Za kilka gibsonów więcej, część druga Dwa miesiące po pacyfikacji

Transkrypt

Za kilka gibsonów więcej, część druga Dwa miesiące po pacyfikacji
Za kilka gibsonów więcej, część druga
Dwa miesiące po pacyfikacji Zgorzel przez siły wierne burmistrzowi.
- Czyli twierdzisz Jimmy, że jest więcej światów niż jeden?
Dochodziło południe. W zadymionym saloonie było tłoczno i gwarno, a szystkie stoliki były zajęte.
Od trzech dni w Zgorzel panował ożywiony ruch, mimo wprowadzonej godziny policyjnej i zakazie
picia alkoholu na ulicach. Jak co roku ze wschodu zjechali do miasteczka poszukiwacze złota i
kupieckie karawany. Było ich mniej, jednak i tym razem dorównali liczebnością populacji
Gangraeny. Opowiadali straszne rzeczy o wydarzeniach z pustkowii. Podobno doszło do masowych
wyrojeń pustynnych drapieżników i wzrosła znacznie ich zajadłość. Połowa handlarzy
zrezygnowała z przeprawy przez pustkowia, gdy liczba zabitych i zaginionych w tydzień osiągnęła
imponujący wynik dziewiętnastu głów.
- Hej, Jim, słuchasz mnie?- Thomas szturchnął Robinsona łokciem.
Ten otrząsnął się z zamyślenia i spojrzał nieprzytomnym wzrokiem na przyjaciela.
- Tak, wybacz, rozproszyłem się.
Lerton obdarzył go jednym ze swoich zawodowych uśmiechów i pociagnął łyk taniej whisky.
- Wracając do tematu światów równoległych. Powiem ci Jimmy, że nie przemawia do mnie twoja
teoria. Oczywiście nie wiemy czy w konkretnych punktach czasowych nie następuje rozszczepienie
rzeczywistości na dwa kolejne tory, które z kolei w postępie geometrycznym dzielą się w
nieskończoność. Jednakże bardziej przemawia do mnie pogląd, z którym pierwszy raz zetknąłem
się podczas podróży na południu kontynentu, głoszący iż...
Szeryf znów przestał słuchać. Nie miał dzisiaj siły na filozoficzne dysputy z Thomasem. Szef
detektywów uwielbiał rozwinąć się twórczo przy szklaneczce czegoś mocniejszego, nie bacząc na
nastroje towarzyszy. Tymczasem Jimmy miał tyle zmartwień, co zawsze, gdy przybywali
przyjezdni. Rabunki, nieudolne usiłowania gwałtu i oszustwa w kasynie o tej porze roku zdarzały
się znacznie częściej. Poprzedniego wieczora trzech traperów stwierdziło, że zasztyletowanie
przypadkowego przechodnia będzie znakomitym sposobem dorobienia sobie na flaszkę. Zaczaili się
w połowie drogi między pocztą a zakładem cyrulika, czekając na ofiarę. Mieli pecha, bo trafili
właśnie na szeryfa. Musieli użyć broni białej, by nie zostać zastrzeleni przez automatyczne działka
sterowane przez sztuczną inteligencję Burmistrza. Jimmy zareagował trochę zbyt wolno, co prawie
kosztowało go życie. Gdy dwóch pojawiło się z przodu, sięgnął do kabury po rewolwer, ale nie
zdążył go dobyć. Trzeci z nich zakradł się od tyłu i zarzucił Robinsonowi linkę hamulcową na
szyję. Szeryf zdążył przytrzymać ją prawą ręką, lewą wyszarpnąć nóż zza paska i wbić go w nogę
napastnika. Ostrze zgrzytnęło o kość udową. Facet zawył i rozluźnił chwyt. Jimmy obrócił się w
miejscu nokautując go łokciem. Jeszcze w czasie obrotu wyciągnął rewolwer i strzelił z biodra w
kierunku pozostałej dwójki. Kula przeniosła nad nimi i trafiła w szyld saloonu wybijając w nim
dziurę średnicy dziecięcej pięści. Drugi strzał był bardziej celny, choć nadal pozostawiał wiele do
życzenia. Pocisk kalibru .44 urwał jednemu z traperów kciuk, palec wskazujący i pół dłoni.
