Topos 4/2012
Transkrypt
Topos 4/2012
Listy na czas kryzysu „Niech mi będzie wolno na wstępie uporać się z pewną sprzecznością, z którą przychodzi mi żyć: otóż pojawiam się przed wami w czymś, co w głębi duszy uważam za przebranie, ponieważ nigdy, ale to nigdy, nie wkładam na siebie tego (tj. koloratki). Normalnie noszę dżinsy i koszulę z rozpiętym kołnierzykiem (…)” –rozpoczynał swoją konferencję w październiku 1968 w Kalkucie Thomas Merton. Przez karty „Dziennika azjatyckiego” przewija się temat „tożsamości zewnętrznej”: kim jest wobec tam spotkanych ludzi? W zacytowanym fragmencie Merton daje wyraz swej niechęci do wszelkich szufladek, ideologicznych łatek do tego stopnia, że niechętnie podróżuje w habicie. On sam woli prostą kurtkę, spodnie, jakiś niezobowiązujący strój turysty. Przyjaciele usilnie namawiają go do podróżowania w habicie. To ważne, mówią. Niechętnie, ale jednak, Merton dostosowuje się do tego. Wydaje się, że ostatecznie nie żałował tej decyzji, która wbrew pozornym ograniczeniem stwarzała najlepszą płaszczyznę do rozmów z buddyjskimi lamami. Podczas gdy w „Dzienniku azjatyckim” mnich z Gethsemani mocuje się z własną tożsamością zewnętrzną, jego ostatnie listy dotarły już do swych adresatów. A w nich jest nagi. Ponad 10 tysięcy listów i przeszło dwa tysiące korespondentów – nie to czyni Thomasa Mertona najciekawszym epistolografem XX wieku. Bynajmniej nie ilość ma tu znaczenie, ale podejmowane tematy: właśnie one, wraz z wyważonym piórem, czynią z mnicha z Gethsemani niezwykłego autora. Evelyn Waugh, brytyjski pisarz, zachęcał trapistę, by porzucił pisanie książek „i zamiast tego zabrać się za pisanie poważnych listów, czyniąc z tego sztukę”. Merton miał wszystkie potrzebne rzeczy, aby tego dokonać. Jego list, choć mający konkretnego adresata (pomińmy kilka okólnych „Listów do przyjaciół” wysłanych w ostatnich latach życia) zawsze zdawał się być napisany również do całego świata. Była to forma literatury, w której czuł się najlepiej: swobodny, autoironiczny, zaskakujący witalnością myśli oraz naprawdę głębokim poczuciem sensu i wartości spotkania z adresatem. Takie listy może pisać ten, kto świadomie uczynił ze swego życia temat literatury. Mocno osadzony w świadomości tego kim jest – mnichem, pisarzem – tą miarą mierzył swoje jestestwo: „zostałem powołany, aby być pisarzem i równocześnie osobą żyjącą w samotności. Reszta to zamęt i niepewność”. Ale też do bólu szczery, ocierający nieraz na granicy autobiografii i ekshibicjonizmu. To wreszcie w listach, gdy otrzymał od swych przełożonych zakaz wypowiadania się w sprawach wojny, mógł dochować wierności swoim poglądom. Pisanie listów było też formą poznania siebie, jednak nie z pogranicza wiwisekcji. Merton nie był „problemem” dla siebie samego; wiedział czego chce i kim jest. Dzięki korespondencji z tak licznym kręgiem osób zakreślonym przez poezję, prawa człowieka, komunizm, monastycyzm, ekumenizm, sufizm i zen, mnich z Gethsemani nieustannie doprecyzowywał siebie. To dosyć paradoksalna sytuacja, gdy ten, który uciekł ze świat, który został Jonaszem połkniętym przez wielką rybę, wysyła przez jej pysk listy jak znak życia. Ten paradoks wpisany jest w sam rdzeń monastycyzmu. Gdy pierwsi mnisi uciekali na pustynię, po pewnym czasie doganiali ich uczniowie lub ludzie pragnący zaczerpnąć z ich doświadczenia, i prosili: Abba, powiedz słowo. Sytuacja autora „Siedmiopiętrowej góry” zaczynała przypominać tamten pustynny obraz. Po niezwykłym sukcesie