Andrzej Pitrus Zabić raz jeszcze The Act of Killing jest
Transkrypt
Andrzej Pitrus Zabić raz jeszcze The Act of Killing jest
Andrzej Pitrus Zabić raz jeszcze The Act of Killing jest zapraszany na prestiżowe festiwale filmowe – na tej liście są i Berlin, i Toronto – gdzie zbiera kolejne nagrody. Przed nim już tylko Oscar. Dla mnie to bardzo mocny kandydat i jeśli tylko nie okaże się zbyt „mocny” dla Akademii, nagroda może stać się przełomem w karierze dokumentalisty Joshuy Oppenheimera. To film, który szokuje. Czyni to w sposób, który nie ma nic wspólnego z epatowaniem bezmyślną przemocą i okrucieństwem, choć to właśnie przemoc i okrucieństwo są w centrum zainteresowania twórców. Oto bowiem powracamy do lat 60. w Indonezji. Prezydent Sukarno zostaje odsunięty od władzy. Zaczyna się czas prawicowej dyktatury. Przeciwnicy – niezależnie od ich rzeczywistych sympatii politycznych – zyskują uniwersalną etykietę komunistów i jako tacy muszą być wyeliminowani. Nowy przywódca kraju Suharto nie przebiera w środkach, a dla realizacji swoich celów wynajmuje pospolitych gangsterów, zajmujących się wcześniej wymuszaniem haraczy od zastraszanych na różne sposoby drobnych biznesmenów. Prezydent rządzi krajem aż do roku 1998, kiedy to zostaje oskarżony o nadużycia władzy. Gdy jednak umiera w 2008 roku, w kraju zostaje ogłoszona… żałoba narodowa. Dzisiejsze elity władzy w Indonezji nie kryją zresztą sympatii dla Suharto, a demokracja ma tam dość fasadowy charakter. Bohaterami filmu są ludzie, którzy działając na zlecenie władz, dokonywali wyroków na przeciwnikach rządu. Wielu z nich – w tym Anwar Congo, pierwszoplanowa postać filmu – ma na sumieniu setki osób, niejednokrotnie zamordowanych gołymi rękoma. I nie mówimy tu o domysłach czy poszlakach. Congo i jego koledzy z dumą opowiadają o dokonywanych egzekucjach, przekonani są także, że ich czas jeszcze się nie skończył. Gdy na horyzoncie pojawią się kolejni „komuniści” zagrażający Indonezji, chętnie podejmą się zadania oczyszczenia kraju z kanalii. Tego rodzaju wyznania muszą szokować. Wykonujący wyroki za pieniądze bandyci nie zostali w żaden sposób rozliczeni. Co więcej – dzisiaj aktywnie działają w organizacjach paramilitarnych, cieszących się pełnym poparciem obecnego rządu. Joshua Oppenheimer dotarł do nich przypadkiem. Pracując na jednej z indonezyjskich plantacji, spotkał ludzi, których rodzice byli ofiarami represji. To właśnie oni wskazali mu byłych zabójców – często mieszkających dosłownie za płotem. Reżyser zrealizował krótki materiał z udziałem jednego z nich i pokazał go podczas konferencji naukowej poświęconej twórczości Jeana Roucha. Tam właśnie spotkał późniejszego producenta – Jorama ten Brinka, który zaprosił Amerykanina do udziału w projekcie badawczym, mającym zbadać sprawę zbrodni sprzed lat z użyciem… eksperymentalnego dokumentu. Potem do przedsięwzięcia dołączyli kolejni partnerzy – m.in. Werner Herzog i Errol Morris; znalazły się pieniądze pochodzące z telewizji Arte i kilku fundacji. Skromny w zamierzeniu projekt rozrósł się do rozmiarów wysokobudżetowej produkcji. W rezultacie powstał pełnometrażowy film kinowy i trwająca niemal trzy godziny wersja reżyserska, pokazywana przede wszystkim na festiwalach. Nie tylko temat filmu jest niezwykły i emocjonujący. Jeszcze większe wrażenie robi strategia przyjęta przez twórców. Oppenheimer, poszukując kontaktu z możliwie licznymi wykonawcami wyroków śmierci, trafił na grupę określaną jako „Bioskop Boys”, do której należał wspomniany wcześniej Anwar Congo. Specjalizowała się ona w ściąganiu haraczy od kiniarzy; stąd też należący do niej gangsterzy spędzali sporo czasu w salach kinowych. Oglądali filmy wszystkich gatunków, szukając w nich nie tylko rozrywki, ale także inspiracji do wykonywanego „zawodu”. Congo z pasją opowiada, jak bardzo przydatne okazały się dla niego filmy gangsterskie, z których nauczył się dusić swoją ofiarę za pomocą metalowej linki, tak by pozbawić ją możliwości obrony… Oppenheimer wiedział, że stosując klasyczne strategie wywiadu, nie będzie w stanie dotrzeć do swych bohaterów i w pełni rozpoznać mechanizmów, które uczyniły z nich pozbawionych wyrzutów sumienia morderców. Dlatego – nawiązując do prowadzonych w latach 60. eksperymentów Jeana Roucha – postanowił posłużyć się metodą psychodramy i poprosił swoich bohaterów, by to oni zrekonstruowali popełnione przed laty zbrodnie. Ci przyjęli propozycję entuzjastycznie, szybko nauczyli się podstaw warsztatu filmowego i korzystając z dostarczonych przez filmowców rekwizytów, zrealizowali kilka scenek nawiązujących do różnych konwencji gatunkowych: od filmu czarnego przez western aż po musical. Rezultat musi budzić kontrowersje… i oczywiście budzi. Po projekcji rozmawiałem z producentem tego niezwykłego dokumentu (choć czy to w istocie tylko dokument?). Zapytałem, czy bohaterowie – poddani tu przecież pewnej manipulacji, mającej ukazać światu ogrom popełnionych przez nich zbrodni – widzieli The Act of Killing. – „Nie raz. Byli z siebie bardzo dumni!” The Act of Killing Wielka Brytania, Niemcy, Indonezja 2012, 120’ reż. Joshua Oppenheimer, zdj. Carlos Arango De Montis, Lars Skree, muz. Karsten Fundal, prod. ZDF/Arte, VPRO i inne Piotr Mirski Wszystkie jutrzejsze orgie „Bóg nienawidzi Władców Salem” – charczał Rob Zombie w utworze, z którego zaczerpnął tytuł i temat swojego najnowszego filmu. Dla tego rockmana i zarazem reżysera nie ma większej różnicy między kinem a muzyką; obie sfery są dla niego przestrzenią eksploracji tych samych tematów i obsesji. Na scenie i płytach, w filmach i teledyskach nieustannie fetyszyzuje rekwizyty znane z horrorów: zarówno pociesznych ramotek o wampirach z plastikowymi kłami, jak i nihilistycznych produkcji gore. Chociaż jak Quentin Tarantino lepi swoje dzieła z dziesiątków cytatów, to nie wdaje się w głębszą polemikę z klasyką, nie wywraca konwencji do góry nogami. Wystarczy mu eskalacja wrażeń, podkręcenie wzmacniacza do maksimum i sprawienie, że dzielący z nim pasję fani mdleją z radości, a przeciętni zjadacze chleba błyskawicznie opuszczają salę kinową.Na jego płytach rzężenie przesterowanych gitar i filmowe sample tworzą ścianę dźwięku, a jego filmy są zazwyczaj magmą obrazów: krzykliwych i brudnych, śmiesznych i odrażających. Właśnie tak wyglądają dwa pierwsze wyreżyserowane przez Roba Zombie dzieła – w tym samym stopniu pełne energii, co chaotyczne Dom 1000 trupów (2003) i Bękarty diabła (2005). W nawiązujących do klasycznego