przeznaczenie - liturgia.cerkiew.pl

Transkrypt

przeznaczenie - liturgia.cerkiew.pl
PRZEZNACZENIE
Moi przodkowie byli pasterzami. Rok rocznie po kilka miesięcy z rzędu
przebywali oni zdała od rodzin, przy swoich stadach w pustyni zieleniejącej
tylko zimą i wczesną wiosną. Pewnego zimowego wieczoru zdarzyła się rzecz
nadzwyczajna, która zadecydowała o Ŝyciu jednego człowieka i o losach
potomności innego.
MoŜliwe, Ŝe był to wieczór wigilijny. W pustyni, gdzie dwaj pasterze
pilnowali wówczas swego stada, zimowe wieczory bywają bardzo łagodne.
MoŜliwe, Ŝe obaj ci ludzie, zapatrzeni w czerwonawy płomień ogniska,
gawędzili o tych wielkich swoich poprzednikach, którym ongiś, w innej dalekiej
pustyni, w noc gwiaździstą ukazała się rzesza aniołów zwiastujących największy
cud świata – Narodzenie Zbawiciela i początek nowego Ŝycia całej ludzkości.
Dwaj pasterze byli tej nocy pełni godności i prostoty. O świcie, gdy dzwon
klasztorny zwołuje zwykle poboŜnych mnichów na poranną modlitwę,
wyrywając zmęczonych pasterzy z drzemki, nagle rozbrzmiała cudowna
harmonia dzwonów. Pustynia była oddalona od ludzkich osiedli, od świątyń.
NajbliŜszy klasztor odległy był o setki kilometrów. To dźwięczały dzwony
anielskie, zwołujące o tej porze poboŜne dusze na boską jutrznię. Tylko ten,
kogo NajwyŜszy uczynił godnym Ŝywota wiecznego, tylko ten moŜe usłyszeć
głos anielskich dzwonów.
Nieziemska radość napełniła serca obu pasterzy. Znak z Nieba przynosił
spełnienie snów, urzeczywistnienie ich marzeń, koniec wędrówki ziemskiej.
Jeden z nich niezwłocznie poŜegnał swego towarzysza i udał się do ruin
klasztornych w tej samej pustyni, by gwar ziemskiego Ŝycia nie stłumił dlań
owej cudownej melodii anielskich dzwonów. Drugi pozostawił na wsi Ŝonę i
syna. W tej cudownej melodii wyczuł on wskazania dla swej rodziny. Chciał, by
jego potomkowie zostali pasterzami dusz, pośrednikami między Bogiem a
ludem. Po tej nocy cudownej powrócił on do rodzimej wsi i oddał syna do
szkoły klasztornej.
Od tego czasu zaczyna się nowy okres w Ŝyciu naszej rodziny. Z pasterzy
trzód stali się pasterzami dusz. śaden jednak z tych pasterzy dusz nie ujrzał juŜ
nigdy tego cudownego objawienia, nie usłyszał anielskiej melodii dzwonów, nie
doznał tego szczęścia; chociaŜ znali tajemnicę Boskiej Istoty, nie powołał ich
cudowny chór anielski do słuŜby BoŜej w Krainie Wieczności. Tylko nam,
dzieciom, opowiadano zimowymi wieczorami o tym szczęśliwym pasterzu –
naszym przodku – i o jego towarzyszu , który opuścił świat.
Opowiadanie to, jak przepiękna i cudowna bajka, przenikało nasze dusze i
serca, napełniało podziwem dla naszego przodka oraz pragnieniem choć raz w
Ŝyciu ujrzeć takiego człowieka jak on, być jego przyjacielem. Przynajmniej było
to moim pragnieniem i jestem dzisiaj szczęśliwy, Ŝe moje pragnienie spełniło
1
się. Uśmiechnął się do mnie los, moŜe dlatego, Ŝe jestem ostatnim spośród tych
pasterzy trzód i dusz. A stało się to tak.