duchowej autobiografii, Merton staje się osobą znaną bardziej niż by tego chciał. Wstępując w bramy Gethsemani mówił przecież, że jeden z nich musi umrzeć. Thomas Merton, ten niespełniony pisarz miał na zawsze zniknąć, aby przy życiu pozostał tylko ojciec Ludwik, trapista. „Siedmiopiętrowa góra”, swoiste pożegnanie ze światem, nieoczekiwanie potwierdziła prawdziwe „ja” Mertona jako pisarza. Nikt nie musiał ginąć i to właśnie w Gethsemani – nie poza jej murami – obydwaj, pisarz i mnich, pojednali się pod prawem milczącej reguły. Korespondencja Mertona wpisuje się zatem w podwójny paradoks – z jednej strony to świat prosi mnicha o słowo, a innym razem to sam pisarz w habicie inicjuje wymianę myśli. „Życie w listach” to lektura w tej podwójnej rzeczywistości połączone jednym życiem. Zatem: Meton, napisz do mnie. Ale również: Napisał do mnie Merton. Jonasz ciężko pracujący w trzewiach wielkiej ryby. Pomieścić 10 tysięcy listów w jednym tomie to rzecz niepodobna. Dlatego autorzy antologii listów – William, H. Shannon i Christine M. Bochen – zdecydowali się wybrać tematy najciekawsze. I od razu budzi się sprzeciw: można tak oddzielić ciekawe od najciekawsze? Zapewne nie można, jednak pewną strategię wobec wydanych dotychczas tomów korespondencji należy wybrać. Polski czytelnik dysponuje jedynie fragmentem z literackiego corpus Mertona: z dziesięciu tomów dzienników zostało wydanych tylko kilka („Bieg ku górze”, „Znak Jonasza”, „Ślub konwersacji”, „Domysły współwinnego widza”, oraz tryptyk podróżny „Las, wybrzeże, pustynia”, „W stronę jedności” i „Dziennik azjatycki”). Zaś z pięciu tomów obszernej korespondencji w tłumaczeniu pojawiły się jedynie pojedyncze wybory związane z takimi adresatami jak: Czesław Miłosz, Rosmery Radford Ruetherford, Jean Leclercq oraz jeden tom, który przeszedł u nas raczej niezauważony, zatytułowany „O odnowie życia zakonnego i kierownictwie duchowym”. Antologia „Życie w listach” jest ułożona według dziewięciu rozdziałów, które chcą wytoczyć mapę po Mertonowskim krajobrazie. Znajdziemy rozdział dotyczący dialogu między religiami, sprzeciwu wobec wojny, monastycznej tożsamości, zmagań twórczych… – tak wije się ścieżka przez życie, ale zapytać można, czy w jakiś sposób doprawdy dotyczy rzeczywistego Mertona. Pierwszy rozdział udziela przekonującej odpowiedzi. Autorzy antologii wybrali te fragmenty z ostatnich listów ojca Ludwika, gdy na prośbę wielu osób musiał przedstawić zwięzły życiorys. Oto na początku przedstawia się czytelnikowi sam Autor, a zaprezentowane listy pokazują fascynującą przemianę z gorliwego neofity w patrzącego na siebie z dystansem mnicha. Pierwszy list z okresu nowicjatu z 1942 pochodzi jakby z innej epoki; pełen jest tej swoistej nowomowy nawróconego: niegodny, buntownicze grzechy, pokorny sługa, nieskończona miłość… Słowa padają z niebywałą prędkością, a szczerość młodzieńca jest ujmująca. W ostatnim roku swego życia, starszy o drugą połowę życia, Merton będzie pisał z ciepłą ironią: „Kiedy patrzę wstecz na moje książki, myślę, że szkoda było fatygi na jedną trzecią z nich – na te, które (w ten czy inny sposób) należą do gatunku religii <<popularnej>>)”. (…) Siedmiopiętrowa góra to swego rodzaju fenomen, książka ani całkiem zła, ani całkiem dobra, i nie jest to rzecz, której mógłbym skutecznie się wyrzec, nawet gdybym chciał. Oczywiście mam wobec niej zastrzeżenia, ponieważ byłem wtedy młody i zmieniłem się”. Antologia listów jak żadna inna książka pokazuje tę zmianę. Co