czytaj więcej

Transkrypt

czytaj więcej
Nazywam się Elżbieta Ewa Juda (z domu Kość). Dla przyjaciół i znajomych po prostu Ewa.
Urodziłam się w Lublinie 27 września 1964 r. Mieszkałam na Lubelszczyźnie w dużej, malowniczej wsi
Stróży, niedaleko Kraśnika. Moja mama – nauczycielka matematyki zmarła w wieku 23 lat, ja miałam cztery
miesiące. Wychowywali mnie dziadkowie – rodzice mojego taty. Mama pochodziła ze wsi Zdzisławice koło
Janowa Lubelskiego. Jej rodzice prowadząc bardzo duże gospodarstwo rolne, nie mieli czasu zajmować się
małym dzieckiem. Tata dwa lata po śmierci mamy ożenił się ponownie i zamieszkał wraz z drugą żoną –
nauczycielką geografii w Rzeczycy Ziemiańskiej.
Dorastałam więc w rodzinie mojego taty, gdzie podstawowym źródłem utrzymania była wiedza. Pola tam
było mało, a jak ktoś miał dobre wykształcenie, to świetnie dawał sobie radę bez hektarów.
Dziadka nie pamiętam. Miałam pięć lat, jak zmarł po ciężkiej chorobie. Znam go raczej
z opowiadań babci. Podobno był bardzo zdolny. Skończył zaborowe gimnazjum pruskie (ur. 1893r. był od
babci starszy o 20 lat), biegle władał czteroma językami, pięknie grał na skrzypcach, a jego „oczkiem w
głowie” była filozofia i łacina.
Drewniany dom, w którym się wychowywałam, z zewnątrz tonął w kwiatach, a wewnątrz –
w książkach. Były to arcydzieła najwybitniejszych mistrzów, wiele po łacinie. Będąc małą dziewczynka
bardzo chciałam być nauczycielką łaciny i nijak nie mogłam zrozumieć, że jest to język wymarły. Do
przedszkola i szkoły podstawowej chodziłam do Stróży. Po śmierci dziadka cały ciężar związany z moim
wychowaniem przejęła babcia. Babcia bardzo lubiła moja mamę. Znajdowały wspólny język szczególnie na
podłożu intelektualnym. Obie dużo czytały i wymieniały się spostrzeżeniami i cytatami w różnych
dziedzinach. Mama oprócz matematyki (która była pasją jej życia) interesowała się większością dziedzin
nauki i techniki. Miała duże zdolności muzyczne, grała na skrzypcach, akordeonie i podobno pięknie
śpiewała. Ze swoją matka nie mogła się dogadać, gdyż tam pole nie pozwalało na rozwój intelektualny.
Więc pokrewną duszę znalazła w teściowej (mieszkały niedaleko). Babcia była uzdolniona humanistycznie.
Miała bardzo dobrą pamięć. Będąc już po 60- tce potrafiła bez problemu wyrecytować całą „Świteziankę”
Mickiewicza. To właśnie babcia zaszczepiła we mnie miłość do historii i literatury. Babcia mieszkała (oprócz
mnie) z najmłodszym synem i synową – nauczycielką języka rosyjskiego. W miarę często, biorąc pod uwagę
odległość, odwiedziła nas córka babci z Gdańska (nauczycielka muzyki, żona marynarza). Od niej i od wujka
usłyszałam wiele ciekawych opowieści o dalekich krajach, a także nauczyłam się podstawowych zasad etyki,
logiki i retoryki. Pozostałe osoby w rodzinie miały również bardzo pozytywny wpływ na kształtowanie
mojej osobowości. Od każdego nauczyłam się czegoś ciekawego. Rodzinne spotkania upływały w atmosferze
muzyki i dyskusji na wszelkie możliwe tematy, począwszy od architektury a skończywszy na zoologii.
Ponieważ prawie wszystkie panie z mojej rodziny świetnie gotowały i piekły – stół zawsze był suto
zastawiony, a gości dużo. W dzieciństwie poznałam powiedzenie, że: „ dobra żona tym się chlubi, że gotuje
co mąż lubi”. Tego trzymam się do dzisiaj i to przekazałam moim córkom.
Te sielskie lata zostały przerwane nagłą śmiercią babci. Miałam wtedy 13-cie lat. Przeniosłam się do taty,
który mieszkał wraz z żoną i córką w Rzeczycy Ziemiańskiej. Kontakty z przyrodnia siostrą miałam w
miarę dobre.
