy Placu Zbawiciela w „popularnym”
serwisie społecznościowym Jakub Kijuc - twórca przygód „Jana Hardyego” i „Konstruktu” ponownie umieścił
swoją grafikę przedstawiającą pięść roztrzaskującą
czy też ściskającą tęczę. Komiks wg Kijuca jest doskonałym narzędziem służącym jedynej i słusznej
ideologii. Wspaniały patriotyzm. Sztandar w górę.
Mazurek Dąbrowskiego gra. Salut i duma. Bóg, Honor,
Ojczyzna. A nam chce się rzygać. Bo znów wdzialiśmy ten tendencyjny rysunek, i po raz kolejny okazuje się, że nie jesteśmy zbyt tolerancyjni. Ręce opadają, bo jak można tak dobry „talent” zmarnować
i się „sprzedać”. Chyba należy nam się niezwłoczna
wizyta u jakiegoś renomowanego psychoterapeuty…
Ale przynajmniej wiemy komu wystawić rachunek!
A co w naszym numerze? W „Made in Poland” Asia
Wiśniewska dzieli się swoimi spostrzeżeniami na temat komiksu „Psychopoland”, w którym Chmielu i Piotr
Białczak przedstawiają polską rzeczywistość - brutalną
i bezlitosną jak w filmach Wojciecha Smarzowskiego.
Brutalny jest też „Hard 2” Tomasza Bińka, ale to już
inny rodzaj brutalności osnutej wokół pornografii, która
odrzuca i przyciąga jednocześnie. Przy czym nie kopie
po mordach jak ta w Psychopland, a wrzuca w Limbo.
„Rainbow Puke” Stamper |
www.rainbowpuke.com
Na szczęście listopadowy numer nie jest w całości
tak pesymistyczny. W końcu powracamy do skąpanej w październikowym słońcu Łodzi, gdzie odbył się
24. Międzynarodowy Festiwal Komiksu i Gier.
Mamy nadzieję, że Nasza relacja pozwoli w dużym stopniu
przybliżyć Państwu to największe święto komiksu
w Polsce. Swoje trzy grosze na ten temat dorzuca nieoceniona Anna Krztoń. Nie zabrakło także
komiksowego komentarza autorstwa Hasioka
(aka Kuby) pod wymownym tytułem „Zagłada”.
Ponadto na naszych łamach gościmy twórców
cyklu „Biocosmosis” - Edvina Volińskiego i Nikodema Cabałę, których pytamy prawie o wszystko. Recenzujemy pierwsze tomy serii „Noe”
i „Odd Thomas” wydane przez wydawnictwo
SQN, które ostatnimi czasy obdarzyło polskich
czytelników prawdziwym hitem a mianowicie
„Niezwykłą historią Marvel Comics”. Ale o tym już za
miesiąc.
Życzymy miłej lektury!
Jak wygląda
konstruktywna
krytyka?
Dawid Śmigielski
Jacek Seweryn Podgórski
p o d
o k ł a d k ą
123
124
p o d
o k ł a d k ą
Poniżej: Edvin Voliński (scenariusz)
B I O C O S M O S I S
czyli spoglądając w odległą galaktykę
Powyżej: Nikodem Cabała (Rysunek)
p o d
o k ł a d k ą
O komiksie, inspiracjach i perypetiach wydawniczych, z twórcami
serii BIOCOSMOSIS - Edvinem Volińskim i Nikodemem Cabałą
rozmawia Jacek Seweryn Podgórski i Dawid Śmigielski
Z
apraszamy do lektury wywiadu z autorami cyklu komiksowego science-fiction pt. „Biocosmosis”, Edvinem Volińskim, scenarzystą, oraz
Nikodemem Cabałą, rysownikiem. Pierwszy tom cyklu „Biocosmosis. Emnisi: Enone” ukazał się w grudniu 2006 nakładem wydawnictwa Pro-Arte i od tego czasu wydali cztery
kolejne tomy i trzy antologie.
Warto wspomnieć, że „Biocosmosis: Enone” i „Savas”
ukazały się także w amerykańskim magazynie komiksowym
„Heavy Metal” (marzec, 2009 i listopad, 2010).
Najpierw powstał scenariusz filmowy, który z czasem przerodził się w komiksowy projekt w postaci „Biocosmosis”. Myśleliście o tym, aby zaadaptować „Biocosmosis” na duży bądź mały ekran?
Edvin: Ja raczej myślałem, aby sprzedać ten
scenariusz/pomysł Amerykańcom, zgarnąć kasę i kupić mieszkanie, aby się po wynajmach z rodziną nie włóczyć. Wysłałem
na dwa konkursy, jeden był gdzieś w Kalifornii, drugi nie pamiętam. Nie osiągnąłem wiele. Cóż, scenariusz był słabo skonstruowany (to w sumie mój pierwszy scenariusz) i słabo przetłumaczony (moja znajomość angielskiego poziomu literackiego
zdecydowanie nie trzyma). Być może kosmos też się im znudził
– dziś tylko zombie, zombie i ewentualnie wampiry. Z jednego
konkursu nawet mi odpisali. Stwierdzili, że ściągnięte z „Battlefield Earth”. Hm, do wielu inspiracji jestem gotowy się przyznać,
ale to mnie zdumiało! Chyba kiepsko byli obeznani w tematyce.
Myśleliśmy kiedyś z wydawcą o filmie animowanym, ale to są
koszta, koszta, koszta... O „dużym ekranie” to sobie mogę pomarzyć jedynie w ramach zakupu telewizora wielkości ściany.
Trzymajmy się polskich realiów. A przypominam, że produkcje
sci-fi są jednymi z najdroższych. Ale niewątpliwie chciałbym
zobaczyć to kiedyś w kinie – dopiero tam walka bojowców
nabrałaby rumieńców! Nawet, jakby jakiś producent miałby
zwyczajnie zwinąć najciekawsze elementy (np. owe bojowce)
i wydać to pod swoją marką. Co akurat by mnie nie zaskoczyło.
„Biocosmosis” jest projektem o wielkim potencjale. Fabuła komiksu jest niezwykle rozbudowana, a detale techniczne potrafią niejednego fana
„Gwiezdnych Wojen” czy też „Star Treka” zaskoczyć. Macie jakiś pomysł na użycie tego potencjału na
łamach nowych mediów – gier komputerowych, interaktywnych prezentacji, może rpg w biouniwersum?
Edvin: Gry komputerowe to rzeczywiście przyszłość
i wg mnie jeszcze niezbadane/niewyeksploatowane medium.
Jeśli jakieś studio będzie zainteresowane tym tematem, to
jestem jak najbardziej za. Uniwersum „Biocosmosis” daje
możliwość stworzenia oryginalnej gry pod względem np. mechaniki – walki bojowców – niezwykle zwinnych pojazdów
grawitacyjnych, zdolnych do poruszania się we wszystkich
kierunkach, czy też walki Preventorianem, gdzie ważne jest
współdziałanie ze swoim pancerzem. Zapraszam chętnych do
współpracy, gdyż ja sam gry nie zrobię. Nie znam się na tym,
jestem tylko projektantem i scenarzystą. Natomiast kombinujemy w tematyce mobilnych aplikacji, ale ponieważ temat
nie jest zaklepany, na razie nie ma nad czym się rozwodzić.
125
126
p o d
o k ł a d k ą
Edvinie – pisanie scenariuszy jest niezwykle pracochłonnym zajęciem, jak i wymagającym warsztatu. Jaka była twoja droga do obecnego stanu rzeczy? Masz może jakieś zalecenia
i uwagi dla młodych próbujących swoich sił na tym polu?
Edvin: Rysownie to dopiero jest czasochłonne! Ale o tym
poopowiadać może Nikodem. Co do scenopisarstwa, temat
jest długi jak rzeka. Miałem o tym kilka warsztatów na MFKiG
w Łodzi, jak i kilku innych konwentach. Nawet nie będę próbował się tu rozwodzić. Jeśli ktoś chce się za to zabrać na poważnie, to przede wszystkim proponuję zakupić jakiś wiarygodny
podręcznik, ja korzystam z Raymonda G. Frenshama „Jak napisać scenariusz” – polecam (Wydawnictwo Literackie 1998
- przyp. red.). I jedna bardzo ważna sprawa – scenopisarstwo
to rzemiosło i wymaga na początku trochę pokory. Początkujący nie chcą się stosować do sztywnych zasad, jakie stworzono
w dziedzinie dramatu, np. struktura trzyaktowa. Ale dramat to
nie liryka i jeśli się chce tworzyć poważne historie, to trzeba
zasady scenopisarstwa znać, a dopiero potem z tym ekspery-
mentować. Na jednym z wykładów zapytano mnie, czy historia
nie mogłaby zakończyć się w pierwszym akcie. Mogłaby, ale czy
ktoś będzie taką historią zainteresowany? Wątpię. Dlaczego?
Bo to jak malować obraz, ale po namalowaniu drzewek na trzecim planie, reszty nie dokończyć. Czy ktoś będzie zainteresowany obrazem, który w 75% będzie pusty? I jeszcze jedna sprawa.
Dramat składa się z didaskaliów i dialogu. Jeśli tworzymy historię bez dialogu, np. niemy komiks, to luz. Ale jeśli ma być dialog, to sprawa staje się poważniejsza. O ile didaskalia są suchą,
pozbawioną ozdobników informacją i nie wymagają zdolności
pisarskich, o tyle dialog to bardzo trudna sztuka. Dialog prowadzi historię i zwyczajnie musi być wiarygodny. A do tego albo się
ma słuch, albo nie. Przyznaję się, ja sobie z tym średnio radzę.
Polityka, technikalia, filozofia, biotechnologie, pewna doza mistycyzmu tworzą niesamowity klimat biouniwersum. Stworzyć tak złożony i zhierarchizowany świat zajmuje niezwykle dużo czasu i dyscypliny
twórczej. Gdzie rozpocząłeś swoje „poszukiwania”
w celu skonstruowania skomplikowanego świata?
p o d
Powyżej: Savas,
Edvin: Odpowiedź jest prosta: literatura sci-fi, obserwacja świata plus własne przemyślenia i wnioski. To samo
przyszło. Czasu to rzeczywiście dużo zabiera. A co do dyscypliny, to wymusił to na mnie Nikodem. Jest bardzo drobiazgowy i nie lubi zajmować się tematem, który jest niespójny, nielogiczny. Zmotywował mnie do tego, aby moje
pomysły uporządkować. Tak np. powstała chronologia uniwersum Biocosmosis drukowana w pierwszej antologii.
Co wpłynęło na kształt biouniwersum – jakieś konkretne inspiracje?
Edvin: Nie potrafię wskazać konkretnych inspiracji, spektrum było spore. Wpływ na mnie miało naprawdę wiele produkcji.
Np. gdy pisałem „Savasa”, byłem świeżo po „Władcy Pierścieni”.
Pragnąłem zrobić epicką bitwę z rozwścieczonym stadem
egzotycznych drapieżników i wciąż miałem w głowie szturm na
Hełmowy Jar. Najdziwniejszą inspiracją były chyba moje sny
– mówiąc wprost kilka elementów tego świata zwyczajnie mi
się przyśniły.
127
o k ł a d k ą
emnich przybywający na pomoc ludności kolonii
Erra X
Nikodemie – znany jesteś ze swojego stylu,
o wyraźnej symbolice i interesującej anatomii postaci. Stworzone przez ciebie graficzne reprezentacje postaci „Biocosmosis” są niesamowite! Jak wypracowałeś tak ciekawy i charakterystyczny styl?
Nikodem: Muszę przyznać, że chyba po raz pierwszy słyszę, abym był znany ze swego stylu. Z paru rzeczy ponoć jestem znany, ale żeby to był styl? Nigdy nie myślałem o tym
w ten sposób, chociaż może gdyby porównać mnie do moich polskich kolegów po fachu, to rzeczywiście niewielu jest
rysowników tworzących w podobny sposób. Natomiast, co
do tego, jak wypracowałem ten styl, to odpowiedź jest prosta, po prostu rysując. Ja nigdy nie siliłem się na styl, ani
nie skupiałem się na tym, żeby moje rysunki były charakterystyczne w jakikolwiek sposób. Najważniejsze dla mnie jest
pokazanie na kadrze tego, co ważne, w jak najwyraźniejszy
sposób. Żeby to zrobić, trzeba umieć rysować, więc głównie
skupiam się na tym, by rysować lepiej, wciąż się uczę. Sądzę, że ten styl, o którym mówimy, jest czymś, co po pewnym
128
p o d
o k ł a d k ą
Po prawej:
okładka „Heavy Metal magazine”
Marzec 2009, zawiera „Biocosmosis: Enone”
czasie przychodzi samo. Taka wypadkowa wszystkich naszych
predyspozycji, umiejętności, doświadczenia fascynacji oraz
inspiracji. Dlatego też jest wielu artystów, których styl zmieniał się w trakcie ich życia w zależności od tych czynników.
Konsekwentnie i w dość szybkim tempie wydaliście pięć albumów oraz antologie osadzone
w biouniwersum. Jaka była reakcja polskiego rynku komiksowego? Czy można powiedzieć, że macie
grupę zarówno fanów, entuzjastów, jak i krytyków?
Edvin: To chyba naturalne, że są entuzjaści i krytycy.
Jeszcze się taki nie narodził, co by wszystkich zadowolił. Nie
prowadzę statystyk, ale fajnie jest, gdy ludzie na konwentach
wciąż wpadają na nasze stoisko i chcą, bym coś poopowiadał o uniwersum, coś dodał, czego nie ma w albumach, cos
wyjaśnił etc. Tempo było narzucone trochę przez wydawcę
słusznie. Gdy się robi taką produkcję, nie można tego rozwlekać, bo ludzie się rozejdą i inicjatywa upadnie. Rok na album to maks. Reakcje były różne, choć głównie pozytywne,
szczególnie, że mainstream u nas właściwie już umarł. Natomiast nie rozumiem braku reakcji, gdy udało nam się ukazać
na łamach „Heavy Metal Magazine”. To pierwszy i jak na razie
chyba jedyny polski komiks publikowany w USA. O ile środowiska komiksowe podały tę wiadomość, o tyle szersze media
sprawę olały, cytuję jedną panią: „komiks to nisza i nikogo nie
interesuje”. To chyba specyfika naszego kraju, że o sukcesach
się nie mówi. Musi być tylko źle, aby można było pomarudzić.
Jesteście
jedynymi
spośród
polskich
artystów autorami, którzy opublikowali swoje historie na łamach ekskluzywnego w świecie komiksu magazynu „Heavy Metal”. Jakie to uczucie
oglądać swoją pracę w magazynie, który jest
żywą legendą na światowym komiksowym rynku?
Nikodem: Z tego, co pamiętam, to przez chwilę to było
nawet miłe uczucie, w stylu: „A jednak coś nam się udało.”
Rzeczywistość jednak nie pozwoliła długo nam sie tym cieszyć.
Edvin: Super uczucie, szczególnie że okładka „Savasa” poszła
na tylną okładkę „Heavy Metalu”! A Nikodem chyba ma na myśli
fakt, że mniej więcej w tym czasie pewna firma, która jest w Polsce monopolistą w dystrybucji, postanowiła odciąć nas od rynku.
I nie tylko nas. Dlatego nie widzimy sensu wydawania już czegokolwiek na papierze. Przy naszej produkcji sprzedaż poprzez
sklepy komiksowe oraz na konwentach to za mało. Dlatego
obecnie liczą się tylko aplikacje – wrzucasz to na jakiegoś „stora” i odpalasz procent za sprzedany plik. Brak kosztu druku,
brak całej sieci pośredników, no i masz dostęp do całego świata.
Wiecie, jak zareagowali czytelnicy „Heavy Metal’u” na
Wasz komiks? Jaki był odzew czytelników amerykańskich,
był jakiś głos krytyczny, a może propozycje współpracy?