więcej, ma się wrażenie, że zmiana Mertona, dokonuje się właśnie poprzez listy. To one ciągle stawiają mnichowi z Gethsemani znaki zapytania, na które odpowiedź już zna. To właśnie jest cechą chrześcijaństwa – znamy już odpowiedź, ale zapominamy o pytaniach. Mertonowskie odpowiedzi – Chrystus, pustelnia, pisanie – pozwalają wybrzmieć na pytania Miłosza, Rudford, innych. Merton wsłuchuje się w pytania świata, utożsamia się z nimi, mając jedynie swoje odpowiedzi. Czy one wystarczą? Jak wygląda jego Odpowiedź w świetle ich pytań? Merton próbuje się tego dowiedzieć, ale listy nigdy nie dają mu absolutnej pewności. Nawet zaproszenia do odwiedzin nie zabiorą całkowicie wątpliwości. To duża niepewność, gdy połknięty przez wielką rybę, stwierdzasz, że robisz w jej trzewiach swoją robotę. Basil Pennington w książce „Thomas Merton – brat, mnich. W poszukiwaniu prawdziwej wolności” cytuje swego zakonnego współbrata: „Trwać w samotności to znaczy trwać w wolności i miłości bezpośredniego posłuszeństwa Bogu, nie chowając się za bezpieczną zasłonę aktywności. Wybrałem samotność, by słyszeć słowo Boga i oczekiwać chrześcijańskiego spełnienia, by zrozumieć siebie w relacji do wspólnoty, która ma wątpliwości i pytania dotyczące siebie samej, a ja jestem w dużym stopniu jej częścią. Wybrałem samotność nie po to, aby osiągnąć szczyty kontemplacji, ale aby w bólu odkryć na nowo dla siebie i dla moich braci prawdziwy eschatologiczny wymiar naszego powołania”. Ciągłe definicje. Jestem pisarzem, jestem mnichem. Dążę do samotności. Po co to ciągłe definiowanie siebie? Z niepokoju wobec utraty pewności? Jako potwierdzenie – żeby nie tracić czasu na niepotrzebne odwracanie głowy, utraty celu z zasięgu wzroku? W liście z 26 marca 1964: „Kiedy zastanawiam się nad przeszłością i nad łaską Boga w moim życiu, są tylko dwie rzeczy dla mnie mniej lub bardziej pewne: to, że zostałem powołany, aby być pisarzem i równocześnie osobą żyjącą w samotności. Reszta to zamęt i niepewność”. W tym samym roku, kilka miesięcy później napisze: „Okaże się w końcu, jak przypuszczałem, że zostałem powołany do tego, by być mnichem (chociaż szczególnego rodzaju) i zostałem nim, na przekór wszystkim schematom”. Potwierdzenia samego siebie, swoich wyborów. Jak Luter, który w przypływie walki duchowej miał w rozpaczy napisać na stole „jestem ochrzczony”. Jak kartka Pascala, z wyznaniem wiary, zaszyta w ubraniu. Cały Merton: pisanie jako poszerzanie terytorium własnego jestestwa, samotność jako doświadczenie życia pojednanego. Myślę, że w przypadku Mertona najważniejsze było nie tyle życie pod zakonną regułą, ale dochowanie wierności tej regule wewnętrznej, która nosił w samym sobie. Potwierdzał ją wielokrotnie, w każdej książce: jestem mnichem, pisarzem, pustelnikiem. Każdy z tych wymiarów Mertona przechodził przez jakiś kryzys. Zakochanie się, obarczenie zewnętrznymi obowiązkami, nadmiar odwiedzających gości – w „Życiu w listach” niewiele znajdziemy opisów tych zmagań. Ale też antologia pozwala dostrzec jak silna była „reguła wewnętrzna” Mertona, jak potężny głód palił się w pisaniu, w samotności, w ciągłym pochylaniu się nad brewiarzem. Głód – czego? Odpowiedź tylko z pozoru wydaje się banalna: Boga. Merton doświadcza Boga w sposób cysterski, na który nie mamy odwagi się porwać. To Bóg mówiący w drzewach, Bóg ciemnych jutrzni, Bóg ciężkiej pracy i Bóg Pisma rozdzierającego sens egzystencji. Wobec takiego doświadczenia - skąd ta potrzeba definiowania, potwierdzenia? Daremnym