slashera Johna Carpentera Halloween (2007) i Halloween II (2009) trochę spoważniał i, zainspirowany prawdopodobnie popkulturowym rewizjonizmem à la Batman – Początek (2005, Ch. Nolan), próbował dopowiedzieć biografię Michaela Myersa. Miało to jednak siermiężny, biedarealistyczny i pseudopsychoanalityczny sznyt – morderca w białej masce okazywał się mieć ojca pijaka i matkę striptizerkę. Władcy Salem wypada na tym tle jako film najbardziej wyważony i spełniony: porzucający niepotrzebne ambicje, będący równocześnie „supermarketem z horrorami” oraz umiejętnie dawkującą wrażenia opowieścią. Opowieść przedstawia się następująco: na terenie Salem zostaje spalona grupa czarownic, która przeklina miasto; kilkaset lat później na świat przychodzi spadkobierczyni ciemnych sił (Sheri Moon Zombie, żona reżysera), mająca stać się matką Antychrysta. Potomkini jest radiową didżejką, a pradawne Zło wyzwala podrzucony na jej wycieraczkę winyl z industrialnymi zgrzytami. Brzmi to jak – nomen omen – zdarta płyta, ale Zombie prowadzi historię dość pewnie, rzadziej niż wcześniej sięgając po asekurancką zgrywę i wierząc w klisze tak bardzo, że mogą uwierzyć w nie również widzowie. Nadaje rzeczywistości cechy sennego koszmaru i sprawia, że na styku codziennej rutyny i niecodziennych zdarzeń powoli narasta poczucie grozy. Portretuje Salem jako miasto szarej mgły i cieni, a potem pozwala tonąć w jego wilgotnej atmosferze głównej bohaterce – byłej narkomance, dla której kolejne nawiedzające ją wizje są impulsem do powrotu do nałogu. Niektóre sceny wypadają sztucznie, a psychologia zatrzymuje się na poziomie banałów, ale odrobinę większa niż zazwyczaj ilość fabularnej waty pozwala w pełni wybrzmieć kolejnym piekielnym fantasmagoriom. W tej kwestii Zombie wspina się na szczyt swoich możliwości. Nagie wiedźmy o wysuszonych na wiór ciałach tańczą wokół ognia, a ubrane w biskupie szaty demony synchronicznie się masturbują; blackmetalowcy opowiadają o nienawiści do Boga, a obrazki świętych topnieją niczym wosk; opętane kobiety ujeżdżają kozły, a potem z ich łon wychodzą mackowate bestie. Są tu odwołania do klasycznych satanistycznych horrorów (Narzeczonej diabła [1968, T. Fisher] czy Dziecka Rosemary [1968, R. Polański]), jest i mariaż religii oraz seksu w duchu Kena Russella, można ponadto znaleźć animacje inspirowane wczesną twórczością Terry’ego Gilliama. Władcy Salem przywodzą jednak w pierwszej kolejności na myśl – szczególnie w wypłukanym z suspensu, za to cudownie delirycznym finale – okultystyczne ceremonie, jakie odprawiali na ekranie Kenneth Anger i Alejandro Jodorowsky. Dla Roba Zombie nie ma większej różnicy między kinem a muzyką i dlatego mistrzowsko prowadzi film za pomocą dźwięków. Przez większość czasu w tle słychać groźnie pomrukujące drony; ich stylistyczne i dramaturgiczne rozwinięcie stanowi nagrany na diabolicznej płycie utwór, w którym skrzypce drażnią uszy słuchaczy na równi z narastającym białym szumem, a na wszystko nakładają się wściekłe inkantacje. Im dalej w las, tym głośniej: w finale agresywny industrial mutuje w długi atak ekstremalnego noise’u. Po bólu nadchodzi mroczna ulga: hałas opada, rytuałowi towarzyszą chorały, które nagle przechodzą w All Tomorrow’s Parties, klasyczny przebój grupy The Velvet Underground. To jedno z najbardziej celnych i bezczelnych wykorzystań znanej piosenki we współczesnym kinie. „Jaki strój włoży biedna dziewczyna na wszystkie jutrzejsze imprezy?” – pyta natchnionym głosem wokalistka Nico, a my wiemy, że nie ma się czym martwić. Nie dość, że nasza biedna dziewczyna ma na sobie najpiękniejszą suknię na świecie, to w dodatku żadnego jutra nie będzie. Władcy Salem The Lords of Salem Kanada, USA, Wielka Brytania 2012, 101’ reż. i scen. Rob Zombie, zdj. Brandon Trost, muz. John 5, Griffin Boice, prod. Alliance Films, Automatik Entertainment, Blumhouse Productions, Haunted Movies, IM Global, wyst.: Sheri Moon Zombie, Bruce Davison, Jeff Daniel Phillips, Ken Foree Amelia Wichowicz Zmowa milczenia House Hunting jest kolejnym udanym przedstawicielem amerykańskiego indie horroru. Obok mainstreamowych, wysokobudżetowych filmów grozy, tworzonych dla masowej widowni, w Stanach Zjednoczonych rozwija się niezależna produkcja, realizowana poza wielkimi studiami, z niedużym budżetem i w pełni autorska. Cechą wspólną owych produkcji jest nostalgiczny zwrot w stronę amerykańskiego kina grozy lat 80. ubiegłego wieku. Powodem jest nie tylko popularna ostatnio retromania, obejmująca wytwory kultury dekady rządów Ronalda Reagana, ale przede wszystkim data urodzenia twórców – dzisiejszych trzydziestolatków wychowanych w epoce kaset wideo. House Hunting opiera się na schemacie horroru o nawiedzonym domu, który ma długą i bogatą tradycję w kinie amerykańskim. Dwie z pozoru niczym niewyróżniające się rodziny przybywają do niezamieszkanej nieruchomości na odludziu. Wita ich komunikat z głośników, który zachęca do zapoznania się z tym „wspaniałym miejscem”. Jak się niebawem okaże, bohaterowie będą mieli na to dużo czasu. Dom oraz otaczający go las zamienią się w pułapkę bez wyjścia. Obie rodziny utkną w nieprzyjaznej przestrzeni, z której nie będą mogły się wydostać. House Hunting wykorzystuje pomysły z takich filmów grozy jak chociażby Cube (1997, V. Natali) i The Divide (2011, X. Gens; pisaliśmy o nim w „EKRANach” nr 5(9)/2012), lecz nie na zasadzie wtórnej repetycji. W zamkniętym, odizolowanym miejscu rozegra się brutalna walka o przetrwanie, ale to nie dom okaże się największym zagrożeniem. Prawdziwym wrogiem staną się obsesje i skrywane tajemnice bohaterów. Za fasadą normalności obu rodzin kryją się atawistyczne instynkty. Film Hurta eksploruje mroki ludzkiego wnętrza w duchu Solaris Stanisława Lema. Złowrogi dom, niczym myślący ocean, materializuje ukryte głęboko lęki i przywołuje wyparte wspomnienia. Bohaterowie zostaną skonfrontowani z nieprzepracowaną przeszłością, która nie pozwala im o sobie zapomnieć, ustawicznie powracając w postaci obrazów zmarłych i związanych z nimi sytuacji. House Hunting nawiązuje do popularnego w opowieściach grozy motywu rozdwojenia. Bohaterowie, niczym protagonista powieści Roberta Louisa Stevensona, muszą także stawić czoło swoim sobowtórom, pojawiającym się jako lustrzane odbicie – demoniczne alter ego, które kpi i prowokuje. Zamknięta przestrzeń posiadłości jest odbiciem klaustrofobii umysłu. Bohaterowie stali się zakładnikami wydarzeń z przeszłości, naiwnie wierząc, że ich wyparcie umożliwi