Pierwsze wersje śledcze

Transkrypt

Pierwsze wersje śledcze
1
Pierwsze wersje śledcze...
Już
po kilkunastu godzinach od momentu podjęcia pierwszych
czynności, dysponowaliśmy sporą wiedzą, która pozwoliła nam
na przyjęcie konkretnych wersji śledczych, które miały stanowić
swego rodzaju busolę do dalszych wszelkich naszych działań
operacyjnych i procesowych, a więc do opracowania w miarę
spójnego, a także szczegółowego, planu działań. Zresztą na
przedstawienie takiego planu działań, praktycznie od drugiego
dnia naszej obecności w Dusznikach, zaczęła regularnie naciskać
Komenda Główna, a konkretnie Biuro Kryminalne, które od samego początku mocno się
tą sprawą interesowało.
W zasadzie każdy poranny kontakt z Heńkiem Tusińskim zaczynał się pytaniem, kiedy prześlę
plan rozpracowania, a ja za każdym razem tłumaczyłem cierpliwie, że właśnie nad nim siedzimy,
ale spływ informacji jest tak intensywny, że wiedza nasza zmienia się z godziny na godzinę,
a plan musi być przecież jak najbardziej aktualny. Zdawałem sobie sprawę, że Heniek rozumie
to doskonale, ale także byłem zdolny wyobrazić sobie jego rozmowy z dyrektorem biura, czyli
naszym dobrym kolegą Jurkiem Nęckim, byłym naczelnikiem Wydziału Kryminalnego KWP we
Wrocławiu.
Mimo natłoku zdarzeń, dosyć szybko, bo chyba po 4 lub pięciu dniach, plan czynności
rozpracowania operacyjnego krypt. Narożnik zdołaliśmy opracować i wysłać umyślnym do
komendy, aby Heniek mógł go, po zatwierdzeniu, przesłać do KGP. Dzisiaj taki plan zostałby
wysłany migiem do KWP w formie pliku tekstowego, który można by na bieżąco korygować
i uaktualniać, ale wtedy było to bardziej skomplikowane, bo wszystkie dokumenty musiałem
pisać na maszynie do pisania, a w Dusznikach sekretarki nie mieliśmy. Łatwo się domyśleć, że
w maszynopisaniu specjalnie biegli nie byliśmy. Oczywiście w planie tym znajdowała się
klauzula informująca, że w miarę napływających informacji, będzie on uzupełniany przez tzw.
plany cząstkowe, o które, na szczęście, zwierzchność już się nie dopominała. Jej wystarczyło,
że mieli plan główny, a więc podstawowe wymogi formalne zostały dopełnione. W planie
przedstawionym do zatwierdzenia, przyjęliśmy kilka wersji śledczych opartych jeszcze nie tyle
na konkretnie ustalonych faktach, co bardziej na naszej intuicji i doświadczeniu, nie mniej jednak
wiedzą, jaka udało się nam na tym etapie już pozyskać, odgrywała przy tym niepoślednią rolę.
Przyjęliśmy więc, jako najbardziej prawdopodobne i podlegające sprawdzeniu w pierwszej
kolejności, siedem wersji opisujących dlaczego, w jakich okolicznościach, oraz kto mógł
dokonać zabójstwa studentów. Później doszła jeszcze jedna, dosyć mocno uzasadniona
okolicznościami, wersja osobowa, ale dla uproszczenia narracji przedstawię ja razem z tymi
pierwszymi.
Wersja I – środowisko akademickie
Opierając się na pozyskanej wiedzy przyjęliśmy
wstępnie, że sprawca, bądź sprawcy, mogą
wywodzić się z środowiska studenckiego lub pracowników naukowych uczelni – jednakże od
razu zaznaczę, że jeżeli chodzi o tę wersję, cała nasza trójka miała co do tego spore
wątpliwości. Było to bardziej efektem raczej intuicji, niż oparte na jakimś konkrecie, ale naszą
rolą i obowiązkiem było sprawdzenie nawet najbardziej karkołomnych konstrukcji myślowych.
Doświadczenie policyjne i życiowe podpowiadało nam, że założenie, iż tak brutalnego, na
dodatek podwójnego, przestępstwa mógł dokonać jakiś student, studentka lub pracownik
naukowy Akademii Rolniczej, było raczej mało prawdopodobne. Nie mniej jednak wersja taka
została przyjęta do sprawdzenia, albowiem żaden policjant intuicji nie może przedkładać nad
2
twarde dowody, potwierdzające lub zaprzeczające postawionej tezie. Wprawdzie w naszej
„robocie” intuicja odgrywała niepoślednią rolę, jako swego rodzaju drogowskaz do działań, ale
mówiąc prawdę, nie znałem zbyt wielu policjantów, których natura wyposażyła w taki, często
irracjonalny zmysł, zwany powszechnie „psim nosem lub węchem”. Instrumentem takim
niewątpliwie dysponował Jurek Konarzewski, a i ja – nie chwaląc się - często się właśnie tym
„psim węchem” kierowałem, przez co niejednokrotnie niektóre moje decyzje lub polecenia
zaskakiwały moich kolegów i przełożonych. Oczywiście wszystkie działania, jakie w ramach tej
wersji były podejmowane, opierały się na ścisłym kontakcie z funkcjonariuszami jednostek
policji, z terenu których wywodziły się osoby wskazane do sprawdzenia. Od razu jednak
uprzedzę, że po przeprowadzeniu dokładnego operacyjnego i procesowego sprawdzenia,
wersja związana z ewentualnym udziałem kogoś z środowiska uczelnianego została wykluczona
i nie mieliśmy żadnych wątpliwości, iż wykluczenie to było oparte na mocnych podstawach.
Wersja 2 – zemsta przestępczego światka
Kolejnym naszym założeniem było przyjęcie,
że sprawca, bądź sprawcy, mogą wywodzić się
z środowiska przestępczego, z którym na terenie Wrocławia weszli w kontakt - razem, bądź
osobno – Anna i Robert. W tym czasie zarówno my, jak i koledzy z Wrocławia, notowaliśmy
znaczny wzrost przestępstw związanych z handlem narkotykami, a zwłaszcza stającą się coraz
bardziej popularną amfetaminą. Jej popularność w środowisku akademickim rosła z uwagi na to,
że bardzo często była wykorzystywana jako środek wspomagający przyswajanie wiedzy
w czasie sesji egzaminacyjnej. Problem polegał na tym, że bardzo szybko można się było od
niej uzależnić, a wtedy taka osoba stawała się niewolnikiem handlarzy, przez co traktowali ją
jako stałe i pewne źródło dochodu. A był to interes bardzo dochodowy i wrocławscy przestępcy
mocno penetrowali środowisko studenckie wyszukując w nim potencjalnych ofiar i pomocników
w handlu „białą śmiercią”, jak zaczęliśmy ten narkotyk nazywać. W dniu 29 września 1997 roku
w swoim kalendarzu zapisałem: „Nasze informacje operacyjne wskazują, że na AR handluje
się amfetaminą, prym wiodą studenci weterynarii, ale na razie nie ma możliwości
procesowego potwierdzenia. Mur milczenia, a nie mamy tam operacyjnego dojścia.”
Drugą,
zakładaną przez nas możliwością w ramach tej samej wersji, był handel fałszywymi
banknotami, który również w tamtych latach stał się zmorą wielu policjantów walczących z tym
procederem. Ponieważ przynosił on konkretne zyski, założyliśmy, że być może Anna i Robert
chcieli sobie trochę dorobić (tak jak w przypadku narkotyków) do pieniędzy, jakimi dysponowali
w trakcie studiów. Wiedzieliśmy z doświadczenia, że niekiedy przemożna chęć posiadania
większej gotówki może, nawet u naprawdę porządnego człowieka, dokonać znacznego
zdruzgotania jego zasad moralnych, a przynajmniej istotnego ich osłabienia. Jednakże obie te
wersje szybko upadły w wyniku drobiazgowej analizy informacji, jakimi dysponowały wydziały do
spraw narkotyków i wydziały kryminalne naszej i wrocławskiej komendy wojewódzkiej. Te wersje
absolutnie mi nie pasowały od samego początku i do dnia dzisiejszego nie mam żadnych
wątpliwości, co do tego, czy ówczesne sprawdzenia były rzetelne i nie mogło być, by sprawcy
zabójstwa wywodzili się z kręgów przestępczego światka, z którym w jakiś sposób zetknęli się
Robert i Anna.
W
ramach tej wersji założyliśmy oddzielną teczkę operacyjnego sprawdzenia dotyczącą
sobowtóra Roberta, o którym opowiedziało nam małżeństwo lekarzy z Oleśnicy, albowiem
wychodząc od nieprawdopodobnego ich podobieństwa, założyliśmy, że to właśnie on mógł być
na celowniku przestępców, a do zabójstwa doszło w wyniku tragicznej pomyłki. Jeden i drugi byli
wrocławskimi studentami i obracali się w tym środowisku, co mogło być powodem pomyłki, w
wyniku której Robert zaczął być obserwowany przez kogoś, kto uważał, iż to on nie wywiązał się
należycie z jakiejś transakcji. Nie mogliśmy więc wykluczyć, że na Narożniku sprawcy oczekiwali
nie na Roberta, ale na owego sobowtóra i dlatego Robert został zastrzelony w sposób, w jaki
3
strzela się wykonując wyrok, a Anna musiała zginać, jako świadek tego wydarzenia. Dalego też
chłopak ten został poddany szczególnemu sprawdzeniu pod kątem wszystkich jego kontaktów,
a zwłaszcza tych, które mogły go łączyć z jakimiś grupami przestępczymi. Chodziło nam przede
wszystkim o narkotyki i fałszywe banknoty, ale, co normalne, interesowało nas wszystko, co
tylko można było na jego temat ustalić. Jednakże i ta wersja po jakimś czasie została uznana za
sprawdzoną z wynikiem negatywnym.