Kompan postrzelonego z impetem wpadł na szeryfa. Potoczyli się w pyle, szarpiąc i walcząc o
dymiący po ostatnim strzale rewolwer. Brodacz był znacznie silniejszy. Wyrwał broń Jimmiemu i
zdzielił go kolbą w twarz. Robinsonowi pociemniało w oczach, ale zdołał chwycić dłoń z
rewolwerem, wykręcić nadgarstek i szarpnąć za spust. Kula weszła w okolicach podbródka trapera,
odrywając sklepienie czaszki i rzucając go gwałtownie w tył. Ostatni pozostały bandyta, zupełnie
już skołowany, chwycił starą dwururkę i wycelował w leżącego. W tej samej chwili rozerwały go
serie z automatów Burmistrza. Szeryf uniósł się z ziemi i skuł jedynego ocalałego napastnika
kajdankami. Powiesili go dwa dni później.
- Dobra Robinson, jak nie chcesz słuchać, to ja spadam. Mam jeszcze do przesłuchania tego dupka
McGilberta. Sędzia Dred już pewnie czeka.
Jimmy poklepał Lertona po plecach.
- Jasne. Jestem dzisiaj trochę rozkojarzony. Wiesz, pewnie po tym wczorajszym.
- Rozumiem. Jakby nie patrzeć, to solidnie oberwałeś. Pogadamy wieczorem.- uśmiechnął się
Thomas. Zostawił na ladzie dwa gibsony i wyszedł zakładając melonik.
Szef detektywów mieszkał w Zgorzel od niedawna, ale Jimmy już zdążył go polubić.
Facet był solidny i potrafił wzbudzać sympatię. Niestety miał potwornego pecha. Sam powtarzał, że
to fatum, które przeszło na niego po śmierci ojca, który był ponoć paskudną gnidą. Lerton wierzył,
że pracując jako stróż prawa zdoła zmazać grzechy ojca i klątwa go opuści. Ale choć dwoił się i
troił zawsze coś nie wychodziło. Niefart, który się go trzymał, potrafił pokrzyżować każdy, nawet z
pozoru idealny plan. Gdy Thomas musiał strzelać, zawsze proch nasiąkał wilgocią. Jeśli trzymał
naboje w suchym miejscu, zacinała się broń. Gdy przemierzał pustkowia, to zawsze na niego
napadały największe zgraje padliniarzy. Kiedy grał w pokera potrafił przegrać wszystko, nawet gdy
miał kolor z ręki i marnego przeciwnika. Zawsze jemu trafiał się najbardziej rozcieńczony alkohol,
najsłabszy koń, francowata dziwka. Gubił kapelusz podczas upału, a buty pękały mu w największe
ulewy. W miasteczkach mylono go z poszukiwanymi przestępcami, więc regularnie umykał przed
łowcami głów. Nawet gdy chciał zapalić znikała zapalniczka. Kiedy miał ogień, kończyły się
papierosy. Miał też wieczne problemy z kobietami. Mimo, iż był nieco przy kości, nie cierpiał na
brak dam do towarzystwa. Niestety zawsze okazywało się, że mają facetów rewolwerowców, albo
że ich ojcowie są hersztami lokalnych band i gangów. Cóż, jak mawiał sam Lerton „życie jest jak
kulawa nierządnica: może powabna i tania, ale jednak, kurwa, bez nogi.”.