zbudowanie prowizorycznej normalności. Pierwsza para protagonistów ukrywa prawdziwe okoliczności śmierci poprzedniej żony. Druga z kolei zmaga się z traumą po utracie kilkuletniej córki oraz zatajonym morderstwem, które popełnił ich dorosły syn. Dom, do którego trafiają, staje się ich metaforycznym i dosłownym piekłem. Nękani poczuciem winy pokutują we własnych umysłach – widzą osoby i sytuacje niedostrzegalne dla innych. Nikt nie jest w stanie im pomóc, skazani są na samotne odbywanie kary. W House Hunting grozę generuje owo zapętlenie rzeczywistości, co obrazuje scena, w której obie rodziny godzinami krążą samochodem wokół domu. Czasoprzestrzeń więzi bohaterów, którzy nie mogą się wydostać z jej powtarzalności. Każdy dzień jest taki sam jak poprzedni. Wszystkie elementy są stałe: poranek otwiera irytujący komunikat, w kuchennej szafce pojawia się odliczona liczba identycznych puszek z jedzeniem, pogoda nie ulega zmianom, bohaterowie wykonują ciągle te same czynności. Idea wiecznego powrotu, głosząca, że świat nieustannie powtarza się wciąż w tej samej postaci, po raz kolejny zostaje sparodiowana przez popkulturę, jak choćby w Dniu świstaka (1993, H. Ramis). W opowieść o strasznym domostwie zostaje wpisany motyw walki o przetrwanie. Obie rodziny z początku próbują współpracować z sobą i znaleźć wyjście z kłopotliwej sytuacji. Z czasem pojawiają się konflikty, które przeradzają się w prawdziwe igrzyska śmierci. Symbolem zwiastującym czyjąś śmierć jest ubywająca liczba puszek, a paniczny lęk doprowadza do eskalacji przemocy. Obserwatorami zdarzeń w House Hunting są dwie tajemnicze postaci: postawny mężczyzna w średnim wieku oraz niema dziewczyna. Mężczyzna pełni rolę wodzireja tej upiornej zabawy, który nie tylko wpędza ofiary w pułapkę, ale też obserwuje ich stopniowy upadek. To szatański demiurg, który ciągnie za sznurki i napędza grę. Równie intrygująca jest bezimienna dziewczyna, która wpada pod koła samochodu bohaterów. Od tej pory będzie stałą towarzyszką Emmy, nastolatki w podobnym wieku. House Hunting, zgodnie z prawidłami niezależnego horroru, jest minimalistyczną opowieścią utrzymaną w monochromatycznej tonacji. Owa surowość formy koncentruje uwagę widza na dramacie napięć, jaki rozgrywa się między bohaterami. Choć poetyka sennego koszmaru momentami spowalnia napięcie, to warto doczekać do finałowego powrotu światów, gdy historia zatoczy koło. House Hunting USA 2013, 102’ reż. i scen. Eric Hurt, zdj. Eric Hurt, Todd Free, muz. Jaysen Lewis, prod. Pillage and Plunder Pictures, wyst.: Janey Gioiosa, Marc Singer, Art LaFleur, Paul McGill, Rebekah Kennedy Łukasz Ziomek Need for speed, need for God Ayrton Senna – trzykrotny mistrz świata Formuły 1, przez wielu jest uważany za najlepszego kierowcę wszech czasów. 1 maja 1994 roku na torze Imola w San Marino jego bolid wypadł z zakrętu i z prędkością ponad 200 km/h uderzył w betonową ścianę. Nieprzytomnego Sennę śmigłowcem przetransportowano do szpitala w Bolonii, gdzie zmarł kilka godzin później. Dokument brytyjskiego reżysera Asifa Kapadii skupia się właściwie wyłącznie na startach Senny w F1. Bohaterem jest więc przede wszystkim Senna-kierowca, człowiek pokonujący własne ograniczenia, dla którego liczy się przede wszystkim zwycięstwo; zamknięty w kokpicie swojego bolidu, dążący do doskonałości. Choć rodzinne i prywatne relacje Ayrtona Senny są tu zaznaczone jedynie zdawkowo, zadziwiające jest to, że z telewizyjnych wywiadów, obszernych relacji z wyścigów i materiałów kręconych za kulisami kolejnych Grand Prix powstał portret tak bardzo osobisty. Senna to film o poszukiwaniu samego siebie i... Boga. Na pierwszy rzut oka jest to przede wszystkim bardzo dobrze opowiedziana (Kapadia po mistrzowsku połączył z sobą archiwalne nagrania), od początku do końca trzymająca w napięciu historia kierowcy sportowego, który już za życia stał się legendą, a tragiczna śmierć jedynie tę legendę umocniła. Nie trzeba jednak być fanem sportów motorowych, aby dać się bez reszty uwieść temu filmowi. Reżyser prowadzi nas przez najważniejsze momenty kariery Senny w Formule 1. Jednym z pierwszych jest zdobycie drugiego miejsca w Grand Prix Monako, gdzie podczas jazdy w deszczu Brazylijczyk dał prawdziwy pokaz swoich umiejętności (później zasłynął jako specjalista od jazdy właśnie w takich warunkach), a jednocześnie ujawnił swój niepokorny charakter – nie zatrzymał się pomimo przerwania wyścigu, minął po drodze zwycięzcę Alaina Prosta i przejechał na pełnym gazie linię mety. Prost wyrasta zresztą na głównego antagonistę Senny, a ich bezpośrednia rywalizacja w czasach, gdy obaj jeździli w zespole McLarena, szybko przerodziła się w otwarty konflikt. Miał on jednak charakter nie tylko sportowy. Jako protegowany szefostwa F1, Prost był bowiem tym, który podporządkowywał się narzuconym z góry, ale niekoniecznie uczciwym regułom, podczas gdy Senna z systemem starał się walczyć. Nie ulega wątpliwości, że tym filmem Asif Kapadia składa trzykrotnemu mistrzowi świata należny mu hołd. Pomimo wrażenia, że postać Senny została tu wpisana w iście bohaterską narrację, to całość w niczym nie przypomina tandetnej laurki. Jeżeli już, to raczej epitafium. W dodatku, gdy przyjrzeć się bliżej, okazuje się, że portret Senny, jaki wyłania się z tego dokumentu, nie jest wcale tak jednostronny, jak początkowo mogłoby się wydawać. Widać to dobrze choćby na przykładzie dwóch jego wypowiedzi, gdy najpierw głośno skrytykował zespół Williams-Renault za naszpikowane elektroniką bolidy, które stały się bezkonkurencyjne niezależnie od umiejętności kierowcy, a po pewnym czasie sam zadeklarował chęć jazdy właśnie dla tego teamu. To jednak nie wszystko. Między wierszami podniosłego tonu tej opowieści Kapadia pokazuje Sennę jako człowieka, którego nieustanna chęć rywalizacji i niezaspokojony głód zwycięstwa wpędziły w końcu w ślepy zaułek, w pułapkę, z której nie było już wyjścia. Dążenie do doskonałości stało się jego przekleństwem. I nie chodzi tu nawet o sam wypadek, do którego doszło, gdy został członkiem zespołu Williams-Renault, ale o wciąż czające się gdzieś z boku – pomimo zdobytych trzech tytułów – poczucie niespełnienia. Ważną kwestią podnoszoną przez dokument Kapadii jest to, że dla Ayrtona Senny ściganie się miało aspekt nie tylko sportowy, ale prawie mistyczny (po zdobyciu pierwszego mistrzostwa wprost mówi o tym, że czuł obecność Boga). To również kolejny wymiar, na który reżyser otwiera swój film. W 1991 roku Senna, po przejechaniu