Język baklawy. Wspomnienia - Diana Abu- Jaber
Transkrypt
Język baklawy. Wspomnienia - Diana Abu- Jaber
Język baklawy. Wspomnienia - Diana AbuJaber Fragment książki. Jak wychować arabskiego ojca w Ameryce Jest to wspomnienie z rodzaju tych najwcześniejszych, zamazanych: sala przypominająca jaskinię, jaskrawe, migoczące światła, rozmyte, głuche echa, nagłe eksplozje dźwięków oraz niezdarne, prehistoryczne kamery telewizyjne przesuwane na platformach z kółkami. Dorosły mężczyzna w stroju wampira, przyciskając do piersi mikrofon, toruje sobie drogę między rzędami upojonych słodyczami i śmiechem dzieciaków. Próbuje do nich zagadywać przez plastikowe wampirze kły. – Cześć, Bobby Smith! Rechocze i mierzwi czyjąś czuprynę. – Jak się masz, Debbie Anderson?! Siedzę w studiu telewizyjnym wśród moich kuzynów i sióstr, niepewna, jak się tu znalazłam – to był pomysł cioci Peggy, która od lat oglądała The Baron DeMone Show i wreszcie zamówiła bilety na widownię. Mężczyzna podchodzi coraz bliżej. Widzę drobne kropelki potu perlącego się wzdłuż tworzącej szpic linii włosów. Mrużąc oczy, wpatruje się w nasze przesadnie duże plakietki z imionami: „Faruk, Ibtisam, Dżajpur, Matusem…”. Widzę, jak porusza wargami, gdy idzie wzdłuż rzędu uszczęśliwionych czarnookich dzieciaków. Wreszcie dociera do mnie. – Diana! – wykrzykuje z wyraźną ulgą, po czym zderza się z moim nazwiskiem. Ale wygląda na to, że jeśli ten człowiek już coś zacznie, musi doprowadzić rzecz do końca. Zezując, próbuje je wymówić: – Ab–bu–dżo–dże–ba–ber! Ten gość jest przezabawny! Nie mogę przestać się śmiać. Co za głupek! Mam zielone oczy i jasną skórę, więc uznał, że na pewno mówię po angielsku, w przeciwieństwie do reszty z rzędu. Kuca obok mnie i podtyka mi pod nos wielki mikrofon. – A teraz, Diano, powiedz mi, cóż to za nazwisko? – mówi. Chyba przez niego umrę ze śmiechu! Ledwo udaje mi się pohamować chichot. – Angielskie, ty głuptasie! – wypalam do mikrofonu. Mój wzmocniony głos grzmi w całym studio. Baron aż podskakuje, po czym także wybucha śmiechem. I śmiejemy się razem, ale każde z innego żartu – co zapewne jest częstym przypadkiem w programach dla dzieci. Kiwa głową z aprobatą; ja i mój egzotyczny entourage podobają się wszystkim – później zostaniemy obsypani słodyczami, biletami i zaproszeniami do ponownej wizyty w studio. Ale w tamtej chwili, kiedy Baron wstaje, żeby odejść, dociera do mnie, że jeszcze z nim nie skończyłam. Łapię go więc za tył peleryny ze sztucznego jedwabiu. – Głodna jestem! – oświadczam na kanale ogólnokrajowym. Mam sześć lat i rządzę; moje siostry dopiero się zbierają do przyjścia na świat. Bud, mój ojciec, nosi mnie przewieszoną przez ramię, kiedy gotuje, nazywając swoim workiem ziemniaków. Mama uważa, że to niebezpieczne, ale Bud chce, żebym przywykła do oparów cebuli. Uwielbiam, jak jego bark podryguje i całe plecy się trzęsą, kiedy podrzuca nad płomieniem patelnię pełną posiekanych pomidorów, a mi wtedy aż dzwonią zęby. Mój ojciec to uroczy, naiwny jak dziecko imigrant – nigdy nie przestał być chłopcem. Ciągle go ktoś nabiera. Telewizję zobaczył po raz pierwszy, kiedy jego statek po drodze na Ellis Island zatrzymał się we Włoszech. Na ekranie migoczącym w hotelowym lobby ujrzał damę w pięknej, błękitnej sukni śpiewającą do kota ubranego w smoking. – Spójrz tylko! – zwrócił się zachwycony do swojego brata. – Mają w tej skrzynce cały teatr! Po kilku miesiącach pobytu w Ameryce Bud dał się przekonać obwoźnemu sprzedawcy do wydania trzytygodniowego zarobku na niedziałający telewizor. Człowiek ten powiedział, że odbiornik potrzebuje czasu, „żeby się nagrzać”. Ojciec całymi tygodniami z nadzieją włączał go i wyłączał, aż odwiedził go jeden z amerykańskich znajomych i wyjaśnił, że ten telewizor nigdy się nie nagrzeje. Bud uczy się angielskiego nie z książek, ale nasiąkając tym językiem w pracy, sklepach i restauracjach już po przyjeździe do kraju. Nie wiem, gdzie przyswoił sobie sposób zaczepiania obcych ludzi, ale kiedy tylko gubi drogę – co zdarza się często – zatrzymuje przechodniów niezależnie od ich płci angielskim „Hey, bud!”, co oznacza: „Cześć, koleś”. Przez całe dzieciństwo wszystkich Amerykanów nazywam więc w myślach „Budami” – a mój ojciec, choć nazywa się Ghassan Saleh Abu-Jaber, staje się najważniejszym z nich. Szybko zaczynam rozumieć, że w domu jesteśmy Arabami, a poza nim Amerykanami. Na ulicy Bud mówi głośno po angielsku i dumnie kroczy w butach na sztywnej podeszwie. Czasem z przyzwyczajenia próbuje targować się ze sprzedawcą w Searsie o cenę krawatów. Pyta mnie wtedy po arabsku, czy moim zdaniem ten facet jest skończonym kretynem, czy tylko zwykłym idiotą. Wysłuchawszy mojej opinii, przedstawia stosowną ofertę – niechętnie proponując na przykład cenę z etykietki minus dwa dolary! Plus drugi krawat gratis! Zwykle sprzedawca głupieje albo wzywa kierownika, ale co jakiś czas trafia się taki, któremu błyskają oczy i z zadowoleniem rzuca bezzasadną kontrofertę: dodatkowy krawat, ale za pełną cenę! Ich głosy migoczą w matowym świetle supermarketu. W soboty Bud jest w kuchni. Stare domy przy naszej, obsadzonej wiązami, ulicy wzdychają jakby odprężone, drzwi z moskitierą otwierają się leniwie, powietrze robi się miększe, a niebo zdaje się układać oparte na łokciu. Najpierw mój tato robi śniadanie. A potem może się zdarzyć jedna z kilku cudownych rzeczy: Pójdziemy do „Dyplomaty”, czyli wujka Jacka na faszerowane liście winogron. Pójdziemy do „Profesora”, czyli wujka Hala na kibbeh. Pójdziemy do „Biznesmena”, czyli wujka Danny’ego na faszerowane cukinie. Pójdziemy do „Wariata”, czyli wujka Frankiego na pieczony udziec jagnięcy. Albo po prostu z nimi wszystkimi do baru Fair Haven Beach na szisz kebab. To nie są ich prawdziwe imiona. Hal nazywa się Hilal, Jack – Dżafar, Danny – Hamdan, a Frankie – Qadir. Ci wujkowie przyjechali do Ameryki razem z ojcem. Kiedy w centrum Syracuse kupili sobie nowe zimowe płaszcze i zmienili uczesanie, jakimś sposobem za jednym zamachem uzyskali też amerykańskie imiona. Niemal każdy, kogo znam, ma dwa imiona – jedno z „przedtem”, a drugie z „potem”. Ja też mam dwa – Bud nazywa mnie Ya Ba, co znaczy Mały Tatuś, ale to imię znamy tylko my dwoje. Uwielbiam być w kuchni i przyglądać się, jak mój silny ojciec pracuje, ubrany w podkoszulek, workowate szorty i sandały. Śpiewa razem z radiem, żadnego słowa nie wymawiając poprawnie. Ale brak precyzji nadrabia entuzjazmem i werwą. Wyciąga z lodówki połówkę jagnięcia i unosi ją w górę, żebyśmy z moją przyjaciółką Merilee mogły ją podziwiać. – Oto i on! To jest Marvin – mówi. Bud lubi nadawać imiona wszystkim większym kawałkom mięsa – zwykle nazywa je Tom, Dick, Harry albo Marvin. Stoję tuż obok niego – metr dwadzieścia w klapkach, kościste ramionka wystają mi spod skrzyżowanych ramiączek sukienki, plastikowe okulary przeciwsłoneczne w kształcie serduszek mam wsunięte na głowę – i patrzę, jak układa mięso na pniaku rzeźnickim, po czym, łup!, wali w nie tasakiem. Moja przyjaciółka Merilee, piegowata i z kucykami koloru słomy, z piskiem ucieka przez drzwi kuchenne. A ja z radością taszczę ociekające krwią kebaby, żeby włożyć je do marynaty z czosnku, rozmarynu, octu i oliwy. Bud mówi, że pewnego dnia będzie ze mnie fantastyczny rzeźnik. Potem ojciec nadziewa wielkie, lśniące kawałki wołowiny, cebuli i pomidorów na żelazne rożna z okrągłą pętlą na jednym końcu i okrutnym, trójkątnym ostrzem na drugim. Są tak ciężkie, że kiedy jest na nich mięso, muszę nosić je do lodówki pojedynczo. Szisz kebab oznacza, że będą zimne drinki i przenośne lodówki, koce i sałatki, chleb pita, zimna herbata, słone nitki z sera splecione w warkocz, hummus, może wizyta w budce z lodami Rudy’s, gdzie zanurzają porcje lodów w polewie czekoladowej, która zastyga w twardą skorupkę. Może mama zabierze gotowe ciasto ze sklepu, bo komu chciałoby się coś piec w taki upał? Będą też siostry i kuzyni, ciocie i wujkowie, i pewnie jeszcze kolejni kuzyni, ponieważ nigdy nie wiadomo, kto właśnie przyjechał – to znaczy przybył ze starego kraju. W każdej chwili jakiś dalszy krewny, którego nie widziało się od lat, może pojawić się w salonie, pytając, czy nie mógłby napić się kawy. Na pewno będzie głodny, ponieważ każdy, kto właśnie przyjechał, jest głodny: domu, rodziny, starych zapachów, wrażeń i smaków. Jeśli nie jesteśmy w parku, czasem wpadają do nas kuzyni, prawdziwi i przyszywani, przyjaciele i obcy. Dziwnym trafem zawsze w porze obiadu. Zwykle akurat wtedy, kiedy włączamy piekarnik. Bud mówi, że dzieci, w tym ja, powinny być dzisiaj grzeczne jak aniołki, bo będzie z nami kuzyn Sami (Samir). Przyjechał niedawno, ma dwadzieścia lat, jest wrażliwy i smukły jak jelonek. Chodzi ostrożnie po tym nowym kraju, rozglądając się wokół czujnie jak ptak, który w każdej chwili może poderwać się i odlecieć. Ma błyszczące oczy, jakby zawsze był bliski płaczu. Podsłuchuję, jak Bud mówi mamie, że nie wie, czy Sami „da radę”. Mama zdmuchuje z twarzy kosmyki włosów; ma dwadzieścia sześć lat i jest wysoka, ale równie szczupła jak ja. W okularach do czytania wygląda inteligentnie i poważnie. Wiem, że myśli sobie: „Co jest z tymi przewrażliwionymi, zwariowanymi facetami?”. Pakujemy się całą rodziną i jedziemy drogą na północ, przez drewniane mostki, mijając tawerny o nazwach Three Rivers Inn i szemrzące potoczki, do plaży Fair Haven nad jeziorem Ontario, niecałe pięćdziesiąt kilometrów od Syracuse. Kiedy tam docieramy, chcąc zająć najlepsze miejsce na parkingu, dłuższą chwilę toczymy się za ludźmi, którzy właśnie wracają do swoich samochodów. A potem jeszcze więcej czasu zabiera nam rozpakowanie bagażnika, znalezienie stołów piknikowych, wyładowanie toreb, lodówek, kuzynów i sióstr. Przykrywamy kilka stołów obrusami w czerwoną kratkę, rozstawiamy na nich papierowe talerzyki i plastikowe pojemniki pełne różności. Bud podkłada brykiety do trzech różnych grillów, a wujek Hal dolewa coraz więcej podpałki – zwykle kiedy grill już się pali – tak że płomień wystrzeliwuje przed nim fantastycznym łukiem. Wdycham złożoną chemiczną woń, ciemną i słodkawą niczym zapach benzyny. Przyjeżdża kolejny samochód – z volkswagena wujka Danny’ego wysiada kuzyn Sami, wyciągając przed siebie ręce, jakby sprawdzał grawitację na obcej planecie. Wygląda, jakby lada chwila miał się przewrócić. Strasznie mi się podoba. Wielki, dobroduszny „Biznesmen”, czyli wujek Danny, który się nim zajmuje, ponieważ prawdziwy ojciec Samiego, wujek Jimmy zwany „Bogaczem”, mieszka w Jordanii, śmieje się, nazywając go „poetą”. Natychmiast dochodzę do wniosku, że ja też chciałabym być właśnie kimś takim i mówię o tym tacie, który akurat niesie talerz pełen szisz kebabów. Nie wygląda na zadowolonego. – Tak, z tego jest niezła kasa! – woła wujek Hal, a dorośli nie wiedzieć czemu zaczynają się śmiać i zapominają o mnie. Kuzyni – oprócz Samiego – siostry i ja biegamy w pianie przyboju na kamienistej plaży Fair Haven. Woda jest bardzo zimna, z tajemniczymi ciepłymi prądami. Wchodzimy aż po szyję i pozwalamy, by uniosły nas fale. Możemy godzinami tkwić w lodowatej wodzie i podskakiwać na falach. Trzeba być wariatem, żeby się tak bawić. Za nic nie chcemy wyjść, nawet kiedy mama albo któraś z cioć wchodzi do jeziora i mówi: „Macie sine usta, czas wychodzić”. Najpierw jednak namawiamy mamę, żeby pokazała, jak potrafi unosić się na wodzie. Jej ramiona są wtedy zanurzone, a różowe palce u stóp wystają, wygląda, jakby siedziała w fotelu. Tę umiejętność moim zdaniem mają wrodzoną wszyscy Amerykanie. Próbujemy zrobić to samo, ale nasze chuderlawe ciałka po prostu toną. Tata i jego liczni bracia nawet nie wzięli kąpielówek. Na brzegu robi się zamieszanie. Mój tata i wujkowie machają do nas i wołają: „Szisz kebab gotowy!”. Wujek Hal przenosi skwierczące rożna – nazywamy je sziszami – na wielką tacę na stole. Bud układa kolejne na grillu. Przy szisz kebabie trzeba działać szybko. Skwierczy na stole, a wujek Hal zdejmuje z rożna kawałki mięsa, pomagając sobie chlebem pita. Wszystkie lądują na jednym dużym talerzu. – Ten kawałek jest dla ciebie, a ten dla ciebie – komenderuje wujek. Najlepiej poczekać na drugą porcję, ponieważ z jakiegoś powodu mięso z pierwszego rożna zawsze wydaje się mizerne, skurczone i pachnie podpałką. Ale z jagnięciną nie ma na co czekać! Trzeba jeść, kiedy mięso jest wciąż tak gorące, że parzy usta i język. – Jedzcie – mówi wujek Hal. – Jest dobre właśnie teraz. To jeden z sekretów szisz kebabu: trzeba wiedzieć, jak szybko wysycha i twardnieje na rożnie. Nie tak jak piersi z kurczaka albo udziec jagnięcy, który odchodzi od kości, jeśli piecze się go wystarczająco długo i bezlitośnie. Szisz kebab ma w sobie dzikość. Jest osmalony i chrupiący na zewnątrz, ale różowy, niemal czerwony w środku, pachnący w szczególny sposób szpikiem i pieprzem. Skwierczy w ustach i zostawia posmak ziemi. W środku całego tego obrzędu zauważam jednak, że Sami nie ruszył się ze swojego miejsca na skraju najodleglejszej ławki. Oczy mu błyszczą, przygląda się nam zarazem z ciekawością i rezerwą. Biorę z tacy kawałek i biegnę do niego, czując, jak mięso parzy mi palce. Według mnie to najlepszy sposób okazania miłości – nakarmić kogoś prosto z ręki. Ale on tylko zamyka oczy i smętnie kręci głową. Mam sześć lat, więc zazwyczaj to mnie ktoś karmi – nigdy wcześniej nie próbowałam sama tego robić. Ale też nigdy wcześniej nie miałam takiego kuzyna. Zwykle moi starsi jordańscy kuzyni przyjeżdżają wystrojeni w poliestrowe spodnie dzwony – jest koniec lat sześćdziesiątych – wysocy, potężni i łakomi Ameryki. Mają wąsy, śmieją się głośno, błyskają oczami i snują wielkie, bardzo wielkie plany. Ale nie Sami. Wcześniej tego ranka Bud rozmawiał o nim przez telefon z jednym ze swoich braci. Sami nawet nie chciał przyjechać do Ameryki, a w naszej rodzinie jesteśmy pewni, że wszyscy aż się rwą, żeby tu być. To niemal naturalny porządek: człowiek dorasta, a potem wyjeżdża do Ameryki. Gdy tak siedzę na kuchennym stole, pomagając Budowi – rozmawiającemu przez telefon – nadziewać kebaby na rożen, dowiaduję się, że wujek Jimmy przysłał tutaj Samiego, żeby go „uzdrowić”. Kiedy później pytam Buda, z czego to wujek Jimmy chce wyleczyć Samiego, zastanawia się chwilę. – Z bycia poetą – odpowiada w końcu. Staję przed Samim, przyglądając mu się z podziwem, a kęs jagnięciny stygnie mi w ręku. – Kto to jest poeta? – pytam wreszcie. Spogląda znów na mnie tym swoim żywym, zdumionym spojrzeniem. – Nie jestem poetą – odpowiada, pocierając dłonią kark i wzdycha. – Haftuję szale. Chcesz, żebym zrobił jeden dla ciebie? Przytakuję energicznie. Wuj Hal słyszy naszą rozmowę. – On nie jest poetą! – woła ze śmiechem. – To ja jestem poetą, posłuchaj: „Jeśli w Andaluzji biały to kolor żałoby / Będzie najbardziej odpowiedni…” – recytuje średniowieczny arabski poemat. – To nie ty to napisałeś! – mówi wujek Danny i bracia wszczynają kolejną kłótnię. Z jakiegoś powodu Sami zmienia zdanie i bierze ode mnie kawałek mięsa. Jagnięcina jest już zimna i z pewnością nie smakuje dobrze, ale on i tak ją zjada, wpatrując się we mnie promiennymi oczami. Jego rysy zmieniają się, jakby z twarzy opadła mu niewidzialna zasłona. Po raz pierwszy widzę, jak się uśmiecha. – Dobre – mówi cicho. Pod koniec dnia spędzonego na plaży, tuż przed powrotem do domu, zatrzymujemy się czasem przy Ontario Orchards, dużym straganie z produktami rolnymi, i kupujemy torbę świeżych czereśni, aż czarnych od słodyczy. Podajemy ją sobie podczas jazdy i plujemy pestkami przez okno. Potem moje siostry i ja zasypiamy. Kiedy dojeżdżamy do domu, śpię głęboko. Chciałabym, żeby ktoś zaniósł mnie do środka, ale ostatnio urosły mi nogi i ręce, które zwisają i dyndają, więc mogłabym je sobie poobijać. (...)