byłoby w wyrwanych z szerszego kontekstu zdaniach budowanie spójnej definicji. Może zatem niech przemówi sam Merton: podróżuję po ciemnych obszarach. „Życie w listach” doprecyzowuje wiele portretów tworzących „tożsamość zewnętrzną” ojca Ludwika. Zwłaszcza zainteresowany kwestiami społecznymi Ameryki znajdzie tu wiele cennych wypisów; czytane w kontekście wojny polsko-polskiej brzmią w sposób nadzwyczaj teraźniejszy. Mnie jednak interesuje ten Merton, który paradoksalnie była najbardziej ukryty. Pisał wiele o modlitwie i duchowości, ale pozostawał zawsze bardzo skryty wobec dzielenia się swoim duchowym przeżyciem. Był nauczycielem medytacji, sam jednak nie zasypywał czytelnika obrazami swojej modlitwy. To była najbardziej osobista sfera życia amerykańskiego trapisty. W listach odsłania się na tyle, aby stanąć w płomieniu, który go trawił. Jedną z zasług, a teraz dzięki wyborowi listów widzę to wyraźniej, jest przywrócenie chrześcijaństwu niepokojącej ciemności. Jedna z najwspanialszych fraz Mertona to prośba: „zbierz nas jak ciemne plastry miodu”. Ciemne światło chrześcijaństwa, mrok nie podziurawiony krzykliwie karykaturalnym „alleluja”. Wiara Mertona jest tropieniem Boga dzikiego, Pana patriarchów i proroków, który równie mocno objawia się na Taborze i w porannej rosie, jak równie tajemniczo milczy w piecu Shoah. Jest to o tyle ważne, że zakonnik ma wciąż wątpliwości, pytania. Sygnalizuje to w liście do Miłosza z 5 czerwca 1961: „Twój list jest dla mnie bardzo znaczący. Odpowiadam na niego, mimo że nie mam nic szczególnego do powiedzenia. Myślę, że obaj chwytamy coś bardzo ważnego, czego nie da się wypowiedzieć. Wygłosiłem zbyt wiele twierdzeń, a chociaż obstaję przy nich, to nie wyrażają one tego, co miałem na myśli, i nie mogą wyrażać. Sądzę, że nigdy nie dokonałem w pełni swojego ostatecznego wyboru, ani go nie przedstawiłem, i że kiedy wreszcie dojdzie do tego, znajdę się ostatecznie po Twojej stronie, w metafizycznej udręce. Nie uporałem się z podstawowymi problemami teologicznymi. To tylko tak wygląda. W głębi swego wnętrza mam więcej czegoś z Peguy, więcej z Simone Weil, niż sobie nawet zdaję sprawę, i na pewno nie dałem nikomu innemu tego zobaczyć. Są takie chwile, gdy czuję się duchowo ekskomunikowany. I czuję, że mi się to słusznie i uczciwie należy. Pewne jest, że moje pisanie nie stoi na wysokości zadania, i przygnębiają mnie ludzie, którzy myślą, że stoi, i podziwiają je, jak gdyby ono rzeczywiście odpowiadało na pytania. Sprawiałem wrażenie, że posiadam odpowiedzi”. Andrzej Franszek w biografii Miłosza ukazał desperackie szamotanie się poety z Bogiem, wewnętrzną walkę filozoficznego Boga gotyckich katedr z witalnym Bogiem szamańskich lasów Litwy. Ta fascynująca walka na krawędzi szaleństwa i samobójstwa, umieranie najbliższych i pytań bez odpowiedzi, zakończyła się wszak „Traktatem teologicznym” i prośbą o papieskie błogosławieństwo. Być może ostatnie lata Miłosza, jego mroczne chrześcijaństwo, odbija się w tych listach, przegląda się sobie jak w zwierciadle – po drugiej stronnie, zza klauzry, habitu, domniemanej pewności i reguły, co niby rozstrzyga. Jak bracia bliźniacy ciemnego chrześcijaństwa – Merton i Miłosz – wędrujący razem, lecz osobno, na tę górę Karmel, Horeb, Tabor i Moria jednako odzianą w obłok. Merton rzeczywiście jest ciągle w podróży. Blisko 27 lat spędzonych w za klasztornymi murami, z których kilka przeżył jako pustelnik, nie zatrzymało go. Podróżował na listach