Edvin: Jedną z najciekawszych reakcji było: „To w jakiejś Polsce jest już od roku, a u nas dopiero teraz?”. Propozycji jakichś szczególnych nie było poza zaproszeniami do serwisów społecznościowych. Trochę moja wina, że
p o d
o k ł a d k ą
nie bardzo lubię te serwisy, bo mogło coś z tych zaproszeń
wyniknąć. Wstyd się przyznać, ale nadal nie mam fejsa...
Ukazanie
się
„Enone”
w
„Heavy
Metal”
(3/2009)
było
wielkim
komiksowym
wydarzeniem w naszym kraju, a jednak nie poszliście za
ciosem. Czego zabrakło do upragnionego celu?
Nikodem: Pierwsze słyszę, żeby to było wielkie komiksowe wydarzenie w naszym kraju. Do dziś zdarza mi się wyjaśniać
ludziom przychodzącym na nasze stoisko dlaczego wystawiamy
na nim egzemplarz „Heavy Metalu”. No i to nie był cios, a raczej zwykłe szturchnięcie. A czego zabrakło, chyba jedynie celu.
Edvin: Upragnionym celem było wydanie kolejnych
dwóch serii, a przynajmniej jednej o Preventorianach i Shynaku. Czego zabrakło? Tego, o czym już wspomniałem – uczciwej, normalnej dystrybucji. Dostępu do szerszego odbiorcy.
Walczyliście o inne rynki komiksowe poza polskim
i amerykańskim? Czy mieliście spotkania czy też wymieniliście korespondencje z jakimiś konkretnymi wydawnictwami?
Edvin: Z frankofońskimi. Ale nie byli zainteresowani, co niektórzy tłumaczyli, że produkcja jest zbyt amerykańska. Cokolwiek
to znaczy. Coś tam próbowaliśmy jeszcze w UK. Chyba czas znów
spróbować. Generalnie chyba słabi z nas spece od sprzedaży.
Panowie, jesteście dosyć zgraną ekipą, mocno osadzoną w swojej wizji komiksowej, cykl komiksowy
„EMNISI” wraz z antologiami otworzył pewien rozdział
w waszym życiu. Teraz po publikacji pierwszej części cyklu „Biocosmosis” czego możemy się spodziewać?
Edvin: Myślę, że Lucas specjalnie sprzedał Starłorsy Disneyowi, bo wie, że idzie nowe, świeże spojrzenie na walkę w kosmosie! Jeszcze się do nas nie zgłosił, ale to tylko kwestia czasu...
Dziękujemy za rozmowę!
Powyżej:
okładka „Heavy Metal MAGazine”
Listopad 2010, zawiera „Biocosmosis: Savas”
Zródło ilustracji:
Archiwum BIOCOSMOSIS
wydawnictwo-proarte.pl
www.heavymetal.com
129
130
p o d
o k ł a d k ą
Publikacje BIOCOSMOSIS
Wydawnictwo PRO ARTE
http://wydawnictwo-proarte.pl/
Albumy:
Emnisi
Emnisi
Emnisi
Emnisi
Emnisi
–
–
–
–
–
1
2
3
4
5
–
–
–
–
–
Enone (grudzień, 2006)
Savas (maj, 2007)
Quiciuq (marzec, 2008)
Evilive (październik, 2009)
Atlana (październik, 2011)
Antologie:
Emnisi – Antologia 1 (październik, 2007)
Emnisi – Antologia 2 (październik, 2008)
Emnisi – Antologia 3 (październik, 2010)
p o d
131
o k ł a d k ą
kuba
132
p o d
o k ł a d k ą
Gry i komiksy
Dawid Śmigielski
M
am problem z Międzynarodowym Festiwalem Komiksu i Gier w Łodzi. Od kilku lat
jestem jego stałym uczestnikiem i za każdym
razem, mimo pokładów amatorszczyzny wylewających się
z każdego kąta, tym razem Atlas Areny, bawię się świetnie.
Nie inaczej było w tym roku. Na kilka tygodni przed festiwalem okazało się, że największe święto komiksu w Polsce będzie gościć w progach wspomnianej już Atlas Areny, a nie,
jak pierwotnie zapowiadano, w elektrociepłowni 1 (EC1). Jestem w stanie zrozumieć, że nieplanowana zmiana miejsca
na kilkanaście dni przed festiwalem może przynieść spore
logistyczne i techniczne problemy. Jednak te problemy pojawiają się rok w rok. Tym samym wątpię, aby twórcy uniknęli ich, gdyby wszystko odbyło się według pierwotnego planu.
More Problems
O jakie problemy i zaniechania chodzi? Notoryczne sprzężenie dźwięku, które skutecznie utrudniało niemal każdy panel,
w którym uczestniczyłem. Brak mikrofonów. Okazało się, że
prowizoryczna sala A, umiejscowiona gdzieś za szatniami, zupełnie nie nadawała się do przeprowadzania jakichkolwiek paneli. Niestety, wszystkie spotkania z gwiazdami tegorocznego
festiwalu były zorganizowane właśnie w niej. Dlaczego się nie
nadawała? Ponieważ w nawet najmniejszym stopniu nie była
chroniona przed hałasem dobiegającym z płyty głównej Atlas
Areny, na której co chwilę dość irytujący spiker komentował
wydarzenia rozgrywające się w strefie gier komputerowych,
informował o bieżących wydarzeniach (co jest bardzo dobrym
pomysłem) i przypominał o tym, że w czasie festiwalu można
zaopatrzyć się w wszelkiego rodzaju gadżety, gry i komiksy.
No właśnie. Komiksy za każdym razem były wymieniane jako
ostatnie, mimo że było to święto tego właśnie medium. Czy
organizatorzy nie mają wpływu na sposób przekazywania informacji, czy mają to po prostu gdzieś?
Twój szczęśliwy numerek
W strefie autografów, mimo jednej, ale jakże ważnej zmiany w regulaminie, jak zwykle panował bałagan. W zasadzie to
pierwszy raz powstał regulamin strefy autografów, który prezentował się następująco: każdy, kto chciał dostać autograf od
artysty, musiał mieć numerek. Numerki rozdawali wolontariusze. Po numerek należało ustawić się w kolejce. Każda osoba
mogła zapisać się, czyli pobrać numerki do pięciu twórców. Nie
można było brać numerków dla kolegów i na następny dzień festiwalowy. W kolejce do artystów obowiązywały numerki, toteż
nikt nie musiał stać po kilka godzin, aby w końcu spotkać się
twarzą w twarz ze swoim ulubieńcem, dzięki czemu uczestnicy
mogli spędzać czas na panelach i innych atrakcjach festiwalu.
Wystarczyło pojawić się mniej więcej o czasie ze swoim numerkiem i zdobyć autograf. Oczywiście brak kultury zarówno fanów, jak i wolontariuszy skutecznie przeszkodził w swobodnym
przemieszczaniu się w strefie autografów, która znajdowała się
w centrum AA. Fani, bojąc się przegapienia swojej kolejności,
mimowolnie tworzyli kolejki, a raczej strefy okupacyjne. Artyści byli otoczeni przez tłum, przynajmniej ci z „największymi”
nazwiskami. Nikt nie potrafił ustawić się gęsiego (uczono tego
w szkole podstawowej). Wolontariusze tylko się temu przyglądali. Zero reakcji na zaistniałą sytuację. Mimo pozytywnej zmiany, ciągle wielki burdel. Wracając do numerków. W niedzielę,
tuż po otwarciu bram AA, odbył się wielki sprint po numerki.
W ten sposób powstała ogromna kolejka po to, by móc stać
w następnych kolejkach. Ciągle nie odnaleziono złotego środka na rozwiązanie sytuacji z autografami podczas MFKiG. Być
może ten środek nigdy nie zostanie odnaleziony, ale jestem
przekonany o tym, że ustawienie się gęsiego, oddelegowanie
po dwóch wolontariuszy pilnujących porządku przy każdej kolejce i wyznaczenie ścieżek pozwoliłoby uniknąć takiego bałaganu. Artyści i fani mieliby czym oddychać. Zdobywanie autografów mogłoby stać się przyjemnym doświadczeniem.
p o d
Za darmo i bez zobowiązań
Podczas tegorocznej edycji zdecydowano się na bezpłatny
wstęp na festiwal. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Na pewno kwota z wejściówek dawała organizatorom pewien zastrzyk
gotówki, który mógł zostać skutecznie spożytkowany. Czy darmowe wejście na teren AA przyczyniło się do zwiększenia frekwencji? Na to pytanie muszą odpowiedzieć sami organizatorzy. Atlas Arena to dość duży obiekt, ale gości nie brakowało.
Z bezpłatnego wstępu wynikły inne problemy. Nie można było
dostać kart uprawniających do głosowania na najlepszy polski
komiks wydany w okresie od poprzedniego festiwalu do tegorocznego. Okazało się, że karty znajdowały się jedynie na stoisku organizatorów. Na poprzednich edycjach były rozdawane
wraz z zakupioną wejściówką, więc problem rozwiązywał się
sam. Nikt z odpowiadających za organizację MFKiG nie podjął
się trudu, aby poinformować, co, gdzie i jak. Podobno na terenie AA miały być sprzedawane cegiełki na rzecz organizacji
festiwalu. Nie wiem, gdzie były sprzedawane (mogę tylko domniemywać, że również na stoisku organizatorów). Nie wydaje
mi się, aby zmuszanie gości do odwiedzenia stoiska twórców
było superpomysłem. Przecież to właśnie organizatorom powinno zależeć na dotarciu do uczestników, a nie na odwrót.
Promujemy komiks
WYDAWNICTWO KOMIKSOWE specjalnie na tegoroczny festiwal przygotowało darmową komiksową publikację
- „Zabójcę Hunga” (autorstwa Dominique Grange i Tardi). Komiks ten jest prawdziwą perełką wśród tego typu publikacji ukazujących się na naszym rynku. Jest to pierwsza taka inicjatywa
Wydawnictwa Komiksowego, tym większe słowa uznania
kieruję w jego stronę. Niestety obraz tego sukcesu zostaje zatarty przez nieudolną dystrybucję. Tytuł znajdował się na stoisku
Wydawnictwa Komiksowego, każdy mógł go pobrać, nawet
po kilka egzemplarzy. Jednak na drugi dzień stos tego komiksu
znalazł się pod ścianą na krzesełku. Nad nim wisiała kartka
z napisem „za darmo”. Taki sam los spotkał trzeci numer
magazynu „Cheap East” wydawanego przez poznańską
Centralę. Ten jednak miał takie szczęście (nakład zniknął) lub
pecha i znalazł się na szkolnym krzesełku gdzieś na środku korytarza pomiędzy innymi stoiskami. Widok był tragiczny. Rozumiem, że publikacje są darmowe, ale przede wszystkim mają za
zadanie popularyzację komiksu. Dlatego powinny one być rozdawane przez jakieś hostessy, tak jak np. komiksowa broszurka
przygotowana przez DELL. Zdaję sobie sprawę, że wydawnictwom daleko jest do giganta komputerowego i z pewnością nie
mają środków na wynajęcie hostess. Ale czy nie można dogadać się z organizatorami? Poszukać dwóch wolontariuszy, którzy zajęliby się rozprowadzaniem? Być może gdyby wejściówki
były płatne, to uczestnik mógłby dostać w papierowej torbie
z logo głównego sponsora (firmę Atlas) kartę do głosowania na
najlepszy polski komiks, program, „Zabójcę Hunga” i „Cheap
East”. Podczas jednej z poprzednich edycji uczestnicy dostawali
podobny zestaw, tylko zamiast darmowej, specjalnie na tę okazję przygotowanej, publikacji otrzymywali numer miesięcznika
komiksowego „Star Wars Komiks” (EGMONT). Może zabrakło
komunikacji, może chęci, a może nikomu się nie chciało wysi-
o k ł a d k ą
lać. Tak czy inaczej w mojej pamięci pozostał żenujący widok
i skojarzenie: jak za darmo, to do niczego.
Gry, komiksy i cała reszta
MFKiG powinno być świętem komiksu. Tegoroczna edycja
pokazała jednak, że wkrótce może to być przede wszystkim
święto gier. Atlas Arena nie do końca sprawdza się jako miejsce
organizacji komiksowego festiwalu. Choć uważam, że zmiana
lokalizacji z Łódzkiego Domu Kultury i Textimplexu do obiektu
sportowego wyszła festiwalowi na dobre, to jednak nie jest to
miejsce, które skutecznie umożliwia korespondencję jednego
medium z drugim. Do plusów należy zaliczyć dużo większą
przestrzeń, możliwość odpoczynku na trybunach i łatwiejsze
dotarcie do strefy gier. To właśnie strefa gier planszowych sprawiła, że tegoroczną eMFKę wspominam tak dobrze. Wspólna
zabawa przy najróżniejszych grach często okazywała się ciekawsza niż punkty programu. Z grami sąsiadowały klocki lego.
W szklanych gablotach można było podziwiać modele pojazdów
z uniwersum Lucasa. Oprócz modeli zbudowanych z klocków
na płycie głównej znalazły się figurki i różne gadżety z logo
„Star Wars”. Stoiska z komiksami zostały usytuowane na koronie Atlas Areny. Po drugiej stronie korony znalazły się boksy
oferujące figurki, klocki Lego, koszulki, przypinki i inne akcesoria. Szkoda, że tak mały nacisk został położony na wystrojenie
budynku. W tym aspekcie również królowały gry. Komiksowe
standy można policzyć na palcach (stand z hasłem Centrali, Superman reklamujący sklep „Multiversum”, Strażnicy od
Egmontu, a także Kajko i Kokosz, ale ci reklamowali stoisko
z figurkami „Tissot Toys”). Nie dziwi więc, że komiksowy wystrój
całkowicie zginął w przytłaczającej przestrzeni Atlas Areny.
Ciągle w tym samym miejscu
Nie mam pojęcia, w jaką stronę zmierza największy komiksowy festiwal w tej części Europy. Notoryczne błędy organizacyjne każą sądzić, że organizatorzy nie za bardzo radzą sobie z
tą imprezą. Połączenie festiwalu z grami było dobrym krokiem,
widać gołym okiem, że ta część się rozwija. Tym smutniej patrzy
się na stagnację części komiksowej, która w tym roku nie miała
do zaoferowania niczego nowego. Wydaje mi się, że dobrym
posunięciem byłoby dołączenie do festiwalu sporego bloku filmowego. Ekranizacje komiksów są popularniejsze w naszym
kraju niż same komiksy. Poza tym w niedalekiej przyszłości
kolejne polskie komiksy zostaną przeniesione na ekran. Światło
dzienne ujrzą adaptacje komiksów Tadeusza Baranowskiego „Podróż smokiem diplodokiem”. Serial „WILQ” też zbliża się ku
końcowi. Trwają prace nad animowaną wersją „Osiedla Swobody”. Tylko, że te projekty są za swojskie dla festiwalu. O szczegóły ich produkcji można zapytać samych artystów, których
w większości bez problemu można spotkać. Zaproszenie jakiegoś aktora, grającego choćby niewielką rolę w popularnej
u nas ekranizacji komiksu superbohaterskiego, może wpłynęłoby na większą frekwencję i zainteresowanie mediów niekomiksowych? Oczywiście takie połączenie mogłoby zupełnie
zepchnąć sam komiks na margines, ale trzeba ryzykować.
Przecież gorzej już być nie może. Festiwal powinien starać się
promować komiksowe medium na wszelkie sposoby.
133
134
p o d
o k ł a d k ą
Powyżej:
Atlas Arena skąpana w październikowym słońcu
Po lewej:
Widok na płytę główną Atlas Areny
od strony strefy gier komputerowych
p o d
o k ł a d k ą
135
Po prawej:
Witryna sklepu Multiversum
Po lewej:
Fragment wystawy poświęconej
„Spirou, francusko-belgijskiemu
komiksowi wydawananego nieprzerwanie od 1938 r.