Jimmy dopił whisky i wyszedł z saloonu. Ulica była pusta, nie licząc patroli OMOZu, co po
pacyfikacji wykonanej przez siły Burmistrza nie było wcale dziwne. Choć od tego czasu upłynęło
już trochę wody w pobliskiej, brudnej rzece, ludzie nadal unikali prowokowania Kassadauka i
stosowali się, przynajmniej oficjalnie, do wszelkich jego bzdurnych nakazów. Szeryf założył
kapelusz i ruszył w kierunku Biura. Trzech OMOZowców zbliżyło się do niego sztywnym krokiem.
- Obywatelu, ulicą poruszaj się PRAWĄ STRONĄ BURMISTRZA! - zagrzmiał jeden z nich zza
maski zakrywającej twarz.
- Odpieprz się, Biuro Szeryfa.- Jimmy machnął mu przed wizjerem blachą ze srebrną gwiazdą.
Patrol przez chwilę stał w bezruchu, po czym przeszedł nad incydentem do porządku dziennego i
ruszył w dalszą drogę.
Robinson podążył dalej. Na szczęście on jego ludzie zachowali największą swobodę ze wszystkich
mieszkańców. Nadal pełnili swoje dawne obowiązki, chwytając bandytów. Dzień po pacyfikacji
burmistrz wezwał Jimmiego i w pokrętnych, przerywanych awarami słowach, zaproponował mu
służbę w OMOZie w randze oficera. Szeryf grzecznie odmówił. Burmistrz najprawdopodobniej
zdawał sobie sprawę, że gdyby nie szeryfowie, miasteczko pogrążyłoby się w chaosie niezależnie
od patroli i automatycznych działek. Stanęło na tym, że Biuro Szeryfa będzie zajmowało się
sprawami kryminalnymi, a OMOZ politycznymi. Do struktur wiernych burmistrzowi powołano
spory oddział konfidentów i oficerów oraz jednego Inspektora. Chwiejny układ między OMOZem a
Biurem trwał nadal, chociaż często ludzie Inspektora wchrzaniali się Jimmiemu w robotę, próbując
zwalić na szeryfów część własnych problemów. Upierdliwy był zwłaszcza pan S., jeden z wyższych
oficerów kontrwywiadu. Nie znosił Robinsona całym swym czarnym sercem i starał się
przeszkadzać mu gdy tylko miał ku temu sposobność.
Jimmy stanął przed drzwiami Biura Szeryfa. Odrapana futryna i krzywo przybite obwieszczenia i
listy gończe nie sprawiały dobrego wrażenia. Niestety musieli się tu przenieść, gdy część
miasteczka wraz z dawnym pomieszczeniem Biura zapadła się pod ziemię. Podczas trzęsienia pod
gruzami zginęło dwóch jego dobrych zastępców. Jegred, który potrafił obrócić każdą, nawet
najbardziej paskudną sytuację na korzyść szeryfów oraz Nowy, którego wszyscy bardzo polubili.
Miał właściwość pojawiania się we właściwym miejscu o jak najbardziej odpowiedniej porze i
ratowania kumpli przed śmiercią.
Z biura dobiegł go czyjś krzyk. Pchnął drzwi i wszedł do środka. Wewnątrz panował
niewyobrażalny chaos. Zarośnięty, zaniedbany facet szarpał się z jednym z zastępców, podczas gdy
drugi dochodził do siebie po solidnym ciosie w twarz. Sądząc po fioletowym sińcu, który zdążył
wykwitnąć pod okiem, oberwał dobrą chwilę temu, ale nie kwapił się żeby wstawać. Krzyczący
mężczyzna odepchnął trzymającego go stróża prawa i rzucił się do drzwi. Tu jednak napotkał
Jimmiego, który kopniakiem cofnął go z powrotem. Szeryf co prawda nie miał pojęcia, kim jest
obdartus, ale ufał swoim ludziom.
- Kowalski, rusz dupę i łap sukinsyna!- ryknął Robinson.
Zastępca z siniakiem podniósł się z ziemi i złapał faceta od tyłu, zakładając mu dźwignię na łokieć.