linii mety w zwycięskim dla niego Grand Prix Brazylii, stracił przytomność i doznał skurczu mięśni. W kilku zbliżeniach jego twarzy widzimy, że wykrzywiona jest ona w grymasie ogromnego bólu. To znaczący obraz zwycięstwa okupionego wysiłkiem, który przekracza granice i możliwości ciała. Czy to oblicze męczennika, który zbliżył się do świętości? Patrząc z tej perspektywy, nieprzypadkowa wydaje się również sekwencja ujęć po śmiertelnym wypadku na torze Imola. Archiwalne telewizyjne nagrania Kapadia potrafi nasycić dodatkowymi symbolicznymi znaczeniami. Relacja lekarza, który w trakcie reanimacji poczuł, że duch opuszcza ciało Senny, a potem obraz startującego śmigłowca z nieprzytomnym kierowcą na pokładzie – to może i ryzykowna, ale ostatecznie głęboko poruszająca scena przejścia na „drugą stronę”. W ten właśnie sposób reżyser poszerza ramy sportowego dokumentu, wpisując w nie również opowieść o poszukiwaniu transcendencji. Senna Francja, USA, Wielka Brytania 2010, 104’ reż. Asif Kapadia, scen. Manish Pandey, zdj. Jake Polonsky, muz. Antonio Pinto, prod. Universal Pictures, Studio Canal, Working Title Films, Midfield Films Maciej Stasiowski Walizki podróżne Portret Manfreda Eichera, założyciela wytwórni ECM, nie mógł być niczym innym jak tylko filmem. Nawet seria malowniczych fotografii w stylu tych, które zdobią okładki albumów Terjego Rypdala, Keitha Jarretta lub Jana Garbarka, nie oddałyby nomadycznego charakteru życia jego bohatera. Nieprzerwanie od 1969 roku, kiedy to ukazał się pierwszy longplay z sygnaturą „ECM1001”, Eicher przemieszcza się pomiędzy europejskimi stolicami, nadzorując sesje nagraniowe, poznając z sobą artystów i nasłuchując za brakującymi dźwiękami. Artyści – Arvo Pärt, Marilyn Mazur – doceniają jego ucho. W Sounds and Silence Petera Guyera i Norberta Wiedmera zobaczymy, jak to nieustanne podróżowanie przekłada się na harmonię brzmienia spod znaku ECM. Aby rzetelnie opowiedzieć o niemieckim kontrabasiście, kojarzonym obecnie ze skandynawskim chłodem i poezją jazzowo-klasycznego pogranicza, samemu trzeba wpierw spakować walizki. Jak wynika z informacji zamieszczonych na oficjalnej stronie internetowej, pierwsze spotkanie z Eicherem nastąpiło w studiu nagraniowym radia, gdzie bohater przyszłego dokumentu nagrywał Bruno Ganza czytającego Ziemię jałową. W sesji istotna była długość pauz, akcent i cierpliwość. Cierpliwość, gdyż po pierwszej próbie następowały kolejne. Od tego momentu Wiedmer i Guyer towarzyszyli Eicherowi przez pięć lat. Sesje pokazane w filmie zdążyły zaowocować albumami. „Portret w ruchu” daje jednak pojęcie o skali i liczbie projektów, jakie Eicher jednocześnie koordynuje, inwestując całą uwagę i cierpliwość w każde ze spotkań. Widzimy go w estońskim kościółku witającego się z dyrygentem, przed wykonaniem nowej kompozycji Pärta. Teraz zza konsoli Eicher wysłuchuje gry Nika Bärtscha. Prosi inżyniera dźwięku o zawężenie pola, z którego mikrofon zbiera dźwięki, i ściszenie perkusji w celu uzyskania ciepłego i intymnego brzmienia. Różnicę słychać w głośnikach. Ścieżka jest gotowa. Bycie producentem nie jest jedynie kwestią rozmieszczenia mikrofonów i użycia odpowiednich filtrów, ale i naprowadzania muzyków na właściwe wnioski, klarowne brzmienie. Komponowanie to proces rozwiązywania problemów. W filmie wielokrotnie wracamy do raz już przedstawionych artystów, obserwując postępy ich pracy, ale i przyglądając się, w jaki sposób radzą sobie z produkcją i aranżacją (Pärt, Bärtsch, Anouar Brahem). Towarzyszymy także ich muzycznym eksploracjom. Co ważniejsze, dokument pokazuje, że profesjonalni muzycy korzystają również z pomocy lutników, stroicieli, słuchaczy. Sounds and Silence można nazwać filmem drogi. Sama muzyka jest relacją z podróży. Odwiedzamy różne szerokości geograficzne – od Turcji przez Grecję i Francję po Norwegię – a bogate krajobrazy tych miejsc kojarzą się z wizualnym językiem ECM. Eicher nie ukrywa, że język ten wywodzi się z kina. Filmowość muzyki selekcjonowanej, produkowanej i wydawanej przez Niemca funkcjonuje na kilku poziomach: cytatu (kadry z Siódmej pieczęci [1957, I. Bergman]) we wkładce do Mnemosyne Garbarka i The Hilliard Ensemble, bądź też ze Zwierciadła [1975, A. Tarkowski] w książeczce do Tarkovsky Quartet), hołdu (albumy Re: Pasolini Stefano Battaglii, Matka Joanna Tomasza Stańki oraz La notte Ketila Bjørnstada zainspirowany Nocą [1961] M. Antonioniego), ale i bezpośredniego wkładu w udźwiękowienie filmu. Eicher pisał muzykę dla Jeana-Luca Godarda, stworzył lub skompilował ścieżki dźwiękowe do Tylko Marta (2001, S. Nettelbeck) i Fotografa wojennego (2001, Ch. Frei). W 1992 roku nakręcił nawet własny film. Twórcy dokumentu nie zapuszczają się aż tak daleko, jednak i nie ignorują tych muzyczno-filmowych koneksji. W jednej ze scen przeglądamy wraz z Eicherem zdjęcia na monitorze laptopa. Dywagując nad tym, która z fotografii trafi na okładkę nowego albumu, producent zatrzymuje się na nocnej scenie. Powierzchnia jeziora, las, zarys gór w oddali. Zbliżenie. Woda zaczyna się mienić. Scena niezauważalnie ożywa w krótki film. Czy takie skojarzenia ma wywołać muzyka firmowana nazwiskiem Manfreda Eichera? Pięcioletnia medytacja Guyera i Wiedmera naprowadziła nas na ten trop. Obecnie coraz częściej odchodzi się od formuły filmowej biografii; od animowania albumów rodzinnych i wyciętych z tła postaci. Twórców Sounds and Silence, podobnie jak Davisa Guggenheima (reżysera Będzie głośno [2008]) czy Kerthy Fix i Gail O’Harę (autorki dokumentu Strange Powers: Stephin Merritt and the Magnetic Fields [2010]), mniej interesuje tło rodzinne, a bardziej ewolucja muzyki, warsztat kompozytora, proces komponowania oraz niewerbalna wymiana pomysłów pomiędzy instrumentalistami. Dzięki tej perspektywie, pomimo surowej, choć poetyckiej oprawy płyt ECM, muzyka będąca pasją Eichera nie jest przeintelektualizowana. Podobnie jest z omawianym dokumentem. Już samym tytułem film określa topografię zainteresowań portretowanego muzyka. Towarzysząc mu w podróży od jednego studia nagraniowego do drugiego, powracamy w końcu do siedziby wytwórni w Monachium – punktu, od którego zaczyna się film Guyera i Wiedmera. Do tego miejsca będą pielgrzymować przyszli amatorzy muzyki ECM, do których dotrze Sounds and Silence. Muzyki, bez której nie należy wybierać się w podróż. Sounds and Silence: Travels with Manfred Eicher Szwajcaria 2009, 87’ reż., scen. i zdj. Peter Guyer, Norbert Wiedmer, prod. ECM Paweł Biliński