136
p o d
o k ł a d k ą
Kolejna eMeFKa
zaliczona
czyli rzetelna relacja z tegorocznej
edycji Łódzkiego Festiwalu
Filip Fiuk
K
olejna edycja łódzkiego święta komiksiarzy przeszła do historii. Była nowa lokalizacja, więcej przestrzeni, wysyp cosplayerów
oraz nieodłączna atmosfera frajdy i, w moim przypadku,
sentymentalnej podróży do czasów, kiedy komiksowa pasja eksplodowała w moim życiu. Za każdym razem odbieram
ten wyjazd w taki sposób i sprawia mi on niebywałą radość,
między innymi za sprawą spotkania ludzi, którzy również
podzielają moją pasję, niszową, ale jakże bogatą i ciekawą.
Kilka słów na temat nowej lokalizacji Festiwalu, czyli Atlas
Areny. W moim odczuciu wypada ona bardzo korzystnie, cała
impreza za sprawą większej przestrzeni użytkowej prezentuje
się okazalej. Szkoda, że organizatorzy nie pomyśleli o jakimś
koncercie, który mógłby ładnie ukoronować sobotni wieczór –
tym bardziej, że warunki logistyczne ku temu były jak najbardziej sprzyjające. Mam nadzieję, że kolejne edycje również
zawitają do łódzkiej AA.
Festiwalową sobotę rozpocząłem od przeglądu całościowego
imprezy, tak stoisk wydawców oraz księgarzy, jak i płyty głównej, na której rządzili pasjonaci przeróżnych gier, do których
ja raczej się nie zaliczam. Po dokonaniu wstępnych zakupów
(dwa egzemplarze książki o wydawnictwie TM-Semic oraz obowiązkowo „Długie Halloween” ze stoiska Muchy) udałem się
na panel poświęcony złoczyńcom mojego ulubionego wydawnictwa, czyli DC Comics, który prowadzili redaktorzy portalu
„DC Multiverse”. Twarze znajome, tematyka również. Ogólnie
panel niezły, choć problemy ze sprzętem nagłaśniającym powodowały, że momentami niewiele można było usłyszeć z ust
prowadzących. Nie dotrwałem do końca, gdyż skutecznie kusiły mnie inne atrakcje, zwłaszcza że nie zrobiłem jeszcze dokładniejszego przeglądu stoisk (Multiversum jak zawsze kusiło
skutecznie).
Kolejny panel, na który się udałem, był związany z publikacją w naszym kraju obowiązkowej lektury z kanonu dzieł
poświęconych Mrocznemu Rycerzowi, czyli „Batman: Long Halloween” duetu Loeb/Sale. Z ową historią zapoznałem się już
dosyć dawno, a więc była to świetna okazja do przypomnienia
sobie naturalnej kontynuacji „Roku Pierwszego” oraz do wymiany poglądów. Spotkanie prowadzili Łukasz Chmielewski,
Michał Chudoliński i Michał Siromski. Poznaliśmy tło historyczne powstania komiksu, subiektywne opinie prowadzących na
jego temat, natomiast w dalszej części panelu ciężar dyskusji przeniósł się na postać Harveya Denta aka Dwie Twarze,
czyli jedną z głównych postaci omawianej historii. Okazało
się, że DC wydało kilka ciekawych historii z Dentem, osobiście napomniałem o „Faces” Matta Wagnera wydanej u nas
w 1998 roku nakładem TM-Semic. Znakomita opowieść z bardzo
klimatycznym rysunkiem pana Wagnera wydana w ostatnim roku
publikacji miesięcznika o Gacku w naszym kraju (TM-Semic, 1998).
Omówiono również ostatnią filmową interpretację tej postaci
w trylogii Christophera Nolana, jak dla mnie naprawdę dobrze
zbudowaną psychologicznie, od podstaw, choć niektórzy ze
zgromadzonych na sali mieli odmienne zdanie. Panel bardzo
udany, a wszystko wskazuje na to, że za rok porozmawiamy
o „Dark Victory” tego samego duetu twórców, którego publikację w Polsce na przyszły rok planuje duńska Mucha.
W międzyczasie dokonałem kolejnych zakupów: dwa egzemplarze nowego Batmana od Egmontu („Miasto Sów”),
dwa egzemplarze zeszytu „Forever Evil” z DC (coś za dużo tych
dwójek – chyba udzieliło mi się od Denta) oraz piękne wydanie
„Batman: Noir” z ilustracjami Eduardo Risso. Miałem chrapkę
na jeszcze kilka komiksów, ale ograniczenia finansowe zmusiły
mnie do zaprzestania dalszych zakupów – w końcu jakoś musiałem następnego dnia wrócić w rodzinne strony. Później zajrzałem jeszcze na chwilę na panel poświęcony książce o historii
wydawnictwa Marvel Comics – nie jestem co prawda jakimś
wielkim fanem tego edytora, ale ich publikacje również mam
p o d
w swojej kolekcji, a więc podczas tego spotkania dowiedziałem
się nieco ciekawych rzeczy. Sobota chyliła się już ku końcowi, odpuściłem sobie ceremonię wręczenia nagród i udałem się
na miejsce spoczynku, aby zostawić tam swoje graty i później
skonsumować coś przed snem – w końcu nie samym piwem
żyje człowiek i złocisty napój nie jest w stanie w pełni zastąpić
nawet potraw kuchni bułgarskiej – choć oczywiście może im
towarzyszyć.
Na niedzielę miałem zaplanowany chyba najważniejszy
punkt tegorocznej edycji Festiwalu, a więc panel poświęcony
wydanej właśnie książce, która traktuje o historii kultowego
edytora lat 90-tych, jakim bez wątpienia było wydawnictwo TM-Semic. Dla mnie to szczególny wydawca, bo to dzięki niemu
świat amerykańskich herosów chwycił mnie w swe szpony w
połowie tamtej dekady i trzyma do dziś – nie zapowiada się,
aby ten stan uległ zmianie. Po uprzednim zdobyciu wpisów od
autora powyższej publikacji oraz pana Marcina Rusteckiego
(legendarnego naczelnego) i krótkiej, aczkolwiek miłej, pogawędce o footballu – tym rodzimym, jak i tym z nieco wyższej
półki – ponownie odwiedziłem stoisko „Multiversum”. Wpadł mi
w ręce bardzo ciekawy komiks – adaptacja graficzna „Obcego”
pana Ridley’a Scotta. Za sprawą świetnych ilustracji Waltera
Simonsona komiks ten bardzo rzetelnie oddaje klimat pierwowzoru, niewiele takich komiksowych adaptacji powstało, a niedoścignionym przykładem jest Jerry Ordway i jego adaptacja
pierwszego „Batmana” Tima Burtona.
Po zakupach udałem się na wspomniany panel. Bardzo ciekawy, solidnie poprowadzony, było trochę wspomnień i nostalgii oraz żalu, że wydawnictwo, choćby w jakiejś innej formie, nie przetrwało do dziś. Choć
można stwierdzić, że ideę publikowania komiksu superhero
przejęli dziś tacy edytorzy jak Egmont czy Mucha Comics,
ale oczywiście jest to już inny rynek niż w latach 90-tych
i standardy publikowania uległy sporym zmianom, zresztą chyba na lepsze. Choć prawdziwej frajdy, jaka towarzyszyła seriom
Semica, nie są w stanie przywrócić twarde oprawy i kredowy,
lśniący papier, przynajmniej takie jest moje osobiste zdanie
w tej materii.
o k ł a d k ą
I tu w zasadzie tegoroczny Festiwal powoli przechodził już
dla mnie do historii i szykowałem się już do powrotu. Po drodze
zahaczyłem jeszcze o stadion ŁKS-u, niezbyt zresztą urodziwy, szkoda, że klub z taką historią musi dziś pojedynkować się
z jakimiś mało znanymi klubami z czwartej ligi. Pieniądz rządzi
wszędzie – tak na małym, hobbystycznym rynku komiksowym,
jak i w naszych rodzimych strukturach sportowych, których
stan świetnie oddaje obiekt „Łódzkiego Klubu Sportowego”
(taka osobista dygresja).
Za rok kolejna edycja, dla mnie już piąta, tradycyjnie czekam z niecierpliwością. Liczę na pojawienie się jakichś ciekawych gwiazd komiksowego świata, bo w tym roku pod tym
względem było dość ubogo. Kto wie, może za rok zawita Jim
Lee, a może nawet sam Stan Lee (byłoby wspaniale).
137
138
p o d
o k ł a d k ą
Powyżej:
Od lewej - Michał Siromski, Michał Chudoliński i Łukasz Chmielewski prowadzą dyskusję
o komiksie „Batman: Długie Halloween” (Mucha Comics)
Po lewej:
Od lewej - Marcin Rustecki, Łukasz Kowalczuk i Marcin Łuczak na spotkaniu poświęconym książce „TM-Semic. Największe
komiksowe wydawnictwo lat 90. w Polsce”
(Centrala)
p o d
o k ł a d k ą
Po prawej:
Niesamowity cosplay rodem z Marvel comics Wolverine
Po lewej:
Kolejny cosplay, tym razem Dwie Twarze,
arcyłotr z Gotham, nemezis Batmana
139
140
p o d
o k ł a d k ą
Goście, panele,
autografy i zakupy
Dawid Śmigielski
D
wudziesty
czwarty
Międzynarodowy Festiwal Komiku i Gier nie obfitował w zawrotną liczbę zagranicznych gości. Swój przyjazd odwołali Guy Delise i David B., toteż
uczestnicy musieli zadowolić się obecnością Dona Rosy,
Grzegorza Rosińskiego, Romana Surżenki, Branko Jelinka,
Hughes Labiano, Stephena Desberga i Gradimira Smudje,
który zasługuje na miano bohatera tegorocznego festiwalu.
Pozdrowienia z Serbii
Dzięki wydawnictwu Timof i cisi wspólnicy, a może
przede wszystkim dzięki staraniom Wojciecha Birka, do Polski zawitała niesamowita twórczość Gradimira Smudje. Serbski
artysta zadebiutował w naszym kraju fantastycznym albumem
„Vincent i Van Gogh”, premierowo wydanym podczas festiwalu w Łodzi. Wojciech Birek, który od jakiegoś czasu starał się
zainteresować rodzimych wydawców twórczością Smudje (co
w końcu mu się udało), poprowadził w niedzielę panel z artystą.
Jako że to pierwsza wizyta Smudje w Polsce, spotkanie tradycyjnie zaczęło się od pytań dotyczących jego drogi ku karierze
komiksowej. Autor opowiedział, jak po nastaniu reżimu Slobodana Milosewicza musiał uciekać z kraju, ponieważ wcześniej
publikował satyryczne rysunki uderzające w jugosłowiańskiego
polityka, by z czasem w zasadzie przypadkowo zainteresować
się komiksem. Oczywiście nie zabrakło osobistych dygresji dotyczących przyjaźni między Smudją a Birkiem. Panel wypadł
bardzo sympatycznie. Energia Birka pozytywnie kontrastowała
ze spokojem i dobrym humorem serbskiego gościa. Niestety
tłumaczka nie zawsze dawała sobie radę z płynnym tłumaczeniem. Na szczęście pomocną dłoń wyciągał do niej prowadzący.
Twórca „Vincenta i Van Gogha” okazał się prawdziwym twardzielem. Przez bite dwa dni rozdawał wszystkich chętnym cudowne rysografy. Wojciech Birek wspominał, że te wspaniałe
malunki były jednym z powodów, dla których starał się sprowa-
dzić artystę do kraju nad Wisłą. Smudja zawsze maluje fanom
obrazy w takiej samej technice, w jakiej tworzy (akwarele).
Jak mówił, chce być uczciwy wobec czytelników. Długie godziny oczekiwania upływały w miarę szybko dzięki możliwości
oglądania mistrza w akcji. Fani prosili o wizerunek Van Gogha,
który najczęściej był malowany, można by rzec, w technice 3D.
Twórca miał nożyk, za pomocą którego wycinał lewe ucho Van
Gogha. Efekt był taki, że owa część ciała trzymała się reszty
dzięki narysowanym zawiasom. Oczywiście Smudja za każdym razem pytał, czy czytelnik życzy sobie wersję 3D. Oprócz
Van Gogha Serb malował Vincenta, Alfreda Hitchocka i Paula
Gauguina. Jego opiekunowie ledwo namówili go na przerwę
obiadową, po której autor zaraz wrócił do dalszej pracy. Jak
zapowiedział, tak zrobił. Dwa dni poświęcone w całości nowym
fanom. Bez wątpienia bohater tegorocznego festiwalu.
W takim razie Don Rosa
Największą liczbę fanów przyciągnął do Łodzi Don Rosa
(tylko Grzegorz Rosiński mógł z nim konkurować popularnością). Podczas spotkania z nim sala była wypchana po brzegi,
a przecież odbywało się ono w późne niedzielne popołudnie.
Spotkanie nie należało do najbardziej udanych. Panel był pozbawiony jakiegokolwiek luzu. Zarówno Don Rosa, tłumaczka,
jak i prowadzący siedzieli niczym sparaliżowani (być może ciągłe problemy techniczne skutecznie wpływały na taką sytuację).
Maniera prowadzącego, który zaczynał każde pytanie od słów
„w takim razie”, zwyczajnie męczyła. Rosa już na początku
zaczął narzekać na polską gałąź Egmontu, zresztą zupełnie
słusznie. Wytknął, że nie dostaje żadnych polskich publikacji
swoich komiksów. Ponadto Polski Egmont pozwala sobie na
zupełną samowolkę w tworzeniu okładek do zbiorów komiksów. Tutaj doskonałym przykładem jest trzeci tom „Komiksów
z Kaczogrodu”. Autor nie raz, nie dwa podczas sesji autografowej kreślił po okładkach fanom podsuwających ten komiks do
p o d
podpisu. Powtarzał przy tym, że to nie jego praca. Prowadzący jednak nie pociągnął wątku współpracy Rosy z Egmontem
i problemów, które jej od dłuższego czasu towarzyszą. Szkoda, ponieważ fani powinni mieć możliwość usłyszenia o takich
sprawach z pierwszej ręki. Być może w pytaniach od publiczności został ponownie poruszony ten wątek, niestety mnie już
wtedy nie było na sali. Szybko przeskoczono do pytań dotyczących inspiracji autora „Życia i czasów Sknerusa McKwacza”,
które zdominowały resztę spotkania.
W strefie autografowej Rosa był oblegany przez fanów. Każdy próbował być jak najbliżej ulubionego artysty. Gdy zaczynała się sesja autografowa, jeden ze szczęśliwców oznajmił, że
Rosa rysuje bardzo szybko, a wybrać można tylko między spokojną a rozwścieczoną wersją Donalda i Sknerusa. Być może to
była prawda, jednak z czasem okazało się, że Rosa rysował dla
fanów wszystko, o co prosili. Co więcej oznajmił, że wszyscy
dostaną od niego rysunek. Nie mam pojęcia, czy tak się stało,
ponieważ kolejka pierwszego i drugiego dnia była gigantyczna
(pierwszego dnia pobrano 100 numerków). Sprawy nie ułatwiali sami fani, którzy przynosili po kilka komiksów do podpisu
(co jest notoryczne na polskich festiwalach). Widać było gołym
okiem, że fani są dla Rosy najważniejsi. Autor rządził swoim
czasem i przeciwstawiał się swojej opiekunce, która często starała się odprawić kolejnych fanów z kwitkiem. Pamiętam, że
jeden młodziutki chłopczyk nie miał pobranego numerka (skąd
miał o nim wiedzieć), dla tłumaczki to był problem, dla Dona
Rosy problemu żadnego nie było.
Wszyscy rysują
Grzegorz Rosiński cieszy się niesłabnącą popularnością
w naszym kraju. Nie inaczej było tym razem. Kolejki po autografy jak zwykle długie i kręte. Kiedy powoli zmierzałem na
spotkanie z Gradimirem Smudją, pod ścianą Sali A fani otoczyli Rosińskiego, z którym właśnie zakończyło się spotkanie,
i podsuwali mu do podpisu komiks za komiksem. Współautor
„Thorgala” nie odmawiał. W sobotę na trybunach można było
wypatrzeć Romana Surżenkę, do którego bez problemu można
o k ł a d k ą
było podejść i poprosić o autograf. Rosyjski autor, dzięki pracy
nad pobocznymi seriami „Thorgala”, cieszy się w Polsce coraz
to większą popularnością. Kiedy obaj rysownicy thorgalowych
serii w tym samym czasie podpisywali komiksy czytelnikom,
można było usłyszeć ciche „Happy Birthday to You” zaśpiewane
Romanowi Surżence przez Grzegorza Rosińskiego.