*
*
*
Wieś zsuwała się ze zbocza góry. Głębokie bruzdy i szczeliny porysowały
place, ulice i podwórza, zagraŜając budowlom. Kilka domów runęło juŜ na
ospałe głowy flegmatycznych wieśniaków. W groŜącym niebezpieczeństwie ci
opieszalcy dopatrywali się; jedynie mocy czarownic i nic nie robili, by
zabezpieczyć się przed groŜącą katastrofą.
Było późne lato 1921 roku, i w Gruzji panowali juŜ bolszewicy. Mniej
więcej około miesiąca pracowałem w tej wsi jako drugi nauczyciel. Mieszkałem
w domu, który na razie mocno stał na skraju szczeliny. Poza domem zaczynał
się piękny, gęsty las. Na prawo i na lewo biegły dwie drogi prowadzące do wsi,
którą doskonale mogłem widzieć z ganku mego domku. TuŜ za wsią wiła się
linia kolejowa, a za nią widniała ogromna pustynia, prawdziwa pustynia, pełna
Ŝmij i skorpionów. Gdy słońce wznosiło się wyŜej, z mego ganku wydawała się
ona być usianą drobnym złotym Ŝwirem. Granicę cywilizacji pomiędzy wsią a
pustynią znaczyły przebiegające z rzadka pociągi. Na lewo ode mnie
znajdowało się duŜe pole z nową piękną cerkwią, która tego lata miała być
poświęcona. Droga na prawo gubiła, się wśród niskich wiejskich chat i winnic,
potem wbiegała na skałę uwieńczoną starym zamczyskiem. Pod skałą równieŜ
gromadziły się chaty wieśniaków, nie myślących nawet, Ŝe w kaŜdej chwili stare
zamczysko moŜe runąć z murszejącej skały na ich ubogie domostwa.
Mieszkańcy wsi, mocni, prości, niewykształceni ludzie, byli pokorni
przeznaczeniu.
Bardzo prędko przyzwyczaiłem się do nich.
Chłopski domek, w którym mieszkałem, składał się tylko z dwóch izb. W
jednej mieszkał gospodarz z Ŝoną, dziećmi, i starą matką, która nie chciała
jeszcze wypuścić steru rządów domowych. W drugiej wraz ze mną mieszkała
stara, niewidoma ciotka gospodarza. Ślepa staruszka urodziła się w tym domu,
ale po zamąŜpójściu mieszkała w mieście. Owdowiała, bezdzietna, utrzymywała
ona tam rodzaj pensjonatu. Wieśniaczki oddawały jej swoje córki na
wychowanie. Uczyła ona wiejskie dziewczęta trochę pisania, trochę czytania,
nieco liczenia, szycia i gotowania. Musiała być srogą nauczycielką.
– śelazną sztangą – mawiała do mnie – biłam nieszczęsne dziewczęta i
dlatego Bóg pokarał mnie ślepotą.
Cierpliwie znosiła ona tę swoją karę, ten cięŜki los swego Ŝycia w nadziei,
Ŝe oczyszczona stanie przed Tronem Sprawiedliwego. Mieszkała w tej rodzinie
z litości, bowiem wszystko, co do niej tu kiedyś naleŜało, zabrała jako swój
posag do miasta. Przez całe dnie siadywała ciocia Marta, jak wszyscyśmy ją
nazywali, na ganku, przysłuchiwała się gadaninie i kłótniom kobiet, utyskując
na dzikie wiejskie obyczaje. Jej szwagierka, jak i cała rodzina, traktowała ją
2
serdecznie, z pobłaŜliwością. Robiła ona dla staruszki wszystko, jakby nie
słysząc jej utyskiwań na wiejskie zwyczaje.
Nieszczęśliwa, ślepa kobieta okazywała mi wielką Ŝyczliwość. Zawsze
mówiła do mnie zawsze „synku”. Wkrótce przyzwyczaiłem się do tej wsi.
Tamtejszy proboszcz był dla mnie uprzejmy. Nie miał on psalmisty, i chętnie
pomagałem mu odprawiać naboŜeństwo. Obydwie moje gospodynie były dumne
z moich zdolności, a ciocia Marta chciała koniecznie, bym ją pochował, gdy
umrze.
