Wspomnienie błękitu Zuzanna Jakś Nazywam się Gloria Rozenberg

Transkrypt

Wspomnienie błękitu Zuzanna Jakś Nazywam się Gloria Rozenberg
Wspomnienie błękitu
Zuzanna Jakś
Nazywam się Gloria Rozenberg, mam 86 lat. Przyszło mi dorastać
w kraju okupowanym, bez perspektyw i przyszłości. Nigdy nie miałam
pewności, że przetrwam kolejny dzień, ale chyba właśnie to czyniło moje
życie tak wyjątkowym. Może i dla zwykłego słuchacza moja historia nie
wyróżnia się niczym szczególnym z setek tysięcy innych historii młodzieży
żyjącej w tamtych czasach. Jednak myślę, że jest warta wysłuchania.
Wszystko zaczęło się w roku 1940, miałam wtedy 15 lat, wojna
trwała już drugi rok. Żydowskie pochodzenie zmusiło nas do wyprowadzki,
choć lepiej pasuje tutaj określenie „ucieczki z Warszawy”. Początkowo
ukrywaliśmy się w rozległych lasach, często zmienialiśmy kwatery.
Ostatecznie znaleźliśmy schronienie w starej szopie należącej do rodziny
ze strony mamy. Wieś, która od tej pory była naszym domem, znajdowała
się niecałą godzinę drogi od stolicy. Matka straszliwie bała się o nasze
życie, zamierała na samą myśl o niemieckich żołnierzach. Ojciec zaś był
niezwykle inteligentnym człowiekiem, zawsze spokojny i opanowany,
nigdy nie pozwolił mi zobaczyć w swoich oczach choć krzty przerażenia.
Jeszcze brat Heniek, był rezolutny, odważny, typ wiecznego chłopca, mimo
że miał już 18 lat. Świetnie się dogadywaliśmy. To właśnie on zaszczepił
we mnie ducha patriotyzmu, a w dzień moich 15 urodzin, wprowadził
w szeregi harcerzy z konspiracji. Kilometry dzielące nas od tego
prawdziwego domu nie były żadną przeszkodą, dla serc cierpiących
z tęsknoty za wolnością. Rodziców jednak przerażał fakt, że tak szalenie
ciągnie nas w samo centrum piekła, jakim była stolica w tamtym okresie.
My po prostu czuliśmy gdzieś w głębi, że taka właśnie jest nasza rola,
takie zadanie prawdziwego Polaka, wystarczyły rowery, czasem nawet
jeden, by dostać się do przyjaciół. Tak mijały dni, miesiące, lata, tak mijało
dzieciństwo, a nam przyszło szybko dorosnąć.
Nadeszła wiosna 1944, a ja coraz bardziej angażowałam się
w działania przeciwko okupantowi. Teraz już, jako dziewiętnastolatka
o długich, ciemnych warkoczach, pełniłam stanowisko łączniczki, czasami
też, kiedy zachodziła taka potrzeba, byłam sanitariuszką dla tych bardziej
zawadiackich wojaków. Pewnego dnia z rozbitym czołem przyszedł
nieznany mi do tej pory chłopak. Na oko był w moim wieku, wysoki,
wychudzony, o niesfornej burzy płowych włosów. Nie odezwał się ani
słowem, zwyczajnie usiadł na krześle z lekkim zakłopotaniem na twarzy.
Gdy zbliżyłam się z bandażem w ręku, obdarzył mnie nieśmiałym
uśmiechem, a ja odwzajemniłam go dyskretnie i zaczęłam opatrywać
ranę. W pewnym momencie harcerz wydał z siebie cichy jęk, a jego wzrok
spotkał się z moim. Jego oczy miały kolor czystego, polskiego morza,
takiego jakie pamiętałam z dzieciństwa. Wtedy wiedziałam już, że to nie
będzie nasze ostatnie spotkanie. Miał na imię Józef, jak się później
okazało, był o rok starszy ode mnie, ale sprawiał wrażenie dojrzalszego.
Mijały dni, a razem z nimi rozwijała się nasza znajomość. Żyliśmy chwilą,
bo tak właśnie żyło się w tamtych czasach. Cieszyliśmy się sobą, bo tylko
to było nam dane. Pamiętam ile razy, wspólnie wypisywaliśmy
pokrzepiające rodaków hasła na murach, ile razy uciekaliśmy w pędzie
przed niemieckim patrolem. Józek zaprzyjaźnił się też z moim bratem,
tworzyliśmy zgraną paczkę. Łączyło nas wiele, podobne upodobania,
charaktery, hart ducha i złożona wraz z dniem narodzin obietnica
dozgonnej wierności ojczyźnie. Także poezja, oboje kochaliśmy Leśmiana.