Dużo mniejszym zainteresowaniem cieszyli się Stephen
Desberg („Gwiazda Pustyni”) i Hughes Labiano. O ile do scenarzysty „Gwiazdy Pustyni” można było iść z rękami pełnymi
komiksów, o tyle do Labiano nie było z czym iść, ponieważ
w Polsce jego twórczość jest znana jedynie z jednej okładki stworzonej do komiksu „Aliens vs Predator: Xenogenesis”
(TM-SEMIC), co oczywiście nie przeszkadzało artyście w rozdawaniu wyjątkowych rysografów. Rodzimi komiksiarze nie zawiedli fanów. Maria Rostocka („Niedźwiedź, Kot i Królik”) malowała przepiękne ilustracje. Rafał Szłapa („Bler”) podpisywał
i rysował bez wytchnienia, tak jak Wojciech Stefaniec („Noir”)
i Mateusz Skutnik („Rewolucje”), który co warto zaznaczyć, nie
był oficjalnym gościem festiwalu.
Niezwykła Historia Marvel Comics
Panel poświęcony książce Seana Howe’a, którą w naszym
kraju wyda wydawnictwo SQN (w chwili, kiedy piszę te słowa, książka jest już dostępna w sprzedaży), okazał się niezwykle interesujący. Sala zapełniła się w całości, a część publiczności musiała podpierać ściany. Spotkanie z Dawidem
Przywalnym – doktorantem amerykanistyki, Radosławem
Pisułą – konsultantem merytorycznym – i Bartoszem Czartoryskim – tłumaczem, poprowadził Kuba Oleksak. Najciekawszą rzeczą związaną z polską edycją „Niezwykłej historii
Marvel Comics” jest fakt, że dostaniemy najlepszą jej wersję
na świecie, ponieważ panowie Pisuła i Czartoryski znaleźli w niej około stu błędów merytorycznych. Amerykanie już
zwrócili się do nich po erratę. Książka zapowiada się naprawdę fantastycznie. Poznamy losy Stana Lee, Jacka Kirby’ego
i reszty osób związanych z wydawnictwem. Ich relacje, kłótnie,
żarty, jakie sobie nawzajem robili, a podobno często były
141
142
p o d
o k ł a d k ą
to bardzo złośliwe numery. Książka sięga czasów współczesnych,
lecz nie są one już tak szczegółowo opisane jak poszczególne
dekady ubiegłego wieku. Myślę, że w tym roku będzie to jedna
z najważniejszych publikacji na naszym rynku.
Wspomnień czas
W sobotę fani mogli usłyszeć co nieco o „Niezwykłej Historii
Marvel Comics”, w niedzielę zaś mieli okazję do spotkania się
z autorem książki o niezwykle ważnym i zasłużonym dla polskiego rynku komiksowego wydawnictwie. Chodzi oczywiście o publikację opisującą historię TM-Semic. Na panelu, poprowadzonym
przez Marcina Łuczaka, poświęconemu tej właśnie książce, która swoją premierę miała na festiwalu, sala także była wypchana po brzegi. Autor książki, Łukasz Kowalczuk, i Marcin Rustecki
– redaktor naczelny TM-Semic zdradzili kulisy jej powstania. Książka wyewoluowała z pracy magisterskiej Kowalczuka,
pisanej pod opieką profesora
Jerzego Szyłaka (m.in.:
„Komiks: świat przerysowany” i „Komiks w kulturze ikonicznej
XX wieku”). Z pierwotnej pracy magisterskiej nie zostało ani
śladu. Treść została całkowicie przeredagowana i uzupełniona o nowe materiały, które ukazały się w Internecie (wywiady z Marcinem Rusteckim i Arkadiuszem Wróblewskim). Były
redaktor naczelny TM-Semic bardzo cieszy się z powstania
tej książki, jak sam stwierdził Łukasz Kowalczuk, wyręczył go
w jej napisaniu. Autor nie wyklucza dodruku (nakład to jedyne
360 sztuk).
Zakupy
MFKiG to nie tylko panele i autografy, to także spora część
handlowa. Zazwyczaj na festiwalu pojawiają się wszystkie najważniejsze polskie wydawnictwa. Nie inaczej było tym razem.
Stoisko EGMONTU, obsługiwane przez sklep Incal, po raz kolejny
nie kusiło wysokimi rabatami. 15 procent od ceny okładkowej to
niewiele. Z dużo wyższymi rabatami (20-25 procent) można było
kupować komiksy u pozostałych wydawców.
Na stoisku KULTURY GNIEWU ponadto znalazł się karton
z egzemplarzami przecenionymi o 50 procent. Zazwyczaj są to
komiksy lekko uszkodzone, ale niektóre wcale nie noszą takich
śladów. W tej kartonowej wyprzedaży znalazły się takie tytuły
jak „Kroniki Birmańskie”, „Bez komentarza”, „Niczym aksamitna
rękawica odlana z żelaza”, „Pierwsza brygada” i wiele innych.
Również Mucha Comics oferowała część swojej starszej
oferty z bardzo dużymi rabatami. „Marvels” można było kupić
za jedyne 30 zł (cena okładkowa to 99 zł). Oczywiście ta i inne
promocje na komiksy Marvela były związane ze startem „Wielkiej
Kolekcji Komiksów Marvela”. Jednak dla tych, którzy nie są zainteresowani kolekcją, a tylko poszczególnymi komiksami, promocja była wymarzona. Nie tylko marvelowskie tytuły zostały sporo
przecenione. „Lwy z Bagdadu”, „Drogi Billy”, „Arrowsmith” i inne
komiksy były tańsze o ponad połowę.
W bardzo ciekawe pozycje można było zaopatrzyć się w sklepie
„Multiversum”. Największy w Polsce sklep oferujący zagraniczny
asortyment, był cały czas oblegany przez fanów spragnionych
komiksowych opowieści. Jak zwykle, na stoisku Rafała Palacza
znalazł się regał z promocyjnym przelicznikiem 1 do 1 (złotówka do dolara). Oczywiście większość komiksów to zwyczajna
papka, ale wśród niej widniały również ciekawe pozycje, m.in.:
„Vampirella Archives” czy „Judge Dredd: Carlos Ezquerra Complete”. Co ciekawe, być może już za rok Rafał Palacz otworzy
sklep stacjonarny. Trzymam kciuki.
Atmosfera
Klimat Międzynarodowego Festiwalu Komiksu i Gier
tworzą fani, goście, nowe znajomości, wystawcy, cosplayowcy,
których coraz więcej, i wszystkie przytrafiające się małe, niespodziewane wydarzenia. „Happy Birthday to You” śpiewane przez
Rosińskiego. Gradimir Smudja rozpoznający podczas rysowania
Dire Straits, które odzywa się w czyimś telefonie. Zniewalający cosplay Venoma pojawiający się na chwilę, by potem zniknąć
bezpowrotnie z twoich oczu. Nieoczekiwane komiksowe prezenty. Tort dla Piotra Nowackiego z okazji dziesięciolecia twórczości. Możliwość porysowania trumny, a nawet położenia się w niej
i wiele, wiele innych malutkich niezapomnianych rzeczy. To właśnie dlatego co roku, mimo organizacyjnych niedociągnięć, bawię
się świetnie na MFKiG.
p o d
o k ł a d k ą
Po lewej:
Don Rosa (autor „Życia i czasów Sknerusa...”) osaczony przez fanów
Po prawej:
Gradimir Smudja w akcji, podczas promocji swojego komiksy
„Vincent i Van Gogh” (Timof)
143
144
p o d
o k ł a d k ą
Po prawej:
Od lewej - Stephen Desberg (autor
m.in. „Skorpiona”), przesympatyczna
tłumaczka i Hughes Labiano (m.in.
„Dixie Road” i okładki „Aliens vs.
Predator: Xenogenesis”) podczas sesji
autografowej
Po lewej:
Maria i Michał Rostoccy, autorzy
„Niedźwiedzia, Kota i Królika”
(Kultura Gniewu)
p o d
o k ł a d k ą
145
Powyżej:
Spotkanie promujące „Niezwykłą historię Marvel Komiks” (SQN)
Po lewej:
Od lewej - Wojciech Stefaniec („Noir”
i „Ludzie, którzy nie brudzą sobie rąk”)
i Mateusz Skutnik (m.in. „Tetrastych”,
„Rewolucje”, „Morfołaki”, „Blaki”) rozdają
autografy przy stoisku TIMOFa
146
p o d
o k ł a d k ą
Powyżej:
Wojciech Birek zapowiada bohatera tegorocznego festiwalu Gradimira Smudje. W tle uśmiecha się jeden
z bohaterów „Vincenta i Van Gogha”
Po prawej:
Tomasz Samojlik („Ostatni żubr”, cykl
„Ryjówka Przeznaczenia”, „Bartnik Ignat
i skarb puszczy”) rysował bez wytchnienia
p o d
o k ł a d k ą
Po prawej:
Spotkanie z Stephanem Desbergiem i Hughes
Labiano w sali A poprowadził Łukasz Chmielewski
Po lewej:
Grzegorz Rosiński (autor komiksów m.in. „Kapitan
Żbik”, „Thorgal”, „Yans”, „Skarga Utraconych Ziem”,
„Szninkiel”), nie mógł uwolnić się od fanów
147
148
p o d
o k ł a d k ą
Festiwal Komiksu
i Gier
dla niezainteresowanych
Konrad Wojtasik
Strefa gier planszowych
W tym roku po raz pierwszy na Międzynarodowym Festiwalu Komiksu i Gier w Łodzi została utworzona strefa
gier planszowych. Jak sama nazwa festiwalu wskazuje, oprócz
komiksów na festiwalu obecne są również gry, jednakże dla
mnie oprócz popularnych gier komputerowych (turnieje „Starcraft II”, „Arma 3”, „F1 2013”, „Pro Evolution Soccer”, „Wiedźmin 2”, „League of Legends”, „DOTA 2”), gier Playstation 3
(„Tekken Tag Tournament 2”, „Mortal Kombat”, „Injustice. Gods
Among Us”, „Soul Calibour V”, „Super Street Fighter IV Arcade
Edition”, „Ultimate Marvel vs. Capcom 3”) można było zagrać
w kultową „Contrę” lub w już, wydawać by się mogło, zapomniane gry planszowe. Nim została poświęcona jedna czwarta
płyty głównej Atlas Areny, dzięki czemu do rozgrywek mogła
zasiąść naprawdę spora grupa miłośników tej analogowej wersji rywalizacji.
Przygotowane zostały dwa stoiska gier – pierwsze ze zwykłymi grami planszowymi, drugie z grami bitewnymi. Wypożyczanie gier odbywało się bardzo płynnie, bez opłaty, pod
zastaw dowolnego dokumentu tożsamości. Wolontariusze obsługujący stoiska byli bardzo pomocni zarówno przy wyborze
gry, starając się w jak najlepszy sposób dobrać ją do upodobań
i predyspozycji wypożyczających, a następnie, mimo załączonej do gry instrukcji, cierpliwie tłumaczyli, często przychodząc
do stolika początkujących graczy, zasady wybranej gry. Wybór
gier był naprawdę olbrzymi, począwszy od gier zręcznościowych na refleks, kończąc na grach, w których trzeba się było
wykazać logicznym myśleniem, widzeniem przestrzennym lub
zmysłem strategicznym.
W moim własnym odczuciu, jak również bazując na zaobserwowanej reakcji innych graczy w tej strefie, stwierdzam, że
utworzenie strefy gier planszowych było strzałem w dziesiątkę.
Jest to inicjatywa fundamentalnie inna od dzisiejszej cyfrowej
mody, a równocześnie wpisująca się perfekcyjnie w ogólnoświatowy trend związany z kulturą geekowską. Z tego wszystkiego
najbardziej cieszy mnie, że w strefie świetnie bawili się nie tylko dorośli wychowani na tradycji gier planszowych, takich jak
np. „Eurobiznes”, ale również dzieci, wychowane w zupełnie
innej, komputerowej rzeczywistości.
„Komiksowe seriale dawniej, dziś i
jutro” – panel z Hatak.pl
Historie komiksowe, bohaterowie czy też luźne wątki związane z uniwersum komiksowym jako inspiracje dla scenarzystów seriali były tematem panelu prowadzonego przez Kamila
Śmiałkowskiego – redaktora naczelnego portalu Hatak.pl. Hatak.pl wziął w tym roku na siebie ciężar poprowadzenia panelu, poświęconego zagadnieniu ostatnio bardzo popularnemu
w masowej popkulturze, jakim są wszelkie adaptacje motywów
komiksowych (bardziej lub mniej wierne oryginałowi, lub tylko
dziejące się w danym Uniwersum). Historia seriali komiksowych sięga okresu po drugiej wojnie światowej, a ich prekursorem jest serial związany z Batmanem („Batman”, 1943 – reż.
Lambert Hillyer). Prowadzący opowiedział o tym, jak istotne
dla rozwoju seriali komiksowych było Universum DC oraz postać Batmana, która wiedzie w nim prym po dzisiejsze czasy.
Od lat 60-tych do walki z uniwersum DC włącza się Marvel
Comics ze sztandarową postacią Spider-Mana i z całkowitą
zmianą archetypu niedostępnego samotnego bohatera na typ
herosa bliższego zwykłemu człowiekowi.
Seriale komiksowe ze swojej kiczowatej otoczki lat 60-tych,
70-tych, 80-tych, związanej z niedoskonałością techniki, przekształcają się w coraz doskonalsze widowiska z rozwiniętą fabułą, jednocześnie osiągając naprawdę przyzwoity poziom dopiero w latach 90-tych ubiegłego wieku. Jednakże nowy sposób
p o d
myślenia o adaptacji komiksu na grunt serialu telewizyjnego
ukazało dopiero bardzo udane „Smallville”, które pokazywane
było od 2001 roku i doczekało się aż 10 sezonów. Odświeżenie
postaci Clarka Kenta dzięki pokazaniu okresu jego dojrzewania
do momentu stania się prawdziwym, dorosłym i odpowiedzialnym Supermanem, zmieszane tego z młodzieżową konwencją
„Jeziora marzeń” i zadbanie o szczegóły, takie jak np. zasada
pokazywania Supermana bez peleryny i majtek zakładanych na
kalesony, sprawiła, że serial cieszył się bardzo dużą popularnością. Mimo słabszych ostatnich sezonów, „Smallville” otworzyło
drogę do nowoczesnego typu serialu opowiadającego o archetypie superbohatera bliskiego szerszemu gronu miłośników popkultury.