Druga mama, chociaż może nie darzyła mnie taką miłością jak babcia, lecz była dla mnie w jakimś stopniu
wzorem. Uczyła geografii, czytała Eliota, w małym palcu miała aksjomaty Euklidesa, bez problemu potrafił
wyjaśnić, czym się różnią aldehydy od ketonów, a przy tym podziwiała malarstwo między innymi Salwadora
Dali. Do tej pory w swoim życiu nie spotkałam osoby (osobiście) tak bardzo zdolnej, posiadającej tak
obszerną wiedzę, potrafiącej przy tym doskonale myśleć logicznie, kojarzyć fakty i wyciągać bardzo trafne
wnioski. Ona uświadomiła mi, że najcenniejszy dar, jaki człowiek może od Boga otrzymać – to jest umysł,
który można wykorzystać dla dobra innych. Jest to wartość równie ważna, jak zdrowie, a może nawet
odrobinę ważniejsza. Czytając biografie osób genialnych stwierdziłam, że prawie wszyscy na coś chorowali,
a mimo to wpisali się na strony encyklopedii, pomimo choroby potrafili tworzyć i zmieniać świat na lepsze.
Nie wiem czy lepiej być zupełnie zdrowym i mieć szare, banalne życie i zero talentu, czy zmagając się z
cierpieniem pozostawić po sobie ślad w dziejach ludzkości.
Mój tata miał duże zdolności humanistyczne. Interesowała go historia, literatura i sport.
Do szkoły miałam bardzo blisko. Nie byłam kujonem, ani genialnym uczniem, ale nauka sprawiła mi
przyjemność. Należałam do chóru, scholii i harcerstwa. Byłam osobą aktywną społecznie. Jeździłam na
kolonie, obozy, wycieczki i występy muzyczne bądź literackie. Należałam też do kółka języka polskiego,
rosyjskiego i chemicznego. Bardzo wspierali mnie sąsiedzi. Sąsiadka była po filologii rosyjskiej, a jej mąż był
dyrektorem mojej szkoły i magistrem chemii. Oboje za swoimi przedmiotami skończyliby w ogień i mogli
godzinami opowiadać ciekawe rzeczy, oczywiście każde ze swojej dziedziny.
Kończąc szkołę podstawową zachorowałam na oczy i musiałam trochę zwolnić tempo.
Z chorobą zmagam się do dziś. Widzę tylko na jedno oko i muszę się dużo więcej przyglądać niż normalny
człowiek.
Do średniej szkoły poszłam do Rzeszowa. Było to Technikum Analizy Środków Spożywczych. Kierunek z
dziesięcioma godzinami chemii tygodniowo. W klasie były same dziewczyny (38). Pomimo, że wszyscy wielcy
chemicy to zazwyczaj mężczyźni, to do naszej klasy żaden chłopak przyjść nie chciał. Ale i tak było bardzo
fajnie. Mieszkałam w internacie. Chodziłam do kina, teatru, na wystawy, do hortexu na „melbę”. Wraz z
koleżankami wiodłyśmy ciekawe życie nie zaniedbując przy tym nauki.
Polska przeżywała wtedy kryzys. Po lekcji stałyśmy czasem po 2-3 godziny w kolejce, aby móc kupić kostkę
mydła lub tubkę pasty do zębów.
Gdy chciałam zadzwonić do cioci, do Gdańska musiałam czekać na poczcie co najmniej półtorej godziny na
połączenie! Jedzenie było wtedy na kartki, ale o to nie musiałam się martwić, bo internaty były dobrze
zaopatrzone.
Nauka szła mi w miarę dobrze, ale gorzej niż w podstawówce. Nauczycieli prawie wszystkich bardzo
lubiłam. Poza nielicznymi wyjątkami, którzy bardzo mało mówili i prawie w ogóle się nie uśmiechali. Nasza
wychowawczyni uczyła języka polskiego. Gdy byłam w III – ciej klasie zrobiła doktorat. Byłyśmy z niej
bardzo dumne. Zawsze powtarzała nam, że każdy człowiek bez względu na wykształcenie, czy
wykonywany zawód powinien mieć taką ambicję, żeby na każdy temat mógł coś mądrego powiedzieć.
Podkreśliła, że świat jest piękny tylko trzeba to piękno zauważyć.
Należałam jak i wcześniej do szkolnego chóru, z którym jeździłam na występy po całym województwie
rzeszowskim. (Śpiewało się wtedy: „Partia jest nasza siłą przewodnią….”). Obracałam się wśród młodzieży
uzdolnionej muzycznie i literacko. W wolnych chwilach śpiewaliśmy np. „Pieśni filaretów” lub czytaliśmy
poezje Lechonia. Niektóre osoby (m.in. ja) próbowały pisać własne wiersze. Zawsze garnęłam do osób
lepszych od siebie, od których mogłam się wiele nauczyć. Nigdy nikomu niczego nie zazdrościłam, a wręcz
przeciwnie – podziwiam osoby lepsze, mądrzejsze, ładniejsze, posiadające więcej talentów i zalet, niż ja.