Kobiety, kocham was Karty zostają odkryte na początku filmu – czwórka dzieci młodego małżeństwa nie żyje. W szpitalu zrozpaczona matka jest w stanie jedynie wyszeptać prośbę: „Musicie pochować je w Maroku”. Po chwili widzimy małe trumny wjeżdżające na pokład samolotu. Prawdopodobnie odbędą lot do ojczyzny ojca, zgodnie z wcześniejszą sugestią kobiety. Trwająca miesiące sielanka w żadnym wypadku nie zapowiadała tak tragicznego finału. Mounir i Murielle byli szczęśliwą parą, która niczym szczególnym nie wyróżniała się spośród rówieśników. Ona – Belgijka ucząca w szkole podstawowej, on – przybyły do Europy Marokańczyk, asystent swojego przybranego ojca, André Pingeta. Kiedy Mounir na wczesnym etapie związku proponuje Murielle małżeństwo, oboje nie potrafią ukryć łez szczęścia. Wątpliwości ma za to André. Według niego różnice kulturowe będą trudne do pogodzenia. Zwyczaje i poglądy mogą stać się punktem zapalnym konfliktów, które z czasem doprowadzą do destrukcji. Co jednak nie oznacza, że związek skazany jest na porażkę. I może nie byłoby źle, gdyby nie uzależnienie Mounira od André. To u niego mężczyzna dostaje pierwszą pracę, u niego też wraz z żoną – z braku lepszych perspektyw – mieszka. Pinget staje się mentorem i „ojcem” tej pary. Wspiera Mounira i Murielle w kwestiach finansowych, stara się służyć radą i pomagać w opiece nad dziećmi. Joachim Lafosse buduje swój film ze strzępów opowieści. Dobiera kolejne sceny, nie bacząc na powstające między sekwencjami elipsy czasowe – widz obserwuje jedynie wybrane momenty z życia bohaterów, czasem bardziej doniosłe (awantura, jaką kobiecie robi Mounir z powodu nieupilnowania dziecka), niekiedy mniej wyraziste, ale tylko pozornie nieznaczące (André podarowujący Mounirowi podobny do swojego zegarek z okazji narodzin pierwszego potomka). To, co wydaje się narracyjną dezynwolturą, w istocie jest precyzyjnym pomysłem na wielopłaszczyznowe przedstawienie kilku problemów. Na pierwszym poziomie Nasze dzieci są dogłębną analizą procesów prowadzących do autodestrukcji kobiety w świecie panującego patriarchatu. Wspólne mieszkanie trojga bohaterów w zamierzeniu ma ułatwić życie. W istocie przebywanie z dwójką mężczyzn staje się dla Murielle coraz trudniejsze, jako że André i Mounir narzucają jej swój rytm życia. Początkowo uśmiechnięta i otwarta, z każdym dniem traci podmiotowość. Przestaje być człowiekiem, a zaczyna przeistaczać się w niemającą prawa głosu maszynę do rodzenia. Wielokrotnie obarczana winą za zaniedbanie dzieci, swojego wyglądu czy niewłaściwe zachowanie, nie potrafi przeciwstawić się mężczyznom. Ci zaś nawet nie zdają sobie sprawy z szowinistycznego rozwiązywania niemal każdego problemu. Zrzucanie obowiązków na barki kobiety staje się najwygodniejszym rozwiązaniem. Dom, który zazwyczaj symbolizuje bezpieczeństwo i harmonię, tutaj przypomina szczelnie zamkniętą twierdzę, gdzie więzi się Murielle – każdy jej ruch jest obserwowany, dochodzi do inwigilacji tłamszonej jednostki. Lafosse nie ryzykuje kłopotliwej oceny sytuacji przedstawionej w filmie. Nie podpowiada, czy winę za śmierć dzieci ponosi matka, ojciec, André czy może żadne z nich, bo prawdziwym problemem jest tu odgórnie przyjmowany przez bohaterów paradygmat postępowania w życiu codziennym. Reżyser stawia wysokie wymagania widzowi, który mając do dyspozycji jedynie kilka scen z życia małżeńskiego, sam musi wysunąć wnioski z przedstawionej opowieści. Nasze dzieci nie ograniczają się jedynie do analizy nieuświadomionego szowinizmu. Lafosse uzupełnia feminizujący dyskurs pytaniami dotyczącymi blasków i cieni wielokulturowej Europy. Na sugestię Murielle, że chciałaby się z mężem przenieść do Maroka, André reaguje jednoznacznie: „Wiesz jak tam się wychowuje dziewczynki? Chcesz tego dla nich?”. Sęk w tym, że kobieta niemal od początku małżeństwa podporządkowywała się Mounirowi, spychając na drugi plan samorealizację. Wydaje się, że kolejne dzieci rodzi po to, by w końcu uszczęśliwić męża czekającego na męskiego potomka, swojego „następcę”. Przyjmując rolę społeczną, jaką zazwyczaj przypisuje się kobiecie w islamie, dobrowolnie rezygnuje z poczucia własnej przynależności. Otrzymana w prezencie od teściowej – z którą porozumiewa się jedynie za pomocą gestów – szczelnie przykrywająca ciało suknia dobrze znamionuje ów rytuał przejścia z jednej kultury w drugą. Inna sprawa, jak Murielle czuje się w sytuacji wewnętrznego rozdarcia. W najbardziej poruszającej scenie główna bohaterka jedzie samochodem i pod nosem podśpiewuje lecący w radiu szlagier Femmes, je vous aime („Kobiety, kocham was”) słynnego francuskiego wokalisty Juliena Clerca. To wyznanie piosenkarza podziela również Lafosse, który w tym jednym momencie daje do zrozumienia, że w tak podskórnie zamkniętej i zaściankowej poglądowo Europie nie będzie miejsca na wychowanie naszych wspólnych dzieci. Nasze dzieci À perdre la raison Belgia, Francja, Luksemburg, Szwajcaria 2012, 111’ reż. Joachim Lafosse, scen. Joachim Lafosse, Thomas Bidegain, Matthieu Reynaert, zdj. JeanFrançois Hensgens, prod. Versus Production, wyst.: Tahar Rahim, Émilie Dequenne, Niels Arestrup, Baya Belal Marta Maciejewska (Na) zawsze fragment Walk Away Renée Jonathana Caouette’a to dla osób, które widziały jego Tarnation (2003), właściwie rodzaj dokumentalnej kontynuacji. Dość kłopotliwe byłoby nazywanie obu tych filmów rodzinną sagą, choć takie określenie również się nasuwa. Caouette po raz kolejny wprowadza widzów w tajniki życia ze swoją matką, tytułową Renée, obnaża własne słabości i zmusza do pewnego rodzaju odbiorczego voyeuryzmu. Zarówno w formie, jak i w treści Walk Away Renée jest kontynuacją Tarnation. Film składa się z materiałów audiowizualnych i fotografii z rodzinnego archiwum, które na bieżąco przeplatają się z najnowszymi nagraniami wykonanymi za pomocą stale towarzyszącej reżyserowi kamery. Poszczególne zdjęcia, „fragmenty życia”, odbiegają od siebie jakością – jedna część filmu jest słabo oświetlona, inna – świetnie wykadrowana. Film jest rodzajem kolażu, umiejętnie zaplanowanego chaosu: raz na ekranie przesuwają się stare zdjęcia Caouette’a i jego matki, za chwilę oglądamy dawne wypowiedzi Renée do kamery, następnie obserwujemy syna reżysera, który uśmiecha się wprost do obiektywu. Taki porządek materiałów sugestywnie podkreśla treść filmu – Caouette, zlepiając z sobą pozornie niedopasowane elementy rodzinnych archiwaliów, pokazuje, że życie z Renée to „zawsze fragment”, w którym wszystko zmienia się na