Pod
koniec września 1997 roku wpłynęła do nas informacja przekazana przez Komendę
Powiatową Policji w Garwolinie (ówczesne województwo siedleckie) o rozbiciu przez
funkcjonariuszy z KWP w Siedlcach i Komendy Stołecznej, groźnej grupy przestępczej oraz
zlikwidowaniu jej magazynu broni, wśród której znajdowało się również kilka pistoletów marki
„CZ”, przekazanych od razu do badań w CLKP KGP. Ponadto z informacji tej wynikało, że
rozbita grupa ma na swym koncie kilka wyroków śmierci wykonanych identycznie, jak
w przypadku studentów. W skład tej grupy wchodzili Polacy i Ukraińcy, którzy zostali zatrzymani
18 września i osadzeni w Zakładzie Karnym w Siedlcach. Oczywiście wszyscy oni zostali
z miejsca poddaniu bardzo szczegółowemu sprawdzeniu przez policjantów z Siedlec
i Warszawy, a nam pozostało jedynie cierpliwie czekać na wyniki tych sprawdzeń. Na wszelki
wypadek przeprowadziliśmy swoje własne rozeznanie, czy zatrzymane w Garwolinie osoby nie
były notowane na naszym terenie i czy posiadają jakieś kontakty wśród dolnośląskich
kryminalistów. Po jakimś czasie osoby te zostały wyeliminowane z kręgu naszych podejrzeń.
Oczywiście, każda wypracowana przez nas wersja była przekazywana do Biura Kryminalnego
KGP, które rozsyłało stosowne komunikaty do wszystkich jednostek policji, o konieczności
penetrowania środowisk przestępczych pod wskazywanym przez nas kątem. Jeżeli więc
w tamtym czasie uznaliśmy, że przyjęte wersje zostały sprawdzone i z tego powodu zostały
wyeliminowane, to oznaczało, że sprawcy muszą wywodzić się z innych środowisk.
Zrozumiałym jest, że nigdy nie można wykluczyć marginesu błędu, ale jeżeli po upływie 18 lat
Policja nie natrafiła na jakiekolwiek informacje wiążące, chociażby w minimalnym stopniu, Annę
i Roberta z tym środowiskiem, to nasza decyzja o wykluczeniu tej wersji była prawidłowa.
Nie mogę jednak całkowicie odrzucić możliwości, że gdzieś, w jakiejś komendzie, znalazł się
ktoś, kto sprawę – mówiąc kolokwialnie – całkowicie położył. Zbyt często miałem do czynienia
z kimś, kto będąc odpowiedzialnym za funkcjonowanie pionów kryminalnych lub
dochodzeniowo–śledczych, nie posiadał owej intuicji, albo wręcz pozbawiony był zdolności
analitycznych i wyciągania właściwych wniosków, przez co jakieś zdarzenia mogły zostać
niezauważone, lub nieprawidłowo zinterpretowane i w efekcie nie dotarły do naszego „banku
informacji', jaki w szybkim czasie stworzyliśmy. W taki nieodpowiedzialny sposób postąpił
w nieodległej przyszłości naczelnik wydziału kryminalnego KWP we Wrocławiu Mirosław S.,
zwany „Ramowym”, kiedy po 2 latach, już tylko w czteroosobowym składzie, próbowaliśmy
ponownie rozwiązać tragiczną i ponurą zagadkę podwójnego zabójstwa na Narożniku. Ale o tym
w dalszej części.
Wersja 3 – świadkowie podejrzanego zdarzenia
Oczywiście wszystkie założone i przyjęte do sprawdzenia wersje realizowane były równolegle,
a jedną z kolejnych było założenie, że Anna i Robert mogli być świadkami jakiegoś
przestępczego zdarzenia i z tego powodu, jako zagrażający bezpieczeństwu sprawców, musieli
zostać skutecznie i w sposób ostateczny wyeliminowani. Wersja ta była wśród nas dosyć
popularna, bo w jakiś sposób tłumaczyła widoczną gołym okiem bezwzględność i determinację
zabójców. Nikt z nas nie miał jakiejkolwiek wątpliwości, że nie były to zabójstwa przypadkowe,
dokonane pod wpływem jakiejś nagłej emocji. Sposób i miejsce ich dokonania wskazywało, że
na tych młodych ludziach dokonano niezwykle brutalnej egzekucji z jeszcze nie znanych nam
powodów. Musieliśmy zatem znaleźć nie tylko wykonawców, ale również i tych, którzy taką
decyzję podjęli, bo nie mogliśmy odrzucić założenia, że jacyś zleceniodawcy musieli istnieć.
4
Z
drugiej strony musieliśmy się liczyć – i faktycznie liczyliśmy się – że mogły być i inne
okoliczności zbrodni, albowiem bardzo trudno było nam przyjąć, że ludzie pokroju Anny
i Roberta mogli zostać zastrzeleni w biały dzień, na turystycznym szlaku, ot tak sobie bez
powodu. Dlatego też przypuszczenie, że byli oni świadkami jakiegoś kryminalnego zdarzenia,
musiało być przez nas dokładnie zbadane.
Zakładaliśmy np. m.in.,
że Anna i Robert mogli być świadkami jakichś porachunków mafijnych
w wyniku czego jakieś osoby mogły być pozbawione życia i zepchnięte gdzieś w rozpadliny
szczytu „Narożnik”. Dla sprawdzenia, czy rozliczne i dla zwykłego śmiertelnika trudno dostępne
skalne szczeliny, nie kryją jakichś dowodów tego rodzaju przestępstwa, zdecydowałem się na
przeprowadzenie dokładnej i profesjonalnie przeprowadzonej penetracji tego miejsca. W moim
kalendarzu pod datę 13.10.1997 figuruje zapisek: „Organizacja penetracji terenu szczyty
Narożnika przy udziale 20 funk. KAT z Katowic, GOPR i 6 funk z KR Nowa Ruda –
odpowiedzialny B. L.”
Skała Narożnik – widok z drogi Łężyce – Karłów, fotografia z września 1997 roku – strzałki
wskazują kierunki penetracji przeprowadzonej przez grupę KAT z Katowic.
Fotografia z września 1997 roku1
Przeprowadzone działania, za które odpowiedzialny był „Bolo” niczego jednak nie ujawniły, nie
mniej jednak zdecydowałem się na jej powtórzenie, kiedy do sprawy „Narożnika” wróciliśmy
w 2000 roku. Sprawdzenie tej wersji nie opierało się jedynie na penetracji urwiska i jego okolic,
ale także na kwerendzie (za pośrednictwem KGP) wszelkich informacji mogących mieć związek
z przestępczymi porachunkami pomiędzy grupami lokalizującymi swoje „interesy” na terenie
Kotliny Kłodzkiej. Sprawdzaliśmy również informacje o osobach zaginionych, w tym z tego
środowiska, które na tym terenie, w tym czasie, przebywać mogły lub taki pobyt planowały.
1. Fotografia pochodząca z reportażu TVP Wrocław pt. „Raport. Morderstwo w górach” z września 1997 roku.
5
Jak łatwo się domyśleć, poszukiwania tego rodzaju zakończyły się wynikiem negatywnym, co
oznacza, że nie mieliśmy żadnych wątpliwości, by sprawdzaną wersję uznać za nadającą się do
eliminacji.
Niemniej jednak byliśmy bardzo uczuleni na wszelkie informacje dotyczące zdarzeń z użyciem
broni palnej, jakie miały miejsce nie tylko w samej Kudowie, jej okolicach, ale także na terenie
całego Dolnego Śląska, a za pośrednictwem KGP na terenie całego kraju. Dlatego byliśmy
mocno podekscytowaniu, kiedy 7 października 1997 roku dotarła do nas – przekazana przez
wałbrzyską „pezetkę” - informacja o jakiejś strzelaninie w Kudowie, o czym myśmy nic nie
wiedzieli, mimo, że na tym ternie od połowy sierpnia nic praktycznie nie miało prawa ujść naszej
uwadze. Musieliśmy to szybko sprawdzić, więc zaczęliśmy od pierwotnego źródła, czyli od
komisariatu w Kudowie i okazało się, że tamtejsi policjanci byli w posiadaniu łuski cal. 9 mm typu
luger, którą odebrali od bawiących się nią dzieci. Nie pamiętam już z jakiego źródła pochodziła
informacja o rzekomej strzelaninie, w każdym bądź razie myśmy na żaden taki ślad nie wpadli.
Nabój typu Luger cal. 9 mm
Jednocześnie
w tym samym czasie do tego komisariatu dotarła informacja, że ponoć
z Wałbrzycha do Kudowy wybiera się jakaś specgrupa strasznych „killerów”, która dysponuje
listą 10 osób przeznaczonych „do odstrzału”. Egzekucja miała być przeprowadzona
10 października. Wystraszony szef kudowskich policjantów zwrócił się do komendanta
wojewódzkiego w Wałbrzychu z prośbą o udzielenie mu pomocy, a ten nakazał mi
zorganizowanie specjalnych działań. Z uwagi na ewentualne poważane zagrożenie, do
przewidywanej akcji zaangażowałem zarówno samego komendanta z Kudowy Zdzisława K., jak
i naczelnika wydziału kryminalnego z KRP w Kłodzku, Zenka K., którzy mieli opracować
szczegółowy plan działań, przewidujący nawet użycie broni maszynowej. W akcji mieli wziąć
udział policjanci z kryminalnego z Kłodzka, członkowie mojej grupy operacyjnej i dotykowych
10 policjantów z wydziału kryminalnego KWP, których zamierzałem ściągnąć dodatkowo.
Plan przewidywanych działań miał zatwierdzić komendant z Kłodzka. Na szczęście do niczego
nie doszło, a moi koledzy z wydziału (w Wałbrzychu) szybko, jeszcze przed tą feralną datą,
ustalili, że informacja była lekko na wyrost, albowiem w pewnych kręgach przestępczych
Wałbrzycha była na ten temat tylko luźna rozmowa, że przydałoby się rozwalić kilka osób
z Kudowy, którzy ponoć bardzo się tam panoszą. Tak więc, chyba przez dwa dni, trwał stan
podwyższonego pogotowia, bo niezależnie od tego, czy w taką „masową egzekucję” wierzyliśmy
czy nie, do ewentualnych działań musieliśmy być w pełni przygotowani.
