reportaż

Transkrypt

reportaż
9 sierpnia 2008r.
Zieleniec – Klasyk Kłodzki
~ fryga
Jeżeli Istebna jest Królową Maratonów, to Zieleniec – Królem. A co je odróżnia? Charakter - jak to między
kobietą a mężczyzną bywa.
Klasyk Kłodzki to dość długie podjazdy od kilku do kilkunastu, a momentami ponad dwudziestoprocentowym
nachyleniu stoku. Żartów nie ma, szczególnie jeśli chce się wykręcić dobry czas. Król jest wymagający i szkoda
tylko, że „niesprawiedliwy”. Nie każdy bowiem podjazd rekompensuje brawurowy zjazd. Jakość nawierzchni
pozostawia bowiem dużo do życzenia. Rację jednak mają Ci, którzy twierdzą, że właśnie ten czynnik odróżnia
Klasyk od innych maratonów. Jeśli komuś to nie odpowiada – jego wola, jechać nie musi. Mi osobiście dziurawa
nawierzchnia przeszkadzała, ale nie wnoszę pretensji do organizatorów. Co najwyżej do siebie samego. Po
dziurach też trzeba umieć jeździć.
Tym razem na trasę maratonu wyruszamy w okrojonym składzie. Tadzik (Ojciec), Wojtek (Czepiak) i ja (Fryga).
Dlaczego Tadeusz i Wojtek maja nowe ksywy wyjaśnię zainteresowanym tylko pod warunkiem, że zechcą się do
na przyłączyć. Wojtek w swoim malkontenckim stylu wszystko załatwia na ostatnią chwilę i na linii startu
melduje się na styk. Pan Czepiak zapomniał jednak o bułeczkach, które tak skrupulatnie przygotował sobie
z rana. Może gdyby dał sobie więcej czasu, wsparły by go swoją kalorią na trasie. 40 minut po Wojtku startuje
Tadzik, a blisko godzinę później ja. Kiedy melduję się na linii startu (wcześniej stoczyłem ciężką walkę
z uciskiem kiszki stolcowej, wywołaną nadmierną konsumpcją śliwek, fasoli i piwa) dotychczas łagodny
deszczyk zamienia się w ulewę. Zanim starter rzekł „start”, byłem już przemoczony. Z lekką zazdrością
spoglądałem na moich partnerów w grupie, ubranych w pelerynki i kurteczki. Kiedy depnąłem na pedały, woda
zaczęła lać się nie tylko z góry, ale i od dołu. W butach miarowe „chlup, chlup” odmierza tępo z jakim pedałuje.
Praktycznie nic nie widzę. Postanawiam przyspieszyć i wyprzedzić partnerów. Lepiej by strumień spod moich kół
lał się na nich. Po chwili trasa maratonu skręca w lewo i nawierzchnia ulega pogorszeniu. Teraz gnamy w dół.
Prędkość rozkręca się sama i coraz częściej podrzuca mi tyłek. Dziura, dziurka, dziureczka. Zsuwam się na
czubek siodła, pochylam na kierownicy i „ryzyk fizyk”. Kolarz jadący przede mną gubi bidon. Ja po chwili
orientuje się, że straciłem zapasową dętkę, którą za słabo zamocowałem pod siodłem. Na poboczach widzę
bidony innych uczestników a nawet torby podsiodłowe. Przed pierwszym ostrym zakrętem zauważam
niepokojące zachowanie mojego tylnego hamulca. Słabo wytrąca mnie z prędkości. Wspieram się przednim, ale
wzmaga to moją ostrożność i na kolejnych kilometrach zjazdu kontroluje prędkość. Kiedy na 20 kilometrze
rozpoczyna się podjazd pod Spaloną jestem naprawdę zadowolony. Już do końca wolę podjazdy po dziurawych
drogach niż zjazdy.
Spalona to 7 kilometrów pod górą. Podjazd nie jest bardzo trudny, ale inaczej by się o nim pisało gdyby był na
końcu trasy. Najważniejsze jednak jest to, że jadąc pod górę, wzmaga się wysiłek. Innym słowy robi się cieplej.
W sytuacji kiedy temperatura powietrza oscyluje w granicach 15 st. C., a człowiek jest cały przemoczony, takie
wewnętrzne ciepełko podnosi na duchu. Kiedy znajduje się już we wsi Spalona, jestem nieco zaskoczony.
