Żal tamtego świata

Transkrypt

Żal tamtego świata
Żal tamtego świata
Z Jolantą Dylewską, reżyserką filmu dokumentalnego „Po-lin” rozmawia Anita
Piotrowska i Agnieszka Sabor
Tygodnik Powszechny, 2008 nr 45
Jolanta Dylewska: Wzruszył mnie powracający w tych filmach motyw.
Ludzie uroczyście podchodzą do kamery i patrzą w obiektyw – tak jak się
patrzy w oczy komuś najbliższemu. Ich spojrzenie poprzez obiektyw
przenosi się na nas.
W filmie „Po-lin” (z hebrajskiego: „tu zamieszkamy”) udało się Pani dokonać rzeczy
wyjątkowej - ożyły na moment cienie sztetli, nieistniejących dziś żydowskich miasteczek
z Małopolski, Lubelszczyzny, Mazowsza. Nagle znaleźliśmy się w latach 30., w
Kałuszynie, Kolbuszowej, Kurowie.…, miasteczkach, które dziś więcej znaczą dla
Izraelczyków niż Polaków. Skąd wzięły się te wszystkie, w większości nieznane, filmy
archiwalne, które Pani wykorzystała?
Kiedy Kodak skonstruował amatorską kamerę, zaczęli ją kupować m.in. zamożni
amerykańscy Żydzi, którzy przyjeżdżając w odwiedziny do krewnych w Europie,kręcili tam
sentymentalne, pamiątkowe filmy. Takie home movies nie są zjawiskiem specyficznym dla
Żydów polskich – podobne filmy kręcili np. Żydzi niemieccy, imigranci w Palestynie, albo ci,
którzy jeździli do sztetli tylko turystycznie. Często oglądając te archiwalia ma się
świadomość, że ich autor nigdy wcześniej nie miał kamery w ręku, tak jak w przypadku filmu
nakręconego przez nieznanego autora w Kałuszynie - po raz pierwszy materiał trzeba było
oglądać na stopklatce, inaczej nic nie było widać. Gość z Ameryki pojawia się kilkakrotnie w
kadrze. Jest łatwo rozpoznawalny: w odróżnieniu od mieszkańców sztetla, nosi dobry garnitur
i kapelusz.
Wzruszył mnie motyw powracający w tych filmach: ludzie uroczyście podchodzą do kamery i
patrzą w obiektyw – tak jak się patrzy w oczy komuś najbliższemu. Ich spojrzenie poprzez
obiektyw przenosi się na nas. Pomyślałam, że wartość emocjonalna tych filmów jest szansą,
by widz dzisiejszy skomunikował się z tamtymi ludźmi. To pociągnęło mnie najbardziej –
mocniej nawet niż fakt, że w tych filmach zostały udokumentowane synagogi, które dziś już
nie istnieją.
Gdzie można dziś odnaleźć tak unikalne materiały?
W wielu instytucjach. Trzeba szukać w YIVO (Instytucie Badań Żydowskich) w Nowym
Jorku, w Archiwum Spielberga przy Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie... Czasem
jeden film znajduje się w kilku miejscach, czasem wiadomo, że istnieje, ale nie wiadomo
gdzie (np. Natan Gross nie pamięta, gdzie oglądał film z Łowicza, a i ja do niego nie
dotarłam). Pierwszy film, który znalazłam, z Kałuszyna, znajduje się w Yad Vaschem (nie był
nigdzie prezentowany), film z Kurowa – w Kibucu Bohaterów Getta. W sumie znalazłam
około 20 filmów. Trwają zazwyczaj kilka, kilkanaście minut.
Pani film jest szczególnym rodzajem gawędy o nieistniejącym świecie. Jak opracowała
Pani w „Po-lin” komentarz do archiwaliów?
Coś w tych amatorskich filmach, które obejrzałam setki razy, przywoływało we mnie
skojarzenia z tekstami Bubera, Heschla (czy Heschela??), Scherwina i Hanny Krall… Po
napisaniu komentarza dałam go jej do przeczytania by wyrzuciła z niego wszelkie zbędne
słowa. I Hanna Krall zrobiła uwagę, za którą jestem jej ogromnie wdzięczna. Otóż komentarz
napisałam w czasie przeszłym. „Jak to? – zapytała – przecież Oni w tym filmie jeszcze żyją!”