W ciepłe dni często jeździliśmy nad Wisłę, tam Józek siadał pod brzozą,
wspaniale to wszystko pamiętam. Ja kładłam mu wtedy głowę na
kolanach, a on rozplątywał moje warkocze i delikatnie mierzwił palcami
ciemne włosy. Wydawało mi się zawsze, że odnajdował w tym swego
rodzaju ukojenie. Lubiliśmy w takich momentach czytać tomik wierszy,
mieliśmy jeden, ulubiony. Czułam wtedy, jakbyśmy byli tylko my i nic
dookoła. Nic innego nie miało znaczenia, nie było wojny, ludzie nie ginęli
za swoją narodowość, nie istniały najmniejsze troski. Czasami
zastanawiałam się, jak jeszcze długo to będzie trwać, czy to co między
nami przetrwa. Raz, kiedy tak leżeliśmy, rzuciłam wprost to nurtujące
pytanie, on tylko spuścił wzrok, odwrócił delikatną twarz. Chwycił mnie za
rękę i wykrztusił:
- Na zawsze… - wskazując tym samym na moje serce.
W lipcu uczestniczyliśmy w wielu akcjach, jedna z nich szczególnie
zapadła mi w pamięć. Musieliśmy wykraść ważne dokumenty z siedziby
Niemców w centrum miasta. Józek cały czas żartował sobie z mojego, jego
zdaniem, zbyt poważnego podejścia do sprawy. Moje obawy potwierdziły
się jednak, gdy parę metrów przed nami pojawiło się dwóch esesmanów.
Chłopak tylko chwycił mnie za rękę i ruszył pędem przed siebie,
pokonaliśmy tak chyba pół miasta. Kiedy już znaleźliśmy się w znacznej
odległości od niebezpieczeństwa, przystanęliśmy. Oparłam się plecami
o mur kamienicy, ciężko dysząc. Usatysfakcjonowany Józek podszedł do
mnie bliżej i oparł ręce na ścianie za mną. Dzieliły nas już tylko
centymetry, czułam każdy jego oddech, rytm jaki wystukiwało młode
serce. Zdążyłam tylko zamknąć oczy, nasze usta momentalnie spotkały
się w pocałunku. Wtedy pierwszy raz zrozumiałam co znaczy miłość, co to
znaczy kochać kogoś tak, że aż boli. Niedługi czas później dotarła do nas
informacja, że na dniach ma wybuchnąć powstanie. Byliśmy na to
przygotowani, ale zdecydowanie bardziej psychicznie, niż fizycznie, gdyż
zasoby broni były raczej mizerne.
Od pierwszego sierpnia trwały poważne walki, zginęło wiele bliskich
nam osób, my jednak ratowaliśmy się przed pociskami. Niestety 16 sierpnia
okazał się pechowy, znaleźliśmy się wtedy na Czerniakowie, co sekundę
słuchać było strzał karabinu i krzyki poległych. Próbowaliśmy przemieścić
się w bezpieczniejsze obszary. Chłopak, który biegł przed mną, mężczyzna
,który był całym moim światem, w jednej chwili padł z krzykiem, tak po
prostu, wyrywając mi serce i roztrzaskując je o leżące pod naszymi
stopami gruzy. Potem był szpital, opatrywanie ran, potem go zabrali, nie
miałam pojęcia dokąd, wiedziałam tylko, że na zawsze. To był koniec, nie
tylko jego, lecz mój! Czułam, że pozbawiono mnie duszy. Rozpacz,
pustka…I nagle NA ZAWSZE przybrało zupełnie odmienny wydźwięk…
Nigdy więcej go nie zobaczyłam, nigdy więcej też nikogo tak nie
pokochałam. Obecnie jestem ustatkowaną, na swój sposób szczęśliwą
matką, babcią i prababcią. Wyszłam za mąż sześć lat po wojnie, chciałam
uwierzyć, że znów jestem zdolna do pokochania kogoś. Jednak serce
kobiety skrywa wiele tajemnic, ten chłopak ze szczerym uśmiechem na
twarzy i rozwichrzoną płową czupryną nigdy nie zniknie z mojej pamięci.
Dzisiaj mija 70 lat od feralnego dnia, kiedy tak nagle wyrwano mnie ze
świata marzeń i pozbawiono złudzeń na dalsze, szczęśliwe życie. Siedzę
w pobliskiej bibliotece, wertując nasz ulubiony tomik Leśmiana. I nagle
znowu mamy lato czterdziestego czwartego, wracam nad rzekę, znowu
mam 19 lat. Gdy chłonę kolejne wersy „Wspomnienia”, silny kaszel
wyrywa mnie z zamyślenia. Wzrok skupiam na siedzącym trzy miejsca
dalej mężczyźnie z siwą czupryną. Mimo wieku, moje oczy nadal są bystre,
dzięki czemu daję radę dostrzec, że w rękach trzyma tomik Leśmiana.
Chwilę siedzę tak w bezruchu, zastanawiając się, czy może przeżył
podobną tragedię, czy może wojna odcisnęła na jego życiu podobne piętno.
- Gloria, Gloria, gdzie jesteś? – słyszę głos męża, który przyjechał mnie
odebrać.
Zaczytany mężczyzna momentalnie podnosi głowę, tak jakby to właśnie
jego imię niosło się przez wąskie korytarze i regały z książkami. Nasze oczy
spotykają się w ułamku sekund, a moje serce staje. Te oczy, te same
bałtyckie oczy, w które wpatrywałam się godzinami, te które były dla mnie
najpiękniejsze, pozostały niezmienne, na zawsze. Wszystko wraca, a ja
znowu jestem dziewczyną o długich, ciemnych warkoczach…