Spodziewałem się raczej malowniczej zabudowy, a tu na przestrzeni kilku kilometrów, rozstrzelone zaniedbane
chaty, każda na własnym pagórku. Taki pofalowany krajobraz towarzyszy nam do 30 kilometra, kiedy to
wjeżdżamy na nowo wybudowaną drogę, biegnąca wzdłuż granicy. Teraz rozpoczyna się jedyny prawdziwy
płaski etap wyścigu. Przez blisko 20 kilometrów z wiatrem w plecach, nogi same niosą. To, że woda spod kół
zalewa twarz już nie przeszkadza. Zresztą powoli deszcz uspokaja się. Ma to niebagatelny wpływ na
uczestników maratonu. Kiedy doganiam Tadzika, nieco pesymistycznie sygnalizuje, że jedzie małą pętle. Ale po
krótkiej dyskusji na temat, kto ma dalej wieźć klucze od naszego pokoju (z powodów żołądkowych nie zdążyłem
zostawić ich w recepcji), podejmuje jedyną słuszną decyzję – jedzie MEGA. Ten kolarz nie pęka ☺.
Tuz przed pierwszym bufetem, a podjazdem na Puchaczówkę, dogania mnie partner z grupy startowej – Wojtek
Zaczyk, miejscowy mtb’owiec. Jest dla mnie jak GPS. Cały cza instruuje jak kształtuje się trasa. Ostrzega przed
niespodziankami i podpowiada jak podjeżdżać, za co serdecznie mu dziękuje. Na tym etapie maratonu czuje się
wciąż wyśmienicie i kiedy rozpoczynam drugi z pięciu podjazdów na trasie – biorę go z początku na ostro. Dla
Wojtka jest zbyt mocno i słyszę tylko jak krzyczy za mną „do zobaczenia na szczycie”. Gdybym tylko poważniej
potraktował jego słowa. Teraz nawet wolałbym aby deszcz padał bo schłodziłby mój entuzjazm. Zmieniam
przełożenie i rozpoczynam wspinaczkę. Nie liczę kilometrów, ale gdy dogania mnie ponownie Wojtek już wiem,
że jeszcze dostanę w kość.
Na szczycie na Wojtka czeka jego kolega. Przebiera się w suche ciuchy, pobiera pełne bidony i banany z którymi
dzieli się ze mną i rozpoczynamy zjazd. Przed pierwszym zakrętem informuje mnie, że niedawna odbył się na
tej trasie rajd samochodowy i na łukach leży naniesiona ziemia. Oblewa mnie zimny pot, kiedy tuz przed
jednym z nich, przy prędkości 55 km/h zaciskam klamkę tylnego hamulca, a rower niemal nie wytrącony
z szybkości wchodzi w zakręt. Nie mam zbyt wiele czasu. Szybko wypinam nogę z pedału i krótkimi trąceniami
przedniego hamulca, udaje mi się wyjść cało z opresji. Wojtek niestety jest już daleko z przodu, a ja na
kolejnych łukach tracę dystans do niego. Na szczęście na kolejnym krótkim i w miarę płaskim odcinku
podpinam się pod grupę kolarzy i udaje mi się do niego dojechać.
Teraz jesteśmy już daleko za Bystrzycą Kłodzką, zmierzamy do Stronia Śląskiego a stamtąd do Lądka Zdrój.
Mamy 90 kilometr trasy, odpuszczony pierwszy bufet i dwa podjazdy za sobą. Następny to Orłowiec. W tym
momencie najbardziej martwi mnie to, że totalnie nie znam trasy. Wiem tylko, że w Kłodzku odbijam w lewo.
W Istebnej wiedziałem doskonale na jakim kilometrze nastąpi jaki podjazd. W Zieleńcu nie wiedziałem nawet
jaki faktycznie mam dystans do przejechania. Co za niefrasobliwość.
Podjazd pod Orłowiec od samego początku idzie nie tak. Trasa maratonu znów wiedzie po tych cholernych
dziurach, a palce drętwieją od mocnego trzymania kierownicy. Szczególnie na zjazdach jest to nieprzyjemne,
kiedy chce się mocno zacisnąć klamkę hamulca, a w palcach niemal brakuje czucia. Kiedy tak podjeżdżam
zaczynam odczuwać pierwszą niedogodność. Szczypią mnie kolana. Dość dziwne uczucie, z którym mam do
czynienia pierwszy raz. Jadą na krótkie spodenki, z odkrytymi kolanami i wszystko wskazuje na to, że zmarzły
mi stawy. Jakby tego było mało, mój łańcuch zaczyna skrzypieć. Deszcz wypłukał smar. Pula niedogodności
wzrosła do maksimum. Brakuje jeszcze kapcia i skwaru.