Chodziłam na spotkania miłośników poezji, uczyłam się deklamacji wierszy.
Nasza szkoła tzn. Zespół Szkół Spożywczych należała do Parafii pod wezwaniem Św. Józefa na
Staromieściu. Na religię chodziliśmy (internat) bardzo chętnie. Lekcje odbywały się w salce katechetycznej.
Było to korzystne dla uczniów, gdyż zamiast 45 – minut godziny lekcyjnej przegadaliśmy nie raz drugie tyle.
Prowadziliśmy dyskusje na różne tematy związane z wiarą. Ponadto księża uczyli nas dużo pieśni
religijnych. Nauczyli mnie, że istota każdej religii jest miłość. I jeżeli będziemy żyć z miłością w sercu,
tworzyć i promować w imię miłości, tą miłość przekazywać innym – to wtedy wyrośniemy na porządnych
ludzi, a świat prędzej czy później nas doceni. Chrystus każdego człowieka traktował indywidualnie,
z należnym mu szacunkiem, bez względu na wiarę lub jej brak. Nawet jeżeli ktoś nie wierzy w Boga, nie
oznacza to, że jest gorszy od tych wierzących. Księża często powtarzali nam, że trzeba starać się zobaczyć
w człowieku to, co jest w nim najlepsze, a jednocześnie odciągać go od zła i głupoty. Trzeba też wiedzieć
kiedy powiedzieć: „nie”, bo „mądry głupiemu ustępuje i głupota świat opanowuje”.
Trzeba też szanować samego siebie jako osobę, bo jeżeli człowiek nie szanuje samego siebie, to nie umie
poszanować innych. Często słyszałam, że nie trzeba być zarozumiałym i się wywyższać, ale też trzeba znać
swoją wartość i nie dać się wpędzić w kompleksy.
Gdy brałam udział w dyskusjach (obojętnie w jakim miejscu) i ktoś opowiadał o czymś, o czym ja nie miałam
pojęcia, to nigdy tej osobie nie przerywałam, nie starałam się na siłę zmieniać tematu, lecz uważnie
słuchałam, zapamiętując tyle, ile mogłam. A potem, w bibliotece uzupełniałam wiadomości na dany temat
i w ten sposób dowiedziałam się wiele ciekawych rzeczy o otaczającym mnie świecie. Do tej pory mam nawyk
zapisywania usłyszanego słowa, którego nie znam. (o ile mnie temat interesuje). Potem sprawdzam znaczenie
w słownikach, encyklopediach, bądź w Internecie.
Szkoła średnia, jak i podstawówka była więc ciekawym okresem mojego życia, chociaż nauka przeplatała się
z pobytami w Klinice Okulistycznej w Lublinie. Po maturze podjęłam pracę
w mleczarni, która była obok mojej szkoły. Przeszłam tam przez wszystkie działy. Praca mi się podobała,
pracownicy posiadali deputaty na nabiał, co było wówczas bardzo korzystne. Pamiętam jak pewnego razu
dostałam premię i postanowiłam polecieć samolotem do rodziny w Gdańsku. Nie był to wydatek zbyt duży,
więc długo się nie zastanawiałam, bałam się tylko, czy dobrze zniosę lot. Ponieważ bezpośredniego
połączenia z Rzeszowa (z Jasionki) nie było, więc musiałam lecieć tranzytem przez Warszawę. Na
„Okęciu”, gdy celniczka zobaczyła, że wiozę 10 kostek masła w torebce, wpadła w osłupienie. A gdy kostkę
masła dałam jej w prezencie, to z wdzięczności o mało mi rąk nie całowała, taki to był wówczas rarytas.
Przeciętny obywatel miał przydział tylko na 2 kostki, na miesiąc. Dzisiaj wszystko to wydaje się
nieprawdopodobne, ale tak niestety było. W mleczarni pomimo bardzo dobrych warunków żywieniowych
nabawiłam się reumatyzmu. Przy moich chorych oczach groziła mi martwica kości ( do dziś mam zmiany w
palcach u nóg).