Kolejnymi omawianymi serialami były ostatnio nagłośnione
„Arrow” oraz „Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D”. W przypadku
„Arrow”, którego w USA emitowany jest już 2. sezon, można w skrócie powiedzieć, że naprawdę trzyma poziom zarówno
fabularny, jak i wizualny, a w dodatku gra aktorska stale się
poprawia. Wiąże się to oczywiście ze stałą oglądalnością i solidną pozycją adaptacji postaci z uniwersum DC Comics. Jeśli
chodzi o „Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D.”, prowadzący słusznie
zauważył, że mimo wielkich oczekiwań i, co za tym idzie, publiki czekającej na kontynuacje kasowych „Avengers”, twórcy
serialu mocno przestrzelili. Z imponującej liczby widzów publiczność spada z każdym odcinkiem i nic nie wskazuje, że sytuacja ulegnie zmianie. W serialu w zasadzie wszystko jest nie
tak oraz „za bardzo”, fabuła słaba, żarty nieśmieszne, postaci
tragiczne, a gra aktorska okropna. Pomysł zbudowania serialu wokół agenta Coulsona, znanego z kinowego uniwersum
Marvela, i otoczenia go młodym zespołem po prostu nie wypada najlepiej, a gra aktorska niedoświadczonego zespołu nie
polepsza sytuacji. Wszystko jest zbyt młodzieżowe. Postacie są
nijakie. Brak głównego czarnego charakteru i mała ilość efektów specjalnych sprawiają, że mimo olbrzymich oczekiwań, serial raczej nie spełni pokładanych w nim nadziei, a co za tym
idzie, nie wiadomo, czy doczekamy się kolejnego sezonu.
o k ł a d k ą
Panel trwał dosyć krótko, więc nie było możliwości na dogłębną analizę większej liczby seriali, a jedynie pobieżne opowiedzenie o zarysie zagadnienia. Należy liczyć, że za rok panel znów znajdzie się w programie festiwalu i będzie można
w większym wymiarze czasowym oraz z większą liczbą redaktorów portalu Hatak.pl porozmawiać na temat coraz ważniejszej gałęzi przemysłu komiksowego, jakim są seriale.
149
150
p o d
o k ł a d k ą
Po lewej:
Strefa gier planszowych była nieustannie
oblegana
Po prawej:
Finalny efekt komikoswej trumny.
Chętnych do pozostawienia na niej
śladu własnej twórczości nie brakowało
p o d
Powyżej:
Ekipa Star Wars zwarta i gotowa
Po prawej:
Jedyny w swoim rodzaju wystrój
stoiska Smallpress (zin „Nienawidzę
Ludzi”, „Kwiatuszku”, „Miłość”). He-Man
i Szkieletor czuwali nad wszystkim
o k ł a d k ą
151
152
p o d
o k ł a d k ą
anna.krzton.com
p o d
o k ł a d k ą
153
154
p o d
o k ł a d k ą
anna.krzton.com
p o d
o k ł a d k ą
155
156
p o d
o k ł a d k ą
Spokojny człowiek
Joanna Wiśniewska
Ari Handel, Niko Henrichon, Darren Aronofsky
„Noe. Za niegodziwość ludzi”
Wydawnictwo SQN
2013
W
małej wsi mieszka Noe z rodziną, człowiek
zwykły i niezwykły zarazem. Były żołnierz,
uzdrowiciel i mag nie przypomina ani trochę siwobrodego patriarchy znanego z Biblii. Chce jednego – spokoju. Niestety ten łagodny i bogobojny człowiek nie
wie, że jego cicha egzystencja wkrótce ulegnie zmianie. Że
jego pochodzenie predestynuje go do bycia kimś wyjątkowym. Nie może uciec od dręczących go wizji, pozornie niemożliwych do spełnienia, bowiem co noc śni mu się deszcz…
Darren Aronofsky znany jest jako reżyser kultowego już
obrazu „Requiem dla snu” oraz pełnego znaczeń i symboli „Źródła”. Komiks „Noe – za niegodziwość ludzi”, podzielony na cztery tomy, ma być dość swobodnym nawiązaniem do
historii biblijnej. Odniesienie do mitu, legendy i przypowieści
nie jest Aronofsky’emu obce. Przyzwyczaił nas do onirycznego klimatu „Requiem...” czy mistycyzmu i bogatej symboliki
„Źródła”. Czerpanie z wielu kultur i religii, widoczne doskonale w tym ostatnim obrazie reżysera, odnajdziemy również
w „Noem”. Na temat filmowej twórczości Darrena napisano już
wiele. Abstrahując od niej, skupmy się więc na samym komiksie. Do współpracy przy tworzeniu scenariusza zaprosił Ariego
Handla, a przy tworzeniu grafiki rysownika Niko Henrichona.
Jest to bowiem gotowy scenariusz filmowy, który jak to bywa
w Hollywood doczekał się już realizacji z – jakże by inaczej –
gladiatorem kina, Russellem Crowem. Oczekując na film (któ-
p o d
rego reżyserem został Aronofsky), przyjrzyjmy się historii, pozornie prostej i dobrze znanej z lekcji religii w podstawówce.
Aronofsky wziął na warsztat zwykły i popularny mit, znany
w wielu kulturach – mit o potopie – oraz sylwetkę patriarchy
Noego – według Biblii jedynego sprawiedliwego wśród ludzi.
Po wygnaniu pierwszych ludzi z raju na Ziemi działo się tylko gorzej. Począwszy od pierwszego zabójstwa, popełnionego na bracie przez Kaina, ludzie trawią czas na wzajemnym
wyrzynaniu się i niszczeniu. Okazuje się, że Stwórca, który dotychczas milczał, postanawia ingerować i zsyła na ziemię suszę. Bohater i jego bliscy, żona i trójka synów, żyją
w świecie bez kropli wody. Nic nie rozwija się i nie kiełkuje,
a susza rodzi przemoc i niepokoje, na których władzę zdobywają
okrutni tyrani. Początkowo patriarcha nie rozumie swoich wizji,
jednak doskonale wie, do czego prowadzą wojny toczone przez
o k ł a d k ą
ludzi. Jest również świadomy ich okrucieństwa wobec zwierząt
i natury. Nie trzeba przenikliwości proroka, by dostrzec, że taki
stan rzeczy może zakończyć się zagładą. Zamiast jednak czekać, aż rodzaj ludzki wyginie, Stwórca postanawia zesłać potop
i oczyścić ziemię z ludzi. Ale nie całkowicie. Nasz bohater, chcąc
tego czy nie, musi stać się narzędziem Pana. Wybranym do
przeżycia ma być tylko Noe…
Historia Aronofsky’ego o patriarsze ma się nijak do biblijnej
przypowieści. Jest ona bowiem próbą ukazania jej zalążków,
autor bawi tu się znanym nam mitem, tworząc alternatywną
historię lub kolaż. U reżysera mit jest tylko pretekstem do ukazania roli ludzi w świecie. Jest to raczej uniwersalna historia
zwykłego człowieka, który nie chce być bohaterem. Ucieka
od przeznaczenia, walczy z nim, a jednak w końcu poddaje
się mu. „Noe” Aronofsky’ego jest przykładem, do czego zdol-
157
158
p o d
o k ł a d k ą
p o d
ny jest człowiek by ratować bliskich. Ratuje ostatecznie nie całą
ludzkość, a tylko rodzinę – choć paradoksalnie od jego potomków wywodzi się rodzaj ludzki po Potopie. Zatem jest również
przykładem walki jednostki, samotnej, ale nie skazanej na przegraną. Staje się wybrańcem, chociaż tego nie chce, i już wiemy, że odegra ważną rolę w boskim planie. W swojej dosłownej
i przenośnej podróży do Araratu jest symbolem wątpiącego
i pełnego pytań pielgrzyma do źródła wiedzy, nie znającym odpowiedzi i nie rozumiejącym do końca swego przeznaczenia. Noe
się miota, pyta, odczuwa lęk i samotność. Szarpią nim emocje,
które i my odczuwamy. Nie zawsze rozumie swoją misję i w swej
trosce o rodzinę jest personifikacją każdego z nas. Kiedy już nic
nie można zrobić, liczą się tylko najbliżsi.
Motyw wędrówki jest walką z przeszkodami oraz duchową drogą do poznania siebie. Zdobywanie doświadczenia i pokonywanie
trudności, by poznać prawdę i zrozumieć, jest znane z obrazów
filmowych Aronofsky’ego. Wędrują bohaterowie „Requiem...” oraz
bohater „Źródła”, a ich wędrówka przez czas i miejsca jest pretekstem do zadawania sobie filozoficznych pytań o miejsce człowieka
w świecie. Ponieważ historia Noego urywa się w momencie, gdy
przystępuje on do budowania arki, należy się spodziewać, że
podobnie jak w filmach Aronofsky uraczy nas jeszcze wieloma
subtelnymi odniesieniami. Jego oryginalną wersję mitu można
odczytywać na wiele sposobów. Każdy znajdzie tu coś dla siebie.
Komiks reżysera zaskakuje pozytywnie, nie tylko na płaszczyźnie scenariusza i ujęcia biblijnej historii. Pomijając nakreśloną tu
wielość interpretacji – można go uznać za ciekawą plastycznie
wizję, z wartką akcją i ciekawie nakreśloną sylwetką głównego
bohatera. Rozgrywa się w futurystycznej scenerii, wyobrażonym
świecie mogącym istnieć w odległej przeszłości, jak i przyszłości. Nie ma on określonego miejsca i czasu, jest bezosobowy
i przerażający. Czasem wydaje się zaledwie wspomnieniem świata, który znamy, czasem jest jego przekrzywionym odbiciem Za
stworzenie tego świata odpowiedzialny jest Niko Henrichon, nadając mu niepowtarzalną atmosferę. Dzięki zdolnościom rysownika, pozornie uboga i pustynna kraina staje się egzotycznym i tajemniczym miejscem tuż przed zagładą. Wrażenie przemijalności
tego świata i jego kruchości towarzyszy nam cały czas. Subtelna
i bogata kreska Henrichona powoduje, że świat Biblii stworzony
jest jakby z lotnego piasku. Lada moment może się rozsypać.
Odcienie beżu i ciepłe brązy określają pustynny krajobraz, zestawiony z chłodnym turkusem i błękitem wody w momencie wizji
Noego. Mimo tej monochromatyczności kadrów artyście udaje się
uniknąć jednostajności przez nadanie postaciom indywidualnej,
159
o k ł a d k ą
doskonałej mimiki. Twarz głównego bohatera jest pełna emocji
i wyrazu, dzięki czemu każdy kadr ogląda się z uwagą.
Aronofsky pokazuje, że nie trzeba wielu lat, by zniszczyć
nasz bezpieczny świat, od zarania człowiek niszczy naturę
i siebie nawzajem. Pod tym względem rodzaj ludzki przoduje
od wielu setek lat. Przesłanie autora, najprostsze w tym dziele,
jest zarazem najbardziej banalną i znaną nam prawdą. Ludzkość
była, jest i będzie zła. Nie niszczmy roślin, nie mordujmy zwierząt
w pogoni za skórami z aligatora, olejkami eterycznymi i futrem
z norek. Nie zabijajmy się bez przerwy na ulicach naszych miast
i w bezsensownych wojnach. Zniszczymy się sami, bez pomocy
niebios. Jeśli nie przestaniemy – cóż, ostatecznie nie znamy dnia
ani godziny kiedy – być może – nadejdzie jakiś Potop. W końcu
nie od dziś wiadomo, że Historia kołem się toczy.
W imieniu redakcji
egzemplarz recenzencki.
dziękuję
Zródło ilustracji:
www.wydawnictwosqn.pl
wydawnictwu
SQN
za
160
p o d
o k ł a d k ą
Tylko dla fanów?
Jacek Seweryn Podgórski
Odd Thomas. Diabelski pakt
Dean Koontz, Queenie Chan
Wydawnictwo SQN
2013
T
homas Odd jest bohaterem cyklu powieści słynnego
pisarza Deana Koontza, a od niedawna filmu pod tym
samym tytułem (w reż. Stephena Sommersa) i cyklu nowel graficznych. Czy przedstawienie postaci Odda sprawdza się w formie komiksu? Otóż przyszło mi się o tym przekonać
i nie ukrywam swojego zadowolenia z lekką dozą sceptycyzmu.
Odd (z ang. dziwny, osobliwy) Thomas jest z pozoru zwyczajnym nastolatkiem, mieszkającym w małej miejscowości – Pico Mundo, pracującym w lokalnej restauracji. Kocha
przyrządzać swoje mistrzowskie naleśniki, ale przede wszystkim kocha swoją trochę narwaną dziewczynę. Byłoby wszystko w porządku z naszym młodzieniaszkiem, lecz tak nie jest.
Oprócz prozy życia codziennego Odd doświadcza nadnaturalnych zdarzeń i przygód. Przede wszystkim jego kolegą,
a w zasadzie współlokatorem, jest Elvis Presley, zresztą Odd
potrafi komunikować się także z innymi zagubionymi duszami.
Jego niesamowita zdolność - swego rodzaju szósty zmysł - pomaga w rozwiązywaniu wielu zagadek i spraw kryminalnych,
rozpoczynając od morderstwa dziecka, a kończąc na dziwacznych zjawisk podczas Halloween (pozwoliłem sobie zajrzeć do
następnego tomu anglojęzycznej wersji, która mam nadzieję,
że ukaże się w Polsce). Żeby nie zdradzać fabuły, twistów akcji
i rozwiązań zagadek, przejdę do omówienia formy komiksu Koontza i Queenie Chan.
Komiks autorstwa duetu Koontz-Chan pod względem graficznym wypada przeciętnie, a miejscami widać brak warsztatu artystki. Postacie są płaskie i nieproporcjonalne. Kadrom
brakuje często dynamiki, tak obecnej w mandze. Często
ma się wrażenie, że mamy do czynienia z concept artami, a
nie posekwencjonowaną serią ilustracji z dymkami. Kreskę
p o d
Queenie Chan ratuje oryginalna kreacja postaci rodem z powieści
Koontza. Artystka dopasowała je do konkretnej grupy odbiorców. Zapewne chciała trafić w gust młodych fanów mangi lekkim zabarwieniem kryminalnym i suspense. Nadal pozostaje
kwestia – dlaczego manga? Dlaczego autor zdecydował się na
taki wybór?
Może sfera graficzna nie należy do wybitnych, ale komiks
broni się pod wieloma względami. Przede wszystkim postacie
wykreowane przez Koontza są barwne, zabawne i dość ludzkie.
Odpowiadają wizerunkowi współczesnych nastolatków, którzy
lada moment, jeśli nie już, weszli w dorosłe życie pełne niebezpieczeństw i prób. Natomiast miejscem ich przygód jest
Pico Mundo – małe miasteczko tętniące życiem i zmieniające się nieustannie. Zagłębiając się w kolejne strony komiksu,
mamy nieodparte wrażenie, że spotkaliśmy się z podobnym
klimatem. Thomas Odd przypomina trochę „Nathana Nevera”
i „Dylan Doga”. Mimo że nie ma tej dozy mroku i suspensu,
mieści się w kategorii detektywistycznego horroru z elementami nadprzyrodzonymi.
Jak już wcześniej powiedziałem – sięgnąłem do następnych
tomów cyklu i byłem zadowolony z lektury. Wciągająca fabuła, zabawne dialogi, jak i dość klasyczne zagadki pozwoliły mi
się odprężyć. Nie musiałem martwić się, że wyskoczy mi jakiś
stwór z mackami czy też czarodziejka w różu.
Do kogo kierowany jest komiks Koontza? Do ludzi młodych,
ale przede wszystkim do fanów przygód Odda zapisanych na
kartkach powieści Koontza. Oni będą się bawić doskonale. Natomiast nowicjusze w temacie (czyt. komiksiarze) może skuszą
się zajrzeć do opasłych tomów kryminalnych przygód nastolatka z Pico Mundo.
o k ł a d k ą
Zaletą polskiego wydania jest format (trochę większy od
zagranicznego) oraz okładka z tłoczonym tytułem. Komiks prezentuje się pod względem edytorskim schludnie mimo kiepskiego papieru i kilku rozjechanych dymów z dialogami.
Jeżeli wydawnictwo SQN tym tytułem chciało zainicjować
serię nowel graficzny na podstawie powieści Koontza – to jest
to trafny wybór, gdyż mamy do czynienia z lekką i miłą fabułą w dość popularnej oprawie graficznej. Nazwisko autora na
pewno przyciągnie nowych czytelników, nie tylko komiksów.
W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu SQN za
egzemplarz recenzencki.
Zródło ilustracji:
www.wydawnictwosqn.pl
161
162
p o d
o k ł a d k ą
Porno w rytmie hard
Dawid Śmigielski
HARD 2
Tomasz Biniek
BINIEK Studio
2013
H
ARD 2 wciąga nas w świat gry komputerowej
z gatunku FPS. Wraz z odchyleniem okładki automatycznie logujemy się do brutalnej rozgrywki, w której śledzimy dwie, zaciekle mordujące się, drużyny.