Były wakacje. Nam, nauczycielom, nie wypłacano pensji, i trzeba mi było
pomyśleć o jakiejś pracy. Nie opodal wsi znajdowała się winnica, która niegdyś
naleŜała do pewnego Ormianina, a teraz przejęło ją państwo. Rządca winnicy,
zawsze bardzo dla mnie przychylny, przyjął mnie chętnie do pracy jako
zwykłego robotnika. Pracowałem więc tam codziennie od wpół do piątej rano aŜ
do zachodu słońca.
Poznałem wówczas tych prostych ludzi, ich duszę i z kaŜdym dniem
odnajdowałem w nich coraz to nowe szlachetne uczucia słońca i muzyki. Byli to
leniwi, niezgrabni flegmatycy, brudni i prymitywni. Chętnie kłócili się ze sobą,
starali się wzajemnie wyzyskać i oszukać. Byli nieufni i podejrzliwi, kaŜdy z
nich troszczył się tylko o swoją korzyść. JeŜeli jednak ktoś potrafił poruszyć
głęboko ukryte, tajemne struny ich duszy, przyjść do nich z otwartym, szczerym
sercem i prosto popatrzeć im w oczy, wówczas, jak pod działaniem róŜdŜki
czarodziejskiej, ci ludzie odmieniali się. Stawali się zdolnymi do samo
poświęcenia, ofiarnej miłości i czynu. Ich oczy promieniowały wówczas
słonecznie, w ich ruchach była szlachetność. Wówczas moŜna było tych ludzi
pozyskać i natchnąć do walki o prawdę Ŝycia.
Pewnego dnia, powróciwszy do domu, otrzymałem wiadomość, Ŝe mam się
zgłosić do pierwszego nauczyciela po odbiór pensji w postaci papierosów.
Nazajutrz była niedziela, więc poszedłem do przełoŜonego. Zastałem go, gdy
wymieniał papierosy na Ŝywność u chłopów-palaczy. Właśnie stał przed nim
pewien młody pastuch. Mimo woli byłem świadkiem ich rozmowy:
– Będziecie mieli rozrywkę – mówił doń śmiejąc się nauczyciel. – W długi
letni dzień moŜecie palić i skracać sobie czas.
– Na halach wcale nie jest nudno – odrzekł pasterz. – My gramy, śpiewamy.
Nieraz starzy opowiadają nam róŜne dzieje.
– Zawsze te same historie – niecierpliwie przerwał nauczyciel. Czy nie
macie juŜ tego dość?
– SkądŜe? Słuchamy PrzecieŜ zawsze bardzo chętnie słuchamy tych
opowiadań.
Mimo woli pomyślałem o słowach naszych naboŜeństw. Toć i one
powtarzają się co niedziela, co dzień. I zawsze są zachwycające, świeŜe, pełne
nowej, niezbadanej treści i świętej poezji dla poboŜnej duszy.
W tym dniu nie widziałem juŜ więcej młodego pasterza i zapomniałbym o
nim zupełnie, gdyby nie pojawił się nazajutrz w byłej winnicy Ormianina.
3
Przyniósł obiad dla pewnego robotnika, jak się później okazało, swego brata.
Była przerwa. LeŜałem w cieniu starego orzecha i wertowałem ksiąŜkę; obok
mnie siedzieli robotnicy; nieco z dala słyszałem glos pasterza. Nie rozumiałem,
co mówił, nie miałem zresztą potrzeby wsłuchiwać się w jego słowa. Wtem
stara zapisana pocztówka wypadła z ksiąŜki i potoczyła się z wiatrem w
kierunku głosu .pasterza. Podniósł kartkę by mi ją podać i wzrok jego zatrzymał
się na obrazku pocztówki, na którym biały anioł z wiązanką białych kwiatów
zwiastował Dziewicy Dobrą Nowinę. Pastuch wręczył mi kartkę, dodając:
– Ja teŜ widziałem takiego anioła.
Niektórzy z robotników zaśmiali się szyderczo na. te słowa, inni znów
spowaŜnieli, a jakiś dziecięcy głos zapytał:
– A gdzieś tego anioła widział?