Dlatego narracja toczy się w moim filmie w czasie teraźniejszym. W wersji polskiej tekst
czyta Piotr Fronczewski. Obecnie przygotowujemy także kopię niemiecką (film powstał w
koprodukcji z Niemcami), w której narratorką jest Hanna Schygulla, „Po-lin” będzie
wyświetlany również w tamtejszych kinach.
Michał Lorenc skomponował do filmu muzykę, dość luźno związaną z żydowskim
folklorem.
Nie chciałam robić filmu popularno-oświatowego. Zależało mi, by widz mógł nawiązać z nim
intymną więź.
Pokazywała Pani te amatorskie kroniki wielu ludziom w Polsce i zagranicą. Czy
zdarzało im się rozpoznać na nich krewnych bądź znajomych?
Z identyfikacją bywało różnie. Niektóre nazwiska pojawiają się np. w pisanych po wojnie w
Izraelu Księgach Pamięci poszczególnych miast i miasteczek dawnej żydowskiej Europy –
można więc przypuszczać, że ich autorzy znali rodzime home movies. Są też przypuszczenia.
I tak np. od Pana Zaleszyca urodzonego w Kolbuszowej dowiedziałam się o Racheli Szemesz.
Mam wrażenie, że to ją właśnie – tyle, że starszą o 10 lat – widziała wypowiadająca się w
filmie pani Godlewska, która dobrze pamięta dziewczynę prowadzoną przez Niemców na
egzekucję.
Na ekranie pojawiają się również polscy współmieszkańcy przedwojennych sztetli. Czy
któryś z nich pamięta moment, kiedy w miasteczku pojawiał się przybysz z kamerą?
Żaden. Zresztą, w tych kronikach pojawia się bardzo mało nie-Żydów. Tak jak w Księgach
Pamięci. Pracując nad moim filmem starałam się konsekwentnie trzymać jednej zasady: jeśli
postać została rozpoznana, wyraźnie wymienione zostaje jej nazwisko. I tylko wtedy. W
innych przypadkach opowieść o człowieku, którego widzimy, jest jakby przymglona,
niedosłowna.
W gruncie rzeczy Pani opowieść wydaje się uniwersalna – odnosi się nie tyle do
konkretnych miejscowości, ile do pewnego świata. Tu pojawia się jednak pewien kłopot.
Dla przybysza z Ameryki wizyta w rodzinnym sztetlu miała charakter sentymentalny, co
widać w każdym home movie. Ten wzruszający charakter zachowuje Pani dokument. Ale
przecież z jednej strony sztetl to był świat cudowny, w którym szewc bywał filozofem, a
krawiec uczonym. Z drugiej – świat straszliwej biedy i konfliktów społecznych. Kobiecie
też nie żyło się tam łatwo...
Wiem, że obraz żydowskiego miasteczka w moim filmie może się wydawać trochę jak ze snu.
Choć jednocześnie w archiwalnych filmach widać, że w przedwojennych sztetlach panowała
potworna bieda. Przyjazd amerykańsko-żydowskich „turystów” był dla mieszkańców czasem
szczególnym, czasem sacrum. Przypomnijmy sobie postać cudownego, szalonego Dawida
Szapiro z Gródka koło Mołodeczna, który przybywając zza oceanu witany był w rodzinnym
mieście niczym Mesjasz. Wykupił wówczas wszystkim długi i jeszcze do 1941 r., tak długo,
jak w tym miasteczku istnieli Żydzi, można było do niego pisać do Ameryki z prośbą o
pieniądze. I on je przysyłał, na przykład na posagi dla tamtejszych dziewcząt. A ja
zdecydowałam się do tego odświętnego obrazu wprowadzić wspomnienia zapisane w
Księgach Pamięci. I tam również znajdziemy opisy czasu świętego, czasu sprzed Zagłady. Ci,
którzy potem umarli, stali się kimś w rodzaju męczenników, zostali uświęceni aktem śmierci.
I kiedy czytałam te Księgi, ów nieistniejący dzisiaj świat wydał mi cudowny. Tak właśnie
postanowiłam go pokazać.