Bohaterowie tej krwawej zabawy nie przebierają w środkach.
Cel i zasady są proste: zabić, by przeżyć. Gracze operują całą gamą śmiercionośnego uzbrojenia, które pozwala na
efektowne i jednocześnie efektywne likwidowanie wrogów.
Biniek, który na co dzień jest twórcą gier komputerowych,
przenosi swoje doświadczenie do komiksowego medium, co
wpływa na bardzo realistyczną jakość rozgrywki. Do swojej pracy wprowadza kilka ciekawych zabiegów. Poszczególni bohaterowie mają indywidualne umiejętności, jak np.: szybkie palce
czy amunicja Dum-Dum. Na jednej z plansz GayMore zastawia
pułapkę za pomocą miny. W kadrze natychmiast pojawia się jej
dokładny opis, tak abyśmy mogli zorientować się w jej zastosowaniu. Same kadry również wyróżniają komiks Bińka. Przeważnie są to dwa, czasem trzy panoramiczne rysunki na stronę.
Odstępstwa od tej zasady występują tu bardzo rzadko. W ten
sposób autor jeszcze bardziej upodabnia swój komiks do gry
komputerowej lub filmu. Większość kadrów niczym dynamiczna
kamera często zmienia kąt, dzięki czemu Biniek uzyskuje wiarygodną atmosferę osaczenia wypełnioną dużą ilością szczegółów. Na murach można zobaczyć jakieś malunki, na granatach
p o d
malutkie trupie czaszki, a w jednym z pomieszczeń dziwną maskotkę (choć zdarzają się kadry niewyraźne, rozmyte). Dzięki
tym wszystkim zabiegom plansze „HARDA 2” ogląda się niczym kolejne klatki wyświetlające się na domowym monitorze.
Twórca umieszcza czytelnika w roli biernego obserwatora.
Jesteśmy skazani na śledzenie tej małej wojny, ale jednocześnie czujemy satysfakcję z uczestnictwa w niej. Z pewną dozą
niecierpliwości przeglądamy kolejne strony komiksu i coraz to
bardziej zatapiamy się w strugach krwi i wnętrznościach anonimowych graczy. Aż w końcu następuje zwrot akcji. Przeciwnikami głównych bohaterów (Azax, Big Daddy, Bastrado, Smart
dick, GayMore, Said) okazują się kobiety. Następstwo tego faktu może być tylko jedno. Cel i zasady zostają zmodyfikowane
na: pieprzyć, by przeżyć. Gorąca Orgia wypełnia następne strony „HARD 2”. Podczas brutalnego porno ujawniają się zdolności
graczy. Umiejętności – pocisk pełnopłaszczowy i wspomniane
już naboje Dum-Dum – okazują się bardzo przydatne męskim
graczom, a jednocześnie są zmorą dla wykorzystywanych
kobiet. Mimo że komiks przeistacza się z krwawej strzelanki
w porno o sadystycznym zabarwieniu, czytelnik nie ma ochoty przerwać lektury. Być może właśnie w tej chwili jesteśmy
świadkami najskrytszych pragnień, które zaspokoić mogą jedynie gry komputerowe i filmy porno. Z lubieżnością śledzimy
akcję, napawamy się szczegółem, łakniemy każdego elementu
o k ł a d k ą
tej układanki, ponieważ zdajemy sobie sprawę, że z czasem
powrócimy do realnego świata, w którym zasady są o wiele
bardziej skomplikowane, a cele zupełnie innie. A może jednak takie same? Tylko ubrane w płaszczyk norm społecznych?
W imieniu redakcji dziękuję wydawnictwu BINIEK Studio
za egzemplarz recenzencki.
Zródło ilustracji:
www.tomekbiniek.com
163
164
p o d
o k ł a d k ą
Świat
„Made in Poland”
Joanna Wiśniewska
Psychopoland
Piotr Białczak, Chmielu
Wydawnictwo Komiksowe
2013
F
akt, że w Polsce mamy wiele przykładów korupcji
i wyzysku, nikogo już nie dziwi. Telewizja, prasa i
Internet co chwila karmią nas szczegółami kolejnych afer korupcyjnych, można zatem dojść do wniosku, że
Polska „korupcją stoi”. Rzeczywistość znaną nam z mediów
– ciemną, ponurą i brutalną – pokazuje w dosadny i mroczny sposób para autorska Chmielu i Piotr Białczak. Tym razem
zamiast telewizji i Internetu mamy komiks, wydany przez
WYDAWNICTWO KOMIKSOWE: „Psychopoland”. Pozycja, która
jednych zachwyci, innych oburzy, przedstawia nam autorską
wizję Polski. Polska obu panów to rzeczywistość dzisiaj, pełna
brutalności i przemocy. Zaczyna się samobójstwem tajemniczego mężczyzny. Wiemy już, że dalej może być tylko mroczniej.
Nie znamy odpowiedzi na pytanie, ani kim był ów człowiek, ani
czemu zdecydował się zabić. Wiemy, że żyje w mieście, które
jest dziwną, bardziej opuszczoną i zrujnowaną Warszawą Anno
Domini 2007. Miasto to jest fikcją, ale jego duszna i mroczna atmosfera pełna rozpadających się budynków, neonów
i fabrycznych kominów odzwierciedla rzeczywistość tej Polski.
Już od pierwszych kadrów widzimy, że to bardzo śmiała wizja.
Z pokoju samobójcy przenosimy się do komendy policji, gdzie
pewien mężczyzna o nazwisku Piotr Lewicki jest przesłuchiwany
pod zarzutem morderstwa. Wszystko wskazuje, że zabił żonę
oraz jej kochanka. Motyw – zemsta za zwykły romans. Okazuje się jednak, że Lewicki nie tylko jest mordercą, ale i ofiarą,
i sam stał się obiektem czyjejś z dawna planowanej zemsty.
Bowiem popełnił kiedyś pewien brzemienny w skutki błąd. Okazał się zbyt uczciwy lub – jak stwierdzą inni – zbyt nieludzki.
Scenariusz i pomysł „Psychopoland” przypomina zwariowany rollercoster. Zawrotna szybkość i zero hamulców. Zdarzenia
p o d
następują po sobie jak w kalejdoskopie, wchodzimy w skórę
bohatera i krok po kroku wpadamy w obłęd. Świat w „Psychopoland” jest światem na opak – dobry bohater jest zdolny do
morderstwa, każdy bierze łapówki i nawet stróże prawa są leniwi i nieudolni. Nikomu nic się nie chce, nie istnieją prawdziwa
miłość oraz przyjaźń. Nie ma sprawiedliwości. Trzeba ją wymierzać samemu, przy czym nie uniknie się ofiar. Autorzy pokazują
nam wizję nowej Polski, przypominającej zlepek gazetowych
nagłówków i sensacji z telewizji, w scenerii kojarzącej się nieco
ze „Stalkerem”. W tej Polsce panuje prawo dżungli (nie bez
znaczenia jest nawiązanie do zachowań szympansów). Groteskowość tego świata podkreślają nawiązania do piosenki Mieczysława Fogga, której słowa rozpoczynają i kończą komiks.
Czas w tej historii jest splotem wydarzeń, które stopniowo
układają się w logiczną całość i odkrywają swoje drugie dno.
Narracja jest pełna reminiscencji i nawiązań do przeszłości.
Skaczemy z teraźniejszości w przeszłość, wchodzimy we wspomnienia bohaterów. Towarzyszą nam surowe, rysowane mocną
kreską kadry. Od początku do końca czarno-białe, bez odcieni
szarości. Kolorystyka komiksu odzwierciedla ukazany świat.
Oglądając i czytając historię Chmiela i Białczaka, nie chce
się w niej być. Mimo to czyta się ją i ogląda z mieszaniną fascynacji i grozy. Bo z jednej strony mamy tu nagromadzenie
brutalności, epatowanie przemocą, z drugiej widzimy, jak po-
o k ł a d k ą
zornie zwykły człowiek może stać się trybikiem
w machinie. Piotr jej działania nie rozumie. Obserwujemy, jak jego postawa się zmienia, jak
z uczciwego obywatela pod wpływem konieczności zostaje zbrodniarzem. Jednocześnie nikt
w tym świecie – ani policja, ani i bliscy – nie są mu
w stanie pomóc.
W komiksie odnajdujemy pewne niuanse, będące aluzją do polskiej rzeczywistości. Banery
reklamowe z Dodą czy plakat NSZ nadają rzeczywistości przedstawionej swojskości, zaś pojawiające się na końcu dzieło Dumasa, „Hrabia Monte
Christo”, jest aluzją do losów głównego bohatera.
Na uwagę zasługują dialogi. Kwestie bohaterów
są cięte i nadspodziewanie trafne. Niejednokrotnie, czytając je, ma się wrażenie, że podświadomie zgadzamy się z brutalnością słów wypowiadanych przez bohaterów, jednocześnie protestując
w duchu – przecież świat nie może być aż tak
nieludzki i niesprawiedliwy. Przecież nie musi być
tak, że uczciwi i ci mniej uczciwi patrzą w lustro
bez obaw, bez wyrzutów sumienia. Jeśli zamiarem
„Psychopoland” jest bycie lustrem naszych czasów, to widzimy
się w nim wszyscy. Bardzo łatwo jest przekroczyć cienką granicę dzielącą złego od dobrego człowieka.
Podsumowując, „Psychopoland” to bardzo udana próba
przeniesienia współczesnych problemów na grunt komiksu.
Ciekawie ukazano zagadnienie zemsty i jej skutków, jednak
trudno nie odnieść wrażenia, że wszystko to kiedyś było.
W końcu problem korupcji u władzy jest stary jak świat. Nieco
za wiele tu nacisku na zło i podłość tego świata oraz mrocznych nawiązań. Brakuje nadziei, bo i świat „Psychopoland” jest
zły. Brak tu sprawiedliwości. Nie chcemy takiego świata i być
może nie każdemu spodoba się wizja autorów. Paradoks tego
komiksu polega na tym, że niezależnie czy go odrzucimy, czy
zaakceptujemy, rzeczywistość w nim przedstawiona jest nam
przecież znana. Jest niepokojąca i drażniąca, coś nam przypomina. Podświadomie zadajemy sobie pytanie, czy czasami nie
jest zbyt bliska tego, co widzimy na co dzień.
Zródło ilustracji:
www.wydawnictwokomiksowe.pl
165
166
t u
b y w a j
Teatr Baj Pomorski, 22-24 listopada 2013
Sami zdolni na scenie
W dniach 22-24 listopada w arcytrudnej
sztuce monodramu zaprezentują się najlepsi – samotni aktorzy na scenie. W ciągu
raptem trzech dni 28. Toruńskich Spotkań
Teatrów Jednego Aktora. Festiwal Festiwali (TSTJA), publiczność obejrzy 11 najlepszych monodramów, wyselekcjonowanych
zgodnie z formułą imprezy – wykonają je
laureaci międzynarodowych przeglądów
i konkursów teatrów jednego aktora. Obok
mistrzów tej rangi co Joanna Szczepkowska, Andrzej Seweryn, Anna Skubik czy
Marcin Bikowski – wystąpi także twórca
debiutujący – laureatka Turnieju Teatrów
Jednego Aktora „Sam na Scenie”. Prezentacje monodramistów oceniać będą dwa
grona jurorów: Kapituły Nagrody Publiczności oraz Jury Związku Artystów Scen
Polskich. Przyznana zostanie także prywatna Nagroda Jednego Widza dla Jednego Aktora ufundowana przez sklepy zoologiczne „Nerro”. Festiwalowi towarzyszyć
będą: spotkania z twórcami, promocje publikacji z dziedziny teatru, panele dyskusyjne oraz wystawa fotografii poświęcona
twórczości teatralnej Jerzego Stuhra.
TSTJA otworzy premiera: publiczność zgromadzona w Baju Pomorskim,
jako pierwsza w Polsce usłyszy „Jedenaście monologów” w wykonaniu Andrzeja
Seweryna, w których mistrz w ascetycznej scenografii przedstawi wybór najwybitniejszych dzieł dramatu europejskiego (najciekawsze monologi z tekstów
Szekspira, Becketta, Fredry, Moliera
i Tadeusza Słobodzianka). Do nurtu ascetycznego należy także drugi
piątkowy monodram pt. „…podszyty!”
Bartosza Zaczykiewicza – nowego dyrektora artystycznego Teatru Wilama Horzycy
w Toruniu. Spektakl na motywach
„Ferdydurke” Witolda Gombrowicza miał
swoją premierę 20 lat temu i był wielokrotnie nagradzany.
Drugi dzień TSTJA zapowiada się równie pasjonująco: kolejnym wydarzeniem
będzie: „Bacon” na podstawie utworów
Szekspira, wywiadów z Francisem Baconem, tekstów własnych oraz inspiracji
twórczością Eliota w wykonaniu genialnego Marcina Bikowskiego z Teatru Malabar
Hotel. Po nim w monodramie „I będą święta” Piotra Rowickiego wystąpi Agnieszka
Przepiórska z Teatru Konsekwentnego
w Warszawie. Przedstawienie inspirowane reportażami i wywiadami prasowymi,
jest monologiem zrozpaczonej kobiety,
która niespodziewanie traci męża w katastrofie lotniczej. Jako trzecia w sobotę
swój monodram pokaże Anna Skubik,
dobrze znana toruńskim widzom z kilku
poprzednich edycji TSTJA i Teatru Wiczy
(„„Złamane Paznokcie. Rzecz o Marlenie
Dietrich”). „Monodram „TAKAJA” to trzy
historie, składające się na portret kobiety zmagającej się z nienasyceniem – głodem płynącym zarówno z jej fizyczności,
jak i wnętrza. To historie „twarzy”, które
przyjmuje: biznesowego makijażu, wychowania, norm społecznych. W ostatnim sobotnim spektaklu „Bilet do nieba”
wystąpi słowacka aktorka, reżyserka, pisarka i autorka scenariuszy filmowych
Milka Zimková. Historia oparta na opowiadaniu Zimkowej pokazuje galerię barwnych
postaci
zamieszkujących
słowacką
wieś, ich mentalność i temperament. Po
spektaklu odbędzie się prezentacja książki Milosa Mistrika „Milka Zimkowa. Aktorka słowacka”.
Specjalnym wydarzeniem tegorocznej
edycji TSTJA będzie w sobotni wieczór
jubileusz 65-lecia pracy artystycznej Antoniego Słocińskiego – aktora, reżysera, pedagoga teatru, animatora kultury
i wieloletniego dyrektora Teatru „Baj Pomorski” w Toruniu (1980-88). Jubileusz
rozpocznie krótka inscenizacja wybranych
scen z „Zemsty” Aleksandra Fredry reżyserowana przez Zbigniewa Lisowskiego.
W spektaklu zostaną wykorzystane wyjątkowe lalki mimiczne zaprojektowane przez
Dariusza Panasa, scenografa od wielu lat
związanego z Bajem Pomorskim.
Trzeci i ostatni dzień TSTJA monodramem „Doświadczane” otworzy Dominika
Handzlik, studentka drugiego roku organizacji produkcji filmowej i telewizyjnej
łódzkiej „filmówki”. Przygotowany przez
nią monodram powstał na podstawie wierszy Krystyny Miłobędzkiej ze zbioru „zbierane, gubione”. Jak mówi, to jej ulubiona
poetka, która dotyka tożsamości człowieka, jego prób kontaktu ze światem. Nad
sztuką pracowała kilka miesięcy, marzyła
żeby przebrnąć kolejne etapy konkursu
i wystąpić w finale Turnieju Teatrów Jednego Aktora „Sam na Scenie” w Słupsku...