– W szczerej pustyni – odrzekł. Jest tam w skale wykuta świątynia. W
zeszłym roku byłem tam przy stadzie. Widziałem wraz z innymi pasterzami, jak
w jasną noc wyleciał z tej świątyni biały anioł. Musisz tam pójść – zwrócił się
do mnie. MoŜe teŜ zobaczysz anioła.
– AleŜ ja nie wiem, gdzie to jest. Chyba Ŝe mnie zaprowadzisz.
– Pójdę chętnie.
– PodróŜ po pustyni o tej porze jest bardzo niebezpieczna – powiedział
pewien robotnik. – W trawie jest tam teraz pełno przeklętych – splunął on.
Przeklętymi nazywają u nas Ŝmije.
– Później nie będę miał czasu – rzekł Mika, tak bowiem miał na imię młody
pasterz. – Będę musiał iść na hale.
– MoŜe lepiej będzie zaczekać – powiedziałem. Jesienią teŜ będziemy mieli
piękne dni i kilka świąt.
– Ano, świąt wam nie braknie – powiedział z przekąsem stary robotnik. –
Dzieci nasze więcej przebywają w domu, niŜ w szkole.
– Po co w ogóle mają chodzić do szkoły? Co tam słyszą mądrego? – dodał ktoś
do tej złośliwej uwagi.
– Obiecałem – powiedział pastuch – i muszę dotrzymać słowa. Świątynię to
ci i kto inny moŜe pokazać, ale tego anioła to tylko ja ci wskazać potrafię.
Na jego obliczu wykwitła purpura, kolor zachodzącego słońca. Oczy mu
zabłysły, Ŝarzący się papieros wypadł z ust. Był podniecony. Skąd mogłem
wiedzieć wówczas, Ŝe nie on, lecz jego Przeznaczenie rozmawiało ze mną.
– Dawniej widziałeś tego anioła boś nie palił, a teraz, gdy palisz, to juŜ go
nie ujrzysz. Nie lubią oni zapachu tytoniu.
– Palę tylko od wczoraj i papieros; mi wcale nie smakuje, ale oświeceni
ludzie mówią, Ŝe palenie jest dowodem męskości. – Z tymi słowy wrzucił do
rzeki kilka pudełek z papierosami.
– Oświeceni ludzie – zaczął ironicznie stary robotnik, ale spojrzawszy na
mnie, nie skończył zdania. W jego oczach ja teŜ naleŜałem do oświeconych
ludzi, deprawujących lud.
4
*
*
*
Nazajutrz był wtorek i bardzo wczesnym rankiem Mika z osłami stał juŜ
przed gankiem naszego domku. Moi gospodarze, nic nie wiedząc o naszej
wyprawie, byli zaskoczeni.
– Idź lepiej do pracy – perswadowała niewidoma. – Na tę podróŜ stracisz co
najmniej dwa dni.
– Białego anioła nie potrzebujecie szukać aŜ tak daleko. KaŜdy dobry
człowiek jest aniołem – dodała od siebie szwagierka. – śmije mogą was
pokąsać, słońce was spali, Tatarzyn moŜe was napaść; po co macie tam jechać?
Mika nic nie chciał słyszeć i nie dał się namówić. Mnie podniecała bliskość
wizjonera: mógłbym dowiedzieć się od niego wielu ciekawych rzeczy. A moŜe
była to nawet ta sama pustynia, gdzie ongiś mój przodek miał swą tak
brzemienną dla nas w następstwa wizję?
– JeŜeli chcecie, moŜecie iść – powiedziała ciocia Marta – ale ja się
obawiam, Ŝe to Przeznaczenie pcha was tam, do tej pustyni.
*
*
*
Za linią kolejową zaczynała się pustynia. Gdyśmy tam się znaleźli, słońce
podniosło się juŜ wysoko. Powietrze było rozpalone. Nie odczuwaliśmy
najmniejszego podmucha wiatru.