Kiedy dojeżdżam do drugiego punktu kontrolnego, zatrzymuję się tylko po to, aby zredukować choć jedną
z przeszkód – brak tylnego hamulca. Naciągam linkę i przekonany, że wszystko gra zaczynam zjazd. Trzęsie
mnie na nierównościach, ale hamulec pracuje prawidłowo. Dlatego na każdym wypłaszczeniu cisnę w pedały.
Kiedy jestem już na dole linka hamulca puszcza ponownie. Na szczęście zakręt jest na tyle łagodny, że
pokonuje go bez perturbacji. Raz jeszcze zatrzymuję się i tym razem poważniej regulują jego pracę. Ten
przymusowy postój nieco wybija mnie z rytmu.
Jestem już na tym etapie, że zaczynam myśleć o bufecie. To niedobry znak szczególnie kiedy ma się przed sobą
kolejny podjazd pod Wojciechowice. Muszę przyznać, że słabo pamiętam ten odcinek trasy. Wiem tylko, że
minąłem ponownie kolarza z WTRu. Ucięliśmy sobie nawet pogawędkę, a tuż przed bufetem na szczycie
dogoniłem pewną istotną dla Wojtka postać. Ale mniejsza z tym. Na bufecie rzucam się na arbuzy i drożdżówki.
Organizacja wzorowa. Wyżywienie, napoje, dobre rady – wszystko jak należy. Tylko brać przykład. A może to
góry wymuszają bardziej poważne podejście do kwestii organizacji.
Zjazd do Kłodzka to istna loteria. Nie wiadomo jak jechać. Mam wrażenie, że dziura zakrywa dziurę. Ostatecznie
postanawiam po prostu zjeżdżać. Mam przecież wreszcie sprawny hamulec. Kiedy staję na skrzyżowaniu, na
którym dwie strzałki wskazują dwie odrębne trasy – Mega, Giga; przez chwilę mam wątpliwość: „a może podjąć
ryzyko?”. Nie znajduję jednak w sobie tyle determinacji. Wciąż pamiętam słowa Wojtka, który ostrzegał mnie
przed podjazdem do Zieleńca – ponad 20% nachylenia.
Od Kłodzka nie potrafię sobie przypomnieć trasy. Z całą pewnością była mniej malownicza niż dotychczas.
Mi natomiast zrobiło się dość zimno. Kiedy dojeżdżam do Polanicy, mentalnie przygotowuję się już do ostatniej
wspinaczki. Jak dotąd nie zsiadłem z roweru (w Istebnej poddałem się) i zależy mi by tak pozostało do końca.
Podjazd na Bobrowniki (Zieleniec) zaczyna się już mniej więcej na 135 kilometrze. Przez pierwsze 10, lekko,
prawie niewyczuwalnie ciągnie się w górę. Teraz jednak każda, nawet lekka „fałdka”, „straszy”. Z drugiej jednak
strony świadomość, że za szczytem jest meta, a za metą „uciechy”, pcha do góry nieprzytomnie. Na 157
kilometrze rozpoczyna się esencja tego maratonu. Nie ma już co przekładać. Prędkość spada momentami
poniżej 8 km/h. Tylko siłą woli nie poddaje się teorii Tadzika (wiadomo tylko wtajemniczonym). Zsuwam tyłek
na kraniec siodła i lekkim zygzakiem wjeżdżam. Teraz już tylko krótki zjazd, a zaraz po nim poprawka
podjazdu. Jak to sprytnie wymyślili organizatorzy by na sam koniec zmagań, podarować taki „gifcik”. Nie ma to
już jednak większego znaczenia. Widzę tablicę Zieleniec i finiszuję. Tego po sobie się nie spodziewałem. W kilka
chwil odrabiam dystans do kolarza, który wcześniej wydawał mi się zbyt daleko. I gdybym wtedy wiedział, że
kolejni dwaj jadący nieco dalej to moi bezpośredni konkurenci, podjąłbym zapewne walkę o jak najlepszą
pozycję.
Ostatecznie trasę 175 kilometrów pokonałem w 7h i 44 min, co przy średniej 23 km/h powinno mnie zadawalać.
Wypadłem lepiej niż w Istebnej, ale chyba mogło być jeszcze lepiej. Zobaczymy za rok.

Podobne dokumenty