Nie tylko dobrnęła, ale wygrała ten turniej
i otrzymała zaproszenie do Torunia. Kolejne trzy monodramy zapowiadają się rów-
nie ciekawie: Mateusz Olszewski (Teatr
Szwalnia w Łodzi) pokaże monodram „Novocento” – niezwykłą opowieść jednego
z najwybitniejszych współczesnych włoskich pisarzy Alessandro Baricco, autora
słynnego „Jedwabiu”. Z równie niezwykłym bohaterem – wybitnym pianistą-samoukiem o przydomku Novecento, który
jako niemowlę został porzucony przez
rodziców na statku kursującym między
Europą a „Am...eryką” i nigdy nie zszedł
na stały ląd. Historię Novecento opowiada jego najbliższy przyjaciel – trębacz
z okrętowej orkiestry, w którego rolę
wcielia się Mateusz Olszewski. „Shylock”
na podstawie “Kupca weneckiego” Williama Shakespeare`a to monodram Piotra
Kondrata (Studio Teatralne Koło) o współczesnym ulicznym bukiniście, który ma
na swoim straganie także dzieła Szekspira i przy wtórze muzyki Armstronga oraz
Barbary Streisand, prezentuje dzisiejszym widzom, tę niegdysiejszą historię...
Historia, która jak się okazuje, nie jest
wcale dawna… Jako ostatnia w konkursie
wystąpi Iza Kała w monodramie „Kredyt
zaufania” – lekkim i dowcipnym show
o sprawach nieważnych i podstawowych,
takich jak: związki, życie płciowe, czy niespełnione marzenia.
Jakie cele powinien stawiać sobie teatr:
poddać świat wnikliwej analizie i rozbierać
ludzką duszę na czynniki pierwsze? Wzruszać i kształtować widza...? Czy może
lepiej schlebiać jego gustom? Jak grać,
aby dotrzeć do dzisiejszej publiczności:
subtelnością gestu, precyzją myśli, niezwykłą wrażliwością? A może ważniejsza
jest siła przebicia i umiejętność zwrócenia
uwagi wszystkimi dostępnymi środkami?
Kto powinien wyjść na scenę? A kto pozostać w garderobie? Na te i inne pytania w sposób niezwykle przewrotny stara
się odpowiedzieć Joanna Szczepkowska.
Swoim brawurowym monodramem „Goła
baba”, który już od kilkunastu lat święci
triumfy na scenach całej Polski, nie daje
łatwego rozwiązania (każdy widz będzie
musiał udzielić swojej własnej odpowiedzi). Joanna Szczepkowska w reżyserii Agnieszki Glińskiej – wielki finał 28.
Toruńskich Spotkań Teatrów Jednego Aktora gwarantowany!
(AS)
28. Toruńskie Spotkania Teatrów Jednego Aktora.
Festiwal Festiwali
22-24 listopada 2013
fot.
Bartek Warzecha
Takaja,
fot.
K. Krukowski
Szczepkowska, Goła
baba
b y w a j
Bacon,
PIotr Kondrat, Shylock
t u
167
170
t u
b y w a j
Od Nowa, 7 grudnia 2013
KATAR teatralny
Jesienny katar już za Wami? W sobotę
7 grudnia Wojewódzki Ośrodek Animacji
Kultury w Toruniu zaprasza do Od Nowy
na Przegląd „KATAR. Teatr”, odbywający
się w ramach XXII Konfrontacji Amatorskiej Twórczości Artystycznej Regionu. Na
scenie zaprezentuje się osiem zespołów
z Bydgoszczy, Brodnicy, Inowrocławia, Kowala i Torunia, które zaprezentują monodramy i formy małoobsadowe, ale również
spektakle rozbudowane inscenizacyjnie.
Jako pierwszy wystąpi Teatr P.i.G. z o.o.
z MDK-u w Toruniu w spektaklu „Szczeliny” według „Pieszo w powietrzu” Eugène
Ionesco, w reżyserii Hany Sierdzińskej,
która o tym przedstawieniu pisze: „Na
pewnej ławeczce spotyka się pewna grupa osobników niezbyt przyjaźnie do siebie
nastawionych, mimo wszystko coś ich do
siebie przyciąga. Miejsce to odwiedza również dość irytująca ich Dziewczynka, niby
zwyczajna ale trochę dziwna. Przedstawienie opowiada o człowieku zastraszonym, zablokowanym, zasuszonym często
przez subiektywne wyobrażenie własnej
niemocy”. Szczególną propozycją będzie
krótka inscenizacja bajki „Dziad i Baba”
na podstawie tekstu Józefa Ignacego Kraszewskiego, Teatru Niepokorni ze Środowiskowego Domu Samopomocy w Kowalu.
Aktorami w przedstawieniu są osoby niepełnosprawne intelektualnie, podopieczni Iwony Ostrowskiej-Ormińskiej, która
wyreżyserowała ten spektakl. Poprzednie
przedstawienia rodzinnego Teatru Pimpa
z Torunia wystawiane były przez siostrzany duet Marię i Martę Cynk-Mikołajewskie.
Tym razem pod szyldem Pimpy zaprezentuje się tylko Maria Cynk-Mikołajewska
w monodramie inspirowanym współczesną sztuką lalkarską teatru formy pt.
„Dzielny ołowiany żołnierz” na podstawie
baśni Hansa Christiana Andersena. Młoda
aktorka jest także reżyserką przedstawienia i projektantką scenografii.
Czwartą propozycją tegorocznych Konfrontacji będzie „Życiologia, perfekcyjnie!”
w wykonaniu Inowrocławskiego Teatru
Otwartego. Zespół związany z Kujawskim
Centrum Kultury znany jest ze społecznego zaangażowania i podejmowania nierzadko trudnych tematów, które interesują młodzież. W tym nurcie utrzymany jest
również ich najnowszy spektakl. Tekst
powstał z banalnych cytatów znalezionych wśród pochodzących z reklam popularnych poradników wydawanych w serii
„dla bystrzaków” i pokazuje ogrom presji
wywieranej na młodzież przez mistrzów
życia i różnych akwizytorów szczęścia. Toruński teatr Bum Bum Cyk wyrasta z metody edukacji poprzez zabawę, a nawet
z mądrej zabawy samej w sobie. Tworzą
go uczniowie III klasy Szkoły Podstawowej nr 18. Ich spektakl „Bajka o szczęściu” według sztuki Izabeli Degórskiej
i w reżyserii Małgorzaty Peplińskiej opowiada o ułudzie konsumpcyjnego stylu życia, stawiając na przeciwnej szali siłę przyjaźni. Po raz kolejny na Konfrontacjach
zaprezentuje się również teatr CBR’60
z Brodnickiego Domu Kultury. Akcja
przedstawienia „Obłęd” Adama Piekarzewskiego – można przeczytać w opisie – „na
pozór toczy się w świecie urojeń chorego człowieka. Tak naprawdę ukazuje ona
smutny portret przeciętnego życia. Świat,
w którym człowiek zaprzeczył wszelkim
wartościom, także moralnym, staje się
światem, w którym zaprzecza swojemu
człowieczeństwu. Zagubiony w rzeczywistości, która tylko z wierzchu wydaje się
być prosta, musi sobie uświadomić, że życie bez sensu kończy się tylko śmiercią”.
Rok temu związany z Inowrocławskim
Teatrem Otwartym aktor Mateusz Iwiński zaprezentował monodram „Wór” według tureckiego pisarza Obena Güneya.
Tym razem będzie go można zobaczyć
w wyreżyserowanym przez Elżbietę Piniewską monodramie „Mortal Kombajn”
na podstawie sztuki Pawła Sali. Iwiński
kreuje w spektaklu dwie różne postaci –
liderów zwaśnionych lokalnych gangów
chuligańskich. Narastająca agresja pomiędzy bojówkarzami i eskalacja przemocy doprowadzają do tragedii… Ostatnią propozycją Konfrontacji w Od Nowie
będzie „Medea” bydgoskiego ARLETeatru
w reżyserii Arlety Szatkowskiej. Grupa
na nowo odczytała tragedię Eurypidesa,
szukając w niej aktualnych znaczeń. Zdaniem twórców spektaklu antyczny tekst
wciąż nabiera nowych sensów i „prowokuje do szukania odpowiedzi na pytanie:
kim jestem?”. Spektakle będzie oceniało
jury w składzie: Mieczysław Giedrojć, Kamil Hoffmann , Dorota Nowak, Jan Polak
i Jerzy Rochowiak. Wstęp na teatralny
KATAR – wolny!!
(AS)
KATAR 2013. Finał przeglądu Teatr
Wojewódzki Ośrodek Animacji Kultury w Toruniu
Akademickie Centrum Kultury i Sztuki Od Nowa
7 grudnia 2013
t u
Muzeum Uniwersyteckie w Toruniu, 29 listopada 2013 – 31 stycznia 2014
STO LAT TO ZA MAŁO!
Życzymy stu lat! Mówimy: „za sto lat”.
I jest to dla nas synonim czegoś nieosiągalnego. A jeśli się ma sto lat? Jak to jest?
Czy sto lat to za mało?
29 XI o godz. 18.00 Muzeum Uniwersyteckie zaprasza na wernisaż wystawy
Tadeusza Ulatowskiego (ur. 1913), malarza oraz rysownika, absolwenta Miejskiej
Szkoły Sztuk Zdobniczych (1933-1935)
i Szkoły Sztuk Pięknych (1936-1939)
w Warszawie (w pracowni związanego ze
środowiskiem toruńskim Leona Pękalskiego). Podczas II wojny światowej walczył
w szeregach Armii Krajowej; po wojnie
mieszkał w Łodzi i Warszawie, gdzie rysował dla satyrycznych tygodników („Szpilki”, „Mucha”, Rózgi”), ilustrował książki,
tworzył komiksy („Przygoda”), projektował plakaty a nawet znaczki pocztowe.
Swoją pełną dojrzałość artystyczną
osiągnął w Paryżu, gdzie bywał w latach
1956-1980. W latach sześćdziesiątych
zajmował się przede wszystkim projektowaniem gobelinów. Następnie poświęcił
się malarstwu, tworząc interesujące cykle
pejzażowe i martwe natury. Prace swoje
prezentował na wielu wystawach indywidualnych i zbiorowych, m.in. w Galerii Kavaletten (Szwecja), Galerii Per Olava Vikena (Norwegia), Holstebro Hallen (Dania),
Galerii Stara Kordegarda w Warszawie. Na
wystawie zobaczymy prace malarskie artysty z ostatnich dwudziestu lat. Tadeusz
Ulatowski zapowiedział swoją obecność
na wernisażu!
(SM)
STO LAT TO ZA MAŁO! Tadeusz
Ulatowski. Malarstwo
kuratorzy: Anna Kuczborska, Sławomir Majoch
Muzeum Uniwersyteckie w Toruniu
29 listopada 2013 – 31 stycznia 2014
b y w a j
171
b y w a j
Krzysztof Kurłowicz
t u
Galeria Sztuki Wozownia, 22 listopada 2013 – 5 stycznia 2014
Nierealny koniec 2013.
Rozstrojenie w Wozowni
Pavla Sceranková
oraz ironiczne obrazy zyskują postać wideofraszek – Giełżyńska humorystycznie
ukazuje internetowe „rytuały”, jak klikanie, czatowanie czy postowanie. Na pewno nie zabraknie takich „obrzędów” przed
świętami – może warto od nich nieco odpocząć w realu? Na przykład wśród dobrej sztuki współczesnej, prezentowanej
w Wozowni.
(AS)
Krzysztof Kurłowicz, „Rozstrojenie”
Agata Biskup, Przemek Czepurko, Petr Dub,
Pavla Sceranková,
Dominika Skutnik, „Jamais vu”
Katarzyna Giełżyńska - „C()n du it –
chmura znaczników”
Galeria Sztuki Wozownia
22 listopada 2013 – 5 stycznia 2014
Giełżyńska
Galeria Sztuki Wozownia od 22 listopada zaprasza na trzy ostatnie tegoroczne wystawy. Jedną z nich jest nowy cykl
prac fotograficznych oraz projekcja wideo
Krzysztofa Kurłowicza pt. „Rozstrojenie”,
który wpisuje się w poetykę ważniejszych
tytułów składających się na dorobek
twórczy fotografa („Ersatz”, „Marzenia”
i „Zmagania”). Podejmuje on i zarazem
„rozstraja” wybrane wątki jego wcześniejszych poszukiwań artystycznych, które
koncentrują się wokół przedstawienia
ludzkiego ciała w kadrze, tworzonej przez
nie relacji figura-tło, grze światła i cienia,
a także szeroko pojętym pejzażu. Nowe
prace odsłaniają paradoks znamionujący
całą twórczość artysty – skłonność do pedantycznego wręcz porządku, przewijającego się w sposobie organizacji fotograficznego kadru. Kuratorką wystawy jest
Ewelina Jarosz
Drugą z wystaw, którą możemy oglądać
w ostatnich tygodniach starego roku
w Wozowni jest „Jamais vu”, prezentująca
prace pięciorga czeskich i polskich artystów, którzy w różny sposób zainteresowani są problemem widzenia, posługując się
abstrakcyjnymi lub quasi-abstrakcyjnymi
formami. W ich działaniach aktywność
wizualna funkcjonuje jednocześnie jako
temat i materia sztuki. Percepcję tych artystycznych rzeczywistości odnieść można
do terminu „jamais vu” – pojęcia stosowanego przez psychologię na określenie
nagłego poczucia dziwności, nierealności oglądanych rzeczy. „Zgromadzone na
wystawie prace sygnalizują przekonanie
o niezwykłej złożoności świata wizualnego
oraz wskazują na współczesne znaczenie
abstrakcji” – pisze kuratorka wystawy
Maria Niemyjska. W przestrzeni jednej z małych sal w
Wozowni Katarzyna Giełżyńska zrealizowała instalację wideo, do której dołączona
jest książka z poezją wizualną. „Wideotomik „Cn Du It”. To zbiór poetyckich klipów słowno-muzycznych, prezentujących
najważniejsze zjawiska w kulturze wizualnej oraz stawiających pytania o miejsce
człowieka w sferze on-line i o tożsamość
w czasach awatarów. Intensywne, wyraziste
Petr Dub
174
t u
Ratusz Staromiejski, Sala Mieszczańska, 1 grudnia 2013
atom-string-quartet
Teatr Baj Pomorski, 1 grudnia 2013
b y w a j
Tajemniczy zamek…
Atom String Quartet
1 grudnia Teatr Baj Pomorski zaprasza
na premierę spektaklu dla dzieci od lat
7 o intrygującym tytule: „Tajemniczy zamek w Karpatach, czyli fantastyczno-naukowa półopera albo Verneland”, którego
reżyserem jest Marek Zákostelecký. Będzie to widowisko nawiązujące wprost do
powieści Juliusza Verne „Tajemnica zamku
Karpaty” oraz do kultowego w latach 80.
w Czechosłowacji filmu w reżyserii Oldřicha Lipskiego. W pewnym karpackim lesie stoi zamek, który budzi grozę wśród
mieszkańców pobliskiej wsi. Krążą wokół
niego mroczne legendy, nieprawdopodobne plotki i mnóstwo niedopowiedzeń. Gdy
do wsi przybywa poszukujący swojej narzeczonej śpiewak operowy hrabia Telek,
z zamku zaczyna się wydobywać dym.
Telek razem ze swym sługą Rocko postanawiają wyruszyć do zamczyska i wyjaśnić jego tajemnicę. Reżyser razem z autorem scenariusza, Vitem Peřiną, sięgną
do tradycji czeskiej parodii i absurdalnego
poczucia humoru, obśmieją wiarę w potęgę rozumu, przedstawią historię pełną
nieoczekiwanych zwrotów akcji i ekscentrycznych postaci. W roli głównej pana
zamku Barona Gorca – Krzysztof Parda!