Nasze
podejrzenia, co do możliwości takiego przebiegu zdarzeń, brały się również stąd, że
w tym czasie Kudowa Zdrój stała się terenem zderzenia interesów kilku poważnych grup
przestępczych z kraju, które chciały przejąć zyski płynące z przemytu prowadzonego przez
6
przejście graniczne w Kudowie Słone. Właśnie w tych dniach sierpniowych na terenie Kudowy
widywano bardzo często osobników, co do których nikt nie miał żadnych wątpliwości, jeżeli
chodzi o profesję jaką się zajmowali. Z uwagi na wyraźnie rodzące się zagrożenie, jeden
z miejscowych „bossów”, Mirosław K., „sprowadził” do Kudowy Artura K. zwanego „Czeczenem”.
W istocie był to obywatel Rosji, a konkretnie Inguszetii, którego Mirosław K. poznał w jednym
z aresztów śledczych (lub zakładów karnych) w Polsce i zaproponował mu „pracę” w postaci
osobistej ochrony. O tych faktach informował mnie Zdzisław K., komendant komisariatu
w Kudowie, który działalnością trzech braci K. (Mirosław, Marek i Janusz) był szczególnie
zainteresowany.
Możliwości
samodzielnego rozprawienia się z tymi grupami przestępczymi policjanci
z kudowskiego komisariatu mieli żadne, natomiast ich koledzy z nieodległego Kłodzka, jakoś nie
bardzo się do tego palili, a późniejsze wydarzenia wytłumaczyły mi dlaczego, co tymże
policjantom wystawiało naprawdę bardzo kiepskie świadectwo. Dlatego też Zdzisław K. jedyne,
co w zasadzie mógł zrobić, to wysyłać posiadane informacje do wałbrzyskiej „pezetki” 2, która
zazdrośnie strzegła zasady, że kryminalni nie mogą się wtrącać do spraw przestępczości
zorganizowanej. Jednakże i do nas te informacje trafiały, chociaż drogą mniej oficjalną.
Ale i myśmy również gruszek w popiele nie zasypywali, albowiem o swoich różnych
podejrzeniach, wątpliwościach i obawach, co do rzetelności niektórych funkcjonariuszy
z komendy w Kłodzku (i to niekiedy wysoko postawionych), Zdzisław informował mnie dosyć
często, a czynił to zawsze w sposób rażąco konfidencjonalny, bo nawet kiedy byliśmy sami,
zniżał głos do szeptu, co mnie nie tyle drażniło, ile raczej bawiło, ale starałem się tego po sobie
nie pokazywać. Wiedziałem bowiem, że ma naprawdę bardzo dobre informacje o wszystkim, co
się na jego (i nie tylko) terenie działo, ale zawsze byłem mocno zdziwiony faktem, że te jego
informacje jakby się gdzieś w powietrzu rozpływały, jakby nikt nie był nimi zainteresowany.
Osobiście kilka razy przekazywałem je do wałbrzyskiej „pezetki”, ponieważ dotyczyły osób
z grup zorganizowanych, a myśmy mieli przecież zakaz wchodzenia w kompetencje tego niby
spec wydziału.
Po uzyskaniu informacji o „Czeczenie” został on poddany dokładnemu sprawdzeniu, tym razem
z udziałem kilku policjantów z Wydziału PZ, ponieważ to oni na jego temat mogli najwięcej
wiedzieć, a na komendanta z Kudowy nie mogliśmy liczyć, bo chociaż posiadał sporą wiedzę, to
w bezpośrednie działania absolutnie nie chciał się angażować. Oczywiście, po jakimś czasie
okazało się, że „Czeczena”, jako ewentualnego sprawcę tych zabójstw możemy z kręgu
podejrzewanych wykluczyć. Jednakże nie tylko „Czeczen” i jego najbliższe otoczenie znalazło
się w kręgu naszych działań operacyjnych.
Jak już wspomniałem, samo przejście graniczne, jak i tereny pasa granicznego w Kudowie
Słone, był przedmiotem szczególnej penetracji prowadzonej przez grupy przestępcze
z Wrocławia, Szczecina i Warszawy oraz jej okolic. Dlatego też nie mogliśmy tego problemu nie
brać pod uwagę w trakcie realizacji wszelkich i różnorodnych czynności operacyjnych,
prowadzonych we własnym zakresie, jak i również przy współpracy z innymi jednostkami Policji.
Wielką wagę przywiązywaliśmy zwłaszcza do informacji płynących z Komisariatu w Kudowie
i wydziału kryminalnego w Kłodzku, albowiem pochodziły od funkcjonariuszy, którzy ten teren
znali najlepiej i mieli wśród nich swoje źródła informacji.
Mieliśmy sporo informacji (jeszcze sprzed zabójstwa studentów), że przejściem granicznym
w Kudowie – Słone i w ogóle całym tym przygranicznym terenem, szczególne zainteresowanie
przejawiał szczeciński gangster Marek M. ps „Oczko”, a także jego wcześniejszy „protektor”
z Pruszkowa, Andrzej Zieliński ps. Słowik.3 Tzw. przedstawicielem Pruszkowa na ten teren był
2 Późniejszy Wydział CBŚ KWP w Wałbrzychu, następnie Wydział IV Zarządu XXII CBŚ KGP
3. Andrzej Zieliński w 2013 roku wyrokiem Sądu Okręgowego w Warszawie został uniewinniony od zarzutu zlecenia zabójstwa
byłego Komendanta Głównego Policji Marka Papały.
7
były prokurator z Kłodzka Marek L., mieszkający w nieodległej od Kudowy Polanicy Zdroju.
Z naszych informacji wynikało, że „Oczko” co najmniej 2 – 3 razy był w Kudowie i nie były to na
pewno wizyty rekreacyjne. Prawdopodobnie z tego powodu Mirosław K., zatrudnił
wspomnianego wyżej „:Czeczena” jako swego ochroniarza. Niestety nie mieliśmy najmniejszego
powodu, aby „Oczko” mógł być przez nas zatrzymany i dlatego mogliśmy jedynie monitorować
to, co na tym przygranicznym kawałku Polski się działo.
Pojawienie
się „Oczki”, wywołało pewne nerwowe ruchy w dolnośląskich grupach
przestępczych, co oczywiście szybko znalazło odzwierciedlenie w informacjach płynących od,
mniej lub bardziej zorientowanych, naszych informatorów. Dowiedzieliśmy się między innymi, że
do grupy „Oczki” przeszedł wrocławski gangster ps. „Krasnal”, który od pewnego czasu, od
„mrówek” z przejścia granicznego w Kudowie – Słone, cztery razy w miesięcy pobiera haracz
w wysokości półtora miliona zł4 od osoby. Już dokładnie nie pamiętam, ale wtedy z przemytu
alkoholu w Kudowie i okolicach utrzymywała się co najmniej połowa miejscowej populacji,
a liczba „mrówek” mogła wynosić z dwie lub trzy setki. Myślę jednak, że było ich o wiele więcej,
bo o jakąkolwiek pracy na tym terenie marzyć mogli jedynie wybrani, i na dodatek nieliczni.
Pamiętam te niekończące się kolejki na przejściu dla pieszych, poruszające się wahadłowo
w obie strony przez cały dzień, a może i nawet w nocy. Po drugiej stronie granicy czescy
„biznesmeni” szybko zorganizowali liczne punkty sprzedaży alkoholu, tak, że z tego „małego
przemytu” utrzymywali się Czesi i Polacy, w tym obie służby graniczne na tym przejściu.
Bracia K. z Kudowy szybko zorientowali się, jakie kokosy można z tego „biznesu” wyciągnąć i za
pomocą swoich „żołnierzy” nałożyli na „mrówki” swoisty podatek. Kto się nie chciał
podporządkować, ten szybko przekonywał się, że nie warto. I na to wszystko spokojnie
spoglądali kudowscy policjanci, twierdzący zawsze, że nic nie są w stanie zrobić. Dla ich
„usprawiedliwienia” muszę dodać, że nic „nie mogli” również zrobić funkcjonariusze Urzędu
Kontroli Skarbowej, ale to już zupełnie inna historia, również warta uwiecznienia. Fakt pobierania
haraczu przez „Krasnala” na pewno nie podobał się braciom K., a więc mogliśmy się
spodziewać jakichś gwałtownych ruchów zarówno ze strony braci K., jak również samego
„Oczki” lub jego żołnierzy.
Tak na marginesie dodam, że pojawienie się „Oczki” było na pewno naruszeniem zawartego
jeszcze w 1994 roku porozumienia z Leszkiem C.5, niekwestionowanym wtedy bossem
wrocławskiego światka przestępczego. Doszło do niego w wyniku próby „najazdu” na
wrocławską dyskoteką „Pałacyk”6 przez prawie 150-osobową grupę gangsterów dowodzonych
przez „Oczkę” i „Krakowiaka”. W tamtym czasie nie dysponowaliśmy jakąś większą wiedzą na
temat tych grup, albowiem na „naszym” terenie nie mieliśmy z nimi większej (praktycznie żadnej)
do tej pory styczności. Dopiero z biegiem czasu nasza wiedza o gangsterach próbujących objąć
swoją kontrolą interesy załatwiane w strefie nadgranicznej, zaczęła się znacząco rozszerzać, ale
na szczęście sytuacje zdołaliśmy opanować i do końca istnienia KWP w Wałbrzychu z tymi
„obcymi” gangami nie mieliśmy praktycznie żadnych kłopotów.
W
tamtym czasie panowała na Dolnym Śląsku szczególna atmosfera, albowiem na terenie
graniczącego z nami woj, jeleniogórskiego trwała już regularna bandycka wojna o oponowanie
przejść granicznych i różnych „zielonych” kanałów przerzutowych, którymi przemycano
olbrzymie ilości alkoholu, a konkretnie spirytusu z Niemiec, Włoch i Francji. Przez kilka miesięcy
1997 roku przemycono do Polski prawie dwa miliony litrów spirytusu, co przynosiło gangsterom
olbrzymie zyski. Jak później podał Urząd Kontroli Skarbowej, same straty Skarbu Państwa
4. Po denominacji złotego 1500 zł
5.