bieżąco, a kolejnej chwili nie da się przewidzieć ani zaplanować. Głównym powodem tego, że reżyser zdecydował się powrócić do dokumentalizmu osobistego, jest przeprowadzka jego matki. Kobieta od wielu lat cierpi na zaburzenia psychiczne, które prawdopodobnie nasiliły się jeszcze po nieudanej terapii elektrowstrząsami. Choć przez wiele lat była pod stałą kontrolą lekarzy i przyjmowała kolejne leki, w 2010 roku jej stan znacznie się pogorszył. Jonathan zdecydował się przenieść matkę z Houston do domu opieki w Rhinebeck w stanie Nowy Jork, bliżej swojego miejsca zamieszkania i pracy. Wkrótce okazuje się jednak, jak bardzo problematyczne jest życie z Renée. Gdy gubi ona opakowanie z lekarstwami, Jonathan dzwoni do lekarzy z prośbą o kolejne recepty. Ich zdobycie jest jednak skomplikowaną procedurą, a Renée po odstawieniu leków robi się coraz bardziej agresywna i nieobliczalna. W dodatku Jonathan odzwyczaił się od mieszkania z Renée już we wczesnym dzieciństwie (o czym wiemy z Tarnation), w wyniku czego nie do końca potrafi traktować ją jak matkę, zwracając się do niej po imieniu. Konieczność sprawowania opieki burzy codzienność Jonathana. Do tej pory syn starał się trzymać matkę na dystans, jednocześnie budując własne życie rodzinne, którego w dzieciństwie sam nie zaznał (w filmie poznajemy jego wieloletniego partnera i syna). Teraz jednak musi zapanować nad chaosem, który wywołuje wokół siebie Renée – chodzi tu zarówno o metaforyczny, jak i fizyczny bałagan, jaki kobieta pozostawia we wszystkich pomieszczeniach, w których pojawia się na dłużej. Jonathan próbuje stworzyć nowy ład. W tym celu musi uporać się z demonami przeszłości – dlatego decyduje się na spotkanie z biologicznym ojcem, który porzucił go we wczesnym dzieciństwie. O ile Tarnation dotyczyło prób odnalezienia się Caouette’a w rzeczywistości, poszukiwania i akceptowania własnej tożsamości, o tyle Walk Away Renée opowiada o trudnej relacji z matką i problemach, z jakimi musi się ona borykać, a nad którymi jednocześnie nie jest w stanie zapanować. Oba filmy Caouette’a przywodzą na myśl twórczość Marcina Koszałki. Dokumentalizm osobisty nie jest dla amerykańskiego reżysera jedynie formą wyrazu bądź zapisu własnej codzienności, jak chociażby w przypadku Dzienników Eda Pincusa. Chodzi o terapeutyczną funkcję filmów – widz zostaje siłą wciągnięty w świat Caouette’a, staje się świadkiem poszczególnych epizodów jego życia, których – tak samo jak reżyser – nie potrafi zrozumieć. Nie przekonuje mnie argument, że ten emocjonalny striptiz Caouette’a przed kamerą oraz wmontowanie epizodów z życia Renée w materiał filmowy mają na celu jednoznaczne wyrażenie niechęci syna do matki. W moich oczach obie strony zostały rozgrzeszone – ich potyczki tłumaczą relację, której nie dałoby się zdefiniować za pomocą słów. Nie ma tu lepszej ani gorszej strony konfliktu, bo też konflikt nie jest jednoznaczny, choć pojawia się wiele nieporozumień. Tytuł filmu sugeruje, że syn chciałby, by matka odeszła. Jednak po projekcji widz dowiaduje się, że w rzeczywistości tak nie jest. Podobnie jak w piosence zespołu The Left Banke o tym samym tytule, Caouette mimo nieustannych trudności stara się nie obwiniać matki za bolesną sytuację, w której oboje się znaleźli. Chociaż zarazem wie, że życie z nią już zawsze będzie składało się wyłącznie z krótkich chwil spokoju i szczęścia. Walk Away Renée USA 2011, 90’ reż. Jonathan Caouette, zdj. Jonathan Caouette, Jason Banker, Andres Peyrot, Noam Roubah, Jorge Torres-Torres, muz. Simon Raymonde, prod. Love Streams Productions, wyst.: Jonathan Caouette, Renée Leblanc, Joshua Caouette, Adolph Davis Miłosz Stelmach Żywot człowieka podziemnego Tureckie kino dzieli większość paradoksów kraju rozpiętego geograficznie i kulturowo między dwoma kontynentami. Filmy znad Bosforu mogą się wydawać bliskie nam, Europejczykom, ze względu na wyczuwalną w nich fascynację zachodnią tradycją literacką i filmową, a także dużo mniejszy dystans kulturowy niż w wypadku innych państw muzułmańskich. Z drugiej strony mają domieszkę egzotyki, która objawia się w nieco odmiennej tonacji emocjonalnej, zdominowanej przez specyficzną melancholię i poetycki nastrój. Jednym z najdoskonalszych przedstawicieli takiego kina jest Zeki Demirkubuz, którego Podziemie ujrzało światło dzienne w 2012 roku. Bohaterem filmu jest państwowy urzędnik i niespełniony pisarz Muharrem. Zgorzkniały i rozczarowany swoim losem, wiedzie on pusty, samotny żywot, rozciągający się między salonem z telewizorem, nudną pracą w biurze i podejrzanymi knajpami. Kryzys wieku średniego połączony z poczuciem życiowej klęski uczyniły z niego małostkowego furiata zasklepionego w świecie własnych neuroz i pretensji. To człowiek inteligentny i pełen ideałów, ale jednocześnie odpychający i godny współczucia „człowiek podziemia”, opisany niegdyś przez Fiodora Dostojewskiego. Podziemie stanowi bowiem dość luźną adaptację opowiadania rosyjskiego pisarza – Notatek z podziemia (1864). Demirkubuz od dawna inspirował się Dostojewskim, a szczególne piętno odcisnęła na jego filmach Zbrodnia i kara (mniej lub bardziej wyraźne odniesienia do powieści możemy odnaleźć w Trzeciej stronie [1999], Poczekalni [2004] i Zazdrości [2009]). Twórca Podziemia wpisuje się tym samym w szerszy prąd zainteresowania tureckich filmowców kulturą rosyjską. Czechow, Tarkowski i właśnie Dostojewski silnie oddziałują na tureckie kino, inspirując takich znakomitych reżyserów jak Nuri Bilge Ceylan bądź Semih Kaplanoğlu. Demirkubuz w najnowszym dziele idzie zresztą śladem swoich częściej nagradzanych kolegów, stawiając na wyrafinowaną plastykę i odrobinę kreacyjny charakter filmu. Porzuca tym samym chropowaty realizm, który definiował jego wcześniejsze dzieła, na rzecz stylizacji. Pierwszym krokiem w tym kierunku wydaje się nakręcona w 2009 roku Zazdrość – w tym wypadku była to stylizacja historyczna, bowiem melodramatyczna fabuła została osadzona w latach 30. ubiegłego wieku. Podziemie jest tymczasem filmem współczesnym, ale tu z kolei stylizacja idzie w stronę groteski, opartej na silnej subiektywizacji. Wydatnie pomagają w tym mroczne, lecz stonowane zdjęcia Türksoya Gölebeyia, utrzymane w różnych odcieniach brązu i szarości. Ich jednostajność podkreśla monotonię życia Muharrema, rozbijaną elementami absurdu wdzierającymi się do filmu. Jego źródłem jest zazwyczaj sam bohater, który czasem bez powodu udaje wyjące zwierzę, a charakteryzującym go rekwizytem staje się noszony wszędzie