Czy przed wojną polsko-żydowskie współistnienie było rzeczywiście aż tak harmonijne?
W „Po-lin” słyszymy z ust żyjących dzisiaj Polaków, że przyjmowała ich na świat
akuszerka Żydówka, albo że w szkole historię wykładał nauczyciel Żyd. Jak to brzmi:
„Żyd uczył mnie patriotyzmu”! Przypomina się też cała tradycja literatury jidyszowej –
jej magiczna aura, duchowość.
Ale element duchowy był tam na co dzień obecny! Chciałam, by widz tę atmosferę poczuł.
Zastosowałam zabieg, który zazwyczaj stosuje się w filmach fabularnych: starałam się
odtworzyć odgłosy codziennego życia w sztetlach: skrzypienie kół, pokrzykiwania
przechodniów, gwar ulicy… Początkowo próbowałam całkowicie zrezygnować z głosów
ludzkich. Niestety, okazało się, że bez ludzi obraz pozostaje martwy.
Podczas montażu archiwalnych materiałów interesowała mnie geografia pamięci –
zastanawiałam się, w którym miejscu żydowski operator postawił kamerę. Krążąc po tych
miasteczkach, filmując puste okna i bramy, wyobrażałam sobie, że jestem jednym z nich,
takim starym teraz Żydem, który kiedyś stamtąd zdążył wyjechać. Gdybym była na jego
miejscu, byłoby dla mnie ważne usłyszeć, że komuś z żyjących tu dzisiaj mieszkańców jest
żal tamtego świata.
O żydowskich sąsiadach opowiadają w Pani filmie ludzie, którzy nie mają nic wspólnego
ze stereotypem Polaka-antysemity. W jaki sposób odnalazła pani takich „sąsiadów” –
całkowicie pozbawionych uprzedzeń, resentymentów? Na ile są reprezentatywni?
Nie byłam zmuszona przeprowadzać żadnej selekcji. Szukałam osób, które tamte czasy
pamiętają. I takich, które czują się na siłach, by wystąpić przed kamerą. Nie interesowało
mnie, kim są moi rozmówcy, lecz to, co chcą mi przekazać ze swej pamięci. Niektórzy pytali
nawet: „A kiedy pani znowu przyjedzie?”, bo coś sobie nagle przypominali pod wpływem
naszej rozmowy. Gdy przychodziłam do ich domów, niektórym wydawało się –mimo moich
wyjaśnień, że jestem Żydówką z Izraela –jakoś nie mogli uwierzyć, że ich pamięć jest ważna
dla kogoś z Polski- przez tyle lat nikt stąd ich o Żydów nie pytał. Prezentowali więc przed
kamerą pewnie tylko jakąś część swojej pamięci. Ja jednak nie zamierzałam robić filmu o
tych ludziach. Skupiałam się wyłącznie na ich twarzach. Kiedy byłam z kamerą tak blisko
nich, czułam, że mówią prawdę. Choć mogła to nie być niecała prawda.
Czyżby chcieli coś ukryć?
Myślę, że całej prawdy nie sposób powiedzieć drugiemu człowiekowi. Pamiętam tylko jedną
panią, która - instynktownie to czułam – nie jest ze mną szczera. Jej wypowiedzi nie znalazły
się w filmie, choć usłyszałam od niej przy okazji dwie znakomite opowieści. Zdarzały się też
wypowiedzi typu, „bo wszyscy Żydzi to…” Ale po co umieszczać je w filmie? Przecież tylko
kompromitują tego, który mówi. Jest za to pani Helena, która trzyma w domu mezuzę, bo ona
przynosi jej błogosławieństwo żydowskie. Nie wie dokładnie, czym jest mezuza, ale czuje, że
z tego płynie jakaś dobra energia. Inni bohaterowie mówią o duszach swoich żydowskich
sąsiadów, których obecność czują dzisiaj gdzieś w powietrzu. Pewien malarz z Sejn opowiada
o pięknej niewidomej Żydówce, Salci, którą przez całe swoje życie obsesyjnie malował –
może nawet potajemnie się w niej kochał. Prawie w każdym miasteczku znalazłam człowieka,
który stara się ocalić pamięć o Żydach. Ci ludzie okazali się bezcenni. Jak na przykład pan
pochodzący z Kurowa, mieszkający dziś w Warszawie, pobożny katolik. Nie dawało mu
spokoju, że Żydzi mieszkali w Kurowie przez 400 lat i nie ma po nich żadnego śladu. Pisał
do Fundacji Niessenbaumów, do władz lokalnych. Wszyscy go zbywali, więc po dwóch
latach starań sam wystawił pomnik. Monument został usunięty, bo… był nielegalny. Takich
ludzi trzeba wspierać ze wszystkich sił. Zdaję sobie sprawę, że weszłam w krąg osób
wyjątkowych, ale przecież tacy ludzie są. Pamiętam, że tylko w jednym miasteczku poczułam
irracjonalny strach...