Zwolniłam się z pracy, a znajoma z Rożek ściągnęła mnie na ziemię sandomierską. Pracowałam sezonowo
jako księgowa na skupie buraczanym w Jakubowicach. Cukrownia Ropczyce, pod którą podlegaliśmy była
wówczas we wspaniałej formie. Były to „złote” czasy dla polskiego rolnictwa. Z ekipą pracowało mi się
bardzo dobrze. Dla ludzi starałam się być miła i uprzejma, więc miałam wielu dobrych znajomych i przyjaciół
na których mogłam liczyć. Gospodyni na stancji, gdzie mieszkałam też była wspaniałą kobietą. Po
zakończeniu skupu podjęłam pracę, jako księgowa (na okres próbny – 3 miesiące)w Spółdzielnie Ogrodniczo
– Pszczelarskiej w Sandomierzu. Praca nie była zbyt ciekawa. Dojazdy były męczące, rozglądałam się
z bliżej położoną stancją. I pewnego dnia do Jakubowic przyjechał brat mojego przyszłego męża. Pani domu
była kuzynką jego żony. Po usłyszeniu od gospodyni dobrych opinii na mój temat, zaproponował mi
mieszkanie u siebie. Przeniosłam się więc do Strochcic, gdzie mieszkał męża brat, bratowa i ich córka Beata.
Mieszkałam tam pół roku i czułam się, jak w rodzinie. Po upływie okresu próbnego przeniosłam się ze
Spółdzielni Ogrodniczo – Pszczelarskiej do Wytwórni Pasz „Bacutil”. Pracowałam jako laborantka,
nareszcie w swoim zawodzie. Przyszły szwagier, korzystając z zaproszenia rodziców, zamieszkałych
w Gorzyczanach w Święta wielkanocne zapoznał mnie ze swoim bratem, za którego po niedługim czasie
wyszłam za mąż. Miałam wówczas 21 lat. Po ślubie przeniosłam się do męża, który mieszkał wraz
z rodzicami. Pracę zawodową przerwałam a zajęłam się pracą w domu i gospodarstwie rolnym. W niecały
rok po ślubie urodziłam córkę Renatę, a rok i 2 miesiące później córkę Monikę. Dzieci były moją wielką
radością. Chciałam przekazać im wszystko to, czego sama się nauczyłam. Starałam się godzić obowiązki
żony, matki i gospodyni. Z mężem i teściem żyło mi się dobrze, gorzej z teściową. Nie mogła pogodzić się
z myślą, że przyszła obca osoba i może coś zrobić lepiej od niej. Była o mnie po prostu zazdrosna, a wszelkie
pochwały (męża, teścia, bądź obcych osób) skierowane pod moim adresem doprowadzały ją do wściekłości.
Po ośmiu latach mojego małżeństwa zmarła i kłopoty się skończyły. Teść miał charakter podobny do mojego,
więc znaleźliśmy wspólny język.
Dla Gorzyczan były to lata stagnacji. Wieś niczym się nie wyróżniała, a ludzie nie wykazywali żadnej
inicjatywy. Jedynym źródłem rozwoju intelektualnego był Kościół i związane z nim uroczystości, piesze
pielgrzymki do Sulisławic, autokarowe pielgrzymki na nocne Czuwanie do Częstochowy; wycieczki (np. do
Łagiewnik). Jedyną świecką imprezą coroczną było święto Kwitnącej Jabłoni. Na to święto ludzie czekali
cały rok.
Czasy się zmieniły, gdy w Gminie Samborzec zaczęły się na nowo odradzać Koła Gospodyń. Aby przyciągnąć
również i mężczyzn przyjęły one nazwę stowarzyszeń. Zapoczątkowały Chobrzany. Gorzyczany poszły
w ślady sąsiadów. Gorzyczany – piękna i ekonomicznie rozwinięta wieś – swoją mentalnością, podejściem
do pracy i oczekiwaniami życiowymi, bardziej przypominały wioskę pańszczyźnianą z czasów Księstwa
Warszawskiego, niż rozwojową wieś unijną. Od założenia Stowarzyszenia wszystko zaczęło się zmieniać.
Ludzie uświadomili sobie, że rolnik też ma prawo marzyć, te marzenia realizować i oczekiwać od życia
czegoś więcej, niż ciągłego zmęczenia pracą od świtu do późnych godzin nocnych. Z wielką radością
zapisałam się do nowo powstałej organizacji. Moje córki były już dorosłe. Obydwie ukończyły uczelnie
pedagogiczne. Młodsza córka znalazła pracę w Łodzi, a starsza przejęła naszą gospodarkę i wyszła za mąż.