Były bokser z policyjnego klubu sportowego „Gwardia” we Wrocławiu, osoba dobrze wykształcona (niedoszły magister).
Doskonale znał środowisko policjantów i miał wśród nich swoich informatorów. Sam zaczynał od ochraniania pierwszego
wrocławskiego kasyna, które otworzył w mieście, znany skądinąd na całą Polskę, Ryszard Sobiesiak.
6.
Dawny klub studencki na ul. T. Kościuszki, w którym w czasach studenckich bywałem bardzo często, na licznych świetnych
studenckich imprezach, często mających ogólnopolski charakter.
8
obliczono na 155 mionów zł. Wojnę tą prowadziły dwa tamtejsze gangi kierowane przez „Lelka”
i „Carinngtona”, z czego ten ostatni miał miał poparcie gangsterów z Wołomina i Pruszkowa,
a także osławionego „Nikosia” z Gdańska, a więc czuł się bardzo bezpiecznie. Jak ustalili
policjanci z CBŚ, Carrington zorganizował, co najmniej, 80 transportów spirytusu z Francji
i Włoch, a na każdym transporcie jego grupa zarabiała kilkaset tysięcy złotych.
Echa
tamtejszych wydarzeń docierały również do nas, ponieważ województwo jeleniogórskie
objęte było działaniami wałbrzyskiego wydziału CBŚ KGP7, z którym siłą rzeczy, ale nie zawsze
z ochotą, współpracowaliśmy, wiedzieliśmy jednak, że jeleniogórska wojna gangów rozpoczęła
się w końcówce lata 1997 roku i miała swoje tragiczne żniwa. Pierwszym sygnałem wojny była
próba fizycznego wyeliminowania Carringtona, który został w 1997 roku dwukrotnie ostrzelany,
cudem tylko unikając kostusze spod kosy. Całkiem na ostro poszło jednak w marcu 1998 roku,
kiedy to w odpowiedzi na zamach, Carrington zorganizował zasadzkę na „Lelka” i pod Lubaniem
jego ludzie ostrzelali z broni maszynowej „beemkę”, którą „Lelek” jechał ze swoim z kierowcą
i ochroniarzem jednocześnie. Efektem ostrzału było zranienie „Lelka”, co zawdzięczał jedynie
szczególnym umiejętnościom swego kierowcy. Niedługo potem, w maju, doszło do kolejnej
strzelaniny na przedmieściach Zgorzelca, a w jej wyniku zginęło na miejscu dwóch Białorusinów
a kolejnych trzech zostało poważnie rannych. Zaraz po tej strzelaninie miała miejsce kolejna
jatka we wsi Modrzewie (koło Wlenia), gdzie zastrzeleni zostali czterej członkowie gangu
„Lelka”. Następnym krwawym wydarzeniem tego okresu była egzekucja pięciu młodych
mężczyzn dokonana na poboczu mało uczęszczanej drogi pomiędzy miejscowością Bożkowice
a Leśna. Nieznani sprawcy ostrzelali z broni maszynowej samochód „ford sierra”, którym jechało
czterech młodych mieszkańców Wlenia. Na miejscu zginął tylko kierowca, a pozostali
pasażerowie byli wyciągani po kolei z auta i uśmiercani strzałami w tył głowy. Była to normalna
egzekucja, trochę podobna do sposobu zamordowania Roberta Odżgi, którego zabito strzałem
właśnie w tył głowy, a kolejny strzał w czoło oddano bez wątpliwości tylko dla pewności, że
ofiara nie przeżyje. Następną odsłoną dramatu była strzelanina pod jeleniogórskim hotelem
„Baron” w lipcu 1998 roku, gdzie do stojących na chodniku trzech mężczyzn, podjechał ciemny
volkswagen golf, z którego w ich kierunku oddano strzały. Wszyscy zostali ranni, w tym jednemu
wynajęty zabójca przestrzelił płuca, w wyniku czego zmarł. W czasie tej wojny gangów na
terenie województwa jeleniogórskiego, od maja do września 1998 roku, zginęło 13 osób,
a kilkanaście zostało rannych.
Oczywiście
wydarzenia te z miejsca znalazły się w kręgu naszych zainteresowań, ale nie
zostaliśmy dopuszczeni do szczegółowych ustaleń i jakichkolwiek wspólnych działań, albowiem
wszystkie czynności zarówno operacyjne jak i procesowego zostały natychmiast przejęte przez
wałbrzyski wydział Biura do Walki z Przestępczością Zorganizowaną KWP, którego ówczesny
naczelnik Zdzisław B. ps. „Baron” toczył ze mną, niezrozumiałą dla mnie, „cichą wojenkę”, co
wielokrotnie zdało mi się odczuć. Myślę, że jego stosunek do mojej osoby był efektem jakichś
starych zdarzeń, kiedy pracowaliśmy w jednym wydziale kryminalnym KW MO (od 1983 WUSW
– Wojewódzki urząd Spraw Wewnętrznych), z tym, że on w organach był ode mnie dłużej
o jakieś 6 lat. Ja w sekcji zabójstw, „Baron” w sekcji ds. włamań i kradzieży, której był
kierownikiem. Chyba gdzieś pod koniec lat 80-tych został szefem Inspektoratu Ochrony
Funkcjonariuszy, popularnie zwanym „jofką”, która na mocy decyzji ministerialnej od
6 grudnia1985 roku zaczęła być traktowana jako struktura Służby Bezpieczeństwa. Nie cieszyła
się wśród nas dobrą opinią, ponieważ wiedzieliśmy, iż jednym z zadań Inspektoratu była
inwigilacja funkcjonariuszy MO, albowiem czasy były bardzo gorące. Dlatego też „Baron” stracił
nasze zaufanie i nasze z nim kontakty uległy znacznemu ochłodzeniu, co zapewne tkwiło zadrą
w jego pamięci. Tym bardziej, że kiedyś „odważyłem” mu coś na ten temat w złości napomknąć.
7.
Siedziba tego wydziału, chyba w 2005 roku, została przeniesiona do Jeleniej Góry, a rzeczywistym tego powodem był fakt, że
ówczesny naczelnik wydziału (mój były podwładny z czasów przed powstaniem Wydz. d/z PZ) okazał się „zdrajcą”, a ponadto na
dodatek dwóch policjantów z tego wydziału również współpracowało z gangsterami. Oczywiście nie za darmo.
9
Ja, w dalszym ciągu jeszcze „sierściuch” w milicyjnym fachu, a on mający doskonałe notowania
w kierownictwie wydziału i komendy. Po likwidacji IOF8, a następnie powstaniu Komendy
Wojewódzkiej Policji, „Baron” został przeniesiony na stanowiska naczelnika wydziału
prezydialnego KWP. Ja w tym czasie (od września 1989) byłem kierownikiem sekcji zabójstw,
z której w międzyczasie wykruszył się jej cały skład z czasów sprzed 1989 roku. Kiedy zostałem
mianowany najpierw na zastępcę, a następnie na naczelnika wydziału kryminalnego, „Baron”
miał jakieś pretensje (dotarło to do mnie dosyć szybko) o to, że to niby jemu stanowiska szefa
„kryminalnych”, przysługiwało i ta niechęć do mnie tkwiła w nim do końca naszych kontaktów.
Po nominacji (początek 1997 roku) Heńka Tusińskiego na zastępce komendanta wojewódzkiego
w Wałbrzychu, „Baron” został mianowany na zwolnione przez niego miejsce naczelnika
„pezetki”, a więc w sierpniu 1997 roku był bardzo „świeżym” szefem tej wyspecjalizowanej do
zwalczania organizującej się polskiej mafii jednostki Policji .
Kiedy
więc na terenie, który podlegał wałbrzyskiemu wydziałowi PZ rozpoczęła się wojna
gangów, „Baron” poczuł wiatr w żagle, ponieważ mógł wykazać się jako ten, który dolnośląskiej
mafii da radę i stanie się jej pogromcą. Dlatego też zazdrośnie strzegł dostępu do źródeł
informacji, a także już zebranej wiedzy i w sytuacji kiedy chcieliśmy z tego (w 1998 roku)
skorzystać, „Baron” niespodziewanie stwierdził, że jeżeli chodzi o ewentualność udziału ich
figurantów w sprawie zabójstwa Anny Kembrowskiej i Roberta Odżgi, to o wszelkie istotne dla
nas informacje będę przekazywane w miarę ich uzyskiwania, jednakże policjanci z kryminalnego
nie mogą prowadzić w tym środowisko jakichkolwiek własnych działań operacyjnych. Tak mniej
więcej to zapamiętałem, a pamiętam do dziś, bo strasznie mnie wtedy tym zirytował.
Absolutnie nie chciałem się z tym pogodzić i nawet interweniowałem u komendanta Muchy, który
niestety nie pomógł mi w uzyskaniu większej swobody w bezpośrednim dostępie do ważnej dla
nas wiedzy i wykorzystania możliwości ich źródeł informacji.
W
poniedziałek 15 września 1997 roku, na cotygodniowej odprawie u komendanta
wojewódzkiego, w której, niezależnie od naszych działań w sprawie „Narożnika”, musiałem brać
udział, w dosyć ostrych słowach sygnalizowałem problem ze współpracą z wydziałem PZ.