- Śmierdzące szmaty!- zawył ten, próbując oswobodzić się z uścisku. Nie zdążył. Oberwał twardą,
polimerową pałką tuż pod kolanem i zwalił się na ziemię. Zastępcy zaciągnęli go do aresztu i
zatrzasnęli kratę. Przez chwilę wyklinał jeszcze swoich oprawców, potem jednak zamilkł, widząc
bezcelowość swoich działań.
Jimmy ogarnął spojrzeniem wnętrze Biura. Gdy wychodził było w miarę czyste, teraz wyglądało
jak po przejściu komanda padliniarzy. Wzrok szeryfa przyciągnął John Miller, rozwalony w fotelu
za biurkiem. Spokojnie popalał cygaro, nie przejmując się całym zamieszaniem z zatrzymanym.
- Miller, nie możesz choć czasem zrobić czegoś pożytecznego?- warknął Kowalski, ścierając krew
płynącą z rozbitej wargi.
John uśmiechnął się krzywo.
- Po pierwsze primo dopiero co zapaliłem cygaro. Po drugie już usiadłem, więc nie zamierzam
wstawać do byle brudasa. A po trzecie primo było was dwóch na jednego, więc myślałem, że sobie
poradzicie. Srogo się na was zawiodłem, chłopaki.
- Wal się.- Kowalski splunął na podłogę.
Ten niezwykły mężczyzna był nowym nabytkiem Biura Szeryfa. Jimmy po pacyfikacji dokonanej
przez OMOZ postanowił zgłębić temat psującego się burmistrza. Wysłał kuriera w trasę po dalekich
miasteczkach, żeby znalazł mu specjalistę od komputerów. Po miesiącu otrzymał wiadomość, że
zgłosiło się dwóch facetów. Specjalista od sztucznej inteligencji, znawca systemów komputerowych
oraz serwisant automatów z napojami. Kurier dopytywał, którego z nich przysłać. Jimmy odpisał
mu, że oczywiście faceta od lodówek z oranżadą, jako że to zdecydowanie lepszy fachowiec od
specjalisty od SI. Kurier nie zrozumiał ironii szeryfa. Dwa tygodnie później pojawił się Kowalski.
Jimmy próbował ściągnąć jeszcze tego drugiego magika, ale okazało się, że chłop zarobił kulę w
plecy w jakiejś pijackiej burdzie. Serwisant automatów stał się ostatnią nadzieją na zrozumienie
skomplikowanego systemu sztucznej inteligencji. Mieli z nim dużo zabawy. Był bardzo wyczulony
na punkcie swoich korzeni. Uparcie twierdził, że jest Polakiem, tak jak jego ojciec i dziad. Jednakże
gdy go wypytywali, przyznawał, że nie ma pojęcia, co to znaczy być Polakiem. Potrafił tylko
wytłumaczyć, że tatko też nie wiedział, ale uważał, że to taki twardy sukinsyn z dawnych czasów.
Wkrótce jednak okazało się, że Polak jest wyjątkowo bystry i uczy się w błyskawicznym tempie. W
ciągu tygodnia naprawił większość sprzętu w biurze. Dorabiał sobie też montując neony nad
wejściami do lokali w Zgorzel. Miller przy każdej sposobności nabijał się z Kowalskiego, a ten nie
pozostawał mu dłużny.
Jimmy postanowił wkroczyć, zanim jego ludzie pogryzą się między sobą. Trzasnął drzwiami,
zagłuszając kolejną ciętą ripostę Johna.
- Co tu się dzieje do cholery?
Kowalski wyprężył się służbiście.
- Melduję szefie, że złapaliśmy faceta ściganego listem gończym!
- To ten obdartus?
- Tak jest, szefie.
Szeryf podszedł do krat i przyjrzał się schwytanemu. Nie kojarzył tej twarzy. Zupełnie. Odwrócił
się do zastępców.
- Rio, opowiedz mi jak to było.
Rio Burzaneiro, najstarszy stażem zastępca po Millerze, uśmiechnął się niewesoło.
- No cóż, właśnie kończyłem swoją zmianę, kiedy wpadł Kowalski, kazał mi pokazać portret
pamięciowy tego ściganego i zaraz wybiegł. Potem wpadł tutaj z tym facetem i zaczęli się szarpać.
Pomogłem mu, a co miałem zrobić?
Jimmy skinął głową. Rio był dobrym szeryfem. Miał ambicje w przeciwieństwie do reszty zespołu
Robinsona. Chciał osiągnąć coś więcej w tym miasteczku. Zapowiedział, że szeryfowanie traktuje
tylko jako dorywczą robotę. Był w tym bardzo dobry, więc Jimmy nic nie mówił. Jednak Rio
marzyła się władza i wielkie czyny, a szeryf miał nadzieję, że chłopak kiedyś dopnie swego.
- Jestem niewinny, debile!- ryknął facet zamknięty w celi.
Robinson podszedł do biurka i zaczął przeglądać teczkę z listami gończymi.
- Chodź tu Kowalski, pokaż mi kogo złapałeś.
Po chwili znaleźli właściwy portret pamięciowy. Faktycznie, dało się zauważyć podobieństwo.
- No to nie ma problemu panowie, wszystko gra.- Jimmy odetchnął z ulgą.
- Nie do końca, szefie.- Rio wydawał się nieco zakłopotany.
Szeryfa przeszedł dreszcz. Takie zdania zwykle zwiastowały kłopoty.
- Co jest nie tak?
Burzaneiro potarł w zakłopotaniu brodę.
- Sęk w tym, że przyszła ta babka, która pomagała sporządzić portret pamięciowy. Wytłumaczyła,
że po tym napadzie była przerażona, skołowana i że się pogubiła. I koniec końców podała
niewłaściwy rysopis.
Miller jęknął cicho zza biurka. Jimmy zbladł.
- To kim jest ten facet?
Rio milczał przez chwilę, obserwując w skupieniu szefa.
- To chyba jej mąż.
Mężczyzna za kratami odetchnął z ulgą. Przez godzinę wyjaśniali jakim cudem kobieta opisała
swojego męża zamiast bandytę, który ją napadł. Rio dostał reprymendę za powolne wprowadzanie
zmian w dokumentacji. Niezbyt ostrą, gdyż Jimmy sam nie ogarniał papierkowej roboty. W
zasadzie szeryfowie już dawno pogubili się w tych wszystkich aktach.
Powoli zaczynało zmierzchać. Zachodzące słońce kładło długie cienie na wyschniętej ziemi.
Wieczory na Ziemiach Jałowych były najprzyjemniejszą porą. Upał ustępował pod naporem
nocnego wiatru, a mieszkańcy wychodzili z domów, by podziwiać zachód nad pustynią, sącząc
zimne piwo. Na chwilę wszyscy stawali koło siebie, obserwując niknącą za horyzontem jasną kulę
słońca. Nawet OMOZ wieczorami był wyjątkowo spokojny. Tylko wtedy wydawało się, że Zgorzel
stanowi zjednoczoną społeczność. Tylko wtedy można było uwierzyć, że świat jeszcze potrafi być
piękny.
Jimmy nie miał czasu na oglądanie zachodu. Do późna siedział w biurze, porządkując akta. Chciał
wprowadzić trochę ładu do wszystkich materiałów, w obawie przed utonięciem w papierach. Nie
wiedział, że do biura biegnie mężczyzna. Jeden z informatorów szeryfa gnał jakby niesiony
wiatrem. Jimmy nie wiedział, że właśnie w tej godzinie, najspokojniejszej w ciągu całego dnia
rozpocznie się najbardziej szalona i nieprawdopodobna historia jego życia. Przeglądając papiery nie
przypuszczał, że za chwilę w drzwiach stanie zdyszany goniec, który urywanym ze zmęczenia
głosem wydusi:
- Szeryfie...musi pan...to zobaczyć.
Koniec części drugiej

Podobne dokumenty