Zamieszkali z nami. W takich warunkach życiowych mogłam wreszcie pomyśleć o sobie i realizowaniu
swoich pasji. Stowarzyszenie „Gorzyczany z sercem dla ludzi”, wspierane przez Gminne Centrum Kultury,
Sportu i Rekreacji w Samborcu było dla wsi ogromnym dobrodziejstwem. Organizowano konkursy, festyny,
różne spotkania, wycieczki, występy artystyczne. Wieś, która do tej pory była w cieniu, teraz wyrażani
zaznaczyła swoją obecność w Gminie. Powstał „Zespół pieśni i tańca Gorzyczanie”, który jest zapraszany
do innych miejscowości na występy. Jeżeli chodzi o występy – to na każdą okazję potrzebna była jaka
piosenka, najlepiej przyśpiewka ludowa. Zmotywowana przez panią sołtys Alicję Wołos, przejrzawszy
dawne, pisane przez mieszkańców Gorzyczan pięćdziesiąt lat wcześniej przyśpiewki, postanowiłam napisać
własne. Pierwszą piosenkę do melodii:” Oj dana, oj dana” napisałam na biesiadę gorzyczańską, potem na
otwarcie drogi, a później następne w zależności od sytuacji. Cieszyłam się, że mogę swoimi pomysłami
rozweselić innych. Nabierając większej wprawy zaczęłam też pisać pieśni i wierszowane życzenia do
Kościoła w Chobrzanach.
Potem na prośbę Centrum Kultury napisałam wiersz o Gminie Samborzec na Święto Kwitnącej Jabłoni.
Odtąd zaczęłam ponownie pisać wiersze. Dawne wiersze, które pisałam chodząc do szkoły, podarłam
i spaliłam, bo wydały mi się w pewnej chwili głupie i mało ambitne.
Teraz pracuję nad wierszowaną Monografią Gminy Samborzec. Jest to duże aczkolwiek bardzo ciekawe
wyzwanie.
Dla osób, które chętnie czytają moją poezję piszę kolejne wiersze.
Niedawno urodził mi się wnuczek Patryk. Chciałbym, żeby w przyszłości był ze mnie dumny. Pragnę piórem
pokazać ludziom piękno tego świata. Brzydzę się wszelkimi paszkwilami i piszę przede wszystkim to, co
można z przyjemnością przeczytać i bez żenady zacytować. Na pięćdziesiąte urodziny dostałam od córek
laptopa i odtąd świat nauki i techniki stanął mi się bliższy. To był najlepszy prezent, jaki kiedykolwiek w
życiu dostałam, a dostałam wiele różnych. Najnowsze rzeczy, którem napisałam drukuję na moim profilu na
facebooku.
Będę musiała chyba cofnąć do wcześniejszych wydarzeń, bo dużo utworów pisałam wtedy gdy nie miałam
jeszcze pojęcia o obsłudze komputera.
Wszystkie wydarzenia w których brałam udział, jak np. wizyta w Pałacu Prezydenckim, czy wycieczka na
Węgry, są dokładnie opisane na profilu miejscowości Gorzyczany.
Ogólnie jestem ze swojego życia zadowolona. Mam męża, który mnie wspiera, córki, które wyrosły na
wartościowe osoby, dobrego zięcia i pięknego wnusia, które mam nadzieję podzielili moje zainteresowania.
A zainteresowania mam wszechstronne i w każdym kierunku nauki potrafię znaleźć coś ciekawego.
Najbardziej interesuje mnie chemia, historia, literatura, filozofia, malarstwo no i oczywiście muzyka.
Jeżeli chodzi o pasje kierujące moim życiem, to są one następujące: książki, kwiatki, kulinaria i muzyka
praktyczna (głównie śpiew, bo gram tylko na cymbałkach).
Miałam w swoim życiu szczęście do dobrych ludzi, którzy mi wiele pomagali. Teraz ja w miarę swoich sił
i możliwości pomagam innym. Chciałabym zostawić po sobie jakiś ślad, dobre wspomnienie. Gdy już umrę,
chciałabym żeby nie zapomniano mnie tak szybko, jak zapomina się tych wszystkich, którzy ciężko pracowali
w polu, a nie udzielali się społecznie i nie uczestniczyli w życiu wsi. Chciałabym również przekazać swoją
wiedzę wszystkim tym, którzy chcieliby z niej skorzystać i dla których ta wiedza miałaby taki wymiar, jak
ma dla mnie. Życie to piękny dar, a jak je wykorzystamy, to zależy w dużej mierze od nas samych. Jeżeli
potrafimy dzielić się dobrem, to dobro do nas wróci z nawiązką.
Bardzo się cieszę, że wraz z koleżankami
i podkreśliłyśmy osobowość kobiety na wsi.
pchnęłyśmy
Gorzyczany
na
nowe
tory