Poruszyłem przede wszystkim efekt mojego spotkania z naczelnikiem tego wydziału, który wręcz
odmówił nam (również i mi jako naczelnikowi wydziału) możliwości zapoznania się chociażby ze
stenogramami rozmów, sporządzonych w wyniku pewnej kontroli operacyjnej – mówiąc krótko,
podsłuchu telefonicznego – jaką prowadzili oni w stosunku do znanego nam przestępcy, a który
przez pewien czas znalazł się w kręgu naszych zainteresowań. Końcowym efektem tego
spotkania była deklaracja, że prowadzący rozpracowanie operacyjne sporządzi na nasze
potrzeby notatki, z których będziemy mogli skorzystać. Pomijam już fakt, że mi nie o notatki
chodziło, tylko możliwość przesłuchania nagrań z kilku tylko dni, bo tylko ktoś znający dokładnie
nasze śledztwo mógł z tych rozmów coś ciekawego dla nas wyciągnąć. Notatki więc nie były
czymś, na czym mi zależało. Zresztą mimo składanych deklaracji, nawet i tych notatek nie
uzyskaliśmy, a po jakimś czasie nie były one już nam do niczego potrzebne.
Mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że przez cały tamten okres z wydziału PZ nie
otrzymaliśmy żadnej informacji, która, w sposób istotny, mogłaby pomóc nam w naszych
operacyjnych działaniach dotyczących sprawców zabójstwa studentów. Sądzę jednak, że brak
takich informacji wynikał po prostu z faktu, iż prawdziwy motyw zabójstwa, a także jego sprawca,
nie miał, bo nie mógł mieć, żadnego związku z działalnością jakiejkolwiek grupy przestępczej.
Ustalenia,
czy zabójstwo Anny i Roberta mogło mieć jakikolwiek związek z działaniami
wspomnianych grup przestępczych, operujących w rejonie Kudowy Zdroju i w ogóle Dolnego
Śląska, prowadzone były w ścisłym współdziałaniu z wydziałami kryminalnymi z terenu całego
kraju, w czym główną role odgrywało Biuro Kryminalne KGP. Jednakże, mimo włożonego
8 Ze względu na nasilające się protesty pion ten został zlikwidowany 1 lutego 1990 r., formalnie na mocy
zarządzenia nr 28 ministra z 15 lutego 1990 r.
10
wysiłku, nie zdołano uzyskać jakichkolwiek informacji mogących konkretnie wskazywać na taką
możliwość. Dlatego również i ta wersja również została przez nas wyeliminowana i mówiąc
szczerze, w przyszłości zawsze wątpiłem w powodzenie podejmowanych w KWP we Wrocławiu
prób rozwiązania tej zagadki kryminalnej, opartych na tym założeniu. Jestem całkowicie
przekonany, że Anna i Robert nie stali się ofiarami zbrodni, z jakiegokolwiek powodu mającego
związek z działalnością grup przestępczych.
Wersja 4 – kłusownicy
Jak już wcześniej wspominałem,
Anna i Robert byli szczególnymi pasjonatami przyrody
i aktywnie działali na rzecz ochrony środowiska. Aby móc podejmować bardziej skuteczne
działania, wstąpili w szeregi Straży Ochrony Przyrody i zostali wyposażeni w legitymacje
strażników przyrody, które dawały im możliwość wykorzystywania uprawnień nadanych SOP.
W tamtych czasach Straż Ochrony Przyrody funkcjonowała jako organizacja społeczna,
działająca na podstawie ustawy o ochronie przyrody i liczyła prawie 20 tysięcy społecznych
strażników. Posiadali oni stosunkowo duże uprawnienia, m. in. prawo do legitymowania,
nakładania mandatów i konfiskowania sprzętu służącego do przestępstw, np. wnyków.
Przeprowadzone ustalenia wykazały, że z uprawnień tych korzystali w przypadku stwierdzenia
naruszania prawa zawartego w ustawie o ochronie przyrody. Jednak, jak podkreślali ich koledzy
studenci i inni znajomi, ich interwencje nigdy nie przekraczały jakiejkolwiek granicy kulturalnego
zachowania się w stosunku do osób, których zachowanie było powodem ich interwencji.
Zakładaliśmy
zatem, że mogli być świadkami przypadku kłusownictwa i podjęli – w swoim
zwyczaju – interwencję przy wykorzystaniu legitymacji strażników przyrody, co mogło wywołać
gwałtowną reakcję osoby, lub osób kontrolowanych. Znany był nam zwyczaj myśliwych dobijania
rannej zwierzyny przy użyciu broni krótkiej i dlatego wielu z nich broń taką posiadało legalnie.
Nawet jeden z kolegów z wydziału, zapalony myśliwy, ubiegał się u komendanta o zezwolenie
na taką broń, ale mimo naprawdę usilnych starań, zezwolenia nie otrzymał. Ponieważ więc nie
każdy myśliwy takie zezwolenie posiadał, nie można było wykluczyć, iż w ich dyspozycji było
sporo sztuk nielegalnie posiadanej broni krótkiej, w tym starej, nie rejestrowanej w naszych
zasobach kryminalistycznych. Jednak wersja ta miała jedną bardzo słabą stronę, na którą, już
od początku jej sformułowania, zwracaliśmy uwagę. Mianowicie, raczej nie do obrony było
założenie, że w pełni lata jakikolwiek osoba zechciałaby kłusować w dzień i to jeszcze
w bezpośrednim sąsiedztwie szlaku turystycznego. Nasze ustalenia, wynikające zwłaszcza
z rozmów z pracownikami nadleśnictwa oraz Straży Parkowej, ale przede wszystkim informacje
operacyjne, wskazywały bez wątpliwości, że kłusownicy działają w nocy, a jeżeli już idą do lasu
w dzień, to udają się w odległe od szlaków turystycznych rejony, pozwalające im na
„bezpieczne” uprawianie tego procederu. Zresztą sami mieliśmy niejedną okazje, aby się o tym
namacalnie przekonać, kiedy z powodu nocnych strzałów podrywaliśmy się i pędziliśmy na łeb,
na szyję z nadzieją, iż uda się nam chociażby jednego kłusownika złapać na gorącym uczynku.
Szybko zresztą ustaliliśmy, że w tym rejonie funkcjonują całe rodzinne gangi kłosowników, które
mają swe „własne” obwody polowań. W skład tych gangów wchodzili liczni, zarówno miejscowi,
jak i przyjezdni, myśliwi wyposażeni w legalnie posiadaną broń, często naprawdę wysokiej
jakości, ale byli to zazwyczaj przedstawiciele powstałej nie tak dawno klasy średniej, czyli
nowobogackich przedsiębiorców, polityków i urzędników, prawników, lekarzy i policjantów.
Pozostali, można rzec, że kłusowniczy plebs, dysponowali bronią nielegalnego pochodzenia,
niejednokrotnie pamiętająca czasy I i II wojny światowej, którą trzymali w specjalnych skrytkach
umiejscowionych w leśnych ostępach. Aby skutecznie to środowisko rozpracować szybko
nawiązaliśmy kontakty z pracownikami Nadleśnictwa, dyrekcji Parku Narodowego, a także
z okolicznymi komisariatami, które realizowały własne zadania w zakresie zwalczania
kłusownictwa. Była to jednak naprawdę syzyfowa praca, albowiem w szeregach kłusowników
zdarzały się (i to wcale nie rzadko) osoby, które za dnia stały na straży prawa (policjanci, leśnicy
11
itp.), oraz sami myśliwi i pracownicy straży parkowej. W środowisku tym obowiązywało (i na
pewno obowiązuje do dnia dzisiejszego) swoiste prawo omerty, czyli nakaz całkowitego
milczenia i zakaz współpracy (w tym zakresie) z organami ścigania i dlatego na jakąś
szczególną pomoc z ich strony nie mogliśmy liczyć.
Niemniej jednak udało się nam pozyskiwać, tak zwane, szczątkowe informacje wskazujące na
osoby, które na tym terenie kłusowały, więc w stosunku do nich podejmowaliśmy, pewne
czynności operacyjne, a także procesowe (szukaliśmy broni), lecz niestety bez żadnych
istotnych rezultatów. Udało się nam wprawdzie odzyskać kilka sztuk, lub części, starej broni
(w tym pistoletów), ale po przeprowadzonych badaniach w Zakładzie Badania Broni CLK,
zostały one wyeliminowane jako ewentualne narzędzie zbrodni. W końcu przyszedł dzień,
w którym uznaliśmy, że wersja ta została sprawdzona w sposób wystarczający, a brak
jakichkolwiek informacji lub poszlak wskazujących na kłusowników, stanowi podstawę do jej
eliminacji. Oczywiście, w każdym przypadku uzyskania nowej informacji mającej związek z tym
środowiskiem, była ona dokładnie sprawdzana w ramach prowadzonej w tym zakresie TOR.9
Wersja 5 – odrzucony zalotnik
Wszystkie, naprawdę bardzo dokładnie sprawdzone, informacje dotyczące zarówno Anny,
jak
i Roberta, bez wątpliwości wskazywały, że od momentu poznania stanowili oni tzw. nierozłączną
parę, którą łączyło nie tylko wielkie uczucie, ale i wspólne zainteresowania i plany na przyszłość.
Jednakże pojawiła się informacja, że wśród kolegów i znajomych z roku znajdował się pewien
student, który darzył Annę czymś więcej niż tylko koleżeńską sympatią. Oczywiście wszyscy
o tym wiedzieli, ale nikt, łącznie z Anną i Robertem, nie traktowali tego zbyt poważnie. I być
może nie wywołałoby to naszego zainteresowania, gdyby nie fakt, że osoba ta była również
uczestnikiem obozu naukowego w Karłowie. Mało tego, to on dzwonił do rodziców Anny
i powiadomił ich, że Anna i Robert tam się nie pojawili. Do Jastrzębia zadzwonił po tym, jak
opuścił obóz z powodu wyjazdu na pogrzeb jakiegoś człona rodziny. Nie pamiętam już
dokładnie, ale zdaje się jego babci. Naszą uwagę zwrócił fakt, że znając numer telefonu do
rodziców Anny, nie zadzwonił do nich wcześniej, a przecież w Karłowie, w funkcjonujących tam
wtedy dwóch restauracjach (z pokojami noclegowymi), znajdowały się telefony, z których można
było skorzystać.