Jak Pani film przyjęty zostanie przez tych, których wyobrażenia o stosunkach polskożydowskich ukształtował na przykład głośny „Shoah” Lanzmanna?
Sama się tego boję. Jednakże pamiętajmy, że film Lanzmanna opiera się przede wszystkim na
doświadczeniu wojny. Różnica polega też na tym, że ja postanowiłam rozmawiać z moimi
bohaterami w pomieszczeniach zamkniętych: w ich domach, przy ich stołach, a nie gdzieś na
zewnątrz, w plenerze. Dotykamy tu zresztą dwóch zupełnie różnych tematów. Ktoś mógłby
równie dobrze zapytać, dlaczego nie ma w moim filmie tego wszystkiego, o czym pisze Jan
Tomasz Gross w „Sąsiadach”. Nie mam pojęcia, w jaki sposób odpowiadaliby na jego
pytania moi bohaterowie. Co ważne: pytam o czasy przedwojenne, a nie o okres okupacji.
Pamiętacie opowieść rabina Bakera z „Sąsiadów”? Dobrze wspominał dwóch braci, z których
studni czerpał wodę. Byli bardzo uprzejmi, a jednak w czasie pogromu znaleźli się wśród
najbardziej zajadłych morderców. Nie chcę snuć żadnych analogii, bo ich nie ma. Chcę tylko
powiedzieć, że rodzaj wspomnień zależy od czasów, które wspominamy. Interesowały nas,
mnie i Jana Tomasza Grossa, zupełnie różne rzeczy. Ja na przykład byłam ciekawa, czy moim
rozmówcom Żydzi się śnią. Jakie to wymowne, gdy oni mówią: „Kiedyś się śnili, teraz już
nie”. Sen to przecież podświadomość!
Nie boi się Pani posądzenia o idealizację?
Boję się i to bardzo.
Pokazałam ten film przyjaciółce, która powiedziała: „Piękny film, wspaniałe archiwalia, ale
po co tam ci starzy Polacy, którzy kłamią? Wzruszają się, bo są starzy, a tak naprawdę coś
ukrywają”. I wtedy się przestraszyłam, że ten film może zostać wykorzystany politycznie, że
ktoś może wplątać mnie wbrew mojej woli w dyskusję z Grossem. A przecież Gross pisze o
niepodważalnych faktach. Usiadłam w montażowni i wymontowałam wszystkich Polaków –
sama dla siebie; chciałam zobaczyć, co się zmieni. I film przekształcił się w płaską opowieść
o wyimaginowanym, nieprawdziwym świecie, w banalną bajkę. Poszłam więc do Hanny
Krall, a ona powiedziała mi, że chce słuchać starych Polaków mówiących o Żydach, bo oni
mają coś o Żydach do powiedzenia – bez względu na to, czy mówią mądrze, czy głupio...
Z Pani filmu wynika, że w polskich sztetlach żyli przed wojną ludzie szczęśliwi.
Przygotowując się do tego filmu spędziłam trochę czasu, pracując nad innym projektem, w
Kazachstanie. Znalazłam się tam w maleńkiej wiosce, zamieszkałej przez łagodnych,
sunnickich muzułmanów. Bieda, mnóstwo dzieci, ale żadnej pralki, w której można by
wyprać pieluchy. Kiedy szłam na wesele, bawiłam się tylko z kobietami. Tam było trochę jak
w sztetlu. W Kazachstanie miałam książkę o sztetlach i notes, który na okładce miał zdjęcie
furmanki i sztetlowej chaty, krytej strzechą. Ktoś z mieszkańców aułu zobaczył tę okładkę i
powiedział: „O, myśmy też mieli takie strzechy”. Choć teraz mają już trujący eternit.