Zakończenie I Międzynarodowego Festiwalu Skrzypiec, Konkursów Kompozytorskiego
i na recenzję muzyczną uświetni koncert
zespołu Atom String Quartet – jednego
z nielicznych na świecie i pierwszego w Polsce
kwartetu smyczkowego grającego jazz. Zespół wykonuje głównie własne kompozycje,
inspirowane rytmami latynoskimi, folklorem
irlandzkim, melodiami hiszpańskimi oraz
motywami z różnych regionów Polski. W tak
nietypowej dla muzyki jazzowej obsadzie,
elementy te brzmią nowocześnie i oryginalnie – są inspiracją do improwizacji, będącej
żywiołową interakcją czterech silnych muzycznych osobowości. Ten powstały w 2009
roku zespół od początku swojej działalności
otrzymał wiele nagród i wyróżnień, m.in.:
stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa
Narodowego w programie „Młoda Polska”,
Grand Prix XIII Bielskiej Zadymki Jazzowej, Grand Prix Stowarzyszenia „Melomani”
w kategorii „Nowa Nadzieja” oraz „Złote
Gęśle” na XV Festiwalu Folkowym Polskiego Radia „Nowa Tradycja”. W czerwcu 2011
ukazała się płyta „Fade in”, która została nagrodzona Fryderykiem w kategorii „Jazzowy
Fonograficzny Debiut Roku”. W roku 2012
nakładem wytwórni Kayax pojawił się kolejny album – „Places”, który otrzymał nominację do nagrody „Fryderyk” w kategorii: „Album Roku – Muzyka Jazzowa”. Atom String
Quartet otrzymał nominację także w kategorii „Artysta Roku – Muzyka Jazzowa”.
Zespół z powodzeniem koncertował na
najważniejszych europejskich festiwalach
jazzowych. Kwartet miał okazję współpracować z takimi osobowościami jak: Urszula
(AS)
Vit Peřina, „Tajemniczy zamek w Karpatach,
czyli fantastyczno-naukowa półopera
albo Verneland”
reż. Marek Zákostelecký
premiera 1 grudnia 2013
Teatr Baj Pomorski
Dudziak, Kayah, Aga Zaryan, Agnieszka Hekiert, Bobby McFerrin, Jerzy Maksymiuk, Janusz Olejniczak, Vladislav `Adzik` Sendecki, Krzesimir Dębski, Wojciech Staroniewicz,
Adam Sztaba, Grzech Piotrowski, Krzysztof
Herdzin, Marcin Nowakowski, Józef Skrzek,
a także zespołami: World Orchestra Grzecha
Piotrowskiego, Sinfonia Viva oraz Kwartet
Góralski Sebastiana Karpiela Bułecki i Motion Trio.
(AS)
Toruńska Orkiestra Symfoniczna
I Międzynarodowy Festiwal Skrzypiec –
Toruń 2013
Atom String Quartet – koncert
Ratusz Staromiejski, Sala Mieszczańska
1 grudnia 2013, godz. 16.00
175
fot.
Wystawa Grand Press Photo w Centrum
Sztuki Współczesnej „Znaki Czasu” prezentuje 176 najlepszych zdjęć prasowych
minionego roku, wybranych w ramach
Ogólnopolskiego Konkursu Fotografii Prasowej, organizowanego przez branżowy
miesięcznik PRESS. Konkurs, przeznaczony dla zawodowych fotoreporterów pracujących w redakcjach prasowych, internetowych, w agencjach fotograficznych oraz
dla freelancerów, od 2005 roku promuje
polską fotografię prasową, wyznaczając
bardzo wysokie standardy. Wśród prezentowanych zdjęć zobaczymy 60 fotografii
pojedynczych i 16 fotoreportaży, które
zostały wybrane przez jury spośród ponad
4,8 tys. nadesłanych. Nie mogło wśród
nich zabraknąć także fotografii Samuela Arandy, zwycięzcy World Press Photo 2012, który przewodniczył jury Grand
Press Photo 2013. Zobaczymy także Zdjęcie Roku, przedstawiające mężczyznę,
który wynosi krzyż z płonącej świątyni
i wykonane przez Michała Legierskiego
z Agencji Fotograficznej Edytor, podczas
pożaru kościoła w Orzeszu-Jaśkowicach
w styczniu 2013.
fot.
Grand Press Photo 2013
Wydarzenia
CSW „Znaki Czasu”, 5-27 grudnia 2013
Michał Legierski
b y w a j
miejsce w kategorii
t u
Bartłomiej Kosiński, III
176
(AS)
Grand Press Photo 2013
Centrum Sztuki Współczesnej „Znaki Czasu”
5-27 grudnia 2013
t u
b y w a j
00
Sabina Sokół
179
ilustr.
i l u s t r a c j a
a u t o r z y
n u m e r u
L I S T O P A D
T
E
A
M
180
Cham Filmowy
opis:
Brak mu ogłady, widocznie nie skończył
odpowiednich studiów, ale ma chłopak gust.
Krytyka filmowa prosto z najbardziej
intrygującego rynsztoku!
Piotr Buratyński
Rocznik 1987
Kosmiczny Bastard
Ryszard Duczyc
Obywatel Wszechświata
fotograf i filmowiec
Filip Fiuk
Małgorzata Burzyńska
Rocznik ’86. Absolwent Politechniki Świętokrzyskiej. Wielbiciel komiksów ze świata DC Comics,
Barszcz Błaszczyk
Pisze różne rzeczy, w „Menażerii” też
filmów sci-fi oraz baczny obserwator popkultu-
czasem rysuje.
rowych zjawisk i trendów. Oddany i wierny fan
Batmana i jego mitologii, nawet w tak kontrower-
ur. 1988 w Toruniu, studia z ochrony dóbr kultury,
syjnym wydaniu jak filmowe wizje pana
filozofii z komunikacją społeczną
J. Schumachera. Mieszka gdzieś
oraz kulturoznawstwa.
w południowo-wschodniej Polsce, z dala od wielkomiejskiego zgiełku i wszechobecnego „wyścigu
szczurów”. Lokalny patriota, wielbiciel Piwa oraz
fan Bayernu Monachium.
a u t o r z y
n u m e r u
hanna Grewling
Łukasz Grajewski
urodziła się w 1979 roku et ceatera...
agata królak
Ur. 1989 roku w Toruniu. Absolwent studiów
(ur.1987) Jako ilustrator i grafik publikuje książki
pierwszego stopnia polonistyki UMK. Obecnie
(“Ciasta, ciastka i takie tam”, “Różnimisie”,
kontynuuje studia polonistyczne na drugim
“Straszko”), ilustruje magazyny, projektuje dla
stopniu. Członek licznych kół naukowych, autor
firm i organizacji kulturalnych. Ukończyła ASP
kilku publikacji. Interesuje się twórczością
w Gdańsku. Pracowała w Warszawie i Nowym
Leopolda Buczkowskiego, Jerzego Żuławskiego,
Jorku. W 2012 jej plakat był uczestnikiem 23-ego
Jerzego Pilcha i Zbigniewa Herberta. Miłośnik
biennale plakatu w Wilanowie.
audiobooków oraz arcydzieł powieści, zwłaszcza
francuskich. Zna się nieco na korekcie.
Pamela Cora Granatowski
Gosia Herba
(rocznik`85) historyk sztuki, rysownik,
aka phtalo manatee, rocznik 84, archeolog
mieszka i tworzy we Wrocławiu,
i antropolog kultury, kurator m.in. cyklu muzycz-
miłośniczka formatu GIF
nego ‚Cząstki Dziwne’. Miłośnik brzydoty, kuriozów
www.gosiaherba.pl
i szamy.
Anna Krztoń
Urodzona w Tarnowskich Górach w 1988, mieszka
i pracuje w Katowicach. Szczęśliwa absolwentka
ASP Katowice. Zajmuje się grafiką
wklęsłodrukową, komiksem i ilustracją.
Kocha podróże,
a w przyszłości planuje zamieszkać
w Peru, nosić kolorową czapkę i paść lamy.
181
182
a u t o r z y
n u m e r u
Józef Mamut
socjopatolog, psychonauta, filodox. Mutant cybernetycznego post-renesansu. Wiecznie poszukujący
sensu w bezdennej wielowymiarowości istnienia.
Maciej Krzyżyński
Rocznik 1987, przyrodnik lubiący litery,
kolory i kształty.
http://mcross.carbonmade.com/
andrzej piotr lesiakowski
Grzegorz Malon
Urodzony 13 lutego w piątek. Rocznik 1987.
Obsesyjnie pochłania każdy napotkany dźwięk.
Głównym jego zajęciem jest odpakowywanie
nowo zdobytych płyt z muzyką. Miłośnik programu
Trzeciego Polskiego Radia
i wysublimowanych dźwięków.
Anna Ladorucka
Pamięta jak przez mgłę, że kiedyś skończyła
biologię, po czym utknęła na dobre za biurkiem,
gdzie swe rozliczne talenty składa na ołtarzu
komercji. Równie wysoko ceni sobie samotność,
Beata Ludwin
konserwator malarstwa. wróciła do rysunku.
Jacek Seweryn Podgórski
i do siebie.
Podobno urodził się gdzieś w ciemnym borze.
Ciągle się edukuje i pisze. Zapalony kolekcjoner
komiksów Corbena i Moebiusa. Koneser włoskiego
Giallo. Lubi spieszyć się i spóźniać.
Agata Królak
n u m e r u
Szymon Szwarc
ilustr.
a u t o r z y
ur. 1986 r., poeta, muzykant, polonista, stypendysta. Teksty publikował m.in. w „Ricie Baum”,
„Kresach”, „Portrecie”, „Tyglu Kultury”, „Blizie”,
Paweł Schreiber
„Helikopterze”, „Instynkcie” i w „Dwutygodniku”.
Wydał tom wierszy „Kot w tympanonie”
(Biblioteka „Rity Baum”, Wrocław 2012 r.).
Polecam, Grażyna Torbytska
wykłada w Katedrze Filologii Angielskiej UKW
Gitarzysta Jesieni, z którą nagrał płytę „Jeleń”.
w Bydgoszczy, recenzuje przedstawienia teatralne
Mieszka w Toruniu
w „Didaskaliach, „Teatrze” i „Chimerze” a kiedy
i za granicą.
tylko chce od tego wszystkiego odpocząć – gra na
kompouterze, co potem skrzętnie opisuje na
https://www.facebook.com/PolecamGrazynaTorbicka
blogu jawnesny.pl.
Karolina Robaczek
doktorantka Katedry Kulturoznawstwa UMK
Sabina Sokół
Dawid Śmigielski
Współtwórca filmu dokumentalnego „Zakazany
sabinasokol.tumblr.com
owoc nr 6”. Urodził się w paskudnym szpitalu
gdzieś w południowej Polsce. Uwielbia patrzeć na
swoją półkę z komiksami. Czasem coś napisze.
Marek Rozpłoch
ur. 1980, obywatel Unii Europejskiej.
Aram Stern
Germanista z pasją teatralną. Zostawił kilka zdań
o niej w „Musli Magazine”, „Biuletynie ZASP”,
„Teatrze dla Was”, „e-teatr.pl” i „Dzienniku
Teatralnym”. Nie potrafi powiedzieć, w jakim jest
Maciek Tacher
wieku; ten ciągle się zmienia.
muzyk.
183
184
a u t o r z y
n u m e r u
Joanna Wiśniewska
Wojciech Włoch
Kuba Wojtecki
Rocznik ’86, z wykształcenia historyk sztuki,
filozof prawa, miłośnik jazzu w różnych odmia-
Urodzony jesienią ‘85 na wschodzie. archeolog,
wielbicielka dobrych
nach, ojciec syna, mąż żony.
entuzjasta punk rocka, rowerów, komiksów, przy-
książek i podróży, ze słabością do barokowego
rody i piwa. zaczarowanyhasiok.worpress.com
malarstwa hiszpańskiego
i czekolady.
Karolina Wiśniewska
Konrad Wojtasik
Martyna Wójcik-Śmierska
Etatowa anglistka i dorywczy twórca czegokolwiek, zdany na łaskę ciągłych przypływów i od-
Architekt z zawodu i zamiłowania. Amator ambit-
pływów weny. Zakochana w przedmiotach czerpie
nej fantastyki, niebanalnych filmów, amerykań-
na UMK w Toruniu.
treść z ich formy, docenia mistrzów designu tak
skich seriali, podróży za jeden uśmiech
Projektantka grafiki użytkowej (plakat, typografia,
samo, jak pospolite zrób-to-sam, które z uporem
i alternatywnej muzyki. W wolnym czasie szuka
identyfikacja wizualna),
praktykuje na własnej przestrzeni. Całoroczna
kreatywnej rozrywki albo śpi. równolegle współpracuje jako ilustrator
rowerzystka, podatna na huśtawki nastrojów,
’85 Absolwentka projektowania graficznego
z wydawnictwami prasowymi.
zawsze głodna nowej muzyki i Martini Bianco.
Chorobliwie uzależniona od jazdy na rolkach, głaskania swoich kotów, letniego bujania na hamaku
i słońca. Szczęśliwa, gdy nic nie musi.
Biogramy autorów tekstów literackich i twórców prac prezentowanych w „Tworach” znalazły się w sąsiedztwie
ich dzieł. Dziękujemy wszystkim Współtwórcom numeru – zarówno Tym, których notki biograficzne tu widzimy,
jak i Tym, którzy nie ośmielili się zamieścić informacji w tej tu rubryce; oraz Każdemu, kto w jakikolwiek sposób
przyczynił się do powstania dziewiątego numeru „Menażerii”!
Przepraszamy za spóźnienie, postaramy się, by od następnego numeru było już naprawdę lepiej:)
o d s ł o n y
RYS. ANDRZEJ
LESIAKOWSKI
Menażeria
REDAKCJA
Jerzyk Adamiak, Karol Barski, Kosmiczny Bastard, Karolina Natalia Bednarek, Barszcz Błaszczyk, Piotr Buratyński, Konrad Burzyński, Małgorzata Burzyńska, Maria Dek, Bartosz Dobrzelecki,
Małgorzata Drążek, Ryszard Duczyc, Hanna Grewling, Michał Groszewski, Łukasz Grajewski, Pamela Cora Granatowski, Michał Grzywiński, Szymon Gumienik, Gosia Herba, Krzysztof Joczyn,
Beata Jurkiewicz, Andrzej Kilanowski, Justyna Kociszewska, Kora Tea Kowalska, Anna Krztoń, Maciej Krzyżyński, Magdalena Kus, Anna Ladorucka, Andrzej Lesiakowski, Beata Ludwin, Wiktor Łobażewicz,
Marta Magryś, Sławomir Majoch, Grzegorz Malon, Józef Mamut, Andrzej Mikołajewski, Jacek Seweryn Podgórski, Karolina Robaczek, Marek Rozpłoch, Paweł Schreiber, Sabina Sokół, Iwona Stachowska,
Aram Stern, Szymon Szwarc, Dawid Śmigielski, Maciek Tacher, Monika Wieczorkowska, Grzegorz Wincenty-Cichy, Karolina Wiśniewska, Martyna Wójcik-Śmierska, Mateusz Wysocki
Redaktor naczelny: Marek Rozpłoch, e-mail: [email protected]
Zastępca redaktora naczelnego: Aram Stern, e-mail: [email protected]
Sekretarz redakcji: Piotr Buratyński, e-mail: [email protected]
Dyrektor artystyczny: Martyna Wójcik-Śmierska
Administrator bloga i strony na Facebooku: Anna Ladorucka, e-mail: [email protected]
Szata graficzna i logo: Monika Wieczorkowska
Redaktorzy działu „Teksty literackie”: Hanna Grewling, Paweł Schreiber, Szymon Szwarc
Redaktor działu „Twory”: Gosia Herba
Redaktorzy działu „Pod okładką”: Jacek Seweryn Podgórski, Dawid Śmigielski, e-mail: [email protected]
Korekta: Małgorzata Burzyńska, Łukasz Grajewski, Szymon Szwarc, Karolina Wiśniewska
Skład: Michał Grzywiński, Maciej Krzyżyński, Jacek Seweryn Podgórski, Marek Rozpłoch
E-mail: [email protected]
WYDAWCA: Stowarzyszenie Kulturalno-Artystyczne „Megafon”, strona: https://www.facebook.com/ska.megafon e-mail: [email protected]
185

Podobne dokumenty