Osioł jest bardzo uparty i kaŜdy mój ruch, do którego nie był on
przyzwyczajony, mógł wywołać dla mnie przykre następstwa. Siedziałem
bardzo spokojnie i, mocno trzymając się zwierzęcia pozwoliłem mu posuwać
się swobodnie. Trawa pod nami była juŜ spalona. Pod kopytami zwierząt
słyszeliśmy suchy chrzęst. Raz nawet bardzo wyraźnie wyczułem w suchej
trawie ślizganie się Ŝmii. Opadła mnie trwoga. Po co dąŜymy do tego
niebezpieczeństwa?
– Wracajmy do domu – zwróciłem się do swego towarzysza podróŜy.
– Nie, nie – mówił on. – Musimy iść do tej świątyni. Nigdy tego nie
poŜałujesz. Niedługo juŜ tam będziemy.
Widziałem przed sobą tylko ocean piasku, przez który trzeba było przebrnąć.
Jak sięgnąć okiem nie widać było Ŝadnej osady, Ŝadnej zieleni, Ŝadnego
schroniska. Nagle posłyszałem za sobą jakiś hałas. Zatrzymałem osła i
obejrzałem się. Mika leŜał na ziemi. Przez nieostroŜność wychylił się on zbytnio
z osła i, straciwszy równowagę, upadł na Ŝmiję, która ukąsiła go w piętę. Miał
na nogach sandały z owczej skóry. śądło Ŝmii przeszyło przez to lekkie obuwie
do samego ciała. Chciał to ukryć, starał się nawet uśmiechać. Jednak
zauwaŜyłem, jak szybko zmieniła się jego twarz.
– To nic – powiedział. – Jedziemy dalej.
Postanowiłem jednak niezłomnie, Ŝe wracamy do domu. Mika był jak we
śnie. Pragnąłem jak najprędzej dostać się do linii kolejowej. Dopiero później
przypomniałem sobie, Ŝe naleŜało nasamprzód wyssać biedakowi ranę.
5
Zeskoczyłem z osła, rozsznurowałem mu sandał i przywarłem ustami do
zabrudzonej pięty. Niestety, było juŜ za późno.
– Wielka szkoda – powiedział on wreszcie – Ŝeś nie zobaczył białego
anioła.
– Sam juŜ – myślałem – będziesz białym aniołem. Ale jakŜe nie chcę
widzieć cię w tej postaci. Przywarłem jeszcze raz ustami do zakurzonej, brudnej
rany i miałem wraŜenie, Ŝe całuję jakąś starą, zakurzoną relikwię, prochy
jakiegoś świętego.
*
*
*
Na wpółŜywego Mikę przywiozłem do wsi. Byłem przygnębiony, jak
nigdy. Bynajmniej nie ponosiłem winy za jego śmierć, ciąŜyła jednak na mnie
wielka odpowiedzialność. Zarzucano mi, Ŝem się nie skierował od razu do
cudownego źródła, znajdującego w tej samej pustyni, a którego woda jest
bardzo pomocna na ukąszenie Ŝmii.
Niewidoma broniła mnie i odpowiadała za mnie. Wszyscy oni widzieli w
tym nieszczęściu rękę Przeznaczenia. A tam, gdzie słowo to padnie, ludzie stają
się tak małymi, tak upokorzonymi, przygnębionymi. śaden z nich nie ma juŜ
wówczas nic do powiedzenia, nie zgłasza Ŝadnego protestu, nie wydaje Ŝadnego
potępienia, Ŝadnego „J’accuse”!
Mieszkańcy tej wsi naleŜeli zresztą do ludzi Przeznaczenia.
Tej samej nocy Mika zmarł. Na pamiątkę ułoŜyłem krótki wiersz,
wyrzeźbiony na płycie grobowej, i posadziłem na jego grobie granatowe
drzewko.
Cała wieś była przygnębiona tą śmiercią i do świeŜej mogiły długo jeszcze
garnęła się młodzieŜ. Byli to przewaŜnie rówieśnicy zmarłego, pasterze, którzy
się udawali na hale. Wylewali na jego grób po kropli czerwonego wina i łamali
chleb.
Z ganku mego domu bardzo dobrze widziałem grób i ludzi, którzy tam
przychodzili.
Do druku przygotował H. Paprocki
6

Podobne dokumenty