Doprawdy, niewielu znam w Polsce ludzi tak szczęśliwych, jak moi znajomi z kazachskiej
wioski. Przypuszczam, że pozytywne podobieństwo aułu do sztetla jest bardziej prawdziwe
niż można by przypuszczać.
Sztetl to także solidaryzm, poczucie współodpowiedzialności za innych członków
wspólnoty. I coś jeszcze: w miasteczkach, gdzie dziś nie można kupić gazety, działały
kiedyś księgarnie z prawdziwego zdarzenia.
To jest właśnie to. Przyjeżdżałam do tych miasteczek (na szczęście w żadnym z nich nie
spłonęła stodoła z żydowskimi sąsiadami) wyposażona w wiedzę o ich przeszłości,
zaczerpniętą z Ksiąg Pamięci, polskich i żydowskich encyklopedii. Wiedziałam, że na rynku
powinny być trzy księgarnie, dwie kawiarnie, herbaciarnia... A tam nie było nic. Pustka!
Nagle bardzo dotkliwie poczułam, co tak naprawę oznacza brak tamtego świata. Jak strasznie
Polska zatrzymała się w rozwoju. W niektórych z tych miasteczek nadal żyje mniej
mieszkańców niż przed wojną. Chciałam, żeby każda z tych miejscowości miała w filmie
swoją własną scenę. One kiedyś wszystkie miały tożsamość, teraz wiele z nich jej nie ma.
Może przypomnienie sobie historii sztetli pomoże ich współczesnym, nieżydowskim
mieszkańcom ją odnaleźć?
A nie wydaje się Pani, że pamięć sztetli zacznie przeżywać za chwilę swój renesans?
Już to obserwuję. Za chwilę nie będzie świadków tamtego czasu. Wielu z moich rozmówców
już odeszło.. (Aż się boję do nich dzwonić z zaproszeniem na premierę „Po-lin” – obawiam
się, że w wielu przypadkach telefon będzie milczał.) Dlatego zaczynamy doceniać skarb ich
pamięci, wielkość tego ich wspólnego bycia. Myślę, że przestaniemy wreszcie tę pamięć
zamazywać czy się jej wypierać. Raczej spróbujemy coś na tym budować. Czuję, że tak
właśnie będzie. Cieszy mnie, że w niektórych z odwiedzonych przeze mnie miasteczek
czekają na to młodzi ludzie, chcą rozmawiać, pytają. Myślę, że coś już drgnęło. W
Kolbuszowej na przykład Rada Miejska przywróciła przed kilkoma laty przedwojenny herb
przedstawiający dwie splecione dłonie, krzyż i gwiazdę Dawida.
Może wreszcie młodzi ludzie z Izraela zaczną odwiedzać w Polsce nie tylko obozy
koncentracyjne, ale też miejsca, gdzie urodzili się ich dziadkowie. Może też w samych
miasteczkach nastąpi odrodzenie historii sprzed Holocaustu. Wtedy dopiero historia
Zagłady może stać się też naszą historią. Istotne jest, że w zakończeniu filmu pojawia się
przybyły z Izraela pan Zvi Kamionka, Żyd z Kałuszyna, który jako jeden z nielicznych
przeżył wojnę i dziś odwiedza rodzinne strony. To bardzo poruszająca pointa. Z tego
świata, który Pani pokazuje, pozostały nie tylko cienie…
Spotkałam się z opinią, że film powinien zakończyć się zupełnie inaczej, a mianowicie
przywołaniem słowa Auschwitz. W wersji skróconej dla zagranicznych telewizji tak chyba
będzie – żeby nie było wątpliwości, co się z Żydami później stało. Nie mam złudzeń, ludzie
wiedzą na ten temat ciągle bardzo niewiele. Choć pewnie z punktu widzenia struktury
filmowej byłoby to bardziej wyrafinowane, gdyby „Po-lin” kończył się tylko przeczuciem
Zagłady...