niczym dziecinnych łódkach, szalonych odwagą, że się uda. Ameryka Łacińska, Rosja, Francja, Belgia – wyruszał z bazy z Kentucky. Nie dziwi zatem, że zbiór korespondencji z teolożką Rosemery Radford Ruetherford otrzymał tytuł „W domu na całym świecie”. Rzeczywiście – poprzez skalę tematów poruszanych w korespondencji, poprzez adresatów i wreszcie poprzez mocne zakorzenienie listów w miejscach gdzie powstawały, Merton trzymając w ręku zapisane kartki papieru czuł tętno świata. Jego ścieżka wije się przez ciemne chrześcijaństwo i nie może być inaczej, skoro żyje w wieku Kołymy i Shoah. Zarys podróży został dobrze nakreślony w „Orędziu kontemplatyków do świata”. W tym liście pisze istotne zdania raz jeszcze doprecyzowując siebie, jak również rzeczywistość w której się porusza. „Zostałem wezwany, by badać pustynny obszar ludzkiego serca, gdzie nie wystarczają już wyjaśnienia i gdzie człowiek uczy się, że liczy się jedynie doświadczenie. Jałowa, skalista, mroczna kraina duszy, czasami rozświetlana dziwnymi ogniami, których ludzie się boją, i zaludniana widmami, których ludzie starannie unikają, z wyjątkiem swoich koszmarów. Na tym terenie nauczyłem się, że człowiek nie może prawdziwie znać nadziei, jeśli wpierw nie dowie się, jak bardzo nadzieja podobna jest do rozpaczy. (…) Bóg nie jest <<problemem>> i my, którzy żyjemy życiem kontemplacyjnym, nauczyliśmy się przez doświadczenie, że nie można poznać Boga dopóty dopóki człowiek stara się rozwiązać <<problem Boga>>. Starać się rozwiązać problem Boga to starać się zobaczyć własne oczy”. Ilekroć czytam rozważania Mertona o modlitwie, te swoiste raporty zwiadowcze z Tamtej Strony, na myśl nasuwa się zawsze jedno określenie: egzystencjalizm chrześcijański. Termin zarezerwowany znacznie bardziej dla Gabriela Marcela, jednak nie zapominać należy o książce amerykańskiego „Nowy człowiek” oraz „Siedem esejów o Albercie Camus”, które w miejsce rozpaczy stawiają obietnicę życia. Główną myślą tych książek jest przesłanie, że Prometeusz z chrześcijańskiego punktu widzenia, nie musi kraść ognia, bo już jest w jego posiadaniu. Na tym polega pułapka, że chce się wykraść Bogu, coś, co już nam zostało dane. Czy myśl ta mogła skrystalizować się podczas wielogodzinnych medytacji? Mnich z Getshemani nie pisze teologicznych traktatów, on pisze o życiu. I nie mam na myśli jedynie pobożnego postawienia znaku równości między Bogiem a życiem. Merton pisze o modlitwie boleśnie szczerze, bez upiększeń, przyznając bezpardonowo, że modlitwa to często ziemia skalista, a nie urodzajna. Jeśli jest możliwe znalezienie jakiegoś pożywienie na tej pustyni, to jest ono możliwe tylko dlatego, kto zaryzykował. Pisał dalej: „Kontemplatyk to nie człowiek, który posiada ognistą wizję cherubów niosących Boga w ich wyimaginowanym rydwanie, lecz po prostu ten, kto zaryzykował i postanowił zapuścić się umysłem w pustynię poza granice języka i poza idee, gdzie spotyka się Boga w nagości czystej ufności, innymi słowy, w poddaniu naszego ubóstwa i niepełności po to, by nie skupiać umysłu kurczowo na nas samych, jak gdyby myślenie miało sprawić, że istniejemy”. Nie kradniemy ognia, skoro już go… „Życie w listach” to spotkanie z Mertonem witalnym, niezwykle płodnym artystycznie, wreszcie niezwykle silną osobowością. Zaskakująco świeży jest ten pocięty, antologiczny Merton, a przecież mówimy o pisarzu, który zmarł ponad 40 lat temu. To już niemal inna epoka w monastycyzmie (ciekawe jak by zareagował na Monastyczne