ziemniak. Tej wewnętrznie skonfliktowanej postaci, balansującej nieustannie na pograniczu śmieszności i tragiczności, zniuansowania dodaje aktorstwo Engina Günaydına, którego vis comica (w Turcji znany jest on z repertuaru komediowego) chwilami przebija zza poważnej roli, którą przyszło mu grać. Silne skupienie się na postaci i problematyce egzystencjalnej usuwa nieco w cień fabułę Podziemia. Tropem Dostojewskiego Demirkubuz opowiada o swoim bohaterze za pomocą kilku niepowiązanych z sobą wątków, z których każdy jest zbudowany wokół relacji Muharrema z inną osobą – służącą, kolegą z czasów młodości i wynajętą przez niego prostytutką. Mimo dobrych chęci żadna z nich nie przynosi jednak spełnienia, a nawet spodziewane katharsis w finale zostaje zaprzepaszczone nagłą oschłością i brakiem zdolności do okazania uczuć. „Chcę być dobry, ale oni mi nie pozwalają” – żali się Muharrem, choć tak naprawdę sam sobie na to nie pozwala, każdorazowo niwecząc własne wysiłki. Jedną z takich dramatycznych sytuacji jest dwudziestominutowa sekwencja uroczystej kolacji na cześć szkolnego kolegi, który osiągnął wielki sukces literacki, plagiatując powieść Muharrema. Umieszczona w centrum Podziemia scena należy do typowych dla Demirkubuza – statyczna, jeśli chodzi o wydarzenia, ale niezwykle skondensowana emocjonalnie. Wychodzą w niej na jaw wszystkie zaszłości i frustracje głównego bohatera, który sprzeciwia się arogancji i hipokryzji nagrodzonego oraz jego pochlebców. Do końca nie wiadomo jednak, na ile powoduje nim szlachetne umiłowanie szczerości i prostolinijności, a na ile podlewana alkoholem zazdrość. Ta dwuznaczność w ocenie bohatera, sugerowana przeze mnie już wcześniej, będzie się utrzymywać do końca filmu. Walorem jest z pewnością uwspółcześnienie liczącej półtora wieku prozy Dostojewskiego przy jednoczesnym zachowaniu jej ducha. Demirkubuz krążył wokół tego pisarza przez całą karierę, ale wydawało się, że pierwszym w kolejności materiałem do adaptacji będzie dla niego Zbrodnia i kara. Być może turecki reżyser wciąż przymierza się do ekranizacji tego arcydzieła, do której Podziemie stanowi kolejny etap przygotowań? Podziemie (Yeralti) Turcja 2012, 106’ reż. i scen. Zeki Demirkubuz, zdj. Türksoy Gölebeyi, prod. Mavi Film, wyst.: Engin Günaydın, Serhat Tutumluer, Nihal Yalcin Agnieszka Mikrut-Żaczkiewicz Zapomniane legendy Kino chińskie nigdy nie cieszyło się w Polsce popularnością. Nic więc dziwnego, że ostatni, jak do tej pory, film Jia Zhangke nie doczekał się u nas ani jednej projekcji, a większość czasopism filmowych nie zauważyła jego istnienia. Co więcej, jako że został zrobiony na zlecenie władz Szanghaju i zaaprobowany przez instytucje państwowe, na wielu europejskich festiwalach został przyjęty z pewną dozą nieufności. Autor dostał propozycję, by zrobić film promujący Szanghaj, gospodarza wystawy Expo 2010. Zleceniodawcy mieli zapewne nadzieję, że reżyser przedstawi najbardziej nowoczesne oblicze metropolii – Pudong – i choć zgodzili się na zaproponowany scenariusz, ostateczny rezultat nie mógł ich zadowolić. Film nie jest bowiem portretem miasta, ale zbiorową opowieścią mieszkańców, których losy w różny sposób związane były z Szanghajem i jego burzliwą historią. Reżyser indaguje przed kamerą osiemnaście osób w różnym wieku, różnej profesji i proweniencji, pozwalając im opowiadać o swoich wspomnieniach związanych z tym miejscem, traumatycznych wydarzeniach i zabawnych przygodach. Dla każdej relacji znajduje adekwatną przestrzeń i ilustrację, tworząc w ten sposób fascynujący kolaż historii, obrazów i doświadczeń, przedstawiający niezwykle barwne dzieje dwudziestowiecznego Szanghaju i jego mieszkańców. Reżyser przyznawał, że początkowo trudno było mu znaleźć wspólny mianownik dla zgromadzonych w trakcie przygotowań opowieści różnych osób. Ostatecznie nić łączącą rozmaite historie odnalazł w migracjach, ponieważ jak twierdzi: „z jednej strony wielu ludzi z różnych zakątków świata przyjeżdżało do Szanghaju, a z drugiej wielu wyprowadzało się i uciekało – to ważna część losów miasta”. Jak sugeruje przy tym artysta, powody ucieczki z kosmopolitycznego portu były różnorakie (wojna, katastrofa, pogoń za pieniędzmi), ale destynacje ograniczone – większość Chińczyków osiadała bowiem w Hongkongu i na wyspie Tajwan. Jia Zhangke śledzi zarówno dzieje ludzi, którzy do Szanghaju przybyli lub spędzili tam całe życie, jak i tych, którzy wyjechali do wspomnianych enklaw. Swoją opowieść o mieście i jego mieszkańcach reżyser rozpoczyna w roku 1933 relacją staruszka o zamordowaniu jego ojca – działacza na rzecz praw człowieka – przez agentów Chiang Kai-sheka, a kończy w 2008 roku historią skonfliktowanego z partią młodego blogera i popularnego kierowcy rajdowego. W swoim dziele niebanalnie zestawia opowiadane wydarzenia, żongluje narracjami z różnych czasów i przestrzeni, odwołując się przy tym do najważniejszych wydarzeń w dwudziestowiecznej historii Chin – wojny domowej lat 30., inwazji japońskiej i Rewolucji Kulturalnej. Wśród jego rozmówców są robotnicy, przedsiębiorcy, żołnierze, artyści i politycy. Jia Zhangke każdemu bohaterowi daje czas, by opowiedział swoją historię, nie cenzuruje rozmówców, lecz uważnie słucha. Łączy relację kobiety, która opowiada o egzekucji ojca-komunisty w czasie wojny domowej, ze świadectwem weterana służącego wówczas w armii Kuomintangu, a dzieje przodowniczki pracy z opowieścią syna o losach zaszczutej w czasie Rewolucji Kulturalnej matki-artystki. W tkankę filmu wplata jednak także narracje bardziej intymne, jak opowieść staruszki o pierwszym spotkaniu z mężem, oraz zabawne, jak relacja wnuka o wystawnym życiu dziadka – „Króla MSG” w Szanghaju lat 30. W ten sposób Jia Zhangke wielowymiarowo przedstawia minione zdarzenia, dzieje miasta oraz bohaterów, co w kinie chińskim jest rzadkością. Co więcej, umieszcza też figurę fikcyjną („błądząca” aktorka Zhao Tao) – symbolicznego niemego świadka, reprezentanta tych wszystkich mieszkańców miasta, których historie nigdy nie zostały opowiedziane. Warto również zauważyć, że pod pretekstem snucia opowieści o Szanghaju reżyser przedstawia krótką historię kinematografii Państwa Środka, która z tym miastem była silnie związana. Z jednej strony zaprasza reżyserów (Hou Hsiao-hsien, Wang Tung) i aktorki (Wei Wei, Rebecca Tan) oraz ich potomków (córka reżysera Fei Mu – Barbara), by podzielili się swoimi wspomnieniami związanymi z miastem i raczkującym przemysłem filmowym, a z drugiej wplata