Oczywiście z miejsca znalazł się na naszym celowniku i zaczęliśmy dokonywać szczegółowego
prześwietlenia jego osobowości, kontaktów towarzyskich i ewentualnie przestępczych, a także
sprawdzenia jego alibi na czas zabójstwa. Młody człowiek był bardzo zdziwiony naszym
szczególnym zainteresowaniem, ale szybko zdał sobie sprawę z tego, że znajduje się na licie
podejrzanych, więc starliśmy się wytłumaczyć mu, iż to tylko zwykłe rutynowe czynności
wymagane procedurą śledztwa. Nie wiem, czy uwierzył w to do końca, ale jeżeli nie, to
oczywiście miał racje. Nie pamiętam jak długo trwało to sprawdzenie, ale i ta wersja nie znalazła
żadnego potwierdzenia w jakimkolwiek chociażby fragmencie i po jakimś czasie została
odłożona do przegródki ”Wersje wyeliminowane”.
Pamiętam też, że pod koniec roku roku pojawiła się informacja o jakimś studencie
pochodzącym z Człuchowa, któremu Anna udzielała korepetycji, a była ona na tyle istotna, że
został on objęty naszym szczególnym zainteresowaniem i dwukrotnie do Człuchowa wyjeżdżała
ekipa kryminalnych z dochodzeniowcem. Drugi taki wyjazd miał miejsce około 10 marca 1998
roku. Również i ta wersja, po dokładnym sprawdzeniu, została odłożona na półkę.
Kolejną osobą, dla której w ramach tej wersji osobowej, wiosną 1998 roku, założyliśmy TOR,
był pewien podwarszawski leśnik, o którym dowiedzieliśmy się stosunkowo późno, ale
9
Teczka Operacyjnego Rozpoznania, zakładana dla dokumentowania określonej czynności operacyjnej w ramach
prowadzonego rozpracowania, lub przed jego wszczęciem, w tym przypadku obejmująca wszelką dokumentację
dotycząca sprawdzanej wszelkich informacji, jakie udało się nam pozyskać..
12
faktycznego źródła tej informacji już nie pamiętam. Prawdopodobnie pochodziła ona
z przesłuchań świadków, w tym rodziców i rodzeństwa Anny, ale pochodzić mogła też od
zupełnie innych osób. Myślę, że nie ma to żadnego znaczenia, albowiem liczą się fakty, a te były
tego rodzaju, że ustaliliśmy iż Anna, jeszcze w swych szkolnych latach, poznała starszego od
siebie mężczyznę, z zawodu leśniczego, zamieszkałego w okolicach Warszawy. Znajomość ta
oparta była na wspólnej pasji związanej z ochroną przyrody, ale wszystko wskazywało na to, że
mężczyzna ten, któremu nadaliśmy kryptonim „Leśnik”, traktował ją bardziej poważnie i wiązał
z Anną zupełnie inne nadzieje. Nawet w czasie, kiedy już mieszkała we Wrocławiu i jedynym
mężczyzna jej życia stał się Robert, „Leśnik” słał do niej listy (na adres w Jastrzębiu Zdr.),
a także zdjęcia ze swoich turystycznych wojaży. Jedna z takich fotografii, chyba ostatnia, jaką do
niej wysłał, przedstawiała go na tle Wieży Eiffla w Paryżu. Z faktu, że cała korespondencja
kierowana była na jej jastrzębski adres, wynikało, że Anna nie chciała aby człowiek ten wiedział,
gdzie ona faktycznie mieszka, ale jej treść wskazywała, że „Leśnik” nie bardzo chciał się
pogodzić z tym, iż Anna znajomości tej dłużej nie chciała już kontynuować. Oczywiście, już tylko
z tego powodu, musiał stać się obiektem (tzw. figurantem) naszych operacyjnych działań, przez
co staraliśmy się uzyskać o nim jak najwięcej informacji.
Nie pamiętam już tego dokładnie, ale chyba dopiero późną wiosną lub na początku lata 1998
roku uzyskaliśmy informację, której treść sugerowała (czy wręcz zdecydowanie wskazywała), że
przed wyjazdem do Augustowa, Anna spotkała się z „Leśnikiem”, aby wreszcie w zdecydowany
i bezpośredni sposób dać mu do zrozumienia, że ich znajomość jest definitywnie skończona.
Prawdopodobnie do spotkania tego doszło na usilne prośby „Leśnika” i być może Anna
wykorzystała wyjazd do Leśnej Podlaskiej, jako okazję do kategorycznego rozmówienia się z jej
byłym adoratorem. Nie mogliśmy tego ustalić w inny sposób, niż przesłuchanie „Leśnika”,
albowiem Anna z Robertem ze swoimi przyjaciółmi spotkali się w Augustowie, a nie wiedzieliśmy
na pewno, czy do „dziadków” Roberta w Leśnej Podlaskiej pojechali razem, czy też dopiero tam
się spotkali.
Foto. - autor nieznany – Anna i „Leśnik” - fotografia z czasów, kiedy Anna była
uczennicą liceum
13
W tej sprawie jakąkolwiek informację mogliśmy uzyskać już tylko od samego „Leśnika” i dlatego
podjąłem decyzję o wyjeździe do Warszawy członków zespołu, który odpowiadał za realizację
tej wersji. Jestem przekonany, że wyjazd grupy miał miejsce z samego rana 26 czerwca 1998
roku, bo 25.06.1998 roku (w godzinach wieczorowo-nocnych) został zastrzelony w Warszawie
były Komendant Główny Policji Marek Papała. Kiedy koledzy już tej Warszawy wrócili,
opowiedzieli mi pewne zdarzenie, w którym brali udział. Otóż po przyjeździe do Komendy
Stołecznej, co miało miejsce około 10-tej rano, udali się do tamtejszego wydziału kryminalnego,
do którego akurat zaczęli zjeżdżać ludzie biorący udział w nocnych czynnościach na miejscu
zabójstwa i w mieszkaniu zamordowanego. W pokoju do którego moi koledzy zostali skierowani,
spotkali się z policjantami prowadzącymi oględziny garażu b. komendanta, więc opowiedzieli im,
co tam m.in. zastali. Relacjonujący to wydarzenie nie ukrywali swego zdziwienia
i zbulwersowania tym, że w garażu odkryli spore ilości rożnego rodzaju akt (teczek)
operacyjnych, których b, komendant nie miał prawa posiadać. W pewnym momencie policjanci
ci zostali wezwani do swojego przełożonego i po kilkunastu minutach powrócili, a z ich min
można było odczytać, że są czymś bardzo mocno zaaferowani. Zresztą wszystko się z miejsca
wyjaśniło, kiedy poprosili moich kolegów, aby o tym, to co od nich o tym garażu usłyszeli,
zapomnieli i nikomu nie powtarzali. Po wysłuchaniu tej relacji, również napomniałem ich, aby
zachowali te informację dla siebie, albowiem widocznie z jakichś istotnych powodów, nie należy
wiadomości tych dalej kolportować, prawdopodobnie dla dobra prowadzonego śledztwa.
Kiedy spisując te wspomnienia przeprowadziłem rozmowę z jednym uczestników tej historii, ze
zdumieniem usłyszałem od niego, że on w ogóle tego zdarzenia nie pamięta. Zresztą nie był
wstanie przypomnieć sobie, co oni w tej Warszawie dokładnie robili i w jakiej konkretnie sprawie
tam pojechali. Zdarzenie to uświadomiło mi, zresztą nie po raz pierwszy, że dla wielu moich
kolegów zdarzenia z tamtych lat w pamięci pozostawiły już tylko nikłe ślady. Być może jest to
efektem tego, że w sprawach o zabójstwa to ja zawsze byłem tym, który kierował wszelkimi
czynnościami, wyznaczał podwładnym kierunki poszczególnych działań i opracowywał plany
czynności i wszelkie realizowane wersje. Być może dlatego w mej pamięci utrwalał się obraz
całości, a kolegom, fragmenty które realizowali, po prostu z głowy uleciały. Teraz jestem
zadowolony, że miałem, dziwny dla niektórych, obyczaj zapisywania w kalendarzach
ważniejszych w moim życiu wydarzeń, pomysłów i poleceń. Pozwala mi to teraz na w miarę
precyzyjne opisanie nie tylko tej sprawy.
Wracając do sprawy „Leśnika”,
to pamiętam, że z ustaleń, jakich dokonali moi podwładni nie
byłem do końca zadowolony. Nie jestem jednak w stanie przypomnieć sobie dokładnie, co te
moje niezadowolenie wywołało, ale wiązało się z tym, że uznałem przedstawione mi
sprawozdanie za niekompletne, a więc pozostawiające zbyt wiele luk, które budziły moje
wątpliwości, co do rzetelności dokonanych sprawdzeń. Najbardziej denerwowało mnie rodzące
się we mnie podejrzenie, że alibi „Leśnika” nie zostało do końca precyzyjnie sprawdzone. Ale jak
wspomniałem, szczegółów już niestety nie pamiętam. Jedno natomiast pamiętam bardzo
dobrze, a mianowicie to, że wszystko, co zostało ustalone w sposób procesowy (przesłuchanie
świadków na okoliczność podanego przez „Leśnika” alibi) stanowiło podstawę do zamknięcia
wersji osobowej „Leśnika”. Uczyniłem to ze świadomością, że jednak coś umknęło uwadze
policjantów, którzy działania operacyjne i procesowe w ramach tej wersji prowadzili.
Wersja 6 – zabójca psychopatyczny
Jak zwykle przy sprawach drastycznych w swym charakterze zabójstw bywa, musieliśmy,
niejako z automatu, przyjąć również wersję, że sprawcą mógł być jakiś psychol, który przyjechał
w te okolice, aby z jakichś powodów zniknąć ludziom z pola widzenia. Dosyć szybko ustaliliśmy,
że w nieodległym od Karłowa Darnkowie funkcjonuje ośrodek buddyzmu tybetańskiego
Khordong Drophan Ling, na co zresztą zwrócili nam uwagę mieszkańcy Karłowa i okolic.
Pamiętam, że chodziło o – jak ich tu nazywano - „odmieńców” z Darnkowa, a zwłaszcza
14
o jednego, który swym dziwnym zachowaniem budził jakieś obawy miejscowej społeczności.
No i oczywiście nie mogliśmy nie brać pod uwagę informacji od turystów, którzy w dniu 17
sierpnia widzieli podążającego w kierunku Darnkowa, dziwnie zachowującego się mężczyznę,
który robił wszystko, aby się nikomu w oczy nie rzucać. Byliśmy tak kilkakrotnie (osobiście byłem
dwa razy), aby się rozeznać z panującymi tam obyczajami i układem hierarchicznymi, jaki w tej
małej społeczności religijnej obowiązywał. Uważałem to za niezbędne, albowiem musieliśmy
„wyłapać” kogoś na tyle chętnego do współdziałania, aby móc go poinformować, o co
i ewentualnie o kogo, nam chodzi lub chodzić w przyszłości będzie. Nie byliśmy mile tam
widziani, co dawano nam odczuć na każdym kroku, a hermetyczność grupy utrudniała
pozyskiwanie najprostszych nawet informacji. Pamiętam, że musiałem nawet odwołać się do
groźby zatrzymania tych wszystkich ludzi, jeżeli w dalszym ciągu będą odmawiać współpracy,
bo przecież chodziło o brutalne morderstwo dwóch młodych ludzi. Szczegółów już nie
pamiętam, ale faktem jest, że musieliśmy zająć się kilkoma osobami z tego towarzystwa,
ponieważ, tak jak podejrzewaliśmy, zleciało się tam z całej Polski sporo różnych ciekawych
„ptaków”, z którymi nie tylko my chcieliśmy porozmawiać. W każdym bądź razie nie udało się
nam natrafić na jakikolwiek ślad mogący łączyć tych ludzi ze zbrodnią na Narożniku i tak jak
w przypadku innych naszych wersji, musieliśmy uznać ją za zamkniętą. Nie udało się też
powiązać z tą zbrodnią kilka innych osób, którymi w ramach tej wersji musieliśmy się bliżej
zainteresować, ale szczegółów już nie pamiętam. Jeżeli jednak zostali oni wyeliminowani, to
znaczyć może tylko jedno, a mianowicie, iż nie znaleźliśmy na nich niczego, co mogłoby
wskazywać na ich ewentualne sprawstwo.
Wersja 7 - efekt przypadkowego zdarzenia
Była to wersja przyjęta w wyniku sugestii, jaka padła – dobrze to pamiętam – ze strony kogoś
z Biura Kryminalnego. Po prostu w rozmowie ze mną ten ktoś zapytał się, czy wzięliśmy pod
rozwagę możliwość, że zabójstwo byłe efektem jakiego nagłego, przypadkowego, zdarzenia.
Na przykład gwałtownego sporu pomiędzy studentami, a jakimś pamiętliwym i mściwym typem,
którego poznali w Dusznikach, a któremu zwierzyli się, że rano wyruszają na szlak do Karłowa.
Ponieważ zawsze wyznawałem przekonanie, że na tym świecie nie ma rzeczy niemożliwych,
a tylko dureń z góry zakłada, iż pewne zdarzenia nie mogą się przytrafić, poleciłem założyć taką
teczkę operacyjnego rozpoznania, w ramach której mieliśmy sprawdzać wszelkie informacje,
które z rożnych powodów nie pasowały do wersji przyjętych wcześniej. Nie muszę dodawać, że
i w ramach tej teczki nie zdołaliśmy niczego ciekawego wycisnąć. Zresztą, akurat ta wersja, była
chyba wersją najsłabszą, z tych jakie oficjalnie przyjęliśmy, albowiem już z samego założenia
zakładała mało prawdopodobną sytuację, że Anna i Robert mogli z kimkolwiek wejść w tak
bardzo emocjonalny konflikt. To po prostu nie pasowało do ich osobowości i charakteru.
Jednakże, jak już wspominałem, zawsze wychodziłem z założenia by stawiać, a następnie
sprawdzać najbardziej nieprawdopodobne teorie, bo nigdy nie wiadomo jakiego „psikusa” może
nam życie wywinąć. Dlatego wszystko informacje i pojawiające się rożnego rodzaju teorie były
przez nas analizowane i rozpoznawane z taka sama wagą, jak w przypadku wszystkich
pozostałych.
Wersja 8 - „Celnik”
Pamiętam
też jedną z ciekawszych wersji osobowych krypt. „Celnik”, która dotyczyła
pracownika Urzędu Celnego w Łodzi, oddział w Sieradzu. Otóż człowiek ten w dniu 15 sierpnia
przejechał do Pasterki, gdzie przebywał do 17 sierpnia. W dniu tym rano spakował się, ponieważ
po planowanej wycieczce na Narożnik miał zamiar wyjechać do domu. Razem z tym znajomym
doszli na taras skalny znajdujący się około 100 metrów od szczytu i od tego miejsca „Celnik”
poszedł dalej sam. Miało to miejsce około godziny 12:30 – 12:40 i w jakiś czas później ten
znajomy usłyszał dwa strzały. Po niezbyt długim czasie, „Celnik” wrócił na wspomniany taras
i dołem zszedł na parking, a następnie autobusem pojechał do Kłodzka.
15
Oczywiście, wykorzystując tą informację, udaliśmy się do Pasterki, gdzie ustaliliśmy dane
personalne „Celnika” i jego kolegi, z którym razem przyjechał do tej miejscowości.
Obydwaj z miejsca zostali poddani operacyjnemu sprawdzeniu przez naszych kolegów
z wydziału kryminalnego KWP w Łodzi i w oparciu o ich ustalenia, wersja ta również została
zakończona wynikiem negatywnym. Oczywiście zwróciliśmy się do KWP w Łodzi, aby osoby te
zostały przesłuchane, a szczególnie wspomniany „Celnik”, albowiem nie mogliśmy wykluczać,
że mógł coś istotnego dla nas usłyszeć lub widzieć. Niestety nie pamiętam już treści złożonych
przez nich zeznań, ale zakładam, że nie wniosły one do sprawy nic szczególnego, bo gdyby było
inaczej, to nie wątpię, że pozostawiłoby to jakieś ślady w mojej pamięci.
Wersja 9 – Bieszczady
Już
w pierwszych dniach naszych działań przypomniałem sobie o starej sprawie dotyczącej
zabójstwa na szlaku turystycznym w Bieszczadach, również z broni palnej, kobiety i mężczyzny,
którzy wyjechali w Bieszczady w celach turystycznych. Swego czasu o tym wydarzeniu było
głośno w całej Polsce, chociaż wtedy media działały na zupełnie innych zasadach i poziomie
technicznym, jakim już mogliśmy się pochwalić w 1997 roku. Szybko więc zleciłem któremuś
z chłopaków, aby dokonał szybkiego sprawdzenia w zasobach archiwalnych Komendy Głównej
i po kilku dniach mieliśmy,y już pełną informacje na ten temat.
Otóż latem 1972 roku (byłem wtedy studentem IV roku na Wydziale Prawa Uniwersytetu
Wrocławskiego) na jednym z szlaków turystycznych w Bieszczadach zostali zastrzeleni (nie
pamiętam niestety z jakiego rodzaju broni) Małgorzata i Roman Łuczyńscy z Warszawy, wielcy
miłośnicy Bieszczad i zapaleni turyści. Sprawca po dokonaniu zabójstwa rozpruł ich plecaki
i zabrał z nich żywność i rzeczy osobiste ofiar, na co wskazywały wypatroszone plecaki.
Jak później ustalono, uciekł przez „zielona granicę” do ówczesnej Czechosłowacji, gdzie
dokonał kilku rozbojów z użyciem broni palnej, dzięki czemu szybko został namierzony
i zatrzymany prze tamtejszych milicjantów, a po jakimś czasie został wydany władzom polskim.
Był to Zbigniew Pięciak ur. 1950 miejscowości Blizianka w woj. krośnieńskim, ówcześnie
zatrudniony jako strażnik w Dębickiej Wytwórni Urządzeń Chłodniczych. O ile dobrze pamiętam,
motywem zbrodni był głód, tak przynajmniej Pęciak się w sądzie tłumaczył. Po zatrzymaniu
przez jakiś czas przebywał na obserwacji psychiatrycznej w Grodzisku Mazowieckim, która
zakończyła się opinią, że jest w pełni poczytalny umysłowo. W czerwcu 1975 roku został
skazany wyrokiem Sądu Wojewódzkiego w Rzeszowie na karę śmierci, której jednak nie
wykonano, zamieniając ją na dożywocie, a następnie na 25 lat pozbawienia wolności. W każdym
bądź razie, w sierpniu 1997 roku, od prawie dwóch lat przebywał już na wolności, chyba
w wyniku przedterminowego zwolnienia warunkowego. Miał wtedy 47 lat, a więc był w tak
zwanej sile wieku.
Naturalną
rzeczą było, że z miejsca ustaliliśmy jego aktualny adres zamieszkania (miejsca
pobytu) oraz czym się zajmował, a także wystąpiliśmy do właściwej jednostki o sporządzenie
dokładnego wywiadu operacyjnego, a nasi koledzy z dochodzeniówki wysłali stosowne
zapytania do Centralnego Zarządu Zakładów Karnych o wszelkie informacje na jego temat,
jakimi CZZK dysponował. Nie mam co ukrywać, że osobnik ten przez pewien czas stał się
jednym z głównych obiektów naszego zainteresowania w ramach prowadzonych teczek
osobowych, ale nie podejmowaliśmy w stosunku do niego żadnych bezpośrednich działań,
ograniczając się do zbierania na jego temat wszelkich możliwych informacji. Po jakimś czasie
uzyskaliśmy zostaliśmy powiadomieni przez policjantów z miejsca jego zamieszkania, że nie
ustalono, aby sierpniu 1997 roku gdzieś wyjeżdżał, a więc nasze zainteresowanie się tym
człowiekiem gwałtownie spadło.
Po kilku miesiącach wróciło jednak w pobliże „czerwonej kreski”, kiedy dotarła do nas kolejna
informacja, będącą zaprzeczeniem tej pierwszej, a wynikało z niej, że jednak Zbigniew P. przed
16
17 sierpnia 1997 roku wyjechał na kilkudniową delegację, a do zakładu pracy wrócił w dniu 18
sierpnia (poniedziałek). Dlatego w styczniu 1998 roku, podjąłem decyzję o wyjeździe do miejsca
zamieszkania tego osobnika jednego z zespołów grupy, która w dalszym ciągu realizowała (po
likwidacji naszej bazy operacyjnej w Szczytnej) zadania związane z wyjaśnieniem zbrodni pod
Narożnikiem. Planowałem, że będą tam przebywali przez kilka dni, aby wszystko dokładnie na
miejscu sprawdzić i poustalać, a przede wszystkim, bardzo dokładnie sprawdzić jego alibi, bo od
tego zależało dalsze na postępowanie. Wyjazd grupy składającej się z trzech kryminalnych
i jednego dochodzeniowa, miał miejsce 19 stycznia 1998 roku, z przewidywanym terminem
powrotu w dniu 26.01. 1998 r. Bazę noclegową zapewniliśmy im w hotelu „Rzeszów”
w Rzeszowie, tak, że warunki socjalne mieli bardzo dobre. Wrócili jednak chyba już po trzech
dniach, a złożona mi relacja z pobytu i ustaleń o mało nie doprowadziła mnie do palpitacji serca,
albowiem w mojej ocenie zleconą im sprawę po prostu koncertowo „uwalili”, szczególnie, że nie
do końca sprawdzili jego alibi. Najwięcej pretensji miałem o to do kierującego zespołem
dochodzeniowca, ponieważ najważniejszym zadaniem było dokładne procesowe ustalenie alibi
Zbigniewa P., od czego przecież zależał dalszy tok naszego postępowania i wynikających stąd
czynności operacyjnych i śledczych.
Kiedy przyjechali na miejsce (była to jakaś zabita dziurami wioska) Zbigniew P. zachowywał się
tak, jakby na nich oczekiwał, a na stole w kuchni leżała rozłożona mapa Gór Stołowych.
Zapytany o tę mapę, oświadczył, że oglądał w telewizji program z cyklu „997” i zaciekawiony
kupił ją, aby zobaczyć, gdzie ten Narożnik się znajduje, ponieważ był przekonany, że prędzej
czy później policjanci u niego się pojawią. Po tych pierwszych rozmowach dochodzeniowiec
zabrał go do pobliskiej komendy (ewentualnie komisariatu) aby dokonać formalnego
przesłuchania, a moi koledzy, w towarzystwie osoby przybranej, rozpoczęli przeszukanie całej
posesji. Mówiąc prawdę, formalne i pełnowymiarowe (procesowo) przeszukanie miało nastąpić,
gdyby coś w tym mieszkaniu i zabudowaniach gospodarczych ciekawego ujawnili. Pamiętam jak
mi opowiadali, że do efektywnego przeprowadzenia tej czynności potrzebny byłby co najmniej
pluton policjantów z Oddziałów Prewencji. Uzgodnili z tym dochodzeniowcem 10, że to
przesłuchanie będzie celowo przedłużał do kilku godzin, aby dać im czas, by się po tym obejściu
bardziej dokładnie rozejrzeli i bardzo byli zaskoczeni, kiedy Zbigniew P. pojawił się w domu po
godzinie i czynił, co tylko mógł, aby im w penetracji budynku i zabudowań gospodarczych
przeszkodzić. Zresztą te ich czynności przerwał sam dochodzeniowiec stwierdzając, że nie mają
one większego sensu, albowiem człowiek ten ma alibi, więc nie ma sensu szukania
czegokolwiek. Po wymuszonym niejako przerwaniu penetracji zabudowań i całej posesji, udali
się do miejsca pracy Zbigniewa P., gdzie została przesłuchana kierowniczka kadr (albo główna
księgowa), która potwierdziła, że przed dniem 17 sierpnia był on na delegacji, ale (o ile dobrze
pamiętam) delegację tę rozliczył dopiero w poniedziałek, czyli w dniu 18 sierpnia. Kolejną moją
szczególną irytację wywołał fakt, że koledze z dochodzeniówki nie przyszło do głowy, aby
dokument delegacji zabezpieczyć jako dowód w sprawie, a następnie pojechać do miejsc, gdzie
ta delegacja była potwierdzana, aby tam szukać odpowiedzi, czy Zbigniew P. może mieć
związek z zabójstwem studentów. Ja – czego jestem absolutnie pewien – tak właśnie bym
postąpił i dlatego tak bardzo się wściekałem, iż tego nie uczyniono. Ponadto miałem wielkie
pretensje do tego, iż nie sprawdzili, czy w tych krytycznych dniach nie dysponował jakimś
samochodem, a konkretnie Fiatem 126p, którego właścicielem był jakiś jego sąsiad czy
znajomy. Obecnie mam wrażenie, że była mowa o Fiacie 126p (zdaje się koloru czerwonego),
którym Zbigniew P. mógł się w czasie delegacji poruszać. Wątek ten nie został sprawdzony,
ponieważ, uznano, iż alibi zostało sprawdzone, z czym nie mogłem się zgodzić. To, co
napisałem w tym miejscu jest tylko moim wspomnieniem, niezbyt już wyraźnym, bo zatartym
przez upływ czasu, ale dobrze pamiętam tę moją wściekłość, która spowodowała, że
„zakapowałem” tego kolegę u Heńka Tusińskiego żądając, aby pojechał tam raz jeszcze i to na
10. Jakichkolwiek informacji pozwalających na jego identyfikację unikam celowo z wiadomych powodów.
17
własny koszt, by dokonać dokładnego sprawdzenia tego wszystkiego, czego przez te kilka dni
nie sprawdzili. Nie pamiętam już co zadecydowało, że tych czynności nie powtórzono, ale
pamiętam, że kląłem strasznie, iż sam tam nie pojechałem. Byłem wściekły tym bardziej, że
uważałem, iż powtórzyła się historia ze sprawdzeniem „Leśnika”.
Przebieg
tamtych wydarzeń jeden z moich kolegów, a bezpośredni ich uczestnik, w liście
napisanym do mnie w 2015 roku, wspomina w sposób następujący:
„(…) nie wiem dlaczego, ale ciągle kiedy myślę o tej sprawie przypomina mi się morderca
z okolic Rzeszowa, jak dobrze pamiętam nazywał się chyba Pięciak, Pęciak, lub podobnie.
To ten sam, który zastrzelił w Bieszczadach chyba małżeństwo (mogę się trochę mylić),
a następnie skazany na karę śmierci, następnie na dożywocie i 25 lat, po czym wyszedł na
wolność. Kiedy przyjechaliśmy do niego do domu, już na nas czekał, a na stole leżała mapa Gór
Stołowych. Nie będę się rozpisywał, ale pamiętam tę wizytę dokładnie. Było już zbyt późno na
ustalenie jego alibi. No cóż. Moja pamięć też nie jest doskonała, ale wszystko musi być
w aktach rozpracowania. Wkurzyłem się jedynie na prowadzącego postępowanie
przygotowawcze, gdyż on zabrał go do komendy na przesłuchanie, a ja wraz z kolegami
udaliśmy się na przeszukanie jego posesji (jakieś stare zabudowania). Według naszej umowy
nie miał prawa go zwolnić z przesłuchania do czasu zakończenia przeszukania tej posesji.
Jednak stało się inaczej, facet został zwolniony i podczas przeszukania wchodzi sobie do domu
i patrzy nam na ręce. Nie będę pisał w szczegółach, bo nie mogę, ale wszystkie inne ustalenia
na pewno są w aktach.”
Ta niedokończona – wg mnie – wersja, mimo upływu tylu lat męczy mnie, bo mam żal do siebie ,
że nie pojechałem tam osobiście, jak to zawsze miałem w zwyczaju przy sprawach o zabójstwo.
Być może jakieś ważne powody o tym zadecydowały, o których już dziś nie pamiętam. Zbigniew
P., o ile jeszcze żyje, ma 66 lat, a do przedawnienia ścigania pozostało jeszcze 11 lat.
Muszę
tu koniecznie zaznaczyć, że przywołałem z pamięci tylko najważniejsze wersje
osobowe, jaki wówczas zbudowaliśmy i dokładnie, krok po kroku, sprawdzaliśmy cierpliwie
i dociekliwie, ponieważ nie były to wersje jedyne. Poza nimi realizowaliśmy, co najmniej,
kilkanaście wersji osobowych, dotyczących konkretnych ludzi, którzy znaleźli się w kręgu
naszego zainteresowania w wyniku różnorakich informacji, jakie do nas spływały, lub które
pozyskiwaliśmy sami w rezultacie naszych działań operacyjnych. Jak się nietrudno domyśleć,
nie przyniosły one oczekiwanego efektu i sprawcy zabójstwa Anny i Roberta, do dnia 31 grudnia
1998 roku, a więc do ostatniego dnia funkcjonowania Komendy Wojewódzkiej Policji
w Wałbrzychu, pozostali w dalszym ciągu nieustaleni.
Po
reaktywowaniu w 2000 roku grupy operacyjnej krypt. „Narożnik”, już w ramach wydziału
kryminalnego KWP we Wrocławiu, opracowaliśmy kilka innych wersji osobowych
i motywacyjnych, wśród których najważniejszą stałą się dla mnie wersja oznaczona
kryptonimem „Najemnicy”. Przebieg tego drugiego etapu działań opiszę w dalszej części
wspomnień, poświęconych okresowi lat 2000 – 2003.
Janusz „Bartek” Bartkiewicz
Wszelkie prawa zastrzeżone. Jakikolwiek sposób wykorzystania bez zgody autora całości lub
fragmentów niniejszego tekstu, będzie traktowane jako naruszenie praw autorskich, ze wszystkimi tego
konsekwencjami.

Podobne dokumenty