Wspólnoty Jerozolimskie?), nowe nurty w teologii, że o literaturze otwierającej się na obszary pozaeuropejskie (założę się, pewnie oszalałby na punkcie Coetzee’ego!) nie wspomnę. Przypomnijmy jeszcze, że nie jest to pierwsza antologia z tak czytelnym Mertonem: Kathleen Deignan dokonała autorskiego wyboru z jego pism tworząc z nich przepiękny psałterz pt. „Księga godzin”. Skąd ta siła mnicha z innego czasu, a to się czyta dzisiaj: z innego świata? W pierwszym odruchu pomyślałem, że padłem ofiarą każdej antologii, gdzie autor pręży muskuły po liftingu redaktorów, jakby nie znał słabości. Odstawienie lektury korespondencji autora „Siedmiopiętrowej góry” na dzień lub dwa i uspokojenie nagromadzonych obrazów spokojnie potwierdza ten portret: Merton to wystrzelona kula. Jego życie pomimo – a może właśnie dzięki – zakonnej klauzurze, nabierało z roku na rok dynamizmu. Zdaje się: był pociskiem wystrzelonym, mknącym prędzej i prędzej do swego celu. Czy osiągał zawrotną prędkość? Raczej inni się ociągali. Nieco z owej prędkości przybliża nam list Z 5 grudnia 1966: „Zawsze było i będzie w niektórych umysłach przekonanie, że życie monastyczne jest bezużyteczne. No cóż, jest. Nie ma służyć jakiemuś praktycznemu celowi. Nie jest <<dla>> czegokolwiek innego niż ono samo”. Brak kalkulacyjnej racjonalności stanu monastycznego – ale czy tylko jego? czy nie życia w ogóle? – jest wytrychem do zrozumienia Mertona. Wyobrażam sobie, z jakim niezadowolonym prychnięciem było przyjmowane owo status quo monastycyzmu: jesteśmy bezużyteczności. Lata sześćdziesiąte, Kościół zbierający się po zredefiniowaniu na Soborze Watykańskim II, początek odnowy monastycznej i gwałtownych odejść ze stanu duchownego – a tu Merton z wytrychem jak podstawienie nogi. Cóż, prorocy tak mają. Słowo „bezużyteczny” powtarza się w jego ostatnich konferencjach coraz częściej. Jakby definicje nie były już potrzebne, jakby jakiekolwiek definicje zakłócały tylko widzenie. Pozostało tylko uporczywe poszerzanie życiowej „bezużyteczności”, wierne trwanie na marginesie jako dowód, że niczego się nie pragnie, nie żąda, bo Życie zdaje się być tuż-tuż. Zatem – żyj. Październik 1968 roku przynosi w „Dzienniku azjatyckim” jeden z ostatnich zapisów: „Czy zakonnicy, hippisi i poeci są ludźmi, którzy coś znaczą? Nie, my postanowiliśmy być ludźmi bez znaczenia. (…) Człowiek żyjący na marginesie – zakonnik, uchodźca, więzień – wszyscy ono żyją w obliczu ciągłej obecności śmierci, która podaje w wątpliwość sens życia. Taki człowiek walczy z faktem śmierci w samym sobie i stara się odnaleźć coś głębszego niż śmierć; ponieważ istnieje coś, co jest głębsze niż śmierć, a zadanie zakonnika, człowieka z marginesu, człowieka, który się poświęcił medytacji, poety, polega na tym, aby wyjść poza dychotomię życia i śmierci i w ten sposób dawać świadectwo życiu”. Merton: Jonasz połknięty przez wielką rybę, Jonasz pracujący w jej trzewiach, Jonasz wychodzący na zewnątrz, po swoją śmierć. 10 grudnia 1968 znaleziono go porażonego prądem; nagiego, czytelnego jak list. Thomas Merton, Życie w listach, wybór i opracowanie William H. Shannon, Christine M. Bochen, przełożył Aleksander Gomola, W drodze, Poznań 2011, ss. 440. Marcin Cielecki – ur. 1979, poeta, po trosze eseista. Wydał „Czas przycinania winnic” (Toruń 2002) oraz „Ostatnie Królestwo” (Sopot 2010); publikował na łamach „Tygodnika Powszechnego”, „Znaku”, „Twórczości”, „W drodze”. Mieszka w Olsztynie z żoną i synem. Wytrwale kontroluje oddech.