fragmenty dzieł, które ilustrują rozwój X muzy w Chinach. I tak zaczyna od arcydzieła Fei Mu Wiosna w małym miasteczku (1948), by przez komunistyczne laurki dla przodowników pracy i żołnierzy – jak Huang Baomei (1958) Xie Jina – dotrzeć do Dni naszego szaleństwa (1990) Wonga Kar-waia z Hongkongu, tajwańskich Red Persimmon (1997) Wanga i Kwiatów Szanghaju (1998) Hou oraz bliskiej mu pokoleniowo Rzeki Suzhou (2000) Lou Ye. Wyborem tym prezentuje też swoje stanowisko wobec sztucznych podziałów państwowych – wszystkich tych reżyserów uznaje za artystów chińskich, którzy sztukę filmową Państwa Środka tworzyli i rozwijali w określonych przez historię kraju warunkach. Legendy morza to obraz Szanghaju daleki od taniej nostalgii pocztówek w kolorze sepii bądź zapierających dech w piersiach wizji nowoczesnego miasta. To malowana historiami ludzi mozaika niezwykłych losów kosmopolitycznej metropolii. Legendy morza (Hai shang chuan qi) Chiny 2010, 125’ reż. i scen. Jia Zhangke, zdj. Nelson Yu Lik-wai, muz. Giong Lim, prod. Bojie Media, NCU Group, Shanghai Film Group Corporation, Xingyi Shijie, Xstream Films, Yiming International Media Productions Błażej Hrapkowicz Śmiech na pogrzebie Czytając niektóre recenzje, można dojść do wniosku, że mizantropia nie jest specjalnie poważana przez krytyków. Weźmy na przykład twórczość Joela i Ethana Coenów. Autorzy Fargo (1996) – narzeka m.in. David Denby z „New Yorkera” – otwarcie demonstrują niechęć do swoich bohaterów, którzy zazwyczaj okazują się zaledwie marionetkami w rękach cynicznych braci-demiurgów. W tej argumentacji najważniejsze jest ukryte założenie, jakoby pozytywny stosunek reżysera do swoich bohaterów był artystyczną cnotą, której pod żadnym pozorem nie należy się sprzeniewierzać. Tak jakby nieco okrutniejsze, a przynajmniej bardziej zdystansowane spojrzenie twórcy na postaci było moralnie naganne i jałowe. A przecież Amerykanie mogą się pochwalić kilkoma innymi znakomitymi twórcami, którym obce jest ciepło bijące z filmów Franka Capry czy hollywoodzkich komedii romantycznych. W Slackerze (1991, R. Linklater) nie ma czasu na identyfikację z bohaterami, bo przemykają tylko przez ekran, rzucając na przemian błahe i filozoficzne uwagi. Z kolei Harmony Korine chyba dopiero w Spring Breakers (2012) zdobył się na empatię wobec protagonistów – wcześniej jego filmy zaludniało sporo antypatycznych postaci, które oddawały się co najmniej nieprzystojnym czynnościom. Dla Linklatera obojętna postawa – później zmiękczona w Uczniowskiej balandze (1993) i romantycznej trylogii z duetem Ethan Hawke-Julie Delpy – stała się kluczem do jednego z najlepszych filmowych przedstawień egzystencjalizmu. Natomiast Korine uzyskał dzięki niej zniewalający, poetycki obraz rzeczywistości przesiąkniętej nihilizmem. Zarówno Linklaterowi, jak i Korine’owi bliska jest luźna struktura narracyjna, w której znaczenie rodzi się pomiędzy montowanymi epizodami. Ta nowofalowa z ducha koncepcja filmowego spaceru – by użyć pojęcia Gilles’a Deleuze’a – osłabia przyczynowoskutkowe wiązania fabularne na rzecz swobodnego przepływu idei, znaków, emocji. Na podobnej zasadzie działa sporo komedii zbudowanych ze skeczów, których spoiwem jest główny bohater – np. tytułowy Brian ze słynnego filmu Monty Pythona. Właśnie na styku tych dwóch poetyk znajduje się Komedia Ricka Alversona. Głównym bohaterem filmu jest niejaki Swanson – mężczyzna o aparycji znudzonego sybaryty, zdradzającej nie tyle już nawet apatię, co wręcz socjopatię. Na twarzy Swansona nie maluje się ani radość, ani smutek, nie dostrzeżemy tam również gniewu czy bólu. Bohater przechadza się ulicami miasta z grupą równie zblazowanych przyjaciół, angażując się w przeróżne spontaniczne gry. Od postaci ze Slackera odróżnia go całkowity brak jakiejkolwiek refleksji, a bohaterem antypsychologicznych filmów Korine’a nie mógłby zostać, gdyż jego zachowanie ma jednak wyraźne podłoże emocjonalne. Jest nim sytuacja rodzinna – Swanson odwiedza co jakiś czas umierającego ojca, który zostawi mu niebawem dom w spadku. Mężczyzna nie wydaje się tym oczywiście przejęty, lecz Alversonowi udaje się pogłębić portret Swansona bez usprawiedliwiania go w oczach widza ani sięgania po tani humanizm. Sceny między bohaterem a jego ojcem mają posmak tragigroteski i ujawniają podskórny dramat, nigdy jednak nie przeradzają się w melodramat. Zamiast skorzystać z kliszy „uszlachetniającego cierpienia”, Alverson kroczy odważnie w przeciwnym kierunku – obojętność Swansona na atak padaczki kobiety, z którą umówił się na randkę, nie zyskuje mu na pewno ani grama sympatii widzów. Nie musimy Swansona lubić, zdaje się mówić reżyser, możemy jednak jego zachowanie zrozumieć. Komedia nie jest skomponowana w tak symetryczne kształty jak filmy Michaela Hanekego czy Urlicha Seidla. Alverson przyjął bardziej przezroczystą estetykę amerykańskiego kina niezależnego, z bardzo klasycznym zestawieniem ujęć statycznych i ruchomych. Świetnie koresponduje to z narracją filmu, oglądamy bowiem szereg chorobliwie zabawnych skeczów odgrywanych przez Swansona i jego przyjaciół, pomiędzy którymi Alverson umieszcza węzłowe punkty filmu w postaci pojedynczych scen. W Komedii udało się więc zachować równowagę między małą formą komediową (jest ona zresztą specjalnością grającego Swansona Tima Heideckera) a organizującą całość formułą komediodramatu; między płynną, epizodyczną strukturą a konsekwentną filmową opowieścią. Film Alversona jest w gruncie rzeczy komedią podszytą głębokim smutkiem, działa bowiem jak zamierający w gardle śmiech albo dowcip z gorzką puentą. Na skraju każdego skeczu czai się tutaj mrok, a zabawa może być po prostu zasłoną dymną skrywającą otchłań i pustkę egzystencji. W najlepszej scenie filmu – fenomenalnie pomyślanej i wyreżyserowanej, wulgarnej i dotkliwej zarazem – bohaterowie oglądają slajdy z dzieciństwa, co rusz przetykane pornograficznym żartem. Komedia zyskuje wówczas zupełnie nowy wymiar – jest już nie tylko filmem o zapętlonym i pozbawionym perspektyw „wiecznym teraz”, od którego bohaterowie uciekają w bezowocną nostalgię. Alverson snuje również autotematyczną refleksję o sztuce komedii, która w jego ujęciu przypomina sprośny występ komediowej trupy na pogrzebie. Komedia The Comedy USA 2012, 90’ reż. Rick Alverson, scen. Rick Alverson, Robert Donne, Colm O’Leary, zdj. Mark Schwartzbard, prod. Glass Eye Pix, Greyshack Films, Rough House Pictures, wyst.: Tim Heidecker, Eric Wareheim